Salon
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Salon
potem
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
16 października
Najpierw teleportowała się do rodzinnej posiadłości Bulstrode. Z przyzwyczajenia. Dopiero kiedy zapukała do drzwi wejściowych i otworzył jej bardzo zaskoczony odźwierny dotarło do niej, że chyba popełniła błąd. Śmiała się z siebie jakieś dziesięć minut, nie chcąc teleportować się w takim stanie na Cotswolds Hills w obawie przed rozszczepieniem. Przezorny zawsze ubezpieczony. W końcu udało jej się uspokoić. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że był to pierwszy dzień w pracy po podróży poślubnej (nieco krótkiej, gdyby ktoś ją spytał, ale takie są konsekwencje małżeństwa z agentem Wiedźmej Straży), więc niemal z rozpędu pomyślała o miejscu, w którym się wychowywała i mieszkała niemal trzydzieści lat. Z pewnością jeszcze długo słowo dom będzie przywodzić jej na myśl najpierw posiadłość ojca, a dopiero później rezydencję Alfreda. Alfreda i jej. Państwa Parkinson.
Czy codzienność małżeńskiego życia będzie tak samo zachwycająca jak ich miodowy miesią... tydzień? Rzeczywistość okazała się być jeszcze lepsza niż wyobrażenia. Wątpliwości i obawy rozwiały się w okamgnieniu, choć ryzyko wciąż istniało. A może wręcz się zwiększyło? Im większe ma się oczekiwania, tym bardziej można się rozczarować. Tydzień sielanki nie jest gwarancją, że do śmierci będzie już perfekcyjnie. Ale Maire ufnie liczyła na to, że wciąż będzie tak pięknie, że wyłamią się z tradycji zniechęconych twarzy, beznamiętnych pocałunków, wymuszonych tańców.
Ale szczęście nigdy nie jest pełne. Trzeba za nie płacić.
I kiedy dotarła wreszcie do własnego domu, sowa już czekała z listem, którego odręcznie zaadresowana koperta nie wskazywała na swoją straszliwą treść. A jednak kiedy zaczęła czytać, twarz jej zbladła, a dłonie zadrżały. Osunęła się bezwładnie na najbliższy fotel. Nie chodziło tylko o to, jak ta informacja miała zranić Alfreda - boleśnie dotknęła bowiem samą Maire, która przez krótki czas znów miała matkę. Lady Parkinson urzekła ją już od pierwszego obiadu, na który zostali zaproszeni i pomimo choroby ogrzewała swoim ciepłem, dając narzeczonej swojego syna prawdziwe wsparcie i troskę. Choć nie znały się zbyt długo, Maire instynktownie wyczuwała w niej osobę godną zaufania. Jej śmierć, chociaż spodziewana, była niezwykłym ciosem dla młodego państwa Parkinson nie tylko ze względu na stosowność żałoby.
Dwa krwotoki z nosa później Maire siedziała już ubrana w prostą, czarną sukienkę na kanapie w salonie. Nie przepadała za tym pomieszczeniem, było ciężkie; dostojne i poważne. W tym momencie jednak doskonale wpasowywało się w jej nastrój. W dłoniach wciąż trzymała zapisaną kilkoma zdaniami kartkę, choć jej treść znała już na pamięć. Pytali ją o obiad, a ona milczała, wpatrzona w typową dla Parkinsonów zieleń ścian, wyczekująca swojego męża. Wiedział? Z pewnością wiedział, nic nie mogło się przed nim ukryć, informacje docierały do niego zawsze w pierwszej kolejności. Nie chciałaby przekazać mu tej informacji. Widzieć, jak jego uśmiech blednie, zmieniając się w grymas bólu.
Najpierw teleportowała się do rodzinnej posiadłości Bulstrode. Z przyzwyczajenia. Dopiero kiedy zapukała do drzwi wejściowych i otworzył jej bardzo zaskoczony odźwierny dotarło do niej, że chyba popełniła błąd. Śmiała się z siebie jakieś dziesięć minut, nie chcąc teleportować się w takim stanie na Cotswolds Hills w obawie przed rozszczepieniem. Przezorny zawsze ubezpieczony. W końcu udało jej się uspokoić. Na swoje usprawiedliwienie miała to, że był to pierwszy dzień w pracy po podróży poślubnej (nieco krótkiej, gdyby ktoś ją spytał, ale takie są konsekwencje małżeństwa z agentem Wiedźmej Straży), więc niemal z rozpędu pomyślała o miejscu, w którym się wychowywała i mieszkała niemal trzydzieści lat. Z pewnością jeszcze długo słowo dom będzie przywodzić jej na myśl najpierw posiadłość ojca, a dopiero później rezydencję Alfreda. Alfreda i jej. Państwa Parkinson.
Czy codzienność małżeńskiego życia będzie tak samo zachwycająca jak ich miodowy miesią... tydzień? Rzeczywistość okazała się być jeszcze lepsza niż wyobrażenia. Wątpliwości i obawy rozwiały się w okamgnieniu, choć ryzyko wciąż istniało. A może wręcz się zwiększyło? Im większe ma się oczekiwania, tym bardziej można się rozczarować. Tydzień sielanki nie jest gwarancją, że do śmierci będzie już perfekcyjnie. Ale Maire ufnie liczyła na to, że wciąż będzie tak pięknie, że wyłamią się z tradycji zniechęconych twarzy, beznamiętnych pocałunków, wymuszonych tańców.
Ale szczęście nigdy nie jest pełne. Trzeba za nie płacić.
I kiedy dotarła wreszcie do własnego domu, sowa już czekała z listem, którego odręcznie zaadresowana koperta nie wskazywała na swoją straszliwą treść. A jednak kiedy zaczęła czytać, twarz jej zbladła, a dłonie zadrżały. Osunęła się bezwładnie na najbliższy fotel. Nie chodziło tylko o to, jak ta informacja miała zranić Alfreda - boleśnie dotknęła bowiem samą Maire, która przez krótki czas znów miała matkę. Lady Parkinson urzekła ją już od pierwszego obiadu, na który zostali zaproszeni i pomimo choroby ogrzewała swoim ciepłem, dając narzeczonej swojego syna prawdziwe wsparcie i troskę. Choć nie znały się zbyt długo, Maire instynktownie wyczuwała w niej osobę godną zaufania. Jej śmierć, chociaż spodziewana, była niezwykłym ciosem dla młodego państwa Parkinson nie tylko ze względu na stosowność żałoby.
Dwa krwotoki z nosa później Maire siedziała już ubrana w prostą, czarną sukienkę na kanapie w salonie. Nie przepadała za tym pomieszczeniem, było ciężkie; dostojne i poważne. W tym momencie jednak doskonale wpasowywało się w jej nastrój. W dłoniach wciąż trzymała zapisaną kilkoma zdaniami kartkę, choć jej treść znała już na pamięć. Pytali ją o obiad, a ona milczała, wpatrzona w typową dla Parkinsonów zieleń ścian, wyczekująca swojego męża. Wiedział? Z pewnością wiedział, nic nie mogło się przed nim ukryć, informacje docierały do niego zawsze w pierwszej kolejności. Nie chciałaby przekazać mu tej informacji. Widzieć, jak jego uśmiech blednie, zmieniając się w grymas bólu.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Upierdliwy dziób dobijający się do okna osób, które nie mogły się sobą nacieszyć, nie mógł zostać po prostu zignorowany. Oczywiście, Maire wyszła za Alfreda a nie za jego zawód, ale... Soczyste przekleństwo wydobyło się z jego ust, burząc sielankowy poranek. Co miał zrobić? Mógł obiecać Maire kolejną podróż ślubną, lecz nie o to chodziło. Było mu głupio. Skoro był najlepszy z działu i jako jedyny mógł porządnie zająć się złodziejem…
Powrót do domu był przerażający. Puste ściany odpowiedziały na jego krótkie „dzień dobry”, a służba zaczęła chować się po kątach. Chciał ich wszystkich wyrzucić, bo czas z żoną znowu umyknął mu między palcami. Nigdy nie czuł takiej wewnętrznej potrzeby obecności drugiej osoby. Alfred chłonął każdą chwilę i chociaż cały czas chciał rozwiać wątpliwości Maire co do małżeństwa, jego były o wiele większe. Ciążyła na nim choroba żony, zło, które sam wyrządził przed wieloma lat i pamiętał, że wszyscy będą próbowali doszukać się w tym aranżowanego związku, a nie prawdziwej miłości, o której szczerze mówili sobie małżonkowie.
Tym razem posłusznie siedział w Ministerstwie Magii. Musiał wpierw pojechać, aby poznać więcej szczegółów co do tego złodzieja, ale także porozmawiać z każdym pracownikiem Wiedźmej Straży, którego zastał przy biurku. W szczególności szukał Perseusa, ale gdy zmierzał już do biurka przyjaciela, przed jego oczami mignął iskrzący wyjec. Zatrzymał się tuż przed jego twarzą, a krzyk siostry wypełnił cały gabinet Alfreda. „Matka nie żyje”, odbijało się od ścian, a dopiero później dowiedział się, że oficjalnie zawiadomienie z rąk ojca dotarło do wili. Głos siostry nie pozwalał mu myśleć. Przypominał bardziej historyczny skrzek niż zapowiedź tego, co miało się wydarzyć prędzej czy później. Wszystko zwolniło, wyjec zaczął drzeć sam siebie na kawałki i te opadały na podłogę, brudząc idealny porządek Parkinsona. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Przemykał między biurkami pracowników bez jednego słowa. Wszyscy rzucali mu gratulacje ślubu, a on pędził prosto do kominka. Nie przystanął, nie przywitał się nawet. Wyjec zapewne wirował dalej w pomieszczeniu, ulegając samo destrukcji. Sieć Fiuu miała wiele zalet, z płomieniami mgnieniu oka znalazł się w domu. Nagle wszyscy zaczęli go denerwować. Służba niosła herbatkę, góra listów na małym stoliku, koc przewieszony przez ramę ciężkiego, zielonego fotela. Wszystko było nie tak, wszystko było… obce. Twarz Alfreda wyrażała więcej niż chciał. Po pierwsze Maire mogła zauważyć, że wie. Po drugie zabijał każdego (oprócz żony) wzrokiem, kto odważył się powiedzieć „dzień dobry, Lordzie Parkinson” albo nawet na niego spojrzeć.
- Wyjść, wszyscy, wyjść – surowy rozkaz wydobył się z ust Parkinsona, który rzucił służbie płaszcz. Ta automatycznie zaczęła się wycofywać, a Alfred jeśli zobaczyłby u kogokolwiek sprzeciw, zwolniłby go z pracy. Miał nadzieję, że Maire nie ruszy ich śladem. Gniew, bunt i niemożność wskrzeszenia ukochanej osoby nie dały się ukryć. Alfred zaczął zrzucać z siebie szalik, buty, wyrzucił nawet papierosy na podłogę. Sygnet rodowy palił palec, a Alfred czuł jak rozpada się na kawałki. Gwałtownie podszedł do kanapy, gdzie siedziała jeszcze Maire. Jej kruche i drobne ciało chwycił w pół, wziął na ręce, a następnie zmusił, aby usiadła na jego kolanach. Wtulił się w jej włosy, schował głowę w załamaniu szyi, nie zdobywając się na ani jedno słowo. Przed podróżą mówił żonie, że to zły czas na chełpienie się szczęściem. Nie chciał zostawiać matki, ale z drugiej strony miała tu opiekę. Nie potrzebowała go na co dzień, a teraz zaczął nowe życie. Winił się za to, że nie mógł się nawet z nią pożegnać. Głupie przeczucie w głowie podpowiadało mu, że matka umarła w spokoju dopiero wtedy, gdy zrozumiała, jak syn jest szczęśliwy. Ten ukochany, prześladowany syn. Zamknął Maire w silnym uścisku i milczał. Widział otwarty list, poznał pismo swojego ojca i wiedział, wszystko już wiedzieli. Modlił się tylko, żeby matka zginęła sama, a nie skatowana przez ojca, że „poddała się chorobie”. A to milczenie wcale nie sklejało rozsypujących się kawałków Alfreda.
Powrót do domu był przerażający. Puste ściany odpowiedziały na jego krótkie „dzień dobry”, a służba zaczęła chować się po kątach. Chciał ich wszystkich wyrzucić, bo czas z żoną znowu umyknął mu między palcami. Nigdy nie czuł takiej wewnętrznej potrzeby obecności drugiej osoby. Alfred chłonął każdą chwilę i chociaż cały czas chciał rozwiać wątpliwości Maire co do małżeństwa, jego były o wiele większe. Ciążyła na nim choroba żony, zło, które sam wyrządził przed wieloma lat i pamiętał, że wszyscy będą próbowali doszukać się w tym aranżowanego związku, a nie prawdziwej miłości, o której szczerze mówili sobie małżonkowie.
Tym razem posłusznie siedział w Ministerstwie Magii. Musiał wpierw pojechać, aby poznać więcej szczegółów co do tego złodzieja, ale także porozmawiać z każdym pracownikiem Wiedźmej Straży, którego zastał przy biurku. W szczególności szukał Perseusa, ale gdy zmierzał już do biurka przyjaciela, przed jego oczami mignął iskrzący wyjec. Zatrzymał się tuż przed jego twarzą, a krzyk siostry wypełnił cały gabinet Alfreda. „Matka nie żyje”, odbijało się od ścian, a dopiero później dowiedział się, że oficjalnie zawiadomienie z rąk ojca dotarło do wili. Głos siostry nie pozwalał mu myśleć. Przypominał bardziej historyczny skrzek niż zapowiedź tego, co miało się wydarzyć prędzej czy później. Wszystko zwolniło, wyjec zaczął drzeć sam siebie na kawałki i te opadały na podłogę, brudząc idealny porządek Parkinsona. Nie wiedział, co ma powiedzieć. Przemykał między biurkami pracowników bez jednego słowa. Wszyscy rzucali mu gratulacje ślubu, a on pędził prosto do kominka. Nie przystanął, nie przywitał się nawet. Wyjec zapewne wirował dalej w pomieszczeniu, ulegając samo destrukcji. Sieć Fiuu miała wiele zalet, z płomieniami mgnieniu oka znalazł się w domu. Nagle wszyscy zaczęli go denerwować. Służba niosła herbatkę, góra listów na małym stoliku, koc przewieszony przez ramę ciężkiego, zielonego fotela. Wszystko było nie tak, wszystko było… obce. Twarz Alfreda wyrażała więcej niż chciał. Po pierwsze Maire mogła zauważyć, że wie. Po drugie zabijał każdego (oprócz żony) wzrokiem, kto odważył się powiedzieć „dzień dobry, Lordzie Parkinson” albo nawet na niego spojrzeć.
- Wyjść, wszyscy, wyjść – surowy rozkaz wydobył się z ust Parkinsona, który rzucił służbie płaszcz. Ta automatycznie zaczęła się wycofywać, a Alfred jeśli zobaczyłby u kogokolwiek sprzeciw, zwolniłby go z pracy. Miał nadzieję, że Maire nie ruszy ich śladem. Gniew, bunt i niemożność wskrzeszenia ukochanej osoby nie dały się ukryć. Alfred zaczął zrzucać z siebie szalik, buty, wyrzucił nawet papierosy na podłogę. Sygnet rodowy palił palec, a Alfred czuł jak rozpada się na kawałki. Gwałtownie podszedł do kanapy, gdzie siedziała jeszcze Maire. Jej kruche i drobne ciało chwycił w pół, wziął na ręce, a następnie zmusił, aby usiadła na jego kolanach. Wtulił się w jej włosy, schował głowę w załamaniu szyi, nie zdobywając się na ani jedno słowo. Przed podróżą mówił żonie, że to zły czas na chełpienie się szczęściem. Nie chciał zostawiać matki, ale z drugiej strony miała tu opiekę. Nie potrzebowała go na co dzień, a teraz zaczął nowe życie. Winił się za to, że nie mógł się nawet z nią pożegnać. Głupie przeczucie w głowie podpowiadało mu, że matka umarła w spokoju dopiero wtedy, gdy zrozumiała, jak syn jest szczęśliwy. Ten ukochany, prześladowany syn. Zamknął Maire w silnym uścisku i milczał. Widział otwarty list, poznał pismo swojego ojca i wiedział, wszystko już wiedzieli. Modlił się tylko, żeby matka zginęła sama, a nie skatowana przez ojca, że „poddała się chorobie”. A to milczenie wcale nie sklejało rozsypujących się kawałków Alfreda.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Czas biegł powoli, lecz ona czekała cierpliwie. Alfred mógł przyjść w każdej chwili albo późnym wieczorem, ale to nie miało znaczenia. Siedziała na kanapie sztywno, z pozoru obojętnie, bo wszystkie uczucia tłumiła wewnątrz siebie, nie chcąc okazywać ich służbie. Czyż nie tego uczono ich całe życie? Ukrywać emocje przed każdym, kto mógłby zaszkodzić świadomie lub nie, wykorzystując słabość, wyrwę w grubej powłoce obojętności charakterystycznej dla szlachty. Być niezależnym i niewrażliwym - to było celem arystokraty, który mógł dzięki temu osiągać własne cele bez oglądania się na innych. To było typowe dla szlachty - i nieludzkie.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Drgnęła, gdy dotarły do niej kroki Alfreda i uniosła wzrok, kiedy stanął przed nią. Wyglądał straszliwie i rozpaczliwie, ciskał gromami z oczu na prawo i lewo, rzucał surowe rozkazy służbie, która właziła jedno na drugie, byleby jak najszybciej zniknąć mu z zasięgu wzroku. A ona wiedziała, że nie jest jedną ze wszystkich. Gdyby chciał być całkiem sam, zamknąłby się w gabinecie, nie przyszedłby do niej. Zresztą, czy pozwoliłaby mu na to? Zamknąć się we własnym, hermetycznym świecie, tak jak jej ojciec ponad dwadzieścia lat temu, odciąć od bliskich, by pielęgnować ból w sobie.
Oplotła szyję Alfreda szczupłymi ramionami, siadając mu na kolanach. Teraz ten wielki mężczyzna stawał się małym chłopcem, któremu musiała pomóc się ze smutkiem. Nie znajdowała żadnych słów. Przytulała do siebie męża, głaszcząc jego głowę, muskając ustami czoło, ale nic rozsądnego nie chciało przejść jej przez gardło. Na myśl przychodziły same banały, a ona czuła przez to coraz większą bezsilność. Jak miała mu pomóc, skoro nie wiedziała jak? Nie mogła opierać się na tym, co działo się po śmierci jej matki. Widziała jej straszliwą śmierć, która czyhała i na nią, miała pięć lat, była przerażonym dzieckiem. Ojciec zamknął się w gabinecie, a litość guwernantek tylko ją dobijała. Musiała radzić sobie ze stratą w pojedynkę, co pozostawiło po sobie jedynie lęki i ból.
Przytuliła Alfreda jeszcze mocniej. - Tak mi przykro. - powiedziała cicho, banalnie, ale szczerze, opierając policzek o jego skroń. Milczała znów, oddychając głęboko, chcąc by udzieliło się to Parkinsonowi. Umiała tańczyć walca angielskiego i znała rozległe zasady etykiety salonowej, lecz nikt nie powiedział jej, jak pomóc mężowi po śmierci ukochanej matki. Co mówić i jak się zachowywać, by ukoić jego ból. Wszystko co przychodziło jej do głowy było takie bezsensowne. Wiedział, że będzie przy nim i wysłucha, kiedy tylko będzie tego potrzebował. Myśli plątały się w supły, a ona sama nie była w najlepszym stanie. Smutek promieniował na całe pomieszczenie, na cały dom i panowała w nim nieznośna cisza. - Szkoda, że nie miałam szansy lepiej jej poznać. - Jej głos był łagodny, spokojny, prawdziwy. Sięgnęła dłońmi, by otulić twarz mężczyzny, całowała delikatnie jego skronie i powieki.
Nie wiedziała, ile czasu minęło. Drgnęła, gdy dotarły do niej kroki Alfreda i uniosła wzrok, kiedy stanął przed nią. Wyglądał straszliwie i rozpaczliwie, ciskał gromami z oczu na prawo i lewo, rzucał surowe rozkazy służbie, która właziła jedno na drugie, byleby jak najszybciej zniknąć mu z zasięgu wzroku. A ona wiedziała, że nie jest jedną ze wszystkich. Gdyby chciał być całkiem sam, zamknąłby się w gabinecie, nie przyszedłby do niej. Zresztą, czy pozwoliłaby mu na to? Zamknąć się we własnym, hermetycznym świecie, tak jak jej ojciec ponad dwadzieścia lat temu, odciąć od bliskich, by pielęgnować ból w sobie.
Oplotła szyję Alfreda szczupłymi ramionami, siadając mu na kolanach. Teraz ten wielki mężczyzna stawał się małym chłopcem, któremu musiała pomóc się ze smutkiem. Nie znajdowała żadnych słów. Przytulała do siebie męża, głaszcząc jego głowę, muskając ustami czoło, ale nic rozsądnego nie chciało przejść jej przez gardło. Na myśl przychodziły same banały, a ona czuła przez to coraz większą bezsilność. Jak miała mu pomóc, skoro nie wiedziała jak? Nie mogła opierać się na tym, co działo się po śmierci jej matki. Widziała jej straszliwą śmierć, która czyhała i na nią, miała pięć lat, była przerażonym dzieckiem. Ojciec zamknął się w gabinecie, a litość guwernantek tylko ją dobijała. Musiała radzić sobie ze stratą w pojedynkę, co pozostawiło po sobie jedynie lęki i ból.
Przytuliła Alfreda jeszcze mocniej. - Tak mi przykro. - powiedziała cicho, banalnie, ale szczerze, opierając policzek o jego skroń. Milczała znów, oddychając głęboko, chcąc by udzieliło się to Parkinsonowi. Umiała tańczyć walca angielskiego i znała rozległe zasady etykiety salonowej, lecz nikt nie powiedział jej, jak pomóc mężowi po śmierci ukochanej matki. Co mówić i jak się zachowywać, by ukoić jego ból. Wszystko co przychodziło jej do głowy było takie bezsensowne. Wiedział, że będzie przy nim i wysłucha, kiedy tylko będzie tego potrzebował. Myśli plątały się w supły, a ona sama nie była w najlepszym stanie. Smutek promieniował na całe pomieszczenie, na cały dom i panowała w nim nieznośna cisza. - Szkoda, że nie miałam szansy lepiej jej poznać. - Jej głos był łagodny, spokojny, prawdziwy. Sięgnęła dłońmi, by otulić twarz mężczyzny, całowała delikatnie jego skronie i powieki.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ta bezsilność nie miała granic. Uderzyła w niego w każdej chwili, przypominając o rzeczach, które nie powinny mieć miejsca. Zamiast sprzeciwić się ojcu, wyprowadził się i pozwalał na bicie matki. Podczas każdego obiadu obserwował, jak chowa siniaki pod mocno zabudowanymi sukienkami. Podobnie robiła tak z każdą ciążą, bo bała się, że poroni. Przemoc fizyczna i psychiczna potęgowała ryzyko, dopiero jak brzuch był wyraźnie widoczny, dostawała swój wybłagany immunitet. Maire ową ochronę dostała wtedy, gdy zaczęli się spotykać, czyli przeszło rok temu. Gdyby tylko dowiedział się, że ktokolwiek próbuje ją skrzywdzić, najpierw otrzymałby odpowiedną nauczkę, a następnie trafił do Azkabanu za przestępstwo, które oczywiście nie popełnił. Wystarczyło go wrobić w kilka interesów czarnomagicznych.
Ukrywanie emocji, zwłaszcza w tym przypadku, było trudne. Z trudnością radził sobie gniewem wobec niesprawiedliwości świata. Po ulicy spacerowali gorsi ludzie, którzy nie powinni żyć, a ktoś zabrał mu najdroższą mamę. To ona nauczyła go, co to znaczy być Parkinsonem. Nie guwernantka, nie ojciec ze swoimi kredkami. Maire miała zająć jej miejsce: stać się najważniejszą kobietą życia. Wszystko go przerastało. Najchętniej wyrzuciłby całą służbę z domu, kazał zarzucić czarą flagę na bramie i pogrążyć się we własnej żałobie. Jednak mama mówiła mu, że musi być silny. Nie tylko po to, aby Parkinsonów nie ukryła hańba, ale także by pokazać swojej żonie. Wiedział, że nie musi ją okłamywać. Znała go już wiedziała, kiedy jest smutny albo na tyle szczęśliwy, aby wyciągnąć szampana z piwnicy i opowiadać o nim co najmniej jakby był koneserem trunków.
Serce złamało się na tysiące kawałków, a Maire była tym spoiwem które potrzebował. Dlaczego szlachta od dziecka oczekiwała nieludzkiego zachowania? Wszak miał mieć wysoko podniesioną głowę podczas pogrzebu matki i powiedzieć, że oddaje jej cześć. Nie wspominać o tym, jak bardzo będzie tęsknił, że dni stały się szare, że przypomina ją każdy sweter i szalik zrobiony na drutach i doprawdy nikt nie zrobi od niej lepszego placka ze śliwkami i goździkami. Nie mógł powiedzieć o wspaniałym charakterze, o tym jak się poświęcała dla dzieci, przyjmując kolejne uderzenia i obelgi. Nikt nie wiedział, co działo się wewnątrz, a Alfred teraz bał się spotkać ojca. Bał się, że z chęcią rzuciłby na niego kilka klątw na oczach nawet mugoli i nikt, doprawdy nikt nie mógłby go powstrzymać.
Nie mógł zrzucić ją z kolan i pójść do gabinetu, pozwalając sobie na łzy oraz smutek. Tkwił na kanapie kompletnie nagi emocjonalnie, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Wiedział, że nie jest szczęśliwa z tego powodu. Wszak nie wydałaby przyjęcia na cześć matki. Objął ją cicho, mocno i może aż za mocno, chcąc zagłuszyć to poczucie straty kogoś najbliższego. Zamiast podziękować, powiedzieć, że nie musi go pocieszać, to było tak oczywiste, zaczął ją całować. I to co mogła wszystko odczytać z jego twarzy było niczym co w porównaniu czuła w tym pocałunku. Ból i gniew wdarł się na agresywniejsze pocałunki. Alfred jedyne, o czym zaczął myśleć, że i Maire może kiedyś stracić. Musiał coś zaradzić, żeby była bezpieczniejsza. Gdy przerwał na chwilę, czując jak bardzo usta są opuchnięte, że chyba była za ostry, zbyt gwałtowny, ciężko wypuścił powietrze, zamykając swoje powieki. Nachylił się, mocno ją trzymając, aby nie zsunęła się z kolan, po list, który oficjalnie zawiadomił o śmierci matki. Nic wylewnego, a podpis ojca aż raził w oczy.
- Moja siostra wysłała mi wyjca, a ojciec napisał trzy wyrazy – podsumował, zdradzając jednocześnie jak dowiedział się o śmierci matki. Gdyby mógł, wrzuciłby list do kominka, ale nie będzie rzucał na oślep. Zgniótł go tylko, zrzucił na podłogę i miał absurdalną nadzieję, ze to oczyści umysł. Tym razem delikatniej ujął dłoń Maire, na której znajdowała się obrączka. Subtelnie wręcz dotknął złota z białymi kryształami i obracał go na palcu żony.
- Boję się, że ciebie też stracę, Maire – wyszeptał, a głos zacisnął się i przemienił się w chrypę, w której prym wiódł ból i niepogodzenie się z losem. Nie chciał, aby wszyscy go zostawiali. Pragnął stworzyć rodzinę, w której nie tylko wartości rodowe były ważne, ale także, żeby liczyło się najprawdziwsze ciepło. Chciał dzieci, chciał laurek na każda okazję, trzymana żony za rękę nawet za dwadzieścia lat. Czy samotność zabrała mu resztki rozumu?
Ukrywanie emocji, zwłaszcza w tym przypadku, było trudne. Z trudnością radził sobie gniewem wobec niesprawiedliwości świata. Po ulicy spacerowali gorsi ludzie, którzy nie powinni żyć, a ktoś zabrał mu najdroższą mamę. To ona nauczyła go, co to znaczy być Parkinsonem. Nie guwernantka, nie ojciec ze swoimi kredkami. Maire miała zająć jej miejsce: stać się najważniejszą kobietą życia. Wszystko go przerastało. Najchętniej wyrzuciłby całą służbę z domu, kazał zarzucić czarą flagę na bramie i pogrążyć się we własnej żałobie. Jednak mama mówiła mu, że musi być silny. Nie tylko po to, aby Parkinsonów nie ukryła hańba, ale także by pokazać swojej żonie. Wiedział, że nie musi ją okłamywać. Znała go już wiedziała, kiedy jest smutny albo na tyle szczęśliwy, aby wyciągnąć szampana z piwnicy i opowiadać o nim co najmniej jakby był koneserem trunków.
Serce złamało się na tysiące kawałków, a Maire była tym spoiwem które potrzebował. Dlaczego szlachta od dziecka oczekiwała nieludzkiego zachowania? Wszak miał mieć wysoko podniesioną głowę podczas pogrzebu matki i powiedzieć, że oddaje jej cześć. Nie wspominać o tym, jak bardzo będzie tęsknił, że dni stały się szare, że przypomina ją każdy sweter i szalik zrobiony na drutach i doprawdy nikt nie zrobi od niej lepszego placka ze śliwkami i goździkami. Nie mógł powiedzieć o wspaniałym charakterze, o tym jak się poświęcała dla dzieci, przyjmując kolejne uderzenia i obelgi. Nikt nie wiedział, co działo się wewnątrz, a Alfred teraz bał się spotkać ojca. Bał się, że z chęcią rzuciłby na niego kilka klątw na oczach nawet mugoli i nikt, doprawdy nikt nie mógłby go powstrzymać.
Nie mógł zrzucić ją z kolan i pójść do gabinetu, pozwalając sobie na łzy oraz smutek. Tkwił na kanapie kompletnie nagi emocjonalnie, nie wiedząc, co ma odpowiedzieć. Wiedział, że nie jest szczęśliwa z tego powodu. Wszak nie wydałaby przyjęcia na cześć matki. Objął ją cicho, mocno i może aż za mocno, chcąc zagłuszyć to poczucie straty kogoś najbliższego. Zamiast podziękować, powiedzieć, że nie musi go pocieszać, to było tak oczywiste, zaczął ją całować. I to co mogła wszystko odczytać z jego twarzy było niczym co w porównaniu czuła w tym pocałunku. Ból i gniew wdarł się na agresywniejsze pocałunki. Alfred jedyne, o czym zaczął myśleć, że i Maire może kiedyś stracić. Musiał coś zaradzić, żeby była bezpieczniejsza. Gdy przerwał na chwilę, czując jak bardzo usta są opuchnięte, że chyba była za ostry, zbyt gwałtowny, ciężko wypuścił powietrze, zamykając swoje powieki. Nachylił się, mocno ją trzymając, aby nie zsunęła się z kolan, po list, który oficjalnie zawiadomił o śmierci matki. Nic wylewnego, a podpis ojca aż raził w oczy.
- Moja siostra wysłała mi wyjca, a ojciec napisał trzy wyrazy – podsumował, zdradzając jednocześnie jak dowiedział się o śmierci matki. Gdyby mógł, wrzuciłby list do kominka, ale nie będzie rzucał na oślep. Zgniótł go tylko, zrzucił na podłogę i miał absurdalną nadzieję, ze to oczyści umysł. Tym razem delikatniej ujął dłoń Maire, na której znajdowała się obrączka. Subtelnie wręcz dotknął złota z białymi kryształami i obracał go na palcu żony.
- Boję się, że ciebie też stracę, Maire – wyszeptał, a głos zacisnął się i przemienił się w chrypę, w której prym wiódł ból i niepogodzenie się z losem. Nie chciał, aby wszyscy go zostawiali. Pragnął stworzyć rodzinę, w której nie tylko wartości rodowe były ważne, ale także, żeby liczyło się najprawdziwsze ciepło. Chciał dzieci, chciał laurek na każda okazję, trzymana żony za rękę nawet za dwadzieścia lat. Czy samotność zabrała mu resztki rozumu?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Pamiętała pogrzeb swojej matki. Takich wydarzeń się nie zapomina, nawet jeśli jest się wtedy pięcioletnim dzieckiem. Wcisnęli ją w czarną sukieneczkę i buciki, założyli ciemny płaszczyk. Nie rozumiała, jak ojciec może stać tak spokojnie, jak ktokolwiek może stać tak spokojnie, gdy przyglądali się bladej twarzy matki leżącej w trumnie. Nie chciała podejść bliżej, ale guwernantka pociągnęła ją za rękę, zmuszając do okazania szacunku. A ona widziała tylko okropne obrazy; krew plamiącą jasność pościeli, wykrzywioną w grymasie bolesnej nienawiści twarz odznaczającą się diabelskim pięknem. Słyszała krzyk, nie, potępieńcze wycie, gasnące wraz z życiem w srebrnych oczach umierającej kobiety. Straszliwe wspomnienia wytrącały z równowagi, budząc niepokój.
Czułość gestów Maire została wyparta przez pocałunek Alfreda, który z tak subtelnymi uczuciami niewiele miał wspólnego. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek spotkała się z taką gwałtownością, zaborczością, nawet agresją. Zawsze podchodził do niej z niezwykłą delikatnością i wyczuciem, pamiętając o tym, jak była niedoświadczona. Tym razem balansował na cienkiej granicy pomiędzy rozpaczliwą namiętnością a okrucieństwem, trzymał ją zbyt mocno, a ona traciła oddech, niepewna już to jeszcze przyjemność, czy już ból. Kiedy przestał całować, nie spojrzała mu w oczy, ukrywając obawę. Ale nie miała pretensji, nie robiła wyrzutów. Jeśli właśnie tego potrzebował...
Milczała, przyglądając się jak zgniatał kartkę, jak obracał na jej palcu obrączkę. Słuchała szeptu, unosząc w końcu na niego spojrzenie. Nie mogła powiedzieć mu, że jej nie straci, nie mogła obiecać, że nic złego się nie wydarzy. Bolesny temat matki przypominał o ciążącym na niej przekleństwie, o tym, że kiedyś i jej dziecko może cierpieć, wpatrując się w bladą twarz pośród róż ułożonych w trumnie. Czy Alfred zamknąłby się w swoim gabinecie czy przytulił małego człowieczka, dzieląc ich ból na dwoje?
- Nie bój się. - odszepnęła w końcu, dotykając dłonią jego policzka. Kolejny poziom zaufania. Szlachta nie okazuje strachu. Nie okazuje żadnych uczuć, bo to słabość. Ale Maire nie uważała Alfreda za słabego, nawet kiedy mówił, że się boi. Nie miała też pretensji, gdy całował ją zbyt gwałtownie. Wpatrywała się w jego oczy intensywnie, poszukując nazw targających nim uczuć. Znów nie wiedziała, co robić, co mówić. Jak go uspokoić? Na usta cisnęły się słowa, że nie ma sensu zastanawiać się, co będzie, lecz korzystać z tego czasu, który mają, ale to nie miało szans pomóc. Dyplomatycznie przemilczała więc ten temat, szczerość nie oznaczała przecież mówienia wszystkiego, co tylko przyjdzie na myśl. - Zresztą - odkaszlnęła nieco nerwowo - nie będę wypominać, czyja obrączka częściej zmienia barwę na czerwoną. - Czy to był już czarny humor? Trudno było oczekiwać, że rozładuje to napięcie.
Czułość gestów Maire została wyparta przez pocałunek Alfreda, który z tak subtelnymi uczuciami niewiele miał wspólnego. Nie pamiętała, czy kiedykolwiek spotkała się z taką gwałtownością, zaborczością, nawet agresją. Zawsze podchodził do niej z niezwykłą delikatnością i wyczuciem, pamiętając o tym, jak była niedoświadczona. Tym razem balansował na cienkiej granicy pomiędzy rozpaczliwą namiętnością a okrucieństwem, trzymał ją zbyt mocno, a ona traciła oddech, niepewna już to jeszcze przyjemność, czy już ból. Kiedy przestał całować, nie spojrzała mu w oczy, ukrywając obawę. Ale nie miała pretensji, nie robiła wyrzutów. Jeśli właśnie tego potrzebował...
Milczała, przyglądając się jak zgniatał kartkę, jak obracał na jej palcu obrączkę. Słuchała szeptu, unosząc w końcu na niego spojrzenie. Nie mogła powiedzieć mu, że jej nie straci, nie mogła obiecać, że nic złego się nie wydarzy. Bolesny temat matki przypominał o ciążącym na niej przekleństwie, o tym, że kiedyś i jej dziecko może cierpieć, wpatrując się w bladą twarz pośród róż ułożonych w trumnie. Czy Alfred zamknąłby się w swoim gabinecie czy przytulił małego człowieczka, dzieląc ich ból na dwoje?
- Nie bój się. - odszepnęła w końcu, dotykając dłonią jego policzka. Kolejny poziom zaufania. Szlachta nie okazuje strachu. Nie okazuje żadnych uczuć, bo to słabość. Ale Maire nie uważała Alfreda za słabego, nawet kiedy mówił, że się boi. Nie miała też pretensji, gdy całował ją zbyt gwałtownie. Wpatrywała się w jego oczy intensywnie, poszukując nazw targających nim uczuć. Znów nie wiedziała, co robić, co mówić. Jak go uspokoić? Na usta cisnęły się słowa, że nie ma sensu zastanawiać się, co będzie, lecz korzystać z tego czasu, który mają, ale to nie miało szans pomóc. Dyplomatycznie przemilczała więc ten temat, szczerość nie oznaczała przecież mówienia wszystkiego, co tylko przyjdzie na myśl. - Zresztą - odkaszlnęła nieco nerwowo - nie będę wypominać, czyja obrączka częściej zmienia barwę na czerwoną. - Czy to był już czarny humor? Trudno było oczekiwać, że rozładuje to napięcie.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Irracjonalna perfekcja i nieczułość miała nadejść dopiero wtedy, gdy Alfred wyjdzie z domu, całkowicie zgadzając się z losem. Nie mógł tego teraz powiedzieć. Ten ból zostanie w nim zapewne do końca życia. Próbował go zagłuszyć zbyt gwałtownymi pocałunkami, ale nie mógł się i na tym skupić. Nie wiedział, czy chce być na pogrzebie mamy. Wolałby ją pożegnać zupełnie sam. Nie zniósłby przemówienia ojca, udawanego płaczu siostry, bezczelnie kładzione kwiaty na jej grobie w geście fikcyjnego oddania chwały. Ponownie ułożył głowę w zagłębieniu szyi, zaledwie muskając ustami jej ramię. Ten gest miał znaczyć więcej niż „przepraszam”. Zapowiadał gehennę, z którą będą musieli od razu pojawić sobie po ślubie. W poprzednim pocałunki nie było niemoralności i chęci zrobienia krzywdy drugiej osoby. Chciał ją poczuć całym sobą, zatracić się, skupić na jej ciele, na czymś co od zawsze go pociągało, a było niedoścignionym marzeniem. Niebywałe jak Alfred starał się okazywać jej szacunek i oddanie po tym, co miał w domu, powinien być tyranem. Do dziś unikał krzyku i nigdy nie malował kredkami. Maire dopiero za kilka dni przekona się jak często Alfred znika w gabinecie. Tym razem będzie zostawiał drzwi uchylone tylko dla niej, służba już wie, że nie wolno nawet rzucić okiem na jego dokumenty. Nie bał się powiedzieć żonie, że jest malarzem. Nie ośmielał się pokazywać nikomu innemu prac. Tchórzył, a jednocześnie potrzebował doceniania jego talentu uchwycenia smutku w najgorszym momencie. Fascynował go świat sztuki i ognia, a gdy stanowił razem połączenie pod wpływem zaklęcia Incendio stanowiły perfekcyjną całość.
Głuchy szept nie wyszedł z ust Alfreda. Chciał przeprosić, wytłumaczyć, że skumulowane emocje zawsze muszą mieć jakieś wyjście. Wciąż zapominał o niewinności Maire, a wszak nauka życia „jak być dobrą żona” wciąż trwała. Dłoń wsunęła się delikatnie po sukienkę, zatrzymując się na środkowej części uda. Nie chciał jej przecież zrobić krzywdy, a ta sukienka miała tak przeraźliwie skomplikowany krój, że samo patrzenie na nią go bolało. Dlaczego kobiety decydowały się na coś tak niewygodnego? Zaczepnie czubkiem nosa dotknął płatek ucha. Chciał jej słów, żeby się odezwała i nie to, że go wspierała, ale czymś po prostu zajęła. To nie musiał być seks, ale w świecie mężczyzn był najłatwiejszym sposobem na odprężenie. Wciąż go bolało, w jaki sposób dowiedział się o śmierci matki, ale to nie było coś, czemu mógł już zaradzić. Jak miał się nie bać? Uniósł głowę, gotów spojrzeć jej w oczy. Nie tylko czuła resztki chłodu, które schodziły dzięki jej obecności, ale także niezrozumienie.
- Maire, to nie takie proste – pokręcił głową. Zmusił żonę (och, jak to szaleńczo dziwnie brzmi) do zmiany pozycji. Chciał, aby usiadła na nim okrakiem, żeby mógł jej patrzeć w oczy, a nie garbić się bądź wyginać niekomfortowo. Może to wprawiło ją w jakieś zakłopotanie, lecz byli już małżeństwem, a Maire musiała się stopniowo wszystkiego uczyć.
- Chcę rodziny, Maire, chcę być takim rodzicem jak moja… – urwał, bo nazwanie czegoś było bardziej bolesne niż myślenie tylko o śmierci matki. Alfred oczekiwał wielu rzeczy od Maire i na pewno była tego świadoma jak każda kobieta, która wchodzi w związek małżeński. Równie dobrze jako mąż, mógł zmusić ją do kopulacji, nakreślić kto jest panem w domu i narzucić, że zapłodnienie ma być jeszcze przed koniem roku, ale nie taki był Alfred naprawdę. Małe dziecko skrywające się w ciele dorosłego mężczyzny pragnęło przede wszystkim zainteresowania i ciepła. Uczył się mówić o sobie, odkrywać wszystkie karty, doceniać czyjekolwiek starania. Używać większej ilości słów na raz. To było trudno, to było cholerne trudne. Smutno się zaśmiał, przenosząc dłonie na biodra Maire i przysuwając ją do siebie trochę bliżej.
- Tylko ja się zabić nie dam, a to świeci za każdym razem jak leci ci krew z nosa – podkreślił czułość białych kryształów. Dłonie ostrożnie wręcz miękko ułożył dłonie na plecach Maire. Pokręcił głową w jakimś niedowierzaniu – Zgodziłem się na to, żebyś czuła się bezpieczniejsza, a nie żebyś stawała się jeszcze bledsza. – surowy ton podkreślał, że jeśli zobaczy, iż przez jego zawód pogarsza się stan Maire, prędko zmieni obrączki na coś innego. Owszem, Alfred wielokrotnie w ciągu dnia spotykał się z niebezpieczeństwem, lecz nie było ono na tyle istotne, aby Maire zaprzyjaźniła się na stałe ze strachem i bezsennością.
Głuchy szept nie wyszedł z ust Alfreda. Chciał przeprosić, wytłumaczyć, że skumulowane emocje zawsze muszą mieć jakieś wyjście. Wciąż zapominał o niewinności Maire, a wszak nauka życia „jak być dobrą żona” wciąż trwała. Dłoń wsunęła się delikatnie po sukienkę, zatrzymując się na środkowej części uda. Nie chciał jej przecież zrobić krzywdy, a ta sukienka miała tak przeraźliwie skomplikowany krój, że samo patrzenie na nią go bolało. Dlaczego kobiety decydowały się na coś tak niewygodnego? Zaczepnie czubkiem nosa dotknął płatek ucha. Chciał jej słów, żeby się odezwała i nie to, że go wspierała, ale czymś po prostu zajęła. To nie musiał być seks, ale w świecie mężczyzn był najłatwiejszym sposobem na odprężenie. Wciąż go bolało, w jaki sposób dowiedział się o śmierci matki, ale to nie było coś, czemu mógł już zaradzić. Jak miał się nie bać? Uniósł głowę, gotów spojrzeć jej w oczy. Nie tylko czuła resztki chłodu, które schodziły dzięki jej obecności, ale także niezrozumienie.
- Maire, to nie takie proste – pokręcił głową. Zmusił żonę (och, jak to szaleńczo dziwnie brzmi) do zmiany pozycji. Chciał, aby usiadła na nim okrakiem, żeby mógł jej patrzeć w oczy, a nie garbić się bądź wyginać niekomfortowo. Może to wprawiło ją w jakieś zakłopotanie, lecz byli już małżeństwem, a Maire musiała się stopniowo wszystkiego uczyć.
- Chcę rodziny, Maire, chcę być takim rodzicem jak moja… – urwał, bo nazwanie czegoś było bardziej bolesne niż myślenie tylko o śmierci matki. Alfred oczekiwał wielu rzeczy od Maire i na pewno była tego świadoma jak każda kobieta, która wchodzi w związek małżeński. Równie dobrze jako mąż, mógł zmusić ją do kopulacji, nakreślić kto jest panem w domu i narzucić, że zapłodnienie ma być jeszcze przed koniem roku, ale nie taki był Alfred naprawdę. Małe dziecko skrywające się w ciele dorosłego mężczyzny pragnęło przede wszystkim zainteresowania i ciepła. Uczył się mówić o sobie, odkrywać wszystkie karty, doceniać czyjekolwiek starania. Używać większej ilości słów na raz. To było trudno, to było cholerne trudne. Smutno się zaśmiał, przenosząc dłonie na biodra Maire i przysuwając ją do siebie trochę bliżej.
- Tylko ja się zabić nie dam, a to świeci za każdym razem jak leci ci krew z nosa – podkreślił czułość białych kryształów. Dłonie ostrożnie wręcz miękko ułożył dłonie na plecach Maire. Pokręcił głową w jakimś niedowierzaniu – Zgodziłem się na to, żebyś czuła się bezpieczniejsza, a nie żebyś stawała się jeszcze bledsza. – surowy ton podkreślał, że jeśli zobaczy, iż przez jego zawód pogarsza się stan Maire, prędko zmieni obrączki na coś innego. Owszem, Alfred wielokrotnie w ciągu dnia spotykał się z niebezpieczeństwem, lecz nie było ono na tyle istotne, aby Maire zaprzyjaźniła się na stałe ze strachem i bezsennością.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Poddała się jego dłoniom i uniosła, opierając się o szerokie męskie ramiona, by przełożyć nogę i usiąść okrakiem na jego kolanach. Już sama ta pozycja sprawiała, że tętno przyspieszało, a oddech stawał się płytszy. Usiadła w miarę wygodnie, choć kanapa była nieco zbyt wąska, by nie czuła pewnego dyskomfortu. Ale to nie miało większego znaczenia. Bliskość męża była o wiele ważniejsza niż mrowienie w nogach. - Będziesz cudownym ojcem, Alfred. - powiedziała ufnie, zaglądając mu w oczy. Czy mogło być inaczej? Doskonale zdawała sobie sprawę, że czekanie nie jest wskazane, bo muszą spełnić swój obowiązek, a jednocześnie pragnęła, by wcale to obowiązkiem nie było. Żeby to oni pragnęli zwieńczyć swoją miłość tą ostateczną pieczęcią, sprawić, by ich małżeństwo stało się kompletne, nie zaś spełniali oczekiwania nestorów. Czy tydzień to nie zbyt krótko, by takie pragnienie było szczere i dojrzałe? Na pewno nie wystarczało Maire. Strach przed skutkami Serpentyny był wciąż silniejszy od instynktu macierzyńskiego. Nie zamierzała walczyć z naturalnym przebiegiem zdarzeń, ale to nie byłaby też w pełni świadoma decyzja. Jeszcze nie.
Objęła szyję Alfreda, przysuwając się bliżej. Sukienka w nieprzyzwoity sposób podsunęła się aż do ud, ale byli przecież sami. Byli małżeństwem. I mieli absolutne prawo do tego, żeby korzystać z posiadania własnego salonu, czego uczył jej od tygodnia Alfred z ogromnym zaangażowaniem. To znaczy nie mówił konkretnie o salonie, ale to chyba się ze sobą wiązało. I chociaż jej dłonie oparte na jego klatce piersiowej lekko drżały, a mięśnie karku wciąż się spinały w reakcji na dotyk w nieprzyzwyczajonym do tego miejscu, to było to już dużo bardziej naturalne, niż za pierwszym razem.
- Jesteś przewrażliwiony. - Dotknęła palcem czubek jego nosa, uśmiechając się słodko. To chyba nie był najlepszy moment na zabawę, przed chwilą rozmawiali o śmierci jego matki, na Merlina, ale otumaniająca bliskość i zapach Alfreda były zbyt silne, by mogła je zignorować. Pożądanie walczyło z poczuciem obowiązku i potrzebą uszanowania pamięci lady Parkinson - i choć zielone oczy miały magnetyczną moc przyciągania, Maire doskonale wiedziała, że to byłby niezbyt dobry sposób na przeżywanie żałoby. Westchnęła więc cicho, lekko pochyliła, pozwalając by ich czoła się zetknęły, zajrzała mężowi w oczy jeszcze głębiej, poszukując w nich choćby niewielkiej wskazówki, co powinna zrobić. Oboje potrzebowali bliskości - przylegali do siebie ściśle, czując wzajemne bicie serc i ciepło oddechów, wyrażając w ten sposób to, czego słowami wyrazić się nie dało. Obejmowała ramionami męską szyję, wplątywała palce w jasne włosy w dziwacznej próbie stworzenia im małego świata tylko dla dwojga, mikrokosmosu do którego nie docierałoby żadne zło, mogące im zagrozić. Ogarniał ją niepokój, podsuwający wizje wszelkich zagrożeń, które czyhały na Alfreda w pracy niemal na każdym kroku. Jak łatwo można było rozbić ich tęczową bańkę szczęśliwego życia. Czas płynął nieubłaganie, w każdej minucie przynosząc nowe szanse i groźby, pchając ich powoli, lecz nieustannie w kierunku niemożliwej do odwleczenia śmierci. Matka Alfreda chorowała wcześniej, jednak nie wydawało się to być tak zgubne - i nagle umarła w ciągu zaledwie jednego tygodnia. Po prostu umarła, pozostawiając po sobie puste miejsce, usuwając z tego nieprzyjaznego świata jeden z niewielu promyków dobra. Maire przytuliła się do mężczyzny jeszcze mocniej, choć wydawało się to niemożliwe. - Będziesz cudownym ojcem. - powtórzyła, i tym razem nie rozwiewała jego obaw, lecz własne. Jej głos był cichy, ale pewny i pełen dziwnej determinacji, kiedy rodziło się postanowienie. Strach przed możliwymi konsekwencjami nie znikał, musiał jednak pogodzić się z nadrzędnością dopuszczonej wreszcie do głosu potrzeby posiadania dziecka, dziecka jej i Alfreda, jasnego i niepodważalnego dowodu na ich miłość, tak kruchą w otaczającym ich świecie.
Objęła szyję Alfreda, przysuwając się bliżej. Sukienka w nieprzyzwoity sposób podsunęła się aż do ud, ale byli przecież sami. Byli małżeństwem. I mieli absolutne prawo do tego, żeby korzystać z posiadania własnego salonu, czego uczył jej od tygodnia Alfred z ogromnym zaangażowaniem. To znaczy nie mówił konkretnie o salonie, ale to chyba się ze sobą wiązało. I chociaż jej dłonie oparte na jego klatce piersiowej lekko drżały, a mięśnie karku wciąż się spinały w reakcji na dotyk w nieprzyzwyczajonym do tego miejscu, to było to już dużo bardziej naturalne, niż za pierwszym razem.
- Jesteś przewrażliwiony. - Dotknęła palcem czubek jego nosa, uśmiechając się słodko. To chyba nie był najlepszy moment na zabawę, przed chwilą rozmawiali o śmierci jego matki, na Merlina, ale otumaniająca bliskość i zapach Alfreda były zbyt silne, by mogła je zignorować. Pożądanie walczyło z poczuciem obowiązku i potrzebą uszanowania pamięci lady Parkinson - i choć zielone oczy miały magnetyczną moc przyciągania, Maire doskonale wiedziała, że to byłby niezbyt dobry sposób na przeżywanie żałoby. Westchnęła więc cicho, lekko pochyliła, pozwalając by ich czoła się zetknęły, zajrzała mężowi w oczy jeszcze głębiej, poszukując w nich choćby niewielkiej wskazówki, co powinna zrobić. Oboje potrzebowali bliskości - przylegali do siebie ściśle, czując wzajemne bicie serc i ciepło oddechów, wyrażając w ten sposób to, czego słowami wyrazić się nie dało. Obejmowała ramionami męską szyję, wplątywała palce w jasne włosy w dziwacznej próbie stworzenia im małego świata tylko dla dwojga, mikrokosmosu do którego nie docierałoby żadne zło, mogące im zagrozić. Ogarniał ją niepokój, podsuwający wizje wszelkich zagrożeń, które czyhały na Alfreda w pracy niemal na każdym kroku. Jak łatwo można było rozbić ich tęczową bańkę szczęśliwego życia. Czas płynął nieubłaganie, w każdej minucie przynosząc nowe szanse i groźby, pchając ich powoli, lecz nieustannie w kierunku niemożliwej do odwleczenia śmierci. Matka Alfreda chorowała wcześniej, jednak nie wydawało się to być tak zgubne - i nagle umarła w ciągu zaledwie jednego tygodnia. Po prostu umarła, pozostawiając po sobie puste miejsce, usuwając z tego nieprzyjaznego świata jeden z niewielu promyków dobra. Maire przytuliła się do mężczyzny jeszcze mocniej, choć wydawało się to niemożliwe. - Będziesz cudownym ojcem. - powtórzyła, i tym razem nie rozwiewała jego obaw, lecz własne. Jej głos był cichy, ale pewny i pełen dziwnej determinacji, kiedy rodziło się postanowienie. Strach przed możliwymi konsekwencjami nie znikał, musiał jednak pogodzić się z nadrzędnością dopuszczonej wreszcie do głosu potrzeby posiadania dziecka, dziecka jej i Alfreda, jasnego i niepodważalnego dowodu na ich miłość, tak kruchą w otaczającym ich świecie.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Klątwy przechodziły z pokolenia na pokolenie. Anthon Burke potwierdziłby słowa Alfreda gdyby Maire spytała się, czy boi się, jakim ojcem będzie. Genów nie dało się oszukać. Wszystko zataczało błędną pętlę, a Alfred starał się przerwać ten łańcuch. Trenował panowanie nad gniewem, stał się małomówny, nie ożenił się za byle kogo, żeby ręka pewnego dnia nie zaczęła świerzbieć… Nie prowokował losu, lecz strach był nieodłączną częścią życia Parkinsona.
- Spróbuję – to obietnica czy odwleczenie tematu na późniejszą godzinę? Wszystko działo się za szybko. Jedyna osoba, która wierzyła, że nie popełni błędów ojca, umarła dzisiejszego dnia. Jego życie tłukło się jak porcelana i chociaż można było je skleić, miejsca uszczerbku będą na tyle widoczne, że nie będzie dało się zafałszować przeszłość dorosłego człowieka. Zachowywał się jak małe dziecko, które rozlało mleko, gdy guwernantka mówiła, że ma nie pić kakao na noc. Spojrzenie Maire nie było obce. Znał je. Podobne nadzieje pokładała w nim matka. Westchnął ciężko, prostując plecy. Od nadmiaru obowiązków i problemów paciorki kręgosłupa wydawały się zastałe jakby zupełnie obce dla ciała Alfreda. Dłonie szły w ślad za sukienką i towarzyszącej temu nieprzyzwoitości.
- Jesteś moją żoną, mam do tego całkowite prawo – powiedział to trochę zbyt surowo, ale zrozumie to dopiero wtedy, gdy będzie próbował zasnąć, a wydarzenia z dnia dzisiejszego będą bombardowały mu myśli. Próbował ugryźć jej palec za traktowanie go jak małego dziecko, który nie zna ryzyka Serpentyny. Nawet nie wiedziała, że szukał pewnego pierścienia, mające chociaż trochę załagodzić jej objawy. A pomóc zwłaszcza w zagrożeniach życia ciąży i matki.
- Tyle lat czekała na wnuka – szepnął, spuszczając głowę. Czy to złe zachowanie, że chciał stworzyć dziecko ale jako owoc miłości a nie maszynkę dwóch organizmów, które odnalazły się o dobrym czasie? Chciał, aby Maire czekała na niego stęskniona, aby czuła to w swoim podbrzuszu, kiedy go pragnie, a nie obliczała z wizengamoncką precyzją, kiedy wypadają dni płodne.
- Chciałem zostawić to naturze – a gdy to mówi, ma na myśli więcej niż potajemne schadzki i dzikie uprawianie seksu. Nie, chciał, aby jego żona dała dziecku nie tylko łono do rozwoju, ale cały zestaw uczuć. Maleństwo musiało nauczyć się życia wśród ludzi, rozumieć emocje, lecz nie ukrywać ich w sobie. Alfred wszystko co złe chował pod duży dywan, aż się okazało, że ma trzydzieści sześć lat i nikt nie dotknie jego policzka, gdy zauważy smutek. Żył w jakimś marazmie, który dzięki Maire powoli zanikał. Mówił miedzy tymi słowami, że natura miała obdarować ich najpiękniejszym i zdrowym dzieckiem na ziemi, które będzie owocem miłości, a nie wyliczanek i pracy magomedyka. Tak, podobno niektóre szlachcianki piły eliksiry na lepszą płodność.
- Cieszmy się sobą, pokażmy mojej mamie, że uczestniczyła w najpiękniejszym dniu, a jednocześnie pierwszym dniu naszego wspólnego szczęścia, to będzie jej hołd, to jak o siebie walczymy – szeptał, bo bał się siebie, tego prawdziwego, który pojawiał się tylko w obecności Maire. Opowiadał jej cuda i niewidy, ale wiedział, że gdy będzie go potrzebował, zasłoni jej ciało własną piersią przed atakiem wroga. To nie było małżeństwo na szpanu, róż i śliwek z goździkami. Łączyło ich ogromne uczucie, którego Alfred nie chciał zagłuszać. Ani teraz ani za piętnaście, dwadzieścia lat.
- A ty, Maire, chcesz być matką? – pierwszy zadał jej tak bezpośrednie pytanie, Maire Parkinson, czy chcesz być matką mojego dziecka i towarzyszką dni niedoli i szczęścia do końca mojego życia? Dłoń mi drżała z emocji.
- Spróbuję – to obietnica czy odwleczenie tematu na późniejszą godzinę? Wszystko działo się za szybko. Jedyna osoba, która wierzyła, że nie popełni błędów ojca, umarła dzisiejszego dnia. Jego życie tłukło się jak porcelana i chociaż można było je skleić, miejsca uszczerbku będą na tyle widoczne, że nie będzie dało się zafałszować przeszłość dorosłego człowieka. Zachowywał się jak małe dziecko, które rozlało mleko, gdy guwernantka mówiła, że ma nie pić kakao na noc. Spojrzenie Maire nie było obce. Znał je. Podobne nadzieje pokładała w nim matka. Westchnął ciężko, prostując plecy. Od nadmiaru obowiązków i problemów paciorki kręgosłupa wydawały się zastałe jakby zupełnie obce dla ciała Alfreda. Dłonie szły w ślad za sukienką i towarzyszącej temu nieprzyzwoitości.
- Jesteś moją żoną, mam do tego całkowite prawo – powiedział to trochę zbyt surowo, ale zrozumie to dopiero wtedy, gdy będzie próbował zasnąć, a wydarzenia z dnia dzisiejszego będą bombardowały mu myśli. Próbował ugryźć jej palec za traktowanie go jak małego dziecko, który nie zna ryzyka Serpentyny. Nawet nie wiedziała, że szukał pewnego pierścienia, mające chociaż trochę załagodzić jej objawy. A pomóc zwłaszcza w zagrożeniach życia ciąży i matki.
- Tyle lat czekała na wnuka – szepnął, spuszczając głowę. Czy to złe zachowanie, że chciał stworzyć dziecko ale jako owoc miłości a nie maszynkę dwóch organizmów, które odnalazły się o dobrym czasie? Chciał, aby Maire czekała na niego stęskniona, aby czuła to w swoim podbrzuszu, kiedy go pragnie, a nie obliczała z wizengamoncką precyzją, kiedy wypadają dni płodne.
- Chciałem zostawić to naturze – a gdy to mówi, ma na myśli więcej niż potajemne schadzki i dzikie uprawianie seksu. Nie, chciał, aby jego żona dała dziecku nie tylko łono do rozwoju, ale cały zestaw uczuć. Maleństwo musiało nauczyć się życia wśród ludzi, rozumieć emocje, lecz nie ukrywać ich w sobie. Alfred wszystko co złe chował pod duży dywan, aż się okazało, że ma trzydzieści sześć lat i nikt nie dotknie jego policzka, gdy zauważy smutek. Żył w jakimś marazmie, który dzięki Maire powoli zanikał. Mówił miedzy tymi słowami, że natura miała obdarować ich najpiękniejszym i zdrowym dzieckiem na ziemi, które będzie owocem miłości, a nie wyliczanek i pracy magomedyka. Tak, podobno niektóre szlachcianki piły eliksiry na lepszą płodność.
- Cieszmy się sobą, pokażmy mojej mamie, że uczestniczyła w najpiękniejszym dniu, a jednocześnie pierwszym dniu naszego wspólnego szczęścia, to będzie jej hołd, to jak o siebie walczymy – szeptał, bo bał się siebie, tego prawdziwego, który pojawiał się tylko w obecności Maire. Opowiadał jej cuda i niewidy, ale wiedział, że gdy będzie go potrzebował, zasłoni jej ciało własną piersią przed atakiem wroga. To nie było małżeństwo na szpanu, róż i śliwek z goździkami. Łączyło ich ogromne uczucie, którego Alfred nie chciał zagłuszać. Ani teraz ani za piętnaście, dwadzieścia lat.
- A ty, Maire, chcesz być matką? – pierwszy zadał jej tak bezpośrednie pytanie, Maire Parkinson, czy chcesz być matką mojego dziecka i towarzyszką dni niedoli i szczęścia do końca mojego życia? Dłoń mi drżała z emocji.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Gdyby nie ogromna doza wyrozumiałości jaką postanowiła Maire dziś obdarzyć swojego pokrzywdzonego przez niesprawiedliwy los męża, miałby on okazję - nie pierwszy ani ostatni raz - przypomnieć sobie, że w jej żyłach płynie krew rodu Burke, a po matce odziedziczyła również temperament. Doskonale rozumiała wahanie, obawy, wątpliwości, które osaczały ją na każdym kroku niczym ławica piranii szykujących się do ataku, jednak Alfredowe spróbuję zadziałało na nią jak płachta na byka. Na Merlina, próbować można było krewetek czy kurczaka w miodzie, nie zaś bycia dobrym rodzicem. Jej - ich - dziecko nie miało być eksperymentem dzięki któremu będą mogli sprawdzić jak dobrze wychodzi im zabawa w dom, lecz pełnoprawnym członkiem rodziny, kochanym i potrzebnym. Nie było miejsca na próby. Na pomalowane szminką usta cisnęły się pełne wyrzutu słowa, ale skończyło się na subtelnym zaciśnięciu zębów, zaledwie na chwilę, by zaraz jej twarz rozjaśnił niewinny uśmiech.
- Chyba straciłam wątek. - wyznała słodko - Wciąż mówisz o swojej nadmiernej troskliwości czy o tym jak gnieciesz moją sukienkę? - Rozbawione spojrzenie powędrowało na moment do męskich dłoni ułożonych na jej udach, powróciło jednak zaraz do twarzy Parkinsona. Och, Alfredzie, jakiś ty surowy. Uważaj, bo jeszcze twoja młoda żona zacznie wierzyć w twoje groźne miny i zacznie się ciebie obawiać.
Balansowali jak cyrkowcy na linie, przechylając się raz w stronę małżeńskiego droczenia, raz ku ponurym rozmyślaniom. Otuliła jego twarz dłońmi, przyciskając usta do lekko drapiącego policzka. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Powinniśmy spotkać się kilka lat temu, Alfredzie? Nie, nie można było postrzegać w ten sposób. Na wszystko przychodziła odpowiednia pora - na ich spotkanie, na zaręczyny. Przypadki stawały się częścią większej, uporządkowanej całości, jak zwykłe biurko stojące w zupełnie niewyróżniającym się miejscu w pomieszczeniu Służb Administracyjnych Wizengamotu. Słuchała jego kolejnych słów w ciszy, opierając czoło o silne ramię, oplatając własnym jego tors. Obiecywał im szczęśliwe, wspólne życie, a ona gdzieś w kącie salonu dostrzegała mroczne cienie, czyhające tylko na źle postawiony krok mający pogrzebać ich sielankę. Kobieca intuicja nie przedstawiała jasnych wizji, lecz podsuwała obrazy podświadomości, nie pozwalającej na zbytnie rozluźnienie. I w takich warunkach padło pytanie odbierające dech i zatrzymujące na moment serce. Zapadło milczenie, przerwane jedynie szmerem przesypujących się po ramionach włosów, kiedy konfrontowała srebro z zielenią, rozchylając usta na których zbierały się najrozmaitsze słowa z których musiała wybrać te odpowiednie i szczere. - Chcę. - odpowiedziała wreszcie szeptem, nie odwracając wzroku. - Co nie zmienia faktu, że się boję. - dodała jeszcze ciszej z zawstydzeniem.
- Chyba straciłam wątek. - wyznała słodko - Wciąż mówisz o swojej nadmiernej troskliwości czy o tym jak gnieciesz moją sukienkę? - Rozbawione spojrzenie powędrowało na moment do męskich dłoni ułożonych na jej udach, powróciło jednak zaraz do twarzy Parkinsona. Och, Alfredzie, jakiś ty surowy. Uważaj, bo jeszcze twoja młoda żona zacznie wierzyć w twoje groźne miny i zacznie się ciebie obawiać.
Balansowali jak cyrkowcy na linie, przechylając się raz w stronę małżeńskiego droczenia, raz ku ponurym rozmyślaniom. Otuliła jego twarz dłońmi, przyciskając usta do lekko drapiącego policzka. Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Powinniśmy spotkać się kilka lat temu, Alfredzie? Nie, nie można było postrzegać w ten sposób. Na wszystko przychodziła odpowiednia pora - na ich spotkanie, na zaręczyny. Przypadki stawały się częścią większej, uporządkowanej całości, jak zwykłe biurko stojące w zupełnie niewyróżniającym się miejscu w pomieszczeniu Służb Administracyjnych Wizengamotu. Słuchała jego kolejnych słów w ciszy, opierając czoło o silne ramię, oplatając własnym jego tors. Obiecywał im szczęśliwe, wspólne życie, a ona gdzieś w kącie salonu dostrzegała mroczne cienie, czyhające tylko na źle postawiony krok mający pogrzebać ich sielankę. Kobieca intuicja nie przedstawiała jasnych wizji, lecz podsuwała obrazy podświadomości, nie pozwalającej na zbytnie rozluźnienie. I w takich warunkach padło pytanie odbierające dech i zatrzymujące na moment serce. Zapadło milczenie, przerwane jedynie szmerem przesypujących się po ramionach włosów, kiedy konfrontowała srebro z zielenią, rozchylając usta na których zbierały się najrozmaitsze słowa z których musiała wybrać te odpowiednie i szczere. - Chcę. - odpowiedziała wreszcie szeptem, nie odwracając wzroku. - Co nie zmienia faktu, że się boję. - dodała jeszcze ciszej z zawstydzeniem.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jedynym, co mogłoby mnie zniszczyć, jest utrata Ciebie. szepnął w myślach, zauważając na twarzy Maire każde zmartwienie, zaczerwienione oczy i drżącą dolną wargę, którą teraz dotknął zaczepnie kciukiem. To on był tu na skraju załamania, a lady Parkinson aż huczała od emocji.
- Spróbuję się tak nie przejmować – sprostował, lecz w tym przypadku to była tak zwana twórcza prawda. Próbowanie nie oznaczało zakończenia pozytywnego, więc nie raz i nie dwa może jej urządzić awanturę, że on walczy o życie, a tu obrączka świeci na czerwono i nie wie, czy ma się bronić i szybko teleportować się do domu czy nie przejmować się, bo żona po prostu dostała miesiączki. Niektóre problemy były tak trywialne, ale w przypadku Maire nabierały dużej wagi. Zaczął bawić się jej włosami czubkiem nosa, aby znów zapamiętać ich zapach jakby wyleciał mu z pamięci.
- Och, doprawdy zaczęło ci to przeszkadzać? – drażnił się z nią. Służba ją wyprasuje raz dwa, a poza tym czy przy mężu była jej potrzebna żałobna sukienka? Chciał ją zdjąć, bo cóż lepiej zajęłoby mu myśli niż półnaga żona? Wyzywał ją na pojedynek, był ciekaw czy podejmie rękawice. Dłonią sunął wyżej aż do końca pończoch, zgrabnym ruchem odpiął je od pasa. Mógłby udawać, że robi to zupełnie przypadkiem, ale badał jej minę, reakcje. Maire szybko się uczyła, ale dopiero tydzień żyli w małżeństwie, które bądź co bądź było dla tej dwójki zupełnie obce. Po tylu latach nawet Alfred zapomniał jak to jest mieć żonę. Dziesięć lat w celibacie, och, Merlin mu świadkiem. Chciał jej powiedzieć właśnie teraz, że nie pójdą na pogrzeb jego matki. Przejdą się na grób, żeby godnie ją pożegnać dopiero wtedy, gdy lord Parkinson opuści cmentarz. Nie chciał więcej zobaczyć swojego ojca. Ślub miał być początkiem czegoś nowego, więc nie było lepszej okazji, aby zerwać z nim wszelkie kontakty. Kusiło go całe ciało Maire. Chciał wycałować każdy fragment, policzyć, ile ma pieprzyków, blizn i zasinień od gorsetu. Te liczby wydawały mu się niezbędne do dalszego wspólnego życia. Chociaż powinien zaszyć się w pokoju, wspominać każdą chwilę spędzoną z matką, nie chciał popadać w błędne koło. Inni ludzie go nie widzieli, nie wiedzieli, co się dzieje w środku Alfreda. A czasami smutek trzeba schować w wewnątrz, aby go dobrze przetrawić i znaleźć plan działania. Dłonie powoli zsuwały się wraz z pończochami, a oddech tylko nieznacznie przyspieszył.
- Znalazłem coś, co cię będzie chronić, ale musisz być cierpliwa, sprowadzenie trochę potrwa – zdradził tajemnice o pierścieniu. Był o wiele lepszy niż białe kryształy, bo otaczał ją realną opieką, ale nie tylko ją, ale także słodkie maleństwo. Zrzucił pończochy gdzieś obok, powracając tą samą drogą do ud, a przez nie do lędźwi i górnej części pośladków. Prowokował, lecz niczego nie obiecywał, czy był doprawdy tak złym człowiekiem? W końcu wyznała, że nie tylko Alfred jest tym pełnym obaw, a ona oazą spokoju. Pocałował miejsce tuż za uchem, bo najpewniej tylko do niego dosięgał jak usilnie wbijała głowę w jego tors.
- Tydzień temu zaczęliśmy nowe życie, wykorzystaliśmy już pulę nieszczęść – nawiązywał oczywiście ponownie do swojego kochanego ojczulka, ale chciał podkreślić, że nie jest w tym sama. To oni zaczęli rozdział i we dwójkę zadbają o to, aby skończył się szczęśliwie. W bajkach miłość chroniła, dlaczego nie miałoby tak się wydarzyć właśnie teraz? Chciał szepnąć, że jest jego amortencją, ale te słowa nie przechodziły mu przez gardło. Dłonie zjechały niżej aż po same pośladki, a drażniąc się z nią dodatkowo zaczepił o tasiemkę majtek. Czy powinni się bać? Czy strach urządzi im prawdziwe dyktando i nauczy życia?
- Spróbuję się tak nie przejmować – sprostował, lecz w tym przypadku to była tak zwana twórcza prawda. Próbowanie nie oznaczało zakończenia pozytywnego, więc nie raz i nie dwa może jej urządzić awanturę, że on walczy o życie, a tu obrączka świeci na czerwono i nie wie, czy ma się bronić i szybko teleportować się do domu czy nie przejmować się, bo żona po prostu dostała miesiączki. Niektóre problemy były tak trywialne, ale w przypadku Maire nabierały dużej wagi. Zaczął bawić się jej włosami czubkiem nosa, aby znów zapamiętać ich zapach jakby wyleciał mu z pamięci.
- Och, doprawdy zaczęło ci to przeszkadzać? – drażnił się z nią. Służba ją wyprasuje raz dwa, a poza tym czy przy mężu była jej potrzebna żałobna sukienka? Chciał ją zdjąć, bo cóż lepiej zajęłoby mu myśli niż półnaga żona? Wyzywał ją na pojedynek, był ciekaw czy podejmie rękawice. Dłonią sunął wyżej aż do końca pończoch, zgrabnym ruchem odpiął je od pasa. Mógłby udawać, że robi to zupełnie przypadkiem, ale badał jej minę, reakcje. Maire szybko się uczyła, ale dopiero tydzień żyli w małżeństwie, które bądź co bądź było dla tej dwójki zupełnie obce. Po tylu latach nawet Alfred zapomniał jak to jest mieć żonę. Dziesięć lat w celibacie, och, Merlin mu świadkiem. Chciał jej powiedzieć właśnie teraz, że nie pójdą na pogrzeb jego matki. Przejdą się na grób, żeby godnie ją pożegnać dopiero wtedy, gdy lord Parkinson opuści cmentarz. Nie chciał więcej zobaczyć swojego ojca. Ślub miał być początkiem czegoś nowego, więc nie było lepszej okazji, aby zerwać z nim wszelkie kontakty. Kusiło go całe ciało Maire. Chciał wycałować każdy fragment, policzyć, ile ma pieprzyków, blizn i zasinień od gorsetu. Te liczby wydawały mu się niezbędne do dalszego wspólnego życia. Chociaż powinien zaszyć się w pokoju, wspominać każdą chwilę spędzoną z matką, nie chciał popadać w błędne koło. Inni ludzie go nie widzieli, nie wiedzieli, co się dzieje w środku Alfreda. A czasami smutek trzeba schować w wewnątrz, aby go dobrze przetrawić i znaleźć plan działania. Dłonie powoli zsuwały się wraz z pończochami, a oddech tylko nieznacznie przyspieszył.
- Znalazłem coś, co cię będzie chronić, ale musisz być cierpliwa, sprowadzenie trochę potrwa – zdradził tajemnice o pierścieniu. Był o wiele lepszy niż białe kryształy, bo otaczał ją realną opieką, ale nie tylko ją, ale także słodkie maleństwo. Zrzucił pończochy gdzieś obok, powracając tą samą drogą do ud, a przez nie do lędźwi i górnej części pośladków. Prowokował, lecz niczego nie obiecywał, czy był doprawdy tak złym człowiekiem? W końcu wyznała, że nie tylko Alfred jest tym pełnym obaw, a ona oazą spokoju. Pocałował miejsce tuż za uchem, bo najpewniej tylko do niego dosięgał jak usilnie wbijała głowę w jego tors.
- Tydzień temu zaczęliśmy nowe życie, wykorzystaliśmy już pulę nieszczęść – nawiązywał oczywiście ponownie do swojego kochanego ojczulka, ale chciał podkreślić, że nie jest w tym sama. To oni zaczęli rozdział i we dwójkę zadbają o to, aby skończył się szczęśliwie. W bajkach miłość chroniła, dlaczego nie miałoby tak się wydarzyć właśnie teraz? Chciał szepnąć, że jest jego amortencją, ale te słowa nie przechodziły mu przez gardło. Dłonie zjechały niżej aż po same pośladki, a drażniąc się z nią dodatkowo zaczepił o tasiemkę majtek. Czy powinni się bać? Czy strach urządzi im prawdziwe dyktando i nauczy życia?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
W słodkiej nieświadomości znajdował się ten, który sądził, że panienka z rodu Bulstrode oznacza dziewczę ciche i pokorne, z przestrachem spełniające każde polecenie swego ojca czy ewentualnego męża. Nie tylko dlatego, że taki obraz rodu był uroczą iluzją skrywającą ludzi o silnych osobowościach, ze skłonnościami do manipulowania i reżyserowania, maskujących swoją żądzę władzy pod usłużnym uśmiechem i doskonałymi manierami - nie od parady tak wielu zwano szarymi eminencjami - co nie wykluczało również kobiet, które doskonale zdawały sobie sprawę, jak ogromne znaczenie ma szepnięte przypadkiem słówko do uszka mężowi i znały wiele sposobów na cierpliwe kreowanie rzeczywistości rękami nie należącymi do nich. W żyłach płynęła jeszcze inna krew (chyba, że mówimy o rodzie Rowle'ów czy Averych, oni zawsze mieli skłonności do parowania kuzynostwa), w przypadku Maire krew gorąca, krew rodu Burke, tak wiele razy wymagająca karcącej uwagi, naprostowania. Temperament można wcisnąć w żelazne ramy wychowania, ale emocje zawsze będą kipieć i buzować. Jeśli więc Alfred miał pobożne życzenie, by jego żona słuchała się go bez słowa sprzeciwu, mógł się nieco rozczarować - z drugiej strony to miało szansę nadać ich małżeństwu nieco więcej kolorów, barw, które miały ich wyróżniać spoza innych par snujących się smętnie po salonach.
Więc choć minął dopiero tydzień poznawania nieznanych wcześniej smaków życia w duecie, Maire nie oblała się niewinnym rumieńcem, kładąc mu paluszek na ustach i upominając, że przecież jest dopiero popołudnie, a oni przecież są salonie, a podjęła wyzwanie, z satysfakcją przyjmując fakt, że jej drobna uwaga skierowała Alfreda na odpowiednią drogę.
- Jako idealna żona muszę wykazywać się roztropnością, nie rozrzutnością, czyż nie? - zauważyła, uśmiechając się lekko. Zastanawiała się przez krótki moment, czy mąż podłapie sugestię, ale ostatecznie postanowiła usłużnie podpowiedzieć: - A takie sukienki ściąga się nieco inaczej. - rzucając mu jednocześnie niezwykle niewinne spojrzenie, a potem oparła wygodnie podbródek o silne, męskie ramię, obejmując go w pasie, smakując jak dłonie Alfreda sunęły po jej udach, drażniąc skórę przed materiał pończoch. Przyjemność rozlewała się powoli po całym ciele, przyspieszając oddech i tętno, sprawiając, że Maire wyczekiwała każdego kolejnego ruchu z coraz większą niecierpliwością. Czy dama powinna... do diabła z tym, nie miała zamiaru zabierać grubych podręczników bon tonu nawet do łóżka, sięgnęła więc dłonią do kołnierzyka Alfredowej koszuli, by rozpiąć powoli jeden, potem drugi guzik. Musnęła ustami jego szyję, świadomie ukrywając twarz.
- Czy wszystkie twoje prezenty musisz przedstawiać mi w sposób przypominający o chorobie? - spytała z lekkim wyrzutem, ciepłym oddechem otulając jego ramię, z którego zdążyła zsunąć nieco materiał koszuli. Jego dłonie działały coraz odważniej, a ona nie miała zbyt wielkiego pola do manewru, by znaleźć ujście buzującym w niej emocjom.
- Ach, i nasz miesiąc miodowy. - spostrzegła nieco złośliwie, wreszcie kapitulując pod wpływem narastającego zniecierpliwienia i unosząc głowę po tym, jak złożyła na jego ramieniu ostatni pocałunek. Zajrzała mu w oczy, opierając dłonie o umięśnioną klatkę piersiową w krótkim, wzmacniającym pragnienie geście utrzymywania dystansu, ale sama była już zbyt mocno zaangażowana, żeby być w stanie torturować męża, więc rozluźniła ręce, dłonie wykorzystała znów do rozpinania guzików koszuli i rozchyliła usta w subtelnej zachęcie.
Więc choć minął dopiero tydzień poznawania nieznanych wcześniej smaków życia w duecie, Maire nie oblała się niewinnym rumieńcem, kładąc mu paluszek na ustach i upominając, że przecież jest dopiero popołudnie, a oni przecież są salonie, a podjęła wyzwanie, z satysfakcją przyjmując fakt, że jej drobna uwaga skierowała Alfreda na odpowiednią drogę.
- Jako idealna żona muszę wykazywać się roztropnością, nie rozrzutnością, czyż nie? - zauważyła, uśmiechając się lekko. Zastanawiała się przez krótki moment, czy mąż podłapie sugestię, ale ostatecznie postanowiła usłużnie podpowiedzieć: - A takie sukienki ściąga się nieco inaczej. - rzucając mu jednocześnie niezwykle niewinne spojrzenie, a potem oparła wygodnie podbródek o silne, męskie ramię, obejmując go w pasie, smakując jak dłonie Alfreda sunęły po jej udach, drażniąc skórę przed materiał pończoch. Przyjemność rozlewała się powoli po całym ciele, przyspieszając oddech i tętno, sprawiając, że Maire wyczekiwała każdego kolejnego ruchu z coraz większą niecierpliwością. Czy dama powinna... do diabła z tym, nie miała zamiaru zabierać grubych podręczników bon tonu nawet do łóżka, sięgnęła więc dłonią do kołnierzyka Alfredowej koszuli, by rozpiąć powoli jeden, potem drugi guzik. Musnęła ustami jego szyję, świadomie ukrywając twarz.
- Czy wszystkie twoje prezenty musisz przedstawiać mi w sposób przypominający o chorobie? - spytała z lekkim wyrzutem, ciepłym oddechem otulając jego ramię, z którego zdążyła zsunąć nieco materiał koszuli. Jego dłonie działały coraz odważniej, a ona nie miała zbyt wielkiego pola do manewru, by znaleźć ujście buzującym w niej emocjom.
- Ach, i nasz miesiąc miodowy. - spostrzegła nieco złośliwie, wreszcie kapitulując pod wpływem narastającego zniecierpliwienia i unosząc głowę po tym, jak złożyła na jego ramieniu ostatni pocałunek. Zajrzała mu w oczy, opierając dłonie o umięśnioną klatkę piersiową w krótkim, wzmacniającym pragnienie geście utrzymywania dystansu, ale sama była już zbyt mocno zaangażowana, żeby być w stanie torturować męża, więc rozluźniła ręce, dłonie wykorzystała znów do rozpinania guzików koszuli i rozchyliła usta w subtelnej zachęcie.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
chyba czas dać +18
- Nie ma czasu na bycie idealnym – nawiązał do dwóch jej wypowiedzi. Po co wpisywać się w jakieś konwenanse, skoro można robić po swojemu? I będzie pamiętać, że zrobił to inaczej niż każdy . Chociaż nikt inny nie zdejmował z niej sukienek, nieprawdaż? Jednak w tej sytuacji pojawiła się kwintesencja Alfreda. Z dwóch wypowiedzi stworzył jedno zdane złożone z sześciu wyrazów. Wylewność była jego najmocniejszą stroną, lecz nie skupiał się zbytnio na doborze słów. Któż by potrafił się skoncentrować na czymś innym niż na koronce pończoch, która jeszcze kilka sekund temu zdobiła uda świeżo upieczonej żony. Przyjemność trzeba dawkować, to powiedziałby Maire gdyby chciał rozdwoić swoją uwagę i na słowa, lecz to nie było potrzebne. Dłonie powoli wręcz brutalnie muskały granice przyzwoitości, nadając im spotkaniu zupełnie inny bieg. Chociaż śmierć matki tkwiła gdzieś w umyśle Alfreda, wiedział, że nie przywróci jej życia. Swoje oddanie, lecz także miłość, powinien przelać na żonę, która bądź co bądź uratowała mu tyłek przed paskudnym wydziedziczeniem, ale także zgodziła się na tak rychły ślub, zrezygnowała z wystawnego przyjęcia dla niego. To wiele znaczyło. I nawet jeśli nie powinni poznawać smak kolejnych pocałunków i miękkości ciał, czy coś więcej się w zasadzie liczyło? Czując dłonie Maire zajmujące się niczym innym jak powolnym, wręcz denerwującym rozbieraniu, trzymającym go na granicy wytrzymałości, jakieś absurdalnej samokontroli, napiął mięśnie brzucha i klatki piersiowej. Schowanie twarzy w jego zagłębieniu obojczyka było celowym zabiegiem. Alfred przed chwilę się zastanawiał, czy ten ród Bulstrode’ów nie miał głębokich korzeni wili, bo zdążyła sobie okręcić go wokół palca i każdy jej dotyk będzie czuł na swojej skórze jak zapach pieczonych śliwek z cynamonem. Ta tarta przypominała mu o domu, o cieple, które powinien zapewnić swoim potomkom. Zaśmiał się głucho, trzymając dłonie w jednym miejscu jakby przyklejone, czekające na kolejne ruchy ze strony Maire.
- Ten chroni dziecko, moja droga – ty masz swojego ochroniarza, czyż nie? Zsuwający się materiał koszuli drapał skórę. Czuł jakby ktoś ostrym narzędziem przejeżdżał po tablicy, powodując ten okropny dźwięk. Jednak o dziwo on był kojący, przynosił absurdalną ulgę, a Alfred prężył się jak kot, aby tylko odsłonić jeszcze jeden fragment ciała, który Maire mogłaby zaledwie musnąć opuszkami palców, oddechem… Drżał, bo granica wytrzymałości bezczelnie przesuwała się w tę mniej przyzwoitą stronę, pchając go w kierunku uciech cielesnych. Skoro Maire z nim tak pogrywała, to dlaczego on nie miałby podjąć tej gry?
- Czy to ważne gdzie? – spytał złośliwie, nie chodziło mu oczywiście o porównanie wrażeń z kochania się w słońcu, na gorącym piasku czy basenie do tych domowych, ale wiedziała kogo bierze za męża. Niestety był zbyt dobrym pracownikiem, żeby nie ściągać go ze słonecznych wysp. Jednak bądźmy ze sobą szczerzy, zarówno Alfred jak i Maire będą wiedzieli jak wywinąć się z obowiązków, okłamać zegar i spędzić ze sobą chociażby minutę dłużej. I wtedy dłonie po paciorkach kręgosłupa wdrapywały się wyżej, aby znaleźć jakikolwiek sposób na zdjęcie przeklętej sukni. Alfred nie mógł dłużej wytrzymać, prędko odnalazł usta Maire. Chociaż wydawało się, że i tym razem pocałunkiem będzie dyrygować agresja i chęć zapomnienia o przykrych wydarzeniach, Parkinson wręcz delektował się po raz kolejny miękkością warg żony. Brutalnie rozkoszował się powoli pocałunkiem, nigdzie się nie spiesząc. Wszak służba i tak nie miała odwagi tu wejść. I gdy nie wiedział, które sznurki są od gorsetu, które od dolnej części sukni i w ogóle jak ma to cholerstwo zdjąć, odsunął się od Maire na chwilę, kończąc to błądzenie. Parkinsonowie powinni znać się na modzie, ale bądźmy ze sobą szczerzy, minęło sporo czasu odkąd Alfred mógł zdejmować tak wystawne ubrania z kobiety.
- Użyłbym reducto, gdyby to nie było na twoim ciele – warknął wyprowadzony z równowagi. Musi porozmawiać ze swoją siostrą na temat jej skomplikowanych projektów. Rzuci krótką uwagę, że nie tylko powinny być szykowne, ale i łatwe do rozbierania. To był wyraźny znak, iż Maire powinna pozbyć się swoich ubrań, lecz dla zachęty zaczepnie musnął jej usta, językiem dotykając tę graniczną linię pomiędzy wargami.
- Nie ma czasu na bycie idealnym – nawiązał do dwóch jej wypowiedzi. Po co wpisywać się w jakieś konwenanse, skoro można robić po swojemu? I będzie pamiętać, że zrobił to inaczej niż każdy . Chociaż nikt inny nie zdejmował z niej sukienek, nieprawdaż? Jednak w tej sytuacji pojawiła się kwintesencja Alfreda. Z dwóch wypowiedzi stworzył jedno zdane złożone z sześciu wyrazów. Wylewność była jego najmocniejszą stroną, lecz nie skupiał się zbytnio na doborze słów. Któż by potrafił się skoncentrować na czymś innym niż na koronce pończoch, która jeszcze kilka sekund temu zdobiła uda świeżo upieczonej żony. Przyjemność trzeba dawkować, to powiedziałby Maire gdyby chciał rozdwoić swoją uwagę i na słowa, lecz to nie było potrzebne. Dłonie powoli wręcz brutalnie muskały granice przyzwoitości, nadając im spotkaniu zupełnie inny bieg. Chociaż śmierć matki tkwiła gdzieś w umyśle Alfreda, wiedział, że nie przywróci jej życia. Swoje oddanie, lecz także miłość, powinien przelać na żonę, która bądź co bądź uratowała mu tyłek przed paskudnym wydziedziczeniem, ale także zgodziła się na tak rychły ślub, zrezygnowała z wystawnego przyjęcia dla niego. To wiele znaczyło. I nawet jeśli nie powinni poznawać smak kolejnych pocałunków i miękkości ciał, czy coś więcej się w zasadzie liczyło? Czując dłonie Maire zajmujące się niczym innym jak powolnym, wręcz denerwującym rozbieraniu, trzymającym go na granicy wytrzymałości, jakieś absurdalnej samokontroli, napiął mięśnie brzucha i klatki piersiowej. Schowanie twarzy w jego zagłębieniu obojczyka było celowym zabiegiem. Alfred przed chwilę się zastanawiał, czy ten ród Bulstrode’ów nie miał głębokich korzeni wili, bo zdążyła sobie okręcić go wokół palca i każdy jej dotyk będzie czuł na swojej skórze jak zapach pieczonych śliwek z cynamonem. Ta tarta przypominała mu o domu, o cieple, które powinien zapewnić swoim potomkom. Zaśmiał się głucho, trzymając dłonie w jednym miejscu jakby przyklejone, czekające na kolejne ruchy ze strony Maire.
- Ten chroni dziecko, moja droga – ty masz swojego ochroniarza, czyż nie? Zsuwający się materiał koszuli drapał skórę. Czuł jakby ktoś ostrym narzędziem przejeżdżał po tablicy, powodując ten okropny dźwięk. Jednak o dziwo on był kojący, przynosił absurdalną ulgę, a Alfred prężył się jak kot, aby tylko odsłonić jeszcze jeden fragment ciała, który Maire mogłaby zaledwie musnąć opuszkami palców, oddechem… Drżał, bo granica wytrzymałości bezczelnie przesuwała się w tę mniej przyzwoitą stronę, pchając go w kierunku uciech cielesnych. Skoro Maire z nim tak pogrywała, to dlaczego on nie miałby podjąć tej gry?
- Czy to ważne gdzie? – spytał złośliwie, nie chodziło mu oczywiście o porównanie wrażeń z kochania się w słońcu, na gorącym piasku czy basenie do tych domowych, ale wiedziała kogo bierze za męża. Niestety był zbyt dobrym pracownikiem, żeby nie ściągać go ze słonecznych wysp. Jednak bądźmy ze sobą szczerzy, zarówno Alfred jak i Maire będą wiedzieli jak wywinąć się z obowiązków, okłamać zegar i spędzić ze sobą chociażby minutę dłużej. I wtedy dłonie po paciorkach kręgosłupa wdrapywały się wyżej, aby znaleźć jakikolwiek sposób na zdjęcie przeklętej sukni. Alfred nie mógł dłużej wytrzymać, prędko odnalazł usta Maire. Chociaż wydawało się, że i tym razem pocałunkiem będzie dyrygować agresja i chęć zapomnienia o przykrych wydarzeniach, Parkinson wręcz delektował się po raz kolejny miękkością warg żony. Brutalnie rozkoszował się powoli pocałunkiem, nigdzie się nie spiesząc. Wszak służba i tak nie miała odwagi tu wejść. I gdy nie wiedział, które sznurki są od gorsetu, które od dolnej części sukni i w ogóle jak ma to cholerstwo zdjąć, odsunął się od Maire na chwilę, kończąc to błądzenie. Parkinsonowie powinni znać się na modzie, ale bądźmy ze sobą szczerzy, minęło sporo czasu odkąd Alfred mógł zdejmować tak wystawne ubrania z kobiety.
- Użyłbym reducto, gdyby to nie było na twoim ciele – warknął wyprowadzony z równowagi. Musi porozmawiać ze swoją siostrą na temat jej skomplikowanych projektów. Rzuci krótką uwagę, że nie tylko powinny być szykowne, ale i łatwe do rozbierania. To był wyraźny znak, iż Maire powinna pozbyć się swoich ubrań, lecz dla zachęty zaczepnie musnął jej usta, językiem dotykając tę graniczną linię pomiędzy wargami.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
niech ci będzie, +18
Choć żałoba ma wyznaczonych kilka etapów, nie istnieje idealna recepta sprawdzająca się w przypadku każdego człowieka przeżywającego stratę. To kwestia wrażliwości, tego, jak mocna była zerwana boleśnie więź, a także wychowania, które w przypadku szlachty tworzyło elitarną armię nieczułych egoistów. A przynajmniej taki wydawał się cel tych wszystkich pogadanek o nienagannych manierach, nieodwołalnych zasadach, wyższości rodowego nazwiska nad wszystkimi innymi wartościami. Nie zawsze się udawało. Czasem trafiała się jakaś czarna owca, osoba zbyt słaba (a może zbyt silna?), by dostosować się do twardych ram surowych reguł rządzących mikrokosmosem luksusowych salonów i sali balowych. Niektórzy udawać musieli łzy i przejęcie śmiercią najbliższych, inni zaś ukrywali emocje, nie chcąc wydać się zbyt... prymitywnymi? Byli tacy, którzy zamykali się na całe dnie w gabinecie, inni zaś - rozładowywali nadmiar napięcia poprzez zacieśnianie innych więzi. Na przykład z niedawno poślubioną żoną.
Nie spieszyła się - powoli, niemal leniwie rozpinała guzik po guziku, przypadkiem muskając opuszkami palców skórę Alfreda. Wydawała rozkoszować się tymi drobnymi torturami. Była niezwykle pojętną uczennicą. Usta zostawiały subtelne ślady szminki na szyi, obojczykach, ramionach mężczyzny. Niewygodnie było zejść niżej, na razie musiała zadowolić się jedynie tą częścią swojego męża, choć dłonie najwyraźniej pragnęły więcej, niecierpliwie wsuwając się pod kraniec koszuli. Przejeżdżała palcami w dół jego ramion, uwalniała je od całkiem z b ę d n e g o materiału, jednocześnie niemo zachwycając się po raz kolejny w tym tygodniu doskonale zarysowanymi mięśniami. I nieważne już było, że odzienie się gniecie, że później wyjdą z salonu najzupełniej podejrzani - choć nie było co się oszukiwać, służba była na to całkowicie przygotowana - i że to, na litość Merlina, salon, środek dnia, dzień żałoby. Rozsądek tracił na znaczeniu, władzę przejmował instynkt; przemożne p r a g n i e n i e budzące się gdzieś w dole brzucha i rozlewające na absolutnie całe ciało w drobnych dreszczach podniecenia, prowokującego do coraz śmielszych działań, mniej kontrolowanych ruchów, urywanych oddechów i szybszego tętna.
- Trzeba przyspieszyć jego sprowadzenie. - szepnęła sugestywnie wprost do jego ucha, przybliżając się jeszcze odrobinę, choć naprawdę wydawało się to już zupełnie niemożliwe. Zaraz koło koronkowych pończoch wylądowała męska koszula, a Maire nie mogła już się doczekać, aż przylgnie do tego absolutnie cudownego brzucha własnym, pozbawionym irytującego, sztywnego materiału. - Ty mi powiedz. - Wyczekiwała niecierpliwie, aż ciemna sukienka opadnie, ale, jak na złość, pojawiły się pewnie komplikacje. Na Merlina, Alfredzie, akurat teraz zaczęły plątać ci się palce? Zajmował ją czymś innym, na tyle przyjemnym, że powstrzymała się od jakiejś emocjonalnej, kąśliwej uwagi, której mogłaby przecież żałować. Tak, zdecydowanie lepiej skupić było się na smaku ust Parkinsona, rozkoszować niemal bolesnym odwlekaniem pospiesznej namiętności, tańczyć drżącym językiem powoli, kontrolowanie.
Jak ś m i a ł przerwać? Wpatrywała się w niego z konsternacją podszytą odrobiną złości, w oczach widać było trudny do ukrycia wyrzut. Oboje wyprowadzeni byli z równowagi tak prozaicznym, ale jakże znaczącym problemem. Nie pozostawało nic innego jak westchnąć z nieco zbyt ostentacyjną irytacją, przenieść palce z jego torsu na męskie dłonie, by skierować je na zapięcie dolnej części dwuczęściowej sukni. - Nie sięgnę wyżej. - przyznała niechętnie. Nie pozostało nic innego, jak przerwać otumaniającą bliskość i nie schodząc z jego kolan, usiąść tyłem - a choć pozycja ta miała swoje niezliczone plusy, pozbawiała lady Parkinson możliwości zajęcia się paskiem mężowych spodni - bo może zmysł wzroku wesprze lorda w nierównej potyczce ze wstążką ściskającą damski gorset.
Choć żałoba ma wyznaczonych kilka etapów, nie istnieje idealna recepta sprawdzająca się w przypadku każdego człowieka przeżywającego stratę. To kwestia wrażliwości, tego, jak mocna była zerwana boleśnie więź, a także wychowania, które w przypadku szlachty tworzyło elitarną armię nieczułych egoistów. A przynajmniej taki wydawał się cel tych wszystkich pogadanek o nienagannych manierach, nieodwołalnych zasadach, wyższości rodowego nazwiska nad wszystkimi innymi wartościami. Nie zawsze się udawało. Czasem trafiała się jakaś czarna owca, osoba zbyt słaba (a może zbyt silna?), by dostosować się do twardych ram surowych reguł rządzących mikrokosmosem luksusowych salonów i sali balowych. Niektórzy udawać musieli łzy i przejęcie śmiercią najbliższych, inni zaś ukrywali emocje, nie chcąc wydać się zbyt... prymitywnymi? Byli tacy, którzy zamykali się na całe dnie w gabinecie, inni zaś - rozładowywali nadmiar napięcia poprzez zacieśnianie innych więzi. Na przykład z niedawno poślubioną żoną.
Nie spieszyła się - powoli, niemal leniwie rozpinała guzik po guziku, przypadkiem muskając opuszkami palców skórę Alfreda. Wydawała rozkoszować się tymi drobnymi torturami. Była niezwykle pojętną uczennicą. Usta zostawiały subtelne ślady szminki na szyi, obojczykach, ramionach mężczyzny. Niewygodnie było zejść niżej, na razie musiała zadowolić się jedynie tą częścią swojego męża, choć dłonie najwyraźniej pragnęły więcej, niecierpliwie wsuwając się pod kraniec koszuli. Przejeżdżała palcami w dół jego ramion, uwalniała je od całkiem z b ę d n e g o materiału, jednocześnie niemo zachwycając się po raz kolejny w tym tygodniu doskonale zarysowanymi mięśniami. I nieważne już było, że odzienie się gniecie, że później wyjdą z salonu najzupełniej podejrzani - choć nie było co się oszukiwać, służba była na to całkowicie przygotowana - i że to, na litość Merlina, salon, środek dnia, dzień żałoby. Rozsądek tracił na znaczeniu, władzę przejmował instynkt; przemożne p r a g n i e n i e budzące się gdzieś w dole brzucha i rozlewające na absolutnie całe ciało w drobnych dreszczach podniecenia, prowokującego do coraz śmielszych działań, mniej kontrolowanych ruchów, urywanych oddechów i szybszego tętna.
- Trzeba przyspieszyć jego sprowadzenie. - szepnęła sugestywnie wprost do jego ucha, przybliżając się jeszcze odrobinę, choć naprawdę wydawało się to już zupełnie niemożliwe. Zaraz koło koronkowych pończoch wylądowała męska koszula, a Maire nie mogła już się doczekać, aż przylgnie do tego absolutnie cudownego brzucha własnym, pozbawionym irytującego, sztywnego materiału. - Ty mi powiedz. - Wyczekiwała niecierpliwie, aż ciemna sukienka opadnie, ale, jak na złość, pojawiły się pewnie komplikacje. Na Merlina, Alfredzie, akurat teraz zaczęły plątać ci się palce? Zajmował ją czymś innym, na tyle przyjemnym, że powstrzymała się od jakiejś emocjonalnej, kąśliwej uwagi, której mogłaby przecież żałować. Tak, zdecydowanie lepiej skupić było się na smaku ust Parkinsona, rozkoszować niemal bolesnym odwlekaniem pospiesznej namiętności, tańczyć drżącym językiem powoli, kontrolowanie.
Jak ś m i a ł przerwać? Wpatrywała się w niego z konsternacją podszytą odrobiną złości, w oczach widać było trudny do ukrycia wyrzut. Oboje wyprowadzeni byli z równowagi tak prozaicznym, ale jakże znaczącym problemem. Nie pozostawało nic innego jak westchnąć z nieco zbyt ostentacyjną irytacją, przenieść palce z jego torsu na męskie dłonie, by skierować je na zapięcie dolnej części dwuczęściowej sukni. - Nie sięgnę wyżej. - przyznała niechętnie. Nie pozostało nic innego, jak przerwać otumaniającą bliskość i nie schodząc z jego kolan, usiąść tyłem - a choć pozycja ta miała swoje niezliczone plusy, pozbawiała lady Parkinson możliwości zajęcia się paskiem mężowych spodni - bo może zmysł wzroku wesprze lorda w nierównej potyczce ze wstążką ściskającą damski gorset.
Maire Parkinson
Zawód : Służby Administracyjne Wizengamotu
Wiek : 26
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
And I know that I can survive
I'll walk through fire to save my life
I'll walk through fire to save my life
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
W rodach szlacheckich nic nie miało etapów. Ani miłość ani nienawiść ani tym bardziej żałoba. Uczucia były spychane na dalszy plan, nie liczyło się nic. Nie przynieś wstydu rodzinie. Daj nam potomka. To co się działo z zamkniętymi drzwiami, do czego nie miała dostępu plotkująca służba, nie było istotne. Od czasu ślubu zastanawiał się, czy przypadkiem nie rzucić na całą służbę zaklęcia przyczepiającego język do podniebienia. Alfred nie był typem okrutnika, nie potrafiłby im po prostu odciąć języków, lecz plotkowanie było karygodną niesubordynacją, której nie mógłby znieść. Szlachta młode panienki uczyła kompromisu: daj mężowi to, czego chce. A Alfred chciał wyjść naprzeciw. Po co mu uległa żona? Sam potrzebował silnych bodźców, a myśl o spłodzeniu potomka zabijała cały nastrój. Nigdy, naprawdę przenigdy nie chciałby wiedzieć, że właśnie w tym momencie jego plemniki staczając walkę na śmierć i życie, że właśnie od tego stosunku Maire jest w ciąży. Nadawanie bliskości fizycznych ram niszczyło cały nastrój. Oczywiście, jak każdy mężczyzna miał świadomość konsekwencji zbliżenia, ale wolał skupiać swoją uwagę na ciele żony niż na obowiązkach rodowych. Czy szlachcic ma prawo do przyjemności?
Nie chciał mówić. „Kobieto, zajmuję się tym”. Dlaczego mieliby dalej dyskutować na temat dziecka i pierścionka, które miałoby je chronić, gdy tu się działy takie rzeczy? Guzik po guziku gubił rytm oddechu. Och, Maire, co ty wyprawiasz? Na początku musiał wykazać się cierpliwością, aby zrozumiała, że w seksie nie chodzi tylko o potomka. Powinna nauczyć się wyjątkowej sztuki dwóch ciał, aby rutyna nigdy nie wkradał się do ich życia. Nie pomyślał, że Maire będzie tak pojętną uczennicą i zamiast pokazywać palcem „tu dotknij, tam pocałuj”, zaczął tracić wszystkie zmysły. A może to był koszmar? Obudzi się za chwilę bez spełnienia z okropną myślą, że został w pół sierotą, a żona będzie drzemała obok. Była zdecydowanie biedna, bo przez koszmary Alfreda rzadko kiedy mogła się wyspać, a gdy dodamy jeszcze… Pierwsze westchnięcie wydobyło się z ust mężczyzny, nie będąc w stanie dłużej gdybać. Jeśli miałby wrócić do pracy, zrobiłby awanturę za ślady własności na swoim ciele, a oleiste, czerwone szminki jak na złość zostawiały na skórze pieczęcie. Teraz to właśnie było mu potrzebne. Wciąż zakrywał swe blizny metamorfomagią, bojąc się, że to wystraszy słodką i niewinną Maire. A co jeśli dzięki temu znalazłby partnera zbrodni w grze nienawiści? Może zrozumiałaby, dlaczego nigdy więcej nie chce widzieć tego człowieka i gdyby tylko, och, gdyby tylko rodzeństwo Alfreda uwolniło się też od jego wpływów. Kolejne pocałunki sprowadzały go na ziemię, nie pozwalając się skupić na smutku i wielkiej stracie. Oddech znacząco przyspieszony, gubił swój rytmiczny bieg, a dłonie nawet nie chciały pomóc Maire w rozbieraniu. Chciał, aby go rozebrała, nawet jeśli szarpałaby się podobnie jak on z zapięciem przeklętego gorsetu. Czuł jak napinają się mięśnie pod wpływem każdego zaskakującego dotyku ust Maire. Och, co ze mną robisz, pomyślał i nawet przez chwilę chciał ją odepchnąć, przypominając sobie, że powinni zadbać o dobre imię matki, pooglądać zdjęcia. Chrzanić to. Nagle mocniej szarpnął za tasiemkę, a drzwi pod wpływem wiatru z hukiem zamknęły się, uniemożliwiając jakiekolwiek podglądanie. Przynajmniej żadne z nich nie musiało wstawać z kanapy. Słowa nie były już zbędne, udowodni jej, że nieważne gdzie są, istotne, że są razem. I mają chwile dla siebie. Kilka sekund chłodnego rozsądku, zmuszanie mózgu do wymyślenia jakiekolwiek sposobu na pozbycie się przeklętego gorsetu, nie robiąc przy tym krzywdy Maire. Mnóstwo formułek zaklęć przesuwało mu się przed oczami, ale na szczęście jego żona doskonale wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Chwila na wyrównanie oddechu, zrozumienie, co mówiła. Kładąc dłonie na jej biodrach, zmusił ją do obrócenia i szybkiego powrotu na swojego kolana. Tasiemka stała się najbardziej irytującą rzeczą na planecie. Delikatnie odsunął kosmyki włosów z pleców Maire, momentalnie otaczając jej szyję i kark ciepłym oddechem. Teraz zdecydowanie sprawniej szło mu rozwiązywanie gorsetu. Chcąc skorzystać z okazji całował fragmenty skóry, które dosłownie przed chwilą zdążył odsłonić. Poluzował materiał i szarpnął go na tyle mocno, aby chociaż teraz odpuścił i podzielił los koszuli oraz pończoch. Powinien może powiedzieć, jak bardzo ją pragnie, że jest spełnieniem najskrytszych marzeń, lecz żadne słowo nie przecisnęło się przez zaciśnięte gardło. Wciąż nie pozwalając się jej odwrócić, kciukiem wodził po wargach, badając ich miękkość. Delikatnie je rozsunął, a gdy napotkał język Maire, prędko się wycofał. Kciuk gładko zaznaczał ścieżkę przyszłych pocałunków między obojczykami poprzez piersi aż do pępka. Dopiero na wysokości talii Alfred zmusił Maire do odwrócenia się i szybko odnalazł jej usta, rozpoczynając bieg pocałunki, który zapowiedział ledwie przed kilkoma sekundami. Dłonie żony skierował w stronę paska, aby razem rozprawili się z tym, co zostało już nieuniknione, aby rozpocząć taniec dwóch spragnionych siebie dusz i ciał. I nieważne, czy spodnie ułożyły się w okolicach koszuli czy pończoch. Istotne było drżenie ciał pod wpływem każdego dotyku. Och, Maire.
Nie chciał mówić. „Kobieto, zajmuję się tym”. Dlaczego mieliby dalej dyskutować na temat dziecka i pierścionka, które miałoby je chronić, gdy tu się działy takie rzeczy? Guzik po guziku gubił rytm oddechu. Och, Maire, co ty wyprawiasz? Na początku musiał wykazać się cierpliwością, aby zrozumiała, że w seksie nie chodzi tylko o potomka. Powinna nauczyć się wyjątkowej sztuki dwóch ciał, aby rutyna nigdy nie wkradał się do ich życia. Nie pomyślał, że Maire będzie tak pojętną uczennicą i zamiast pokazywać palcem „tu dotknij, tam pocałuj”, zaczął tracić wszystkie zmysły. A może to był koszmar? Obudzi się za chwilę bez spełnienia z okropną myślą, że został w pół sierotą, a żona będzie drzemała obok. Była zdecydowanie biedna, bo przez koszmary Alfreda rzadko kiedy mogła się wyspać, a gdy dodamy jeszcze… Pierwsze westchnięcie wydobyło się z ust mężczyzny, nie będąc w stanie dłużej gdybać. Jeśli miałby wrócić do pracy, zrobiłby awanturę za ślady własności na swoim ciele, a oleiste, czerwone szminki jak na złość zostawiały na skórze pieczęcie. Teraz to właśnie było mu potrzebne. Wciąż zakrywał swe blizny metamorfomagią, bojąc się, że to wystraszy słodką i niewinną Maire. A co jeśli dzięki temu znalazłby partnera zbrodni w grze nienawiści? Może zrozumiałaby, dlaczego nigdy więcej nie chce widzieć tego człowieka i gdyby tylko, och, gdyby tylko rodzeństwo Alfreda uwolniło się też od jego wpływów. Kolejne pocałunki sprowadzały go na ziemię, nie pozwalając się skupić na smutku i wielkiej stracie. Oddech znacząco przyspieszony, gubił swój rytmiczny bieg, a dłonie nawet nie chciały pomóc Maire w rozbieraniu. Chciał, aby go rozebrała, nawet jeśli szarpałaby się podobnie jak on z zapięciem przeklętego gorsetu. Czuł jak napinają się mięśnie pod wpływem każdego zaskakującego dotyku ust Maire. Och, co ze mną robisz, pomyślał i nawet przez chwilę chciał ją odepchnąć, przypominając sobie, że powinni zadbać o dobre imię matki, pooglądać zdjęcia. Chrzanić to. Nagle mocniej szarpnął za tasiemkę, a drzwi pod wpływem wiatru z hukiem zamknęły się, uniemożliwiając jakiekolwiek podglądanie. Przynajmniej żadne z nich nie musiało wstawać z kanapy. Słowa nie były już zbędne, udowodni jej, że nieważne gdzie są, istotne, że są razem. I mają chwile dla siebie. Kilka sekund chłodnego rozsądku, zmuszanie mózgu do wymyślenia jakiekolwiek sposobu na pozbycie się przeklętego gorsetu, nie robiąc przy tym krzywdy Maire. Mnóstwo formułek zaklęć przesuwało mu się przed oczami, ale na szczęście jego żona doskonale wiedziała, jak sobie z tym poradzić. Chwila na wyrównanie oddechu, zrozumienie, co mówiła. Kładąc dłonie na jej biodrach, zmusił ją do obrócenia i szybkiego powrotu na swojego kolana. Tasiemka stała się najbardziej irytującą rzeczą na planecie. Delikatnie odsunął kosmyki włosów z pleców Maire, momentalnie otaczając jej szyję i kark ciepłym oddechem. Teraz zdecydowanie sprawniej szło mu rozwiązywanie gorsetu. Chcąc skorzystać z okazji całował fragmenty skóry, które dosłownie przed chwilą zdążył odsłonić. Poluzował materiał i szarpnął go na tyle mocno, aby chociaż teraz odpuścił i podzielił los koszuli oraz pończoch. Powinien może powiedzieć, jak bardzo ją pragnie, że jest spełnieniem najskrytszych marzeń, lecz żadne słowo nie przecisnęło się przez zaciśnięte gardło. Wciąż nie pozwalając się jej odwrócić, kciukiem wodził po wargach, badając ich miękkość. Delikatnie je rozsunął, a gdy napotkał język Maire, prędko się wycofał. Kciuk gładko zaznaczał ścieżkę przyszłych pocałunków między obojczykami poprzez piersi aż do pępka. Dopiero na wysokości talii Alfred zmusił Maire do odwrócenia się i szybko odnalazł jej usta, rozpoczynając bieg pocałunki, który zapowiedział ledwie przed kilkoma sekundami. Dłonie żony skierował w stronę paska, aby razem rozprawili się z tym, co zostało już nieuniknione, aby rozpocząć taniec dwóch spragnionych siebie dusz i ciał. I nieważne, czy spodnie ułożyły się w okolicach koszuli czy pończoch. Istotne było drżenie ciał pod wpływem każdego dotyku. Och, Maire.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Salon
Szybka odpowiedź