Cela zbiorowa
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
Cela zbiorowa
Jedna z największych i najzimniejszych cel w całej Tower. Traktowana jako zbiorowa i tymczasowa, dlatego brak w niej sienników czy nawet krzeseł. Więźniowie siedzieć mogą jedynie, na chłodnych, wilgotnych kamieniach stanowiących jej posadzkę. w rzeczywistości okazuje się jednak, że osadzeni spędzają w niej nawet kilka lat. Jedynym plusem tego miejsca jest brak szczurów. Z nieznanego powodu zwykle omijają celę. Więzienna legenda głosi, że to przez ducha pewnego czarodzieja, którego kiedyś zamurowano tu żywcem. Przeżyć miał dziesięć lat żywiąc się złapanymi szczurami, które zwabiał gwiżdżąc. Faktycznie, w jednym rogu wybudowana jest dziwna, krzywa konstrukcja, która burzy plan idealnego kwadratu, jakim powinno być pomieszczenie. Usłyszeć zeń można gwizd, człowieka, ducha czy powietrza - ciężko orzec.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
27 października 1955
Świetnie. Lyra próbowała uciekać, a ja się szarpałam z jakimś rosłym mężczyzną. Nam obydwu brakuje szóstej klepki. W głównej mierze to wyrywałam się dlatego, aby nie musieć się nigdzie teleportować. Te oskarżenia były całkowicie bezpodstawne. Jak mogłam czarować skoro nie miałam przy sobie różdżki? Ta policja czarodziejska nie miała za grosz przyzwoitości! Po teleportacji wciąż czułam ścisk w żołądku, a magiczne kajdany raniły moje nadgarstki. Gdy wrzucili nas do celi, upadłam na kolana, dodatkowo zdzierając z nich skórę. Łzy cisnęły się do oczu. Byłam bezsilna. Cokolwiek bym nie wrzasnęła w obskurnej celi zostałoby to źle potraktowane. Kto nas tu znajdzie? Zakryłam się mocniej płaszczem, czując niesamowity ziąb. Lekkie obcasiki odbijały się echem od wszystkich ścian.
- Na Merlina - szepnęłam, szukając stąd jakiegoś wyjścia. To jakiś koszmar do cholery. Okropny koszmar. Zapach stęchlizny potęgował ścisk w żołądku. Miałyśmy się za kilka dni się świetnie bawić, a co teraz będzie? Nawet nie dali nam możliwości skontaktowania się z kimś, co było przecież zapisane w prawie. Skuliłam się pod ścianą, gdzie nie wyczułam żadnej mokrej plamy na podłodze i zaczęłam płakać.
Świetnie. Lyra próbowała uciekać, a ja się szarpałam z jakimś rosłym mężczyzną. Nam obydwu brakuje szóstej klepki. W głównej mierze to wyrywałam się dlatego, aby nie musieć się nigdzie teleportować. Te oskarżenia były całkowicie bezpodstawne. Jak mogłam czarować skoro nie miałam przy sobie różdżki? Ta policja czarodziejska nie miała za grosz przyzwoitości! Po teleportacji wciąż czułam ścisk w żołądku, a magiczne kajdany raniły moje nadgarstki. Gdy wrzucili nas do celi, upadłam na kolana, dodatkowo zdzierając z nich skórę. Łzy cisnęły się do oczu. Byłam bezsilna. Cokolwiek bym nie wrzasnęła w obskurnej celi zostałoby to źle potraktowane. Kto nas tu znajdzie? Zakryłam się mocniej płaszczem, czując niesamowity ziąb. Lekkie obcasiki odbijały się echem od wszystkich ścian.
- Na Merlina - szepnęłam, szukając stąd jakiegoś wyjścia. To jakiś koszmar do cholery. Okropny koszmar. Zapach stęchlizny potęgował ścisk w żołądku. Miałyśmy się za kilka dni się świetnie bawić, a co teraz będzie? Nawet nie dali nam możliwości skontaktowania się z kimś, co było przecież zapisane w prawie. Skuliłam się pod ścianą, gdzie nie wyczułam żadnej mokrej plamy na podłodze i zaczęłam płakać.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lyra panicznie się bała. Desperacko pragnęła uniknąć powtórki sytuacji z lipca, niestety czarodziej po chwili pochwycił także ją, ściskając mocno, tak, że nie miała szans się wyrwać. Próbowała protestować, ale to na nic się nie zdało, już po chwili została skuta, a po usłyszeniu formułki poczuła szarpnięcie towarzyszące teleportacji... I zabrano je z Hogsmeade.
Później było już tylko Tower. Lyra od razu rozpoznała ciemne, stęchłe i przeraźliwie zimne podziemia. Wspomnienia ugodziły ją z całą mocą. Cela, Wood, przesłuchanie, Nokturn, Melanie Karkarov i jej przerażające, bezwzględne spojrzenie, które zwróciła na nią po zabiciu aurora... Zaczęła histerycznie płakać. Jednak nawet przez łzy mogła się łatwo zorientować, że to nie ta sama cela, w której wylądowała w lipcu. Ta była znacznie większa... Ale równie jak tamta obskurna i zimna.
Czuła narastający lęk. To wszystko było niczym nierealny sen, przez chwilę była pewna, że może to jeden z dręczących ją od lipca koszmarów, ale niestety, to się działo naprawdę. Znowu tu była i znowu nie wiedziała, co takiego zrobiła. Przecież poza wybraniem się do magicznej wioski i wypiciem gorącej czekolady nic innego nie robiła, nawet nie użyła magii. To było tak absurdalne!
Dopiero po chwili zdołała uspokoić się na tyle, że zauważyła, że Eilis również przemierza celę, a o ściany obija się nikłe echo jej kroków. Panna Sykes także wyglądała na wystraszoną i zdezorientowaną, i po chwili usiadła na posadzce.
Lyra powoli się do niej zbliżyła, wciąż z mokrymi policzkami. Usiadła obok niej przy ścianie, tak, że niemal stykały się ramionami. Tkwiły w tym razem.
- Już tu kiedyś byłam – wyszeptała łamiącym się głosem. – Ale nie rozumiem, za co trafiłyśmy tutaj teraz!
Podwinęła kolana pod brodę, próbując jakoś się ogrzać. Utkwiła wzrok w koleżance, choć w ciemności widziała ledwie jej zarysy.
- Garrett. Może nas stąd wydostanie – dodała cicho, choć nie była pewna, czy jej brat wie o tym wszystkim. Pewnie minie trochę czasu...
Później było już tylko Tower. Lyra od razu rozpoznała ciemne, stęchłe i przeraźliwie zimne podziemia. Wspomnienia ugodziły ją z całą mocą. Cela, Wood, przesłuchanie, Nokturn, Melanie Karkarov i jej przerażające, bezwzględne spojrzenie, które zwróciła na nią po zabiciu aurora... Zaczęła histerycznie płakać. Jednak nawet przez łzy mogła się łatwo zorientować, że to nie ta sama cela, w której wylądowała w lipcu. Ta była znacznie większa... Ale równie jak tamta obskurna i zimna.
Czuła narastający lęk. To wszystko było niczym nierealny sen, przez chwilę była pewna, że może to jeden z dręczących ją od lipca koszmarów, ale niestety, to się działo naprawdę. Znowu tu była i znowu nie wiedziała, co takiego zrobiła. Przecież poza wybraniem się do magicznej wioski i wypiciem gorącej czekolady nic innego nie robiła, nawet nie użyła magii. To było tak absurdalne!
Dopiero po chwili zdołała uspokoić się na tyle, że zauważyła, że Eilis również przemierza celę, a o ściany obija się nikłe echo jej kroków. Panna Sykes także wyglądała na wystraszoną i zdezorientowaną, i po chwili usiadła na posadzce.
Lyra powoli się do niej zbliżyła, wciąż z mokrymi policzkami. Usiadła obok niej przy ścianie, tak, że niemal stykały się ramionami. Tkwiły w tym razem.
- Już tu kiedyś byłam – wyszeptała łamiącym się głosem. – Ale nie rozumiem, za co trafiłyśmy tutaj teraz!
Podwinęła kolana pod brodę, próbując jakoś się ogrzać. Utkwiła wzrok w koleżance, choć w ciemności widziała ledwie jej zarysy.
- Garrett. Może nas stąd wydostanie – dodała cicho, choć nie była pewna, czy jej brat wie o tym wszystkim. Pewnie minie trochę czasu...
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
K O S Z M A R.
Ile by dał, by teraz obudzić się zlany potem we własnym łóżku. Niestety, to była rzeczywistość. Przytłaczająca, szokująca, wywołująca uczucie strachu, paniki i niepewności, a także gniewu i żalu do wszystkich, oraz wszystkiego. Prawda, mogło być gorzej. Mógł ich zaatakować jakiś czarnoksiężnik z zamiarem zabicia, mógł do nich zawitać posłaniec z wieścią, że ich członek rodziny umarł, bądź dowiedzieć się, że sami chorują na śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Było mnóstwo możliwości, które mogły im dokopać znacznie bardziej. Ale w takich momentach człowiek o tym nie myślał. W takich momentach emocje odbierały możliwość pocieszania się słowami ,,mogło być gorzej". Dominował strach, niepewność i pytania. Co się stało? Dlaczego? Co z nimi dalej będzie? Masa okropnych scenariuszy pojawiała się w jego głowie. Co powie przełożonym? Co się z nim stanie? Czy ten incydent spowodowany... właściwie nie wiedział czym, odbije się jakoś na jego życiu w przyszłości? Tyle pytań, a odpowiedzi brak. Ostatecznie jego pyskowanie na niewiele się zdało. Różdżka została mu odebrana tak samo jak Cassandrze. Zdążył warknąć jeszcze coś w stylu ,,delikatniej się obchodź z kobietą, draniu!", jednak nim zdążył zobaczyć, czy jego słowa przyniosły oczekiwany efekt, użyto teleportacji. I znaleźli się tutaj.
Zdławił w sobie to charakterystyczne, nieprzyjemne uczucie mdłości, które pojawiało się zawsze po teleportacji, zwłaszcza zbiorowej i nagłej. Rozejrzał się dookoła i szybko zorientował się gdzie są. Przerażenie wzbierające w nim powoli tylko się nasiliło. Więzienie. Są w więzieniu. Był w szoku i nie dowierzał temu co się działo. Zostali wtrąceni do celi i zamknięci w niej.
- To pomyłka! - wrzasnął jeszcze za odchodzącym policjantem, stojąc tuż przy kratach. Oglądał jak ten znika z zasięgu jego wzroku, a potem poczuł jak wszystkie siły z niego opadają. Dopiero wtedy odwrócił się i rozejrzał po celi. Dojrzał Lyrę i... kobietę, której nie znał. Nie wierzył... Czy one również stały się ofiarą tego nieporozumienia.
- Lyro... A więc wy też...? - mruknął cicho. - Wy także zostałyście tu wtrącone za nic? - Spytał. Westchnął i usiadł pod ścianą. Kajdanki ciążyły mu niczym dwa cholernie ciężkie ciężarki. Choć ciążyły mu bardziej na sercu niż na nadgarstkach. - Chyba wszyscy mamy okrutnego pecha. - Mruknął jeszcze bardziej do siebie niż do innych.
Ile by dał, by teraz obudzić się zlany potem we własnym łóżku. Niestety, to była rzeczywistość. Przytłaczająca, szokująca, wywołująca uczucie strachu, paniki i niepewności, a także gniewu i żalu do wszystkich, oraz wszystkiego. Prawda, mogło być gorzej. Mógł ich zaatakować jakiś czarnoksiężnik z zamiarem zabicia, mógł do nich zawitać posłaniec z wieścią, że ich członek rodziny umarł, bądź dowiedzieć się, że sami chorują na śmiertelną, nieuleczalną chorobę. Było mnóstwo możliwości, które mogły im dokopać znacznie bardziej. Ale w takich momentach człowiek o tym nie myślał. W takich momentach emocje odbierały możliwość pocieszania się słowami ,,mogło być gorzej". Dominował strach, niepewność i pytania. Co się stało? Dlaczego? Co z nimi dalej będzie? Masa okropnych scenariuszy pojawiała się w jego głowie. Co powie przełożonym? Co się z nim stanie? Czy ten incydent spowodowany... właściwie nie wiedział czym, odbije się jakoś na jego życiu w przyszłości? Tyle pytań, a odpowiedzi brak. Ostatecznie jego pyskowanie na niewiele się zdało. Różdżka została mu odebrana tak samo jak Cassandrze. Zdążył warknąć jeszcze coś w stylu ,,delikatniej się obchodź z kobietą, draniu!", jednak nim zdążył zobaczyć, czy jego słowa przyniosły oczekiwany efekt, użyto teleportacji. I znaleźli się tutaj.
Zdławił w sobie to charakterystyczne, nieprzyjemne uczucie mdłości, które pojawiało się zawsze po teleportacji, zwłaszcza zbiorowej i nagłej. Rozejrzał się dookoła i szybko zorientował się gdzie są. Przerażenie wzbierające w nim powoli tylko się nasiliło. Więzienie. Są w więzieniu. Był w szoku i nie dowierzał temu co się działo. Zostali wtrąceni do celi i zamknięci w niej.
- To pomyłka! - wrzasnął jeszcze za odchodzącym policjantem, stojąc tuż przy kratach. Oglądał jak ten znika z zasięgu jego wzroku, a potem poczuł jak wszystkie siły z niego opadają. Dopiero wtedy odwrócił się i rozejrzał po celi. Dojrzał Lyrę i... kobietę, której nie znał. Nie wierzył... Czy one również stały się ofiarą tego nieporozumienia.
- Lyro... A więc wy też...? - mruknął cicho. - Wy także zostałyście tu wtrącone za nic? - Spytał. Westchnął i usiadł pod ścianą. Kajdanki ciążyły mu niczym dwa cholernie ciężkie ciężarki. Choć ciążyły mu bardziej na sercu niż na nadgarstkach. - Chyba wszyscy mamy okrutnego pecha. - Mruknął jeszcze bardziej do siebie niż do innych.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Lisa, zdążyła tylko zawyć, nim jeden z policjantów brutalnie wykręcił jej ręce, teleportując się wraz z nią, Alanem i pozostałymi funkcjonariuszami magicznej policji do Tower of London. Na nic się zdały protesty Alana, wyginając szyję, by dostrzec choć cień dziewczynki, nawet nie odnotowała momentu, w którym odebrano jej różdżkę; córki zaś nigdzie nie dostrzegła. Dobrze ją wychowała, a doświadczenie nabyte w najbardziej morderczej dzielnicy Nokturnu wiele jej dało, mała Lisa potrafiła uciekać. Ale potrzebowała też opieki, czy trafi do Rity? Dobrze, że to wszystko wydarzyło się na Pokątnej, tak blisko jej domu. Domu, co z lecznicą? Zostawiła na pryczy pacjenta, August nie został nakarmiony. Na wszystkie siedem piekieł...
W celi osunęła się na kolana, nie patrząc na nic, co było wokół niej. Na nic. Była matką. Nade wszystko i przede wszystkim była matką, musiała stąd wyjść, do córki, do swojej małej Lysandry. Uderzyła bokiem w kraty celi, rozpaczliwie wyjąc za strażnikami;
- WYPUŚĆCIE MNIE STĄD - znikąd jednak reakcji, mogła się jedynie obić o żelazne kraty. Z trudem wstrzymała łzy bezsilności, Lisa jej potrzebowała. Potrzebowała jej teraz. Czy w ogóle rozumiała, co się wydarzyło? Czy powtórzy to Ricie? Może w niej mogła pokładać nadzieję...
A cela była mała, zamknięta, ciemna i wilgotna. Więc to tak wygląda ulubiony apartamentowiec mężczyzn jej życia?
Objąwszy swoje ciało ramionami, dopiero teraz spojrzała na Alana, co dalej? Musieli wyjść stąd natychmiast. Nie za dzień, nie za tydzień, nie za miesiąc... a przecież mogli tutaj spędzić nawet kilka lat, zatrzymani bezprawnie pod pretekstem idiotyzmu. Czy Minister oszalała? Ile czasu minie, nim ona sama oszaleje?
- Alan... - szepnęła błagalnie, patrząc na mężczyznę; był odważny, dzielny, zdolny, czy potrafiłby ich stąd wyciągnąć?
Po chwili przeniosła wzrok na pozostałe kobiety, blondynka, śliczna, delikatna - zapłakana, panna z dobrego domu, widać na pierwszy rzut oka. A ta druga?
- Malujesz na Pokątnej - rzuciła zrezygnowana, wpatrując się w rudowłosą dziewczynę - Lisa lubiła jej obrazy. A przerażenie, doskonale widoczne w jej oczach, rosło z każdą kolejną chwilą. Skłamałaby, gdyby wyznała, że jest niewinna, ale czy te dwie kobiety mogły uczynić coś złego? Czy Alan mógł być przestępcą? Pojmali niewinnych ludzi, po co? Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła, potrafiła wymyślić kilka najczarniejszych scenariuszy już tutaj, na poczekaniu, scenariuszy tak czarnych, jak niewątpliwie czarno rysowała się przed nimi przyszłość; niemal odruchowo raz jeszcze szarpnęła za kraty - jak zwierzę szamoczące się w pułapce. Eksperymenty? Przykładne ukaranie? Na Merlina, Tuft, ty stara prukwo, poczekaj, aż czarodzieje dobiorą ci się za to do stołka...
... i nie wiedziała, gdzie była Lisa.
W celi osunęła się na kolana, nie patrząc na nic, co było wokół niej. Na nic. Była matką. Nade wszystko i przede wszystkim była matką, musiała stąd wyjść, do córki, do swojej małej Lysandry. Uderzyła bokiem w kraty celi, rozpaczliwie wyjąc za strażnikami;
- WYPUŚĆCIE MNIE STĄD - znikąd jednak reakcji, mogła się jedynie obić o żelazne kraty. Z trudem wstrzymała łzy bezsilności, Lisa jej potrzebowała. Potrzebowała jej teraz. Czy w ogóle rozumiała, co się wydarzyło? Czy powtórzy to Ricie? Może w niej mogła pokładać nadzieję...
A cela była mała, zamknięta, ciemna i wilgotna. Więc to tak wygląda ulubiony apartamentowiec mężczyzn jej życia?
Objąwszy swoje ciało ramionami, dopiero teraz spojrzała na Alana, co dalej? Musieli wyjść stąd natychmiast. Nie za dzień, nie za tydzień, nie za miesiąc... a przecież mogli tutaj spędzić nawet kilka lat, zatrzymani bezprawnie pod pretekstem idiotyzmu. Czy Minister oszalała? Ile czasu minie, nim ona sama oszaleje?
- Alan... - szepnęła błagalnie, patrząc na mężczyznę; był odważny, dzielny, zdolny, czy potrafiłby ich stąd wyciągnąć?
Po chwili przeniosła wzrok na pozostałe kobiety, blondynka, śliczna, delikatna - zapłakana, panna z dobrego domu, widać na pierwszy rzut oka. A ta druga?
- Malujesz na Pokątnej - rzuciła zrezygnowana, wpatrując się w rudowłosą dziewczynę - Lisa lubiła jej obrazy. A przerażenie, doskonale widoczne w jej oczach, rosło z każdą kolejną chwilą. Skłamałaby, gdyby wyznała, że jest niewinna, ale czy te dwie kobiety mogły uczynić coś złego? Czy Alan mógł być przestępcą? Pojmali niewinnych ludzi, po co? Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła, potrafiła wymyślić kilka najczarniejszych scenariuszy już tutaj, na poczekaniu, scenariuszy tak czarnych, jak niewątpliwie czarno rysowała się przed nimi przyszłość; niemal odruchowo raz jeszcze szarpnęła za kraty - jak zwierzę szamoczące się w pułapce. Eksperymenty? Przykładne ukaranie? Na Merlina, Tuft, ty stara prukwo, poczekaj, aż czarodzieje dobiorą ci się za to do stołka...
... i nie wiedziała, gdzie była Lisa.
bo ty jesteś
prządką
prządką
- To jest jakiś żart - wyszeptałam z fuzją przerażenia i wściekłości, ale donośny trzask zamykających się krat skutecznie zagłuszył moje słowa.
To nie tak powinno się skończyć. Nie tak.
A dzisiejszy dzień miał wyglądać tak błogo - postawiłabym nogę na Pokątnej, potem drugą, a ledwie kilka kroków później znajdowałabym się już na klatce schodowej własnego mieszkania; pokonałabym labirynt ciemnych schodów, wyjęła stary, rdzewiejący klucz i zatonęła w białej pościeli, by, bezmyślnie wbijając spojrzenie w przeciwległą ścianę, oddać się spokojnym rozmyślaniom.
Teraz mogłam wbijać je wyłącznie w stare, kamienne mury.
Śmierdziało stęchlizną, wilgocią i desperacją. Wzięłam głęboko powietrze, nie oglądając się jeszcze za siebie, nie patrząc na ludzi, którzy przybili tu razem ze mną. Wydając z siebie dźwięk przypominający coś na pograniczu syknięcia wściekłej kotki i nieprzyjemnego warknięcia, z impetem uderzyłam dłonią o kratę. Ta zabrzęczała. Uderzyłam jeszcze raz, nie do końca wiedząc, dlaczego właściwie to robię, skoro nie mogło mi pomóc stąd wyjść... ani nie koiło moich nerwów. I narastającej kaskadami wściekłości.
- To musi być jakiś żart - powtórzyłam trochę głośniej, choć i tak miałam wrażenie, że ledwo poruszam wyschniętymi wargami, które nagle spierzchły. Zerknęłam na błogi świat mieszczący się za metalową kratą i przez chwilę nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku; kto wie, może zaraz zabrzmią ciężkie kroki i przybędzie tu strażnik, który z szerokim uśmiechem oznajmi nam, że rzeczywiście zaszło nieporozumienie.
Ale nikt nie nadchodził.
Powoli odwróciłam się. Niespiesznie. Dopiero teraz uniosłam wzrok, by gniewnym, zniecierpliwionym i być może nieco bezsilnym spojrzeniem obrzucić pozostałych więźniów. Czy aresztowano ich za to samo? Czy może byli to znani kryminaliści czekający na wyrok śmierci poprzez... spalenie na stosie? Cholera wie, jak mogło wyglądać sądownictwo u tych przeklętych czarodziejów.
Drobna blondynka, której twarz nic mi nie mówiła. Ruda, piegowata facjata - zdawało mi się, że kiedyś już ją widziałam, choć nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie. Wysoki, nieznajomy mężczyzna. I...
- Och - palnęłam cicho, w ciemnowłosej kobiecie rozpoznając znajomą uzdrowicielkę.
To nie tak powinno się skończyć. Nie tak.
A dzisiejszy dzień miał wyglądać tak błogo - postawiłabym nogę na Pokątnej, potem drugą, a ledwie kilka kroków później znajdowałabym się już na klatce schodowej własnego mieszkania; pokonałabym labirynt ciemnych schodów, wyjęła stary, rdzewiejący klucz i zatonęła w białej pościeli, by, bezmyślnie wbijając spojrzenie w przeciwległą ścianę, oddać się spokojnym rozmyślaniom.
Teraz mogłam wbijać je wyłącznie w stare, kamienne mury.
Śmierdziało stęchlizną, wilgocią i desperacją. Wzięłam głęboko powietrze, nie oglądając się jeszcze za siebie, nie patrząc na ludzi, którzy przybili tu razem ze mną. Wydając z siebie dźwięk przypominający coś na pograniczu syknięcia wściekłej kotki i nieprzyjemnego warknięcia, z impetem uderzyłam dłonią o kratę. Ta zabrzęczała. Uderzyłam jeszcze raz, nie do końca wiedząc, dlaczego właściwie to robię, skoro nie mogło mi pomóc stąd wyjść... ani nie koiło moich nerwów. I narastającej kaskadami wściekłości.
- To musi być jakiś żart - powtórzyłam trochę głośniej, choć i tak miałam wrażenie, że ledwo poruszam wyschniętymi wargami, które nagle spierzchły. Zerknęłam na błogi świat mieszczący się za metalową kratą i przez chwilę nasłuchiwałam jakiegokolwiek dźwięku; kto wie, może zaraz zabrzmią ciężkie kroki i przybędzie tu strażnik, który z szerokim uśmiechem oznajmi nam, że rzeczywiście zaszło nieporozumienie.
Ale nikt nie nadchodził.
Powoli odwróciłam się. Niespiesznie. Dopiero teraz uniosłam wzrok, by gniewnym, zniecierpliwionym i być może nieco bezsilnym spojrzeniem obrzucić pozostałych więźniów. Czy aresztowano ich za to samo? Czy może byli to znani kryminaliści czekający na wyrok śmierci poprzez... spalenie na stosie? Cholera wie, jak mogło wyglądać sądownictwo u tych przeklętych czarodziejów.
Drobna blondynka, której twarz nic mi nie mówiła. Ruda, piegowata facjata - zdawało mi się, że kiedyś już ją widziałam, choć nie mogłam przypomnieć sobie, gdzie. Wysoki, nieznajomy mężczyzna. I...
- Och - palnęłam cicho, w ciemnowłosej kobiecie rozpoznając znajomą uzdrowicielkę.
Gość
Gość
Chłód. Wilgoć. Oczy nieprzyzwyczajone do pasm półmroku, mrugają energicznie, usiłując rozproszyć cienie przyspieszonym ruchem powiek. Na próżno; całość wciąż jest niewyraźna, sylwetki zarysowują się niedbale, nieostre, pokryte bladym, przesączonym przez szpary światłem. Głębszy wdech pokrywa gardło ciężkim zapachem stęchlizny, wrażenie to zagłębia się wraz z pojedynczym pobraniem powietrza, wsiąka w każdy fragment rozgałęzionej, gąbczastej struktury płuc. Bezsilność. Towarzyszyła mu cały czas, oblewając ciało gorzkim strumieniem goryczy. Kiełkując, siała zamęt wraz z pojawiającym się zdenerwowaniem. Chłonął spojrzeniem pusty widok; był zamknięty, uznany za najzwyklejszego kryminalistę. Bez powodu, bo jakiemuś zasiadającemu na szczycie babsztylowi, coś właśnie strzeliło do głowy.
Nienawidził tego miejsca od pierwszych sekund.
Zmarszczył brwi, powstrzymując się od ostentacyjnego splunięcia. Nie był sam. Zerknął kątem oka na Calypso, chcąc dodać jej nieco otuchy. Nie wiedział, jak. Był jej przełożonym, znajdującym się w równie beznadziejnej sytuacji, choć mimo wszystko podchodził do niej z większym dystansem - albo przynajmniej odnosił takie wrażenie. Nie miał nic do stracenia. Żadnej rodziny, żony, dzieci. Majątku. Już raz przełykał niesmak związany z uznaniem go za oszusta. Szczerze? Było mu już wszystko jedno. Ale nie oznaczało to, że zamierzał całkowicie się poddawać. Spędzenie reszty życia za kratkami nie wydawało się kuszącą wizją. Trafiając do celi, sunął po niej wolnym krokiem, obarczając spojrzeniem zgromadzonych tutaj ludzi. Wszystko bolało go w wyniku wcześniejszej szamotaniny, a skrępowane zaklęciem ręce, sztywniały nieprzyjemnie z każdą mijaną chwilą. Część twarzy, tonących pośród półmroku, nie umiał z początku rozróżnić. Rozpoznał zaś d o s k o n a l e wysoką sylwetkę, poświęcając jej przez moment więcej uwagi. Dobrze go znał. Aż zbyt dobrze.
- Wzruszyłem się, Alan - odezwał się z przybłąkanym na twarzy, lekko złośliwym uśmiechem. - Na twój widok. - Nie wiedząc czemu, aktualnie był bardziej w nastroju do żartów niż rozpaczliwej złości. Skinął delikatnie głową w kierunku stażystki.
- Chodź, Calypso, znajdziemy sobie miejsce. Przedyskutujemy... Ale chyba nie mamy o czym. - Osunął się, siadając pod ścianą. Utkwił wzrok w suficie, z dziwnym wyrazem rozmarzenia, by po chwili znów wodzić nim po pomieszczeniu. Kolejna znajoma twarz mignęła mu przed oczami. Tym razem był w większym szoku.
- Lyra - powiedział tylko, usiłując stłumić gwałtowny impuls zdenerwowania. - Ty również? To wszystko wygląda jak jakiś absurd.
Nienawidził tego miejsca od pierwszych sekund.
Zmarszczył brwi, powstrzymując się od ostentacyjnego splunięcia. Nie był sam. Zerknął kątem oka na Calypso, chcąc dodać jej nieco otuchy. Nie wiedział, jak. Był jej przełożonym, znajdującym się w równie beznadziejnej sytuacji, choć mimo wszystko podchodził do niej z większym dystansem - albo przynajmniej odnosił takie wrażenie. Nie miał nic do stracenia. Żadnej rodziny, żony, dzieci. Majątku. Już raz przełykał niesmak związany z uznaniem go za oszusta. Szczerze? Było mu już wszystko jedno. Ale nie oznaczało to, że zamierzał całkowicie się poddawać. Spędzenie reszty życia za kratkami nie wydawało się kuszącą wizją. Trafiając do celi, sunął po niej wolnym krokiem, obarczając spojrzeniem zgromadzonych tutaj ludzi. Wszystko bolało go w wyniku wcześniejszej szamotaniny, a skrępowane zaklęciem ręce, sztywniały nieprzyjemnie z każdą mijaną chwilą. Część twarzy, tonących pośród półmroku, nie umiał z początku rozróżnić. Rozpoznał zaś d o s k o n a l e wysoką sylwetkę, poświęcając jej przez moment więcej uwagi. Dobrze go znał. Aż zbyt dobrze.
- Wzruszyłem się, Alan - odezwał się z przybłąkanym na twarzy, lekko złośliwym uśmiechem. - Na twój widok. - Nie wiedząc czemu, aktualnie był bardziej w nastroju do żartów niż rozpaczliwej złości. Skinął delikatnie głową w kierunku stażystki.
- Chodź, Calypso, znajdziemy sobie miejsce. Przedyskutujemy... Ale chyba nie mamy o czym. - Osunął się, siadając pod ścianą. Utkwił wzrok w suficie, z dziwnym wyrazem rozmarzenia, by po chwili znów wodzić nim po pomieszczeniu. Kolejna znajoma twarz mignęła mu przed oczami. Tym razem był w większym szoku.
- Lyra - powiedział tylko, usiłując stłumić gwałtowny impuls zdenerwowania. - Ty również? To wszystko wygląda jak jakiś absurd.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Byłam załamana, gdy wyprowadzali mnie z redakcji jak jakąś zbrodniarkę. Nie miałam siły się odezwać, nie chciałam psuć sobie nerwów, nie mówiąc już o mojej biednej reputacji, która ostatnimi czasy wystarczająco już ucierpiała. Postanowiłam oddać się w ręce władz, które jak do tej pory sprawowały się nieźle, a z chwilą oskarżenia mnie o złamanie prawa... No cóż, z pewnością nie było to rozsądne. Szłam przygaszona, podążając za ubranymi na ciemno mężczyznami, którzy bynajmniej nie mieli zamiaru nas przesłuchiwać. Ale jak to? Mieli jakieś dowody? Może rzeczywiście to Daniel był wszystkiemu winien? Nie wyglądał na kogoś, kto miałby popełnić przestępstwo, które swoją drogą... Rozumiem, w świecie mugoli, ale na Pokątnej? Na Nokturnie? Przecież to od zawsze były czarodziejskie ulice, gdzie niemal wszyscy używali magii, z pewnością bez złych zamiarów (co do Śmiertelnego nie jestem pewna, ale nieważne). Jak Minister mogła na to wpaść? Śmiałam nawet stwierdzić, że oszalała.
Wepchali nas do śmierdzącej pleśnią i wilgocią celi, gdzie już wcześniej znajdowała się kupka ludzi. Zauważyłam lady Weasley, z którą właściwie nie miałam żadnych kontaktów, ale jej obecność również wydała mi się podejrzana w tym miejscu. Rozejrzałam się, szukając dla siebie odpowiedniego miejsca. Tak naprawdę jedyną osobą, którą znałam, był Krueger, co było o tyle żałosne, że razem pracowaliśmy. Z obrzydzeniem śledziłam wzrokiem kamienne ściany pomieszczenia, kierując swoje kroki w jakieś wolne miejsce. Odwróciłam się w stronę mężczyzny, który wypowiedział moje imię.
- Dziękuję Daniel, ale - przerwałam, gdy zorientowałam się, że chciał dokończyć własne zdanie. Odgarnęłam jeden z kosmyków włosów, zastanawiając się, do czego tutaj doszło. Lady Lestrange, dama, w długiej, szarej spódnicy i eleganckiej białej koszuli, w czarnych trzewikach na obcasie... W Tower of London. Kiedy mówiłam o chęci życia w sercu stolicy, nie miałam na myśli tej twierdzy - No właśnie - wywróciłam teatralnie oczami, głęboko wzdychając. Nigdzie nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Nie pasowałam do uroczystych bankietów i poukładanych arystokratów, nie pasowałam do Nokturnowych kryminalistów ani do redakcji Proroka. Nie miałam żadnych przyjaciół i do tego użalałam się nad sobą w obliczu śmierci. Teraz tylko miałam nadzieję, że nestor nie postanowi zaszczycić mnie listem. Byłam zła, smutna i pozbawiona życia. Jedyne, co mogło mnie uratować to bogate objęcia nut czy dźwięków skrzypiec, których niefortunnie nie zdążyłam zabrać ze sobą do więzienia.
/proszę, niech ktoś ją zagada
Wepchali nas do śmierdzącej pleśnią i wilgocią celi, gdzie już wcześniej znajdowała się kupka ludzi. Zauważyłam lady Weasley, z którą właściwie nie miałam żadnych kontaktów, ale jej obecność również wydała mi się podejrzana w tym miejscu. Rozejrzałam się, szukając dla siebie odpowiedniego miejsca. Tak naprawdę jedyną osobą, którą znałam, był Krueger, co było o tyle żałosne, że razem pracowaliśmy. Z obrzydzeniem śledziłam wzrokiem kamienne ściany pomieszczenia, kierując swoje kroki w jakieś wolne miejsce. Odwróciłam się w stronę mężczyzny, który wypowiedział moje imię.
- Dziękuję Daniel, ale - przerwałam, gdy zorientowałam się, że chciał dokończyć własne zdanie. Odgarnęłam jeden z kosmyków włosów, zastanawiając się, do czego tutaj doszło. Lady Lestrange, dama, w długiej, szarej spódnicy i eleganckiej białej koszuli, w czarnych trzewikach na obcasie... W Tower of London. Kiedy mówiłam o chęci życia w sercu stolicy, nie miałam na myśli tej twierdzy - No właśnie - wywróciłam teatralnie oczami, głęboko wzdychając. Nigdzie nie potrafiłam znaleźć dla siebie miejsca. Nie pasowałam do uroczystych bankietów i poukładanych arystokratów, nie pasowałam do Nokturnowych kryminalistów ani do redakcji Proroka. Nie miałam żadnych przyjaciół i do tego użalałam się nad sobą w obliczu śmierci. Teraz tylko miałam nadzieję, że nestor nie postanowi zaszczycić mnie listem. Byłam zła, smutna i pozbawiona życia. Jedyne, co mogło mnie uratować to bogate objęcia nut czy dźwięków skrzypiec, których niefortunnie nie zdążyłam zabrać ze sobą do więzienia.
/proszę, niech ktoś ją zagada
Gość
Gość
- Louis? - Zapytałem bezgłośnie zanim zostałem teleportowany do więzienia. Dopiero w tym momencie go zauważyłem i nawet po wrzuceniu mnie do celi jedyne co miałem przed oczami to jego postać. Zastanawiałem się, co on na brodę Merlina robił na Pokątnej, ale przede wszystkim chciało mi się z tego wszystkiego śmiać. Policjanci aresztowali mugola za używanie magii na ulicy. To tylko pokazywało jacy kretyni tam pracują i jak kretyński jest ten cały dekret. Miałem nadzieję, że zostawią go w spokoju i nie będą go dodatkowo męczyć za to, że jest osobą niemagiczną w magicznym miejscu. Chociaż z nimi to naprawdę nic nie wiadomo... Rozejrzałem się po zebranych, ale nikogo z nich nie kojarzyłem. Też zostali aresztowani przez "używanie magii" czy właśnie znalazłem się wśród przyszłych lokatorów Azkabanu? - Wszyscy za to samo? - Zapytałem z rezygnacją i oparłem się o zimną ścianę celi. Wolałem się upewnić. Spojrzałem na Megarę. Chciałem coś powiedzieć. Zapytać się jak jej ręka. Zapytać się kiedy i z kim dokładnie wzięła ślub. Przeprosić za swoje zachowanie. Długo się nie widzieliśmy, więc mieliśmy wystarczająco dużo tematów na długą rozmowę, ale ostatecznie nic nie powiedziałem. Odwróciłem wzrok i wróciłem myślami do Louisa. Chciałem myśleć, że jeżeli wkrótce nie pojawi się w tej samej celi to znaczy, że puścili go wolno. A ja? Zacząłem zastanawiać się nad swoją kartoteką, ale przecież była czysta. Wątpiłem, żeby wyjście stąd było banalnie proste, ale przecież nie mogli mnie ani Megary tutaj trzymać bez końca... Prawda? - To jest chore - mruknąłem, przejeżdżając dłonią po karku.
Mortimer Bott
Zawód : bezrobotny
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
My bones keep breaking
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
To byłoby na tyle jeśli chodzi o plusy bycia szlachetnie urodzoną. Kiedyś takie zachowanie było niedopuszczalne. W mojej żyłach płynęła krew władców tej ziemi a oni traktowali mnie jak kryminalistkę. Po raz pierwszy od bardo dawna poczuła niesmak a nawet nienawiść w stronę ludzie z pewnością niżej urodzony ode mnie. Wżyciu nie czułam się bardziej upokorzona ale nie było to powód do krzyków czy buntów. Teraz to i tak nic by nie dało. Po teleportacji próbowałam się zorientować gdzie jesteśmy ale kamienne zimne mury niewiele mówiły. Równie dobrze to mogły być podziemia każdego zamku na wyspie. Zamku? Oczywiście, wygląd budulca wyraźnie na to wskazywał. Kilka sekund po mnie do celi wepchnięto Morta. Z początku nie przyjrzałam się zebrany. Zdecydowanie bardziej byłam zajęta opatrywaniem własnej rany i sprawdzaniem czy z Mortem wszystko porządku. Gdy byłam pewna, że nie ucierpiało nic poza jego dumną przyjrzałam się temu dziwnemu zbiorowiskowi ludzi. Przynajmniej połowę z nich znałam lub kojarzyłam z widzenia. Ale wszyscy wyglądali na mocno skonfundowanej i może lekko przestraszonych. Czy można było się im dziwić? W końcu zostaliśmy zamknięci w celi. Ponownie przeleciałam po nich wzorkiem szukając jakiego wspólnego pierwiastka czego co by nas łączyło. Pustka…poza tym jednym faktem, że zabrano nam różdżki. - Mort - odwróciłam się w stronę mojego towarzysza. - To była łapanka - szepnęłam cicho w duchu prosząc, żebym nie miała racji. Ministerstwo najwyraźniej do czegoś nas potrzebowało. Do okazania miłosierdzia, władzy czy potęgi stanowionego przez nich prawa. Nie ważne! Cokolwiek to było nie mogło się dla nas dobrze skończyć.- Ktoś nam musi pomóc - mówiłam już bardziej do siebie niż do niego a w głowie tworzyłam listę potencjalnych kandydatów. Mój ojciec, brat, Deimos, Sam itp. Tyle, że musieliby wiedzieć co mnie spotkało. Bez tego mogliśmy tu siedzieć…do momentu ścięcia głowy przez kata.
Nawet nie wiedziała, ile minęło czasu. Podobnie jak podczas pierwszego pobytu w tym ponurym gmaszysku, szybko straciła poczucie czasu. Siedziała przy ścianie, a jej skute ręce powoli zaczęły drętwieć. Siedziała obok milczącej, wystraszonej Eilis, a jej zziębnięte ciałko, mimo jesiennego płaszcza i ciepłych ubrań (poprzednim razem miała na sobie tylko letnią sukienkę) drżało. Nie miała przy sobie różdżki, zabrano jej ją jeszcze w Hogsmeade. Była bezbronna, mogła tylko czekać na rozwój sytuacji i mieć nadzieję, że sprawa rozwiąże się równie szybko, jak wtedy, kiedy zabrał ją tutaj niejaki Wood.
Lęk jej nie opuszczał. To wszystko było chore, pokręcone, niezrozumiałe...
Jej ponure rozważania przerwał jednak odgłos kroków w korytarzu. W niedługim czasie w celi pojawiły się kolejne osoby. Była to dosyć zróżnicowana zbieranina czarodziejów z różnych środowisk, a niektórzy z nich wyglądali znajomo i z całą pewnością nie spodziewałaby się ich tutaj ujrzeć. Alan? Daniel? Megara? To jeszcze bardziej utwierdzało ją w przekonaniu, że działo się coś bardzo, bardzo dziwnego i kryła się za tym jakaś większa akcja...
Podniosła wzrok, wędrując nim po twarzach innych. Na jej policzkach wciąż błyszczały łzy, ale pozostali także wyglądali na w mniejszym lub większym stopniu przerażonych i skonsternowanych.
- Nic z tego nie rozumiem. Razem z Eilis tylko robiłyśmy zakupy w Hogsmeade, żadna z nas nie użyła magii – wyjaśniła drżącym głosem w odpowiedzi na pytanie młodego uzdrowiciela. Spojrzała szybko na towarzyszącą mu kobietę, potwierdzając skinieniem głowy jej stwierdzenie i przypominając sobie, że parę razy widziała ją na ulicy w towarzystwie małej dziewczynki. – Was też złapali tak po prostu, bez żadnego powodu?
Niezdarnie przekręciła się na posadzce, przenosząc wzrok na Kruegera, który usiadł gdzieś w pobliżu.
- Ciebie też nie podejrzewam o żadne dziwne rzeczy – stwierdziła, lekko się jąkając. Miała jednak nadzieję, że Daniel bez problemu ją zrozumie. – Myślisz, że to jakaś większa akcja? Wiesz coś więcej?
Wiedziała, że jako dziennikarz był dobrze poinformowany. Jeśli ktoś z obecnych mógł wiedzieć coś więcej, to prawdopodobnie właśnie on. I choć oczywiście nie życzyła mu schwytania ani nie wiedziała, w jakich okolicznościach wpadł w te tarapaty, jego obecność w dziwny sposób podniosła ją na duchu, łatwiej jej było choć na moment nie skupiać się tak mocno na trawiącym ją strachu i niepewności.
- Boję się, Danielu. Nie myślałam, że będę musiała tu wrócić... – wyszeptała ledwie słyszalnie, dopiero po chwili przypominając sobie, że przecież o jej lipcowej „przygodzie” wiedzieli tylko Garrett, Samuel Skamander i inni aurorzy. Nikomu ze znajomych i przyjaciół o tym nie opowiadała. Szybko więc się zreflektowała. – Mam nadzieję, że niedługo wszystko się wyjaśni i nas stąd wypuszczą. Chcę stąd wyjść, nie mogą nas tu trzymać...
Niespokojnie potarła ręce, próbując im ulżyć. A potem znowu zaczęła obserwować ludzi, tych znajomych i nieznajomych, desperacko próbując zająć myśli czymkolwiek, żeby zmniejszyć dławiący ją lęk.
Lęk jej nie opuszczał. To wszystko było chore, pokręcone, niezrozumiałe...
Jej ponure rozważania przerwał jednak odgłos kroków w korytarzu. W niedługim czasie w celi pojawiły się kolejne osoby. Była to dosyć zróżnicowana zbieranina czarodziejów z różnych środowisk, a niektórzy z nich wyglądali znajomo i z całą pewnością nie spodziewałaby się ich tutaj ujrzeć. Alan? Daniel? Megara? To jeszcze bardziej utwierdzało ją w przekonaniu, że działo się coś bardzo, bardzo dziwnego i kryła się za tym jakaś większa akcja...
Podniosła wzrok, wędrując nim po twarzach innych. Na jej policzkach wciąż błyszczały łzy, ale pozostali także wyglądali na w mniejszym lub większym stopniu przerażonych i skonsternowanych.
- Nic z tego nie rozumiem. Razem z Eilis tylko robiłyśmy zakupy w Hogsmeade, żadna z nas nie użyła magii – wyjaśniła drżącym głosem w odpowiedzi na pytanie młodego uzdrowiciela. Spojrzała szybko na towarzyszącą mu kobietę, potwierdzając skinieniem głowy jej stwierdzenie i przypominając sobie, że parę razy widziała ją na ulicy w towarzystwie małej dziewczynki. – Was też złapali tak po prostu, bez żadnego powodu?
Niezdarnie przekręciła się na posadzce, przenosząc wzrok na Kruegera, który usiadł gdzieś w pobliżu.
- Ciebie też nie podejrzewam o żadne dziwne rzeczy – stwierdziła, lekko się jąkając. Miała jednak nadzieję, że Daniel bez problemu ją zrozumie. – Myślisz, że to jakaś większa akcja? Wiesz coś więcej?
Wiedziała, że jako dziennikarz był dobrze poinformowany. Jeśli ktoś z obecnych mógł wiedzieć coś więcej, to prawdopodobnie właśnie on. I choć oczywiście nie życzyła mu schwytania ani nie wiedziała, w jakich okolicznościach wpadł w te tarapaty, jego obecność w dziwny sposób podniosła ją na duchu, łatwiej jej było choć na moment nie skupiać się tak mocno na trawiącym ją strachu i niepewności.
- Boję się, Danielu. Nie myślałam, że będę musiała tu wrócić... – wyszeptała ledwie słyszalnie, dopiero po chwili przypominając sobie, że przecież o jej lipcowej „przygodzie” wiedzieli tylko Garrett, Samuel Skamander i inni aurorzy. Nikomu ze znajomych i przyjaciół o tym nie opowiadała. Szybko więc się zreflektowała. – Mam nadzieję, że niedługo wszystko się wyjaśni i nas stąd wypuszczą. Chcę stąd wyjść, nie mogą nas tu trzymać...
Niespokojnie potarła ręce, próbując im ulżyć. A potem znowu zaczęła obserwować ludzi, tych znajomych i nieznajomych, desperacko próbując zająć myśli czymkolwiek, żeby zmniejszyć dławiący ją lęk.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Cela choć mała, ciągle zapełniała się kolejnymi ludźmi. Coraz więcej i więcej. Niektórzy z nich byli Alanowi znani, inni nie, choć w tym momencie nie miało to najmniejszego znaczenia. Im więcej osób było tutaj wrzucanych, tym większy niepokój czuł. Co się działo? Jaki tak naprawdę był cel owej łapanki? Bennett nawet w sytuacji nagłej i stresowej starał się myśleć trzeźwo i zachować zdrowy rozsądek. Musiał się tego nauczyć lata temu, bowiem panikujący lekarz to beznadziejny lekarz. Nie musiał długo dumać, by podświadomość podsyłała mu myśli o tym, że to wszystko nie jest przypadkiem. Bo przecież niemożliwym jest, by nagle tyle osób zaczęło łamać prawo, prawda? Zwłaszcza, że nie mógł wykluczyć możliwości, iż żadna z obecnych osób (lub chociaż większość) nie zrobiła nic, co jej zarzucano. Sam przecież był takim przykładem. Wszystko więc wskazywało na to, że stali się ofiarą czegoś większego. Czegoś, czego jeszcze nie rozumieli. Może policjanci zbierali punkty statystyki za złapanych po to, aby przypodobać się pani minister, która wydawała nowy dekret? A może mieli co do nich jakieś plany? Czuł narastający w sercu strach, lecz starał się go po sobie nie pokazywać.
Kiedy do celi została wtrącona także Cassandra, Alan przyglądał jej się w milczeniu. Miał wyrzuty sumienia, że jej nie obronił. Że nawet nie próbował. Ale co mógł zrobić? Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że szarpiąc się, a co gorsza rzucając zaklęcia, mógł tylko pogorszyć sprawę. Był lekarzem, nie zawodowym policjantem lub aurorem. Miał małe doświadczenie w rzucaniu czarów innych poza uzdrowicielskimi.
- Cassandro. - odezwał się cicho, wstając z miejsca i podchodząc do kobiety stojącej pod kratami. Położyłby jej dłoń na ramieniu w geście uspokajającym, lecz skrępowane dłonie uniemożliwiały mu to. - Cassandro uspokój się. Choć to nie łatwe, nic nie da nam teraz strach, łzy czy krzyki. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Przecież nie zrobiliśmy nic złego, prawda? Nie mogą nam nic udowodnić. - Mówił uspokajającym tonem, lekko się na nad nią pochylając. Starał się być przekonujący, choć sam nie wierzył w swoje słowa. Skoro mogli ich zatrzymać na ulicy i złapać bez powodu, czemu nie mogliby im zrobić czegoś więcej? Czarne scenariusze same się nasuwały i nie umiał ich całkiem odpędzić. Nawet nie chciał rozglądać się za drogą ucieczki. Nawet jeśli byłaby tu jakaś, narobiliby sobie tylko większej ilości kłopotów, jeśli próbowaliby uciec. Pozostało im więc tylko czekać. Ponownie usiadł pod ścianą.
W celi zaś pojawiało się coraz więcej osób. Część nie była mu znana, jednak jednej osoby nie mógł nie rozpoznać, nawet w panującym tu półmroku. Wyglądało też na to, że on również został zauważony. Poczuł ukłucie irytacji na sam widok Daniela, zaś jego słowa tylko bardziej go rozdrażniły. Jednak zamiast się rzucać, złościć i fukać jak głupi, on również przywołał na swoją twarz kpiący, złośliwy uśmieszek.
- Na Twoim miejscu wzruszyłbym się z innego powodu - zaczął, patrząc prosto na niego. - Na brodę Merlina, dziękuj losowi za to, że mam skute dłonie, bowiem w innym wypadku nie wyszedłbyś stąd cało. - Dodał, nieco ostrzej. Starał się, naprawdę się starał nie pokazywać wśród tych wszystkich ludzi niechęci do Daniela. Ale nie potrafił. Jego nienawiść stopniowo rosła, z dnia na dzień będąc coraz mocniejszą. I tak od dwóch miesięcy. Kupa czasu, prawda?
- W niewinność innych osób wierzę, ale Ty za co tu trafiłeś? Za parszywą twarz czy za bardzo fikałeś... z czymś? - Dodał, naprawdę nie potrafiąc się powstrzymać. Specjalnie zaakcentował słowo ,,z czymś", by do Daniela dotarło, że miał raczej na myśli bardziej kogoś niż coś. Nikogo konkretnego, ot przypadkową panią, która wpadła w diabelskie, Danielowe sidła. Kij wie do czego ten typek był zdolny. Alan zdawał się teraz zapomnieć o przyjacielskich stosunkach jakie ich kiedyś łączyły. Zamiast tego widział Kruegera tylko w czarnych barwach.
- Ja osobiście szukałem książki w Esach i Floresach, a złapali mnie zaraz po wyjściu z księgarni. Żebym to chociaż się do niej teleportował, ale ja poszedłem tam spacerkiem. Różdżki nie używałem od wczoraj. - Mruknął z niezadowoleniem, odpowiadając na słowa Lyry. - Swoją drogą dawno się nie widzieliśmy. Jak się czujesz? - Zapytał, chwilowo całkowicie ignorując obecność Daniela. Zupełnie jakby go tu nie było. Po drodze przywitał się także z Megarą, bo ją również znał, choć bardzo słabo. Westchnął przeciągle i oparł się głową o zimną ścianę. Przymknął oczy i starał się rozproszyć nieprzyjemne wizje i myśli.
Kiedy do celi została wtrącona także Cassandra, Alan przyglądał jej się w milczeniu. Miał wyrzuty sumienia, że jej nie obronił. Że nawet nie próbował. Ale co mógł zrobić? Dobrze zdawał sobie sprawę z tego, że szarpiąc się, a co gorsza rzucając zaklęcia, mógł tylko pogorszyć sprawę. Był lekarzem, nie zawodowym policjantem lub aurorem. Miał małe doświadczenie w rzucaniu czarów innych poza uzdrowicielskimi.
- Cassandro. - odezwał się cicho, wstając z miejsca i podchodząc do kobiety stojącej pod kratami. Położyłby jej dłoń na ramieniu w geście uspokajającym, lecz skrępowane dłonie uniemożliwiały mu to. - Cassandro uspokój się. Choć to nie łatwe, nic nie da nam teraz strach, łzy czy krzyki. Nie martw się, wszystko będzie dobrze. Przecież nie zrobiliśmy nic złego, prawda? Nie mogą nam nic udowodnić. - Mówił uspokajającym tonem, lekko się na nad nią pochylając. Starał się być przekonujący, choć sam nie wierzył w swoje słowa. Skoro mogli ich zatrzymać na ulicy i złapać bez powodu, czemu nie mogliby im zrobić czegoś więcej? Czarne scenariusze same się nasuwały i nie umiał ich całkiem odpędzić. Nawet nie chciał rozglądać się za drogą ucieczki. Nawet jeśli byłaby tu jakaś, narobiliby sobie tylko większej ilości kłopotów, jeśli próbowaliby uciec. Pozostało im więc tylko czekać. Ponownie usiadł pod ścianą.
W celi zaś pojawiało się coraz więcej osób. Część nie była mu znana, jednak jednej osoby nie mógł nie rozpoznać, nawet w panującym tu półmroku. Wyglądało też na to, że on również został zauważony. Poczuł ukłucie irytacji na sam widok Daniela, zaś jego słowa tylko bardziej go rozdrażniły. Jednak zamiast się rzucać, złościć i fukać jak głupi, on również przywołał na swoją twarz kpiący, złośliwy uśmieszek.
- Na Twoim miejscu wzruszyłbym się z innego powodu - zaczął, patrząc prosto na niego. - Na brodę Merlina, dziękuj losowi za to, że mam skute dłonie, bowiem w innym wypadku nie wyszedłbyś stąd cało. - Dodał, nieco ostrzej. Starał się, naprawdę się starał nie pokazywać wśród tych wszystkich ludzi niechęci do Daniela. Ale nie potrafił. Jego nienawiść stopniowo rosła, z dnia na dzień będąc coraz mocniejszą. I tak od dwóch miesięcy. Kupa czasu, prawda?
- W niewinność innych osób wierzę, ale Ty za co tu trafiłeś? Za parszywą twarz czy za bardzo fikałeś... z czymś? - Dodał, naprawdę nie potrafiąc się powstrzymać. Specjalnie zaakcentował słowo ,,z czymś", by do Daniela dotarło, że miał raczej na myśli bardziej kogoś niż coś. Nikogo konkretnego, ot przypadkową panią, która wpadła w diabelskie, Danielowe sidła. Kij wie do czego ten typek był zdolny. Alan zdawał się teraz zapomnieć o przyjacielskich stosunkach jakie ich kiedyś łączyły. Zamiast tego widział Kruegera tylko w czarnych barwach.
- Ja osobiście szukałem książki w Esach i Floresach, a złapali mnie zaraz po wyjściu z księgarni. Żebym to chociaż się do niej teleportował, ale ja poszedłem tam spacerkiem. Różdżki nie używałem od wczoraj. - Mruknął z niezadowoleniem, odpowiadając na słowa Lyry. - Swoją drogą dawno się nie widzieliśmy. Jak się czujesz? - Zapytał, chwilowo całkowicie ignorując obecność Daniela. Zupełnie jakby go tu nie było. Po drodze przywitał się także z Megarą, bo ją również znał, choć bardzo słabo. Westchnął przeciągle i oparł się głową o zimną ścianę. Przymknął oczy i starał się rozproszyć nieprzyjemne wizje i myśli.
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Wydawała się markotnieć w oczach. Twarz, pozornie zachowana w neutralnym wyrazie, sprawiała wrażenie dziwnie napiętej, zaznaczającej zwątpienie i zestresowanie. Czuł to, podświadomie wyczytując niepewność w rzucanym między cieniami spojrzeniu. Nie mieli o czym rozmawiać. Nie było o czym mówić - zostali postawieni przed faktem dokonanym. Spuścił na moment wzrok, by potem znów się odezwać:
- Nie zadręczaj się. - Wymusił na twarzy delikatny uśmiech, stwierdzając półszeptem. - Przecież jesteś bez winy. - Wątpił, aby to pomogło. Zrobiło mu się odrobinę żal Calypso, jednak... Wszyscy się tutaj dusili, stłamszeni siłą metalowych prętów. Wetknięci do jednego miejsca, skazani na widok wciąż tego samego otoczenia. Szlag by to trafił.
Chłód ściany rozlewał się po stykających z nią plecach, przechodząc przez ubranie i wdzierając do porów skóry. Nieregularna, wilgotna powierzchnia, tworzyła cały czas nieprzyjemne odczucie, jak przebieranie w palcach śliskich kamieni rzecznych. O dziwo, nadal był spokojny. Zaskakująco spokojny, patrząc nawet na zgromadzone tutaj towarzystwo. Tylko ten pieprzony Bennett, nadal musiał pluć w jego kierunku jadem. Nie wytrzymałby bez posłania w jego kierunku niezwykle uprzejmej wiązanki, chcąc wbić uporczywe słowa, w jednym brutalnym geście szargając wszystkie jego nerwy. I, co więcej, miał w tym niewątpliwą rację - Daniel znajdował się o krok od dalszej prowokacji, w której jednak nie chciał się zagłębiać, ze względu na obecność innych oprócz nich osób. Z tego powodu zwrócił się przepraszająco:
- Trzeba mu wybaczyć. Uwziął się na mnie, sam nie wiem czemu. - Westchnął cicho, wykreowawszy pozór naprawdę zmęczonego człowieka.
Ignorancja (nie)przyjaciela wyłącznie wzmagała w nim irytację. Obolałe mięśnie unieruchomionych zaklęciem rąk, naprężyły się w tej chwili jeszcze bardziej; wydawało mu się, że jest w stanie odróżnić nacisk każdego z brzuśców, tłamszących pod powierzchnią skóry pozostałą część tkanek.
- Daj jej spokój - orzekł z obecną w głosie stanowczością. Następnie zwrócił się do samej Lyry, której nastrój jeszcze bardziej go przygnębiał. - Wiem tyle, co ty. Ale nie możemy wątpić. Muszą uznać to za pomyłkę... - urwał i zamilknął. Czekał. Na kolejne kroki, które rozeszłyby się wzdłuż korytarza głębokim echem. Na ciąg dalszy. Odliczał w głowie kolejne sekundy, przelewające się powoli, boleśnie wydłużając. Myślał. Przerabiał wszystko po raz kolejny, ciął momenty na części pierwsze, próbując wyciągnąć z nich możliwie najwięcej.
- Nie zadręczaj się. - Wymusił na twarzy delikatny uśmiech, stwierdzając półszeptem. - Przecież jesteś bez winy. - Wątpił, aby to pomogło. Zrobiło mu się odrobinę żal Calypso, jednak... Wszyscy się tutaj dusili, stłamszeni siłą metalowych prętów. Wetknięci do jednego miejsca, skazani na widok wciąż tego samego otoczenia. Szlag by to trafił.
Chłód ściany rozlewał się po stykających z nią plecach, przechodząc przez ubranie i wdzierając do porów skóry. Nieregularna, wilgotna powierzchnia, tworzyła cały czas nieprzyjemne odczucie, jak przebieranie w palcach śliskich kamieni rzecznych. O dziwo, nadal był spokojny. Zaskakująco spokojny, patrząc nawet na zgromadzone tutaj towarzystwo. Tylko ten pieprzony Bennett, nadal musiał pluć w jego kierunku jadem. Nie wytrzymałby bez posłania w jego kierunku niezwykle uprzejmej wiązanki, chcąc wbić uporczywe słowa, w jednym brutalnym geście szargając wszystkie jego nerwy. I, co więcej, miał w tym niewątpliwą rację - Daniel znajdował się o krok od dalszej prowokacji, w której jednak nie chciał się zagłębiać, ze względu na obecność innych oprócz nich osób. Z tego powodu zwrócił się przepraszająco:
- Trzeba mu wybaczyć. Uwziął się na mnie, sam nie wiem czemu. - Westchnął cicho, wykreowawszy pozór naprawdę zmęczonego człowieka.
Ignorancja (nie)przyjaciela wyłącznie wzmagała w nim irytację. Obolałe mięśnie unieruchomionych zaklęciem rąk, naprężyły się w tej chwili jeszcze bardziej; wydawało mu się, że jest w stanie odróżnić nacisk każdego z brzuśców, tłamszących pod powierzchnią skóry pozostałą część tkanek.
- Daj jej spokój - orzekł z obecną w głosie stanowczością. Następnie zwrócił się do samej Lyry, której nastrój jeszcze bardziej go przygnębiał. - Wiem tyle, co ty. Ale nie możemy wątpić. Muszą uznać to za pomyłkę... - urwał i zamilknął. Czekał. Na kolejne kroki, które rozeszłyby się wzdłuż korytarza głębokim echem. Na ciąg dalszy. Odliczał w głowie kolejne sekundy, przelewające się powoli, boleśnie wydłużając. Myślał. Przerabiał wszystko po raz kolejny, ciął momenty na części pierwsze, próbując wyciągnąć z nich możliwie najwięcej.
I'll hit the bottom
hit the bottom and escape
escape
Daniel Krueger
Zawód : Dziennikarz Proroka Codziennego
Wiek : 33
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
po drugiej stronie
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
na pustej drodze
tańczy mój czas
w strugach deszczu dni toną
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Witajcie w piekle
Ten napis powinien widnieć na wejściu do celi. To nie była wyliczanka, żadna łapanka. W myślach próbowałam zliczyć, ile nas jest. Raz, dwa, trzy, dziś do celi pójdziesz Ty. Chłód obezwładniał mnie całkowicie, a kajdany tylko go potęgowały. Kolejny ludzie wrzucani do celi wcale mnie nie pocieszali. Czy ktoś pracujący w Ministerstwie Magii miałby immunitet? Lyra przysiadła się do mnie i zaczęła o czymś mówić, ale jej nie słuchałam. Próbowała uciec i zostawić mnie z bandą mężczyzn, którzy na drugie imię mieli przemoc, a na trzeci półgłówek. Może chciała zawołać jakąś pomoc, lecz to nie miało wtedy sensu. Gdybym to ja była na jej miejscu, rzuciłabym się na policjanta i krzyczała, że będzie jeszcze tego żałował. W efekcie to ja mam kajdanki i jestem uważana za tą gorszą. Rozglądam się po celi. Nie znam nikogo, kto chciałby tu mieszkać. Nawet nie ma żadnych martwych szczurów, co oznacza, że warunki są tak podłe, że nawet zwierzęta nie mają odwagi tu schodzić. Odsuwam się od Lyry ostentacyjnie. Wolę zamarznąć niż dać znać, że jej ucieczka jest dla mnie czymś logicznym. Mogę pluć sobie w brodę i myśleć, że jest teraz ze mną, ale jej zamiary były inne.
Utrzymanie tyle więźniów w celi jest o wiele bardziej kosztowe niż wydanie bezsensownego dekretu. Wodzę spojrzeniem po twarzach zebranych i wtedy wpadam na pewien pomysł. A co jeśli wybrali nas celowo? Co jeśli pani Minister jest na tyle niestabilna i niebezpieczna, że wylosowała nas do czegoś, co jest sprzeczne z naszymi wartościami? Gdy tylko Lyra wymawia imię Garretta, czuję dreszcz. Jasne, każdy będzie się zastanawiać, gdzie zniknęłyśmy, skoro to nie pierwszy raz, gdy gadałyśmy tyle godzin. Czasami wracałyśmy na drugi dzień i byłyśmy całe. Jak niby mamy go zawiadomić? Myślę o Samaelu i czuję ścisk w żołądku. Czy trzyma się mnie jakieś pieprzone fatum, którego nie potrafię odgonić? Wszyscy wariują w celi, a ja się nie odzywam. Szukam wyjścia, rozwiązania. Nikt tu nawet nie przychodzi sprawdzić, czy żyjemy. Ile minęło? Kilka godzin? Rozpoznaję kilka twarzy, ale nie witam się. Okrywam się bardziej płaszczem, siedząc na brudnej podłodze. Nie dość, że poczułam się okłamana przez Lyrę, bo nie powiedziała mi o poprzednim pobycie, a z kolei to wszystko wydaje się tak chorym absurdem, że pewnie ktoś mną mocno szarpnie i za chwileczkę się obudzę. Zamykam oczy, słysząc irytujące głosy. Nikogo tu nie ma, kto nas może uratować, dlaczego tego nie rozumiecie? Liczę, cztery, pięć, sześć. Niech mnie ktoś obudzi, to jakiś koszmar. Usta sine od zimna, nadgarstki wyraźnie poczerwienione od kajdan.
- To jakiś spisek – w końcu wypowiadam jakieś słowo, przenosząc wzrok na zebranych – Nikt z nas nie czarował, ja nie miałam nawet różdżki. Ktoś musi od nas coś chcieć, a aresztowanie za dekret bez żadnych podstaw jest tylko dobra okazją do postawienia nas pod murem – mówię w końcu od niechcenia, bo mam dość słuchania jęków i narzekania. Czekajcie cierpliwie, czy może nas coś gorszego spotkać? Już jest ciemno, nie mamy ani jedzenia ani picia, a nie chcą tu mieszkać nawet szczury i karaluchy. Nie zostaniemy za nic ścięci, a wszystko okaże się w procesie, gdy wyjdzie na jaw, że nasze różdżki nie były używane.
Ten napis powinien widnieć na wejściu do celi. To nie była wyliczanka, żadna łapanka. W myślach próbowałam zliczyć, ile nas jest. Raz, dwa, trzy, dziś do celi pójdziesz Ty. Chłód obezwładniał mnie całkowicie, a kajdany tylko go potęgowały. Kolejny ludzie wrzucani do celi wcale mnie nie pocieszali. Czy ktoś pracujący w Ministerstwie Magii miałby immunitet? Lyra przysiadła się do mnie i zaczęła o czymś mówić, ale jej nie słuchałam. Próbowała uciec i zostawić mnie z bandą mężczyzn, którzy na drugie imię mieli przemoc, a na trzeci półgłówek. Może chciała zawołać jakąś pomoc, lecz to nie miało wtedy sensu. Gdybym to ja była na jej miejscu, rzuciłabym się na policjanta i krzyczała, że będzie jeszcze tego żałował. W efekcie to ja mam kajdanki i jestem uważana za tą gorszą. Rozglądam się po celi. Nie znam nikogo, kto chciałby tu mieszkać. Nawet nie ma żadnych martwych szczurów, co oznacza, że warunki są tak podłe, że nawet zwierzęta nie mają odwagi tu schodzić. Odsuwam się od Lyry ostentacyjnie. Wolę zamarznąć niż dać znać, że jej ucieczka jest dla mnie czymś logicznym. Mogę pluć sobie w brodę i myśleć, że jest teraz ze mną, ale jej zamiary były inne.
Utrzymanie tyle więźniów w celi jest o wiele bardziej kosztowe niż wydanie bezsensownego dekretu. Wodzę spojrzeniem po twarzach zebranych i wtedy wpadam na pewien pomysł. A co jeśli wybrali nas celowo? Co jeśli pani Minister jest na tyle niestabilna i niebezpieczna, że wylosowała nas do czegoś, co jest sprzeczne z naszymi wartościami? Gdy tylko Lyra wymawia imię Garretta, czuję dreszcz. Jasne, każdy będzie się zastanawiać, gdzie zniknęłyśmy, skoro to nie pierwszy raz, gdy gadałyśmy tyle godzin. Czasami wracałyśmy na drugi dzień i byłyśmy całe. Jak niby mamy go zawiadomić? Myślę o Samaelu i czuję ścisk w żołądku. Czy trzyma się mnie jakieś pieprzone fatum, którego nie potrafię odgonić? Wszyscy wariują w celi, a ja się nie odzywam. Szukam wyjścia, rozwiązania. Nikt tu nawet nie przychodzi sprawdzić, czy żyjemy. Ile minęło? Kilka godzin? Rozpoznaję kilka twarzy, ale nie witam się. Okrywam się bardziej płaszczem, siedząc na brudnej podłodze. Nie dość, że poczułam się okłamana przez Lyrę, bo nie powiedziała mi o poprzednim pobycie, a z kolei to wszystko wydaje się tak chorym absurdem, że pewnie ktoś mną mocno szarpnie i za chwileczkę się obudzę. Zamykam oczy, słysząc irytujące głosy. Nikogo tu nie ma, kto nas może uratować, dlaczego tego nie rozumiecie? Liczę, cztery, pięć, sześć. Niech mnie ktoś obudzi, to jakiś koszmar. Usta sine od zimna, nadgarstki wyraźnie poczerwienione od kajdan.
- To jakiś spisek – w końcu wypowiadam jakieś słowo, przenosząc wzrok na zebranych – Nikt z nas nie czarował, ja nie miałam nawet różdżki. Ktoś musi od nas coś chcieć, a aresztowanie za dekret bez żadnych podstaw jest tylko dobra okazją do postawienia nas pod murem – mówię w końcu od niechcenia, bo mam dość słuchania jęków i narzekania. Czekajcie cierpliwie, czy może nas coś gorszego spotkać? Już jest ciemno, nie mamy ani jedzenia ani picia, a nie chcą tu mieszkać nawet szczury i karaluchy. Nie zostaniemy za nic ścięci, a wszystko okaże się w procesie, gdy wyjdzie na jaw, że nasze różdżki nie były używane.
self destruction is such a pretty little thing
Eilis Avery
Zawód : alchemik w szpitalu Świętego Munga
Wiek : 20
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
więc pogrzebałam moją miłość w głowie
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
i pytali ludzie
dlaczego moja głowa ma kształt kwiatu
i dlaczego moje oczy świecą jak dwie gwiazdy
i dlaczego moje wargi czerwieńsze są niż świt
chwyciłam miłość aby ją połamać
lecz giętka była oplotła mi ręce
i moje ręce związane miłością
pytają ludzie czyim jestem więźniem
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dlaczego policjanci nie odczepili się od nas po usłyszeniu nazwiska Megary? Szlachetnie urodzeni zawsze mieli mnóstwo przydatnych kontaktów i nie wątpiłem w to, że Megara ma kilku członków rodziny na wysokich stołkach. Ludzie nie chcieli im podpadać i wcale się temu nie dziwiłem. Sam nie chciałbym mieć z nimi na pieńku. Tym bardziej zaskoczyła mnie reakcja policjantów, którzy w ogóle się tym wszystkim nie przejęli. Czyżby czystokrwiste rody traciły swoją wysoką pozycję? Przecież to było mało prawdopodobne. O co w tym wszystkim chodziło? Próbowałem znaleźć w tym zamieszaniu jakiś sens, ale nie potrafiłem. Z tego co zrozumiałem żaden z zatrzymanych nie używał magii na ulicy jak niby głosiło oskarżenie. Zabrano nam różdżki i wrzucono do... Właśnie, dokąd dokładnie? Zimno, ciemno, wilgotno, nieprzyjemnie. Cela to cela, więzienie to więzienie. - Tylko kto? Już wtedy nie chcieli nas puścić - przypomniałem jej, bo podejrzewałem, że zaczęła myśleć o swoich wpływowych wujkach, ojcu czy... mężu. - Gdyby złapali tylko nas... Nie wiem... Za to ścianę - prychnąłem przy ostatnim słowie, bo to by było naprawdę idiotyczne. Jakby dawali szlaban uczniom Hogwartu za to, że schody się ruszyły. - Ale zobacz ile nas tutaj jest. Nie rozumiem - przyznałem się. Tego chyba nie dało się zrozumieć. Zerknąłem na dwóch mężczyzn, którzy wyraźnie nie pałali do siebie sympatią. Jeszcze tego brakowało, żeby przez nich wybuchła tutaj jakaś bójka. Potem przeniosłem wzrok na nieznajomą mi dziewczynę. To znaczy już nie, teraz będę miał dużo nowych znajomości z pierdla. Przecież miałem we wszystkim szukać pozytywów! Oto był pozytyw pierwszy. - Tylko czego mogą od nas chcieć? - Westchnąłem. Nie byliśmy w tym samym wieku, z pewnością nie reprezentowaliśmy tego samego statusu krwi czy majątku. Byliśmy grupą całkowicie niepowiązanych ze sobą osób. Podszedłem bliżej Megary. - Ten chłopak, którego zatrzymali oprócz nas - zacząłem cicho. - To mój kuzyn. Jest mugolem - powiedziałem. Chyba nie musiałem niczego więcej jej dodawać. To mówiło samo przez się. Aresztowali go pod tym samym zarzutem. A może puścili wolno? Cały czas miałem wątpliwości.
Mortimer Bott
Zawód : bezrobotny
Wiek : 22
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
My bones keep breaking
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
Tearing me away from the quiet
The silence of my soul, of my soul from the quiet
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak
Nieaktywni
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Cela zbiorowa
Szybka odpowiedź