Cela zbiorowa
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Cela zbiorowa
Jedna z największych i najzimniejszych cel w całej Tower. Traktowana jako zbiorowa i tymczasowa, dlatego brak w niej sienników czy nawet krzeseł. Więźniowie siedzieć mogą jedynie, na chłodnych, wilgotnych kamieniach stanowiących jej posadzkę. w rzeczywistości okazuje się jednak, że osadzeni spędzają w niej nawet kilka lat. Jedynym plusem tego miejsca jest brak szczurów. Z nieznanego powodu zwykle omijają celę. Więzienna legenda głosi, że to przez ducha pewnego czarodzieja, którego kiedyś zamurowano tu żywcem. Przeżyć miał dziesięć lat żywiąc się złapanymi szczurami, które zwabiał gwiżdżąc. Faktycznie, w jednym rogu wybudowana jest dziwna, krzywa konstrukcja, która burzy plan idealnego kwadratu, jakim powinno być pomieszczenie. Usłyszeć zeń można gwizd, człowieka, ducha czy powietrza - ciężko orzec.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
Trzy ściany celi stanowią grube, kamienne mury Tower, jedną, tę, na której znajduje się wejście, solidna, stalowa krata. Braku tu okien, jedyne światło dają magiczne pochodnie z korytarza, stąd w środku jest dość ciemno. Nieodpowiednia wentylacja powoduje zaś, że w powietrzu unosi się zapach stęchlizny i pleśni.
- Wiecie... bywam w dokach - zerknął na jednego, potem na drugiego, mimowolnie lustrując obie postaci - tak w niektórych miejscach bywają mało wyszukane, męskie rozrywki... - jak obijanie sobie mord - co prawda, żaden z nich nie wyglądał na kulturystę, ani zabijakę (bardziej jak artystyczna cyganerię), ale spotykał już nawet chuchra, które miały taka parę w łapach, że tylko żeby zbierali - wpadnijcie, popytajcie. Tam też mnie znajdziecie - jeśli dożyjemy - skwitował jeszcze i wyprostował się mocniej, rozciągając napięte mięśnie. W tej krótkiej chwili, nie musiał myśleć o konsekwencjach, nawet jeśli podświadomie doskonale wiedział, że te upomną się nie tylko o uwagę, ale i zrzuca mu na głowę cały ciężar odsuwanych na bok niepokojów. Nie mówiąc o tym, że prawdopodobnie zdąży poczuć także ciężkość cudzych pięści na swojej twarzy. Ale to nie teraz. Jeszcze nie dziś. Chyba
- No, różnych. Śliwa, grusza, czasem i morwa - wymieniał powoli, bo akurat o tym całkiem nieźle przyswoił wiedzę. Smakowało mu, chociaż zawsze wracał do czarodziejskiej ognistej. Czasem mieszał. I dobrze było poczuć na języku coś więcej ponad stęchłe powietrze z celi. Kilka łyków alkoholu nie podsuwało szumu w głowie, ale dawało znajomy, ożywczy ogień, który oczyszczał gardło. I odrobinę myśli. I gdyby chciał im się przyjrzeć lepiej, musiałby stwierdzić, że zachowywał się kretyńsko. Beztrosko. Ale to były wciąż pozory, którymi zasłaniał kiełkujący gdzieś, fantomowy ból - Nie mówcie o żarciu - skrzywił się nieznacznie - bo jednak zaczynam być głodny - to działało zawsze. Tak jak ziewanie i niemal w tej samej chwili, sam rozdziawił usta, powtarzając myślową sekwencję ziewania właśnie i kopiując gest Morgana. Przetarł powieki, czując zamknięte pod nimi zmęczenie. Dopóki był w stanie, trzymał je w ryzach, ale tak dawka zioła, jak i dawka alkoholu sprawiała, że trudniej było mu się nie poddać - Widać byłeś bardziej podejrzany - uśmiechnął się tylko połowicznie, zbyt dobrze pamiętając, że jego właściwie nie musieli przeszukiwać. Był pechowo i bardzo nieoczekiwanie spetryfikowany (nie był nawet pewien jak i dlaczego), więc wystarczyło zabrać mu różdżkę. Nawet gdyby chciał, nie miał jak się bronić. I mógł tylko patrzeć beznamiętnie w ziemię.
Piersiówka wróciła do jego rąk. Uraczył się raz jeszcze zawartością, ale zatrzymał naczynie chwile dłużej, przyglądając się rzucanym przez obie strony kartom - Mówiłem - dodał jeszcze na stwierdzenie oczywistości, co do jakości alkoholu. Sam jednak nie odrywał wzroku od dłoni graczy, nieco dłużej zatrzymując się na przekładanej akurat talii. Drgnął dopiero, gdy padły dosyć znamienne słowa.
Ciekawe czy ktoś umarł.
Zrobiło mu się zimno. Nawet bardzo. A w lekko otumanionym umyśle, bardzo wizualizacyjnie zobaczył swoją siostrę. Ranną. Krwawiącą. Pozostawioną gdzieś na ulicy. Pokręcił głową, nieco mocniej zaciskając usta i przeganiając kłębiący poczuciem winy obraz. Wciągnął powietrze nosem i wypuścił ustami, pozwalając by spojrzenie wyostrzyło się - Pierwsi już wyszli - odpowiedział cicho, pamiętając, ze w międzyczasie, z pola widzenia zniknęło parę sylwetek. I nie wyglądali na poszkodowanych - A fuj go wie... - zmarszczył brwi na kolejne słowa, ale spojrzenie jakoś naturalnie powędrowało do kart i rąk tasującego talię Bojczuka. Tym razem uniósł wyżej brwi - Chyba jednak ty przejebałeś - coś nieładnie błysnęło w oczach Clearwatera, ale zamiast groźby, zaśmiał się tylko krzywo - jeszcze oszukiwanie mnie bym zrozumiał, nie znamy się, ale kumpla? - nachylił się, trącając kartę, która powinna była polecieć, a która zniknęła wcześniej z widoku.
jestem bardzo spostrzegawczy
- No, różnych. Śliwa, grusza, czasem i morwa - wymieniał powoli, bo akurat o tym całkiem nieźle przyswoił wiedzę. Smakowało mu, chociaż zawsze wracał do czarodziejskiej ognistej. Czasem mieszał. I dobrze było poczuć na języku coś więcej ponad stęchłe powietrze z celi. Kilka łyków alkoholu nie podsuwało szumu w głowie, ale dawało znajomy, ożywczy ogień, który oczyszczał gardło. I odrobinę myśli. I gdyby chciał im się przyjrzeć lepiej, musiałby stwierdzić, że zachowywał się kretyńsko. Beztrosko. Ale to były wciąż pozory, którymi zasłaniał kiełkujący gdzieś, fantomowy ból - Nie mówcie o żarciu - skrzywił się nieznacznie - bo jednak zaczynam być głodny - to działało zawsze. Tak jak ziewanie i niemal w tej samej chwili, sam rozdziawił usta, powtarzając myślową sekwencję ziewania właśnie i kopiując gest Morgana. Przetarł powieki, czując zamknięte pod nimi zmęczenie. Dopóki był w stanie, trzymał je w ryzach, ale tak dawka zioła, jak i dawka alkoholu sprawiała, że trudniej było mu się nie poddać - Widać byłeś bardziej podejrzany - uśmiechnął się tylko połowicznie, zbyt dobrze pamiętając, że jego właściwie nie musieli przeszukiwać. Był pechowo i bardzo nieoczekiwanie spetryfikowany (nie był nawet pewien jak i dlaczego), więc wystarczyło zabrać mu różdżkę. Nawet gdyby chciał, nie miał jak się bronić. I mógł tylko patrzeć beznamiętnie w ziemię.
Piersiówka wróciła do jego rąk. Uraczył się raz jeszcze zawartością, ale zatrzymał naczynie chwile dłużej, przyglądając się rzucanym przez obie strony kartom - Mówiłem - dodał jeszcze na stwierdzenie oczywistości, co do jakości alkoholu. Sam jednak nie odrywał wzroku od dłoni graczy, nieco dłużej zatrzymując się na przekładanej akurat talii. Drgnął dopiero, gdy padły dosyć znamienne słowa.
Ciekawe czy ktoś umarł.
Zrobiło mu się zimno. Nawet bardzo. A w lekko otumanionym umyśle, bardzo wizualizacyjnie zobaczył swoją siostrę. Ranną. Krwawiącą. Pozostawioną gdzieś na ulicy. Pokręcił głową, nieco mocniej zaciskając usta i przeganiając kłębiący poczuciem winy obraz. Wciągnął powietrze nosem i wypuścił ustami, pozwalając by spojrzenie wyostrzyło się - Pierwsi już wyszli - odpowiedział cicho, pamiętając, ze w międzyczasie, z pola widzenia zniknęło parę sylwetek. I nie wyglądali na poszkodowanych - A fuj go wie... - zmarszczył brwi na kolejne słowa, ale spojrzenie jakoś naturalnie powędrowało do kart i rąk tasującego talię Bojczuka. Tym razem uniósł wyżej brwi - Chyba jednak ty przejebałeś - coś nieładnie błysnęło w oczach Clearwatera, ale zamiast groźby, zaśmiał się tylko krzywo - jeszcze oszukiwanie mnie bym zrozumiał, nie znamy się, ale kumpla? - nachylił się, trącając kartę, która powinna była polecieć, a która zniknęła wcześniej z widoku.
jestem bardzo spostrzegawczy
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bojczuk już uruchamia swoje kontakty, prosząc chłopa z łapanki na nasze salony - co szczególnie mądre się nie wydaje, ale no, zostawmy jak jest. Z drugiej strony, nie wrzuciliby nam szpicla do celi. Nie wrzuciliby, prawda? Kai co prawda nie wygląda na takiego, co by się po dokach kręcił w takim wymiarze, jak my i w takim, jak to rysuje - ryjec ma za sympatyczny i jakiś taki za porządny, ale no żyje się tylko raz, a za mordę go przecież osądzać nie będę, nie jego wina.
-Jo, znajdziemy się - mówię półgębkiem - jak obstawiacie, ile nas przetrzymają? Stawiam... - dumam niby, co takiego wartościowego mogę dać w zastaw - niech będzie, że gieta. Szurania - podbijam stawkę, a co - że dziesięć dni - mówię, w razie czego się wykpię i powiem, że nie liczyłem dni wolnych, tylko robocze. Kurwa, jakby ci pieprzeni oficjele mnie posłuchali, ogarnąłbym nam wolność w dziesięć sekund, ale za kratami wolę siedzieć cicho. Niebiescy i tak mi nie uwierzą, a tutaj epatowanie herbem nie wyjdzie mi na zdrowie.
-Albo chociaż jakąś zupę. Miałem zamówioną gulaszową u Christiny, wiesz, jak mnie lubi, zawsze dorzuca mi dodatkową pajdę chleba - marzę sobie o tej tłustej, cholernie ostrej potrawce, którą kuchara z Parszywego przyrządza w każdy czwartek i czasami - na specjalną prośbę gościa - no i co? Gówno - dogaduję, ponuro wpatrując się we własny brzuch, wydający niepokojące dźwięki - merlinie, a to brzmi jak złoto - szczególnie, jak się jest w stanie wołającym o pomstę do nieba. Albo do organu zwanego twoim starym, na który jednak nie możesz liczyć.
Obiecuję sobie raz na zawsze, że odżegnam się od takiego myślenia. Że sam będę załatwiać wszystkie sprawy. Że ani słowem nie zająknę się o ojcu ani matce, nawet, jak przyjdzie mi ponownie umówić się do uzdrowiciela.
-Bo ciebie już tu znają, Bojczuk - tłumaczę mu cierpliwie. Chwalił się przecież co i raz przygodami, które kończyły się w bardziej lub mniej głębokich celach - obstawiam, że psy mają bingo z tobą w roli głównej i skreślają, za co tym razem kiblujesz - zaśmiewam się, do czasu. Zaraz posępnieję, bo przecież Bojczuk jest teraz pierwszy na liście do odstrzału. Jak się zorientują, że trzymają w celi szlamę, to raz-dwa głowę będzie trzymać pod pachą. Marszczę brwi i cichnę, potrzeba mi momentu dla siebie - jutro się dowiemy - odpowiadam powoli Johny'emu, takie informacje chętnie przepuszczają przez pręty. Jak dobrze pójdzie, obłowimy się nawet w gazetę, choć na więcej, niż szmatławiec Walczącego Maga to nie liczę - brałem co było, sam też mogłeś pomyśleć - odgryzam się - i zlituj się Bojczuk, ile ty tego produkujesz dziennie? Byłeś parę godzin temu - jęczę, bo jak się zaczęła ta cała imba, to Johny przecie w kiblu przesiedział z dobre pół godziny. Z taką dietą to zresztą nie ma się co dziwić...
-Cooo? Takie rzeczy mi tu, ty kurduplu?! - wnerwiam się już porządnie, gdy z łapy Bojczuka wypada asior, a nasz nowy kolega pięknie poddupca mego kamrata - a spróbuj mnie jeszcze o coś poprosić, znalazł se leminga - burczę pod nosem, chociaż specjalnie zły, to ja nie jestem. Głównie dlatego, że Johny zrobił coś, co mi od dawna po głowie chodziło, a z racji że muszę dołożyć sobie nową kartę, a on wypadł z gry, nadchodzi czas, by wykorzystać te zręczne dłonie dane od Matki Natury w inny sposób, niż do robienia dobrze pięknym paniom. Tasuję talię kilka razy, przekładam i myśląc, że nikt nie widzi, układam sobie je w ręce tak, by na mój stos poleciała dama. Wiem, że śledzi mnie sokole oko Kaia, ale z Bojczukiem to jesteśmy po jednych pieniądzach, no i jak mówiłem, jak wygram, podzielę się z nimi tym żarciem, bo co to za radocha jeść samemu.
|link ze zjaranym rzutem
-Jo, znajdziemy się - mówię półgębkiem - jak obstawiacie, ile nas przetrzymają? Stawiam... - dumam niby, co takiego wartościowego mogę dać w zastaw - niech będzie, że gieta. Szurania - podbijam stawkę, a co - że dziesięć dni - mówię, w razie czego się wykpię i powiem, że nie liczyłem dni wolnych, tylko robocze. Kurwa, jakby ci pieprzeni oficjele mnie posłuchali, ogarnąłbym nam wolność w dziesięć sekund, ale za kratami wolę siedzieć cicho. Niebiescy i tak mi nie uwierzą, a tutaj epatowanie herbem nie wyjdzie mi na zdrowie.
-Albo chociaż jakąś zupę. Miałem zamówioną gulaszową u Christiny, wiesz, jak mnie lubi, zawsze dorzuca mi dodatkową pajdę chleba - marzę sobie o tej tłustej, cholernie ostrej potrawce, którą kuchara z Parszywego przyrządza w każdy czwartek i czasami - na specjalną prośbę gościa - no i co? Gówno - dogaduję, ponuro wpatrując się we własny brzuch, wydający niepokojące dźwięki - merlinie, a to brzmi jak złoto - szczególnie, jak się jest w stanie wołającym o pomstę do nieba. Albo do organu zwanego twoim starym, na który jednak nie możesz liczyć.
Obiecuję sobie raz na zawsze, że odżegnam się od takiego myślenia. Że sam będę załatwiać wszystkie sprawy. Że ani słowem nie zająknę się o ojcu ani matce, nawet, jak przyjdzie mi ponownie umówić się do uzdrowiciela.
-Bo ciebie już tu znają, Bojczuk - tłumaczę mu cierpliwie. Chwalił się przecież co i raz przygodami, które kończyły się w bardziej lub mniej głębokich celach - obstawiam, że psy mają bingo z tobą w roli głównej i skreślają, za co tym razem kiblujesz - zaśmiewam się, do czasu. Zaraz posępnieję, bo przecież Bojczuk jest teraz pierwszy na liście do odstrzału. Jak się zorientują, że trzymają w celi szlamę, to raz-dwa głowę będzie trzymać pod pachą. Marszczę brwi i cichnę, potrzeba mi momentu dla siebie - jutro się dowiemy - odpowiadam powoli Johny'emu, takie informacje chętnie przepuszczają przez pręty. Jak dobrze pójdzie, obłowimy się nawet w gazetę, choć na więcej, niż szmatławiec Walczącego Maga to nie liczę - brałem co było, sam też mogłeś pomyśleć - odgryzam się - i zlituj się Bojczuk, ile ty tego produkujesz dziennie? Byłeś parę godzin temu - jęczę, bo jak się zaczęła ta cała imba, to Johny przecie w kiblu przesiedział z dobre pół godziny. Z taką dietą to zresztą nie ma się co dziwić...
-Cooo? Takie rzeczy mi tu, ty kurduplu?! - wnerwiam się już porządnie, gdy z łapy Bojczuka wypada asior, a nasz nowy kolega pięknie poddupca mego kamrata - a spróbuj mnie jeszcze o coś poprosić, znalazł se leminga - burczę pod nosem, chociaż specjalnie zły, to ja nie jestem. Głównie dlatego, że Johny zrobił coś, co mi od dawna po głowie chodziło, a z racji że muszę dołożyć sobie nową kartę, a on wypadł z gry, nadchodzi czas, by wykorzystać te zręczne dłonie dane od Matki Natury w inny sposób, niż do robienia dobrze pięknym paniom. Tasuję talię kilka razy, przekładam i myśląc, że nikt nie widzi, układam sobie je w ręce tak, by na mój stos poleciała dama. Wiem, że śledzi mnie sokole oko Kaia, ale z Bojczukiem to jesteśmy po jednych pieniądzach, no i jak mówiłem, jak wygram, podzielę się z nimi tym żarciem, bo co to za radocha jeść samemu.
|link ze zjaranym rzutem
Tak, możesz zapalić znicz
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
Chociaż wiem, że już nic
Mnie nie czyni człowiekiem
- W sensie, że w burdelach? - pytam głupkowato, bo dla mnie męskie rozrywki w porcie to były głównie przybytki rozkoszy wszelakich; do bitki mnie specjalnie nie ciągnęło, ot, wiadomo jak to jest w dokach - czasem trzeba komuś przygrzmocić, albo się bronić, ale żeby tak dla zabawy se mordy klepać to nieee, po co, skoro w tym czasie można obrócić jakąś panienkę? Albo chociaż chlapnąć coś mocniejszego? Albo w ogóle przywalić jakiegoś kosiura, co ścina z nóg na dwa dni - o, to były rozrywki, które mnie satysfakcjonowały - Ale jakiego szurania? To dosyć ważne, bo jak jakieś barachło to pierdole takie interesy - macham ręką, jakby mnie to faktycznie obchodziło, a prawda była przecież taka, że bym pociągnął wszystko co mi podstawią pod nos, akurat taki duży miałem, stworzony do wąchania - Nie wiem, mam nadzieję, że nas wypuszczą jak najszybciej, ja mam kurwa robotę do zrobienia, niech będzie, że cztery dni - wzruszam ramionami, chociaż szczerze powiedziawszy liczyłem na mniej. Różdżkę miałem zarejestrowaną, nic nie wiedziałem o żadnym zamachu, więc na chuja by mnie tu mieli trzymać? Żeby porządny obywatel zajmował miejsce dla prawdziwych zwyroli? Przecież to nie miało sensu - Ta, piecze dwa razy - kiwam głową na wspomnienie o potrawce Christiny, ja tam nie przepadałem, ale jak się było głodnym to się wszystko zeżarło, teraz na przykład bym wcale nie pogardził, szczególnie, że mieliśmy tu kurwa symfonię organową dochodzącą ze wszystkich trzewi. Wzdycham przeciągle - Serio? Wyglądam podejrzanie? - pytam się Kaia, wbijając w niego zaskoczone spojrzenie; no bo jak to tak? Najsłabszy byłem i najmniejszy ze wszystkich tutaj zgromadzonych... i może właśnie dlatego se pozwolili, bo wiedzieli, że nie będę stawiał oporu? A potem szturcham Morgana łokciem, żeby przymknął jadaczkę - Co ty pierdolisz, ja jestem porządnym obywatelem - kiwam głową, mówiąc głośno i wyraźnie, po czym pochylam się nieznacznie i dodaję szeptem, coby żadne niepowołane uszy mnie nie dosłyszały - Same nowe mordy w szeregach, chłopie, jakby tu była stara gwardia, to bym nam jeszcze szlugi wysępił - dodaję, bo się tutaj trochę pozmieniało, wielu mundurowych poodchodziło, a ich miejsce zastąpili jacyś przeklęci fanatycy, z którymi nawet nie pogadasz bo tak na ciebie patrzą jakby cię chcieli z miejsca wybebeszyć. Wzruszam ramionami, może i się dowiemy, w sumie racja, takie wieści rozchodziły się szybko; ciekawe kto wyjdzie następny... Teraz wywracam oczami - No dobra, dzięki - w sumie powinniśmy być wdzięczni, że skołował jakąkolwiek, bo byśmy się tu po pierwsze zanudzili, a po drugie zamartwili myśląc tylko o tym co nas czeka. Tymczasem można było zająć umysł czymś innym - Oj tam - wtedy to akurat byłem na sikaniu, tylko się okazało, że ciężko trafić do klopa jak ci się nogi trzęsą, a chciałem być kulturalny i nie zostawiać na posadzce kałuży. Szkoda, że przez tą całą akcję zdążyłem wytrzeźwieć. W każdym razie moje oszustwo chuj strzela, bo Kai okazuje się bardziej ogarnięty niż przypuszczałem. Zaciskam wargi w wąską kreskę, przecież ja mu pomóc chciałem, a ten mnie sprzedał... co za los! Rozwieram gębę, bo chcę się tłumaczyć, albo najlepiej palić jana, że przypadkiem mi się karty pomieszały, ale to chyba nie ma sensu - przejebałem konkret, więc macham tylko obiema dłońmi, że chuj bombki strzelił choinki nie będzie i poprawiam się na podłodze, siadając po turecku, ręce krzyżuję na piersi. Morganowi to już nawet nic nie mówię bo wiem, że tak tylko grozi - zaraz zapomni i jak go o coś poproszę to i tak ustąpi, taki już jego urok. Przez chwilę przyglądam się czy i jemu nie zachce się jakiś szachrajstw, ale zanim te karty zdąży przetasować, to mój wzrok już ucieka gdzieś dalej i zawieszam się na moment, wzdychając ciężko - no to kto się dziś nażre, a kto będzie musiał obejść się smakiem (oprócz mnie, ja już swoje przewaliłem)? Za chwilę się dowiemy.
nic nie widzę, nic nie słyszę
nic nie widzę, nic nie słyszę
- Jeśli w burdelach obijacie sobie mordy, to mamy inne pojęcie rozrywki - odpowiedział ni to żartem, ni poważnie, ostatecznie wzruszając ramionami i gasząc grymas na ustach. Skrzywił się i zmarszczył brwi, gdy przyszło do obstawiania długości ich "posiedzenia" w Tower. Zdecydowanie nie miał ochoty zastanawiać się nad tą kwestia akurat teraz. Tym bardziej, że łatwo było o spadkową lawinę coraz bardziej nieprzyjemnych i niepokojących myśli. Wychodziło jednak na to, że im bliżej końca ich karcianej gry było, im łatwiej ustępowała chmura ziół, które przez chwilę otumaniały umysł, tym więcej powagi wlewało się do rozmowy - Chyba nie mam ochoty ani obstawiać, ani przekonywać się o tym - odchylił się, ale szybko zgarbił się, gdy poczuł na plecach już znajomą wilgoć. Brzydki dreszcz przemknął przez ciało, a on sam zamrugał pospiesznie, przeganiając piekącą ciężkość pod powiekami. W celi śmierdziało. Nie był tylko pewien czy było tak od początku, czy dopiero zaczął to czuć bardziej.
Mija kilka chwil, w których po prostu słuchał wymiany czułości między dwójką karcianych towarzyszy. Opuścił ramiona, a dłonie ułożyły się na kartach, które przełożył kilkukrotnie. I tylko na wspomnienie o żarciu, westchnął w zamiarze udzielenia komentarza o rosnącym głodzie, ale zamiast tego, odpowiedzią było donośne burczenie w brzuchu - Zjem niemal wszystko, czego nie muszę sam robić - skwitował ostatecznie. A przecież wiele razy zdarzało się, że musiał sobie radzić sam w podróży. Gotowaniem tego nigdy by nie nazwał, ale potrafił przetrwać na "posiłkach", które dla innych mogłyby być czymś bardzo ...nieoczywistym.
- No... jesteś taki "cichociemny" - przyglądał się Bojczukowi, mrużąc jedno oko, jakby autentycznie próbował ocenić jego skalę podejrzliwości - wiesz, napakowany osiłek, byłby oczywistością powiązany z kłopotami. A są tacy, co zaskakują. I dlatego tacy podejrzani - kontynuował, od czasu do czasu zajmując dłonie kartami. Nie był może fascynująco zwinny, ale podpatrując dwójkę mężczyzn, być może mógł się czegoś nauczyć. łatwiej było mu obserwować, gdy mówił, a więc i łatwo przychodziło mu włączyć się w kolejne, poruszane kwestie.
Przelotnie obserwował też cienie, które od czasu do czasu migały za przestrzenią krat. I nie mógł pozbyć się wrażenia, że niepokój szarpał nie tylko samymi więźniami. Było w tym cos więcej, ale i ciężko było mu dopatrzeć się szczegółów. Nawet, jeśli nigdy do tej pory nie zaszczycił swoja osobą progów więzienia, czuł, że to konkretne miejsce bardziej przypominało historie ze strasznych historii opowiadanych przy ognisku, niż rubasznych opowiastek pory alkoholu. A urwane słowa towarzyszy, tylko go w tym utwierdzały.
Do kwestii fizjologicznych jakoś nie miał ochoty nawiązywać, ale już karciane triki chętnie podpatrywał. I jeszcze nie zdążył się dobrze zaśmiać z próby oszukaństwa Bojczuka, a już poszły w ruch ręce Morgana - Lasă fulgerul să te mângâie ...* - pokręcił głową, wyszczerzył się - Jesteście siebie warci. Jeden drugiego w leminga robi - rozplótł dłonie, które do tej pory trzymał na swoich kartach, po czym pacnął palcami w talię, wskazując, że na wierzchu wcale nie miała być dama.
Ha. Wygrał. Przynajmniej w karty...
Dalej, nie było już wcale wesoło.
*Niech was piorun pieści
znowu mam sokole oko, także ten
| zt x3
Mija kilka chwil, w których po prostu słuchał wymiany czułości między dwójką karcianych towarzyszy. Opuścił ramiona, a dłonie ułożyły się na kartach, które przełożył kilkukrotnie. I tylko na wspomnienie o żarciu, westchnął w zamiarze udzielenia komentarza o rosnącym głodzie, ale zamiast tego, odpowiedzią było donośne burczenie w brzuchu - Zjem niemal wszystko, czego nie muszę sam robić - skwitował ostatecznie. A przecież wiele razy zdarzało się, że musiał sobie radzić sam w podróży. Gotowaniem tego nigdy by nie nazwał, ale potrafił przetrwać na "posiłkach", które dla innych mogłyby być czymś bardzo ...nieoczywistym.
- No... jesteś taki "cichociemny" - przyglądał się Bojczukowi, mrużąc jedno oko, jakby autentycznie próbował ocenić jego skalę podejrzliwości - wiesz, napakowany osiłek, byłby oczywistością powiązany z kłopotami. A są tacy, co zaskakują. I dlatego tacy podejrzani - kontynuował, od czasu do czasu zajmując dłonie kartami. Nie był może fascynująco zwinny, ale podpatrując dwójkę mężczyzn, być może mógł się czegoś nauczyć. łatwiej było mu obserwować, gdy mówił, a więc i łatwo przychodziło mu włączyć się w kolejne, poruszane kwestie.
Przelotnie obserwował też cienie, które od czasu do czasu migały za przestrzenią krat. I nie mógł pozbyć się wrażenia, że niepokój szarpał nie tylko samymi więźniami. Było w tym cos więcej, ale i ciężko było mu dopatrzeć się szczegółów. Nawet, jeśli nigdy do tej pory nie zaszczycił swoja osobą progów więzienia, czuł, że to konkretne miejsce bardziej przypominało historie ze strasznych historii opowiadanych przy ognisku, niż rubasznych opowiastek pory alkoholu. A urwane słowa towarzyszy, tylko go w tym utwierdzały.
Do kwestii fizjologicznych jakoś nie miał ochoty nawiązywać, ale już karciane triki chętnie podpatrywał. I jeszcze nie zdążył się dobrze zaśmiać z próby oszukaństwa Bojczuka, a już poszły w ruch ręce Morgana - Lasă fulgerul să te mângâie ...* - pokręcił głową, wyszczerzył się - Jesteście siebie warci. Jeden drugiego w leminga robi - rozplótł dłonie, które do tej pory trzymał na swoich kartach, po czym pacnął palcami w talię, wskazując, że na wierzchu wcale nie miała być dama.
Ha. Wygrał. Przynajmniej w karty...
Dalej, nie było już wcale wesoło.
*Niech was piorun pieści
znowu mam sokole oko, także ten
| zt x3
Kai Clearwater
Zawód : Łowca ingrediencji, podróżnik
Wiek : 30
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Czemu ty się, zła godzino,
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
z niepotrzebnym mieszasz lękiem?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
13 września 1957 r.
Przysnęła ledwie na chwilę. Mrowił ją tyłek, zesztywniały, zziębnięty i zdecydowanie niegodny tak barbarzyńskich warunków. Cela pełna oblechów nie robiła na niej większego wrażenia, nie z takimi gębami się już zadawała, nie takie płomienne zaloty w swej barmańskiej karierze miała przyjemność słyszeć. Bełkot, szloch, kurwowanie, a do tego litanie jęków, bo przecież nikt tu nie pomyślał, by ich opatrzeć, nawodnić, cokolwiek, kurwa. Byli przestępcami. Ich zaatakowano, tak zupełnie od niechcenia i bez ostrzeżenia banda ministerialnych pachołków postanowiła się do nich dobrać. Bo co? Bo facet był za wielki? Tym bardziej powinni uważać. Gdyby nie tak nędzny humor losu i koleżkowie chętni do otoczenia jednej rannej laski i umierającego pod jej stopami, ewidentnie znokautowanego wielkoluda, to pewnie rozprawiłaby się szybko z tym podłym kaszalotem. Gniła, jej nadgarstki odczuwały chłód po zdjętych parę godzin temu kajdanach. Tyle łaski, no kto by się spodziewał? Dziwka, dama, goblin czy inny stwór – wszystko jedno, siedzieli w tym razem. Łeb olbrzyma trzymała na udach i głaskała co jakiś czas, upewniając się, że wciąż jeszcze oddychał. Ciężka to była głowa dla szczupłych nóg, jeszcze chwila i zsunie go, by mógł wciskać się w wilgotne, zarzygane podłogi. Dobrze, że chociaż porósł hojnie włosem i nie miał wątłej łysiny, z którą raz dwa rozprawiłyby się lodowate powierzchnie. Powiadali, że czarodzieje byli odporni, że nie chorowali, jasny Merlinie. Po tym całym cyrku nawet i to poddawała w wątpliwość. Obydwoje wyglądali jak gówna, ale Moss przynajmniej pozostawała przytomna. Palcem obrysowywała rybie ślady na czole towarzysza, czasem odgarniała mu włosy z sinej twarzy, czasem głaskała po ramieniu. Wciąż jednak był ogromny. Napalonym chojrakom z drugiego końca celi wmówiła cwanie, że jej mężczyzna śpi, że zabił pięciu policjantów, a złapano ich podstępnie – usypiająca mikstura rozbita między dwójką towarzyszy. Gdy któryś osadzony zbliżył się za bardzo, syczała wściekle, obiecując, że jak się tylko przebudzi, powyrywa jaja każdemu, kto tylko jej dotknie. Nie znała ich, może to i dobrze. Czuła się poniżona. Zraniona duma krwawiła o wiele bardziej niż wszystkie poparzenia i zdrapania. Robak przemknął po ranie na jej łydce i fuknęła, próbując go strząsnąć, ale przygnieciona wielkim łbem noga nie miała szansy się ruszyć.
– Nosz ja pierdolę – burknęła, używając całej swojej siły, by ściągnąć jednak ogromniastą głowę ze swojego ciała. Trudno, chciała się o niego zatroszczyć, ale prędzej jej zwiotczeją i odpadną giry, niż drań się przebudzi. Ułożyła śpiącego przy sobie i z ulgą podrapała łaskoczące miejsce przy kostce. Dotarł do niej stłumiony śmiech. Posłała podłe oko między bezczelną bandę. Czy jej się wydawało, czy była jedyną kobietą w tej wielkiej celi? Tym gorzej dla nich, pozostawała niebezpieczna. Bez powodu przecież nikogo nie wciskają do paki. Trzy miesiące temu byli tutaj jej dwaj przyjaciele, wyszli, schudli, zmarnieli, ale wyszli. Bojczuk pewnie wcisnął na przesłuchaniu kit życia, a Francis… cholera, to był Francis. Jeszcze powinni go przeprosić i posłać wiązankę do pałacu, a sam naczelnik więzienia będzie pewnie się kajał aż do usranej śmierci. A oni? Jak długo przyjdzie im tu siedzieć? Buntowniczka z doków i wielki mężczyzna, któremu żaden z tych tchórzliwych strażników nie chciałby wpaść pod nogi. Bała się, skrzywdził tamtego policjanta. A jeśli go zabił? Co z nim zrobią? Powieszą, pokroją? Zniewolą? Polubiła typa. Parszywy wiele by stracił. Przypierdolą się pewnie do niego, bo przecież nie wyglądał jak prawowici czarodzieje. Nie miał nawet, kurwa, różdżki. Przeklęte ważniaki z ministerstwa umiały wybierać lepszych i gorszych. O tak, w tym byli zajebiści. Popatrzyła na Hagrida i pociągnęła lekko za zesztywniały od krwi kosmyk. Obudź się, młotku.
Przysnęła ledwie na chwilę. Mrowił ją tyłek, zesztywniały, zziębnięty i zdecydowanie niegodny tak barbarzyńskich warunków. Cela pełna oblechów nie robiła na niej większego wrażenia, nie z takimi gębami się już zadawała, nie takie płomienne zaloty w swej barmańskiej karierze miała przyjemność słyszeć. Bełkot, szloch, kurwowanie, a do tego litanie jęków, bo przecież nikt tu nie pomyślał, by ich opatrzeć, nawodnić, cokolwiek, kurwa. Byli przestępcami. Ich zaatakowano, tak zupełnie od niechcenia i bez ostrzeżenia banda ministerialnych pachołków postanowiła się do nich dobrać. Bo co? Bo facet był za wielki? Tym bardziej powinni uważać. Gdyby nie tak nędzny humor losu i koleżkowie chętni do otoczenia jednej rannej laski i umierającego pod jej stopami, ewidentnie znokautowanego wielkoluda, to pewnie rozprawiłaby się szybko z tym podłym kaszalotem. Gniła, jej nadgarstki odczuwały chłód po zdjętych parę godzin temu kajdanach. Tyle łaski, no kto by się spodziewał? Dziwka, dama, goblin czy inny stwór – wszystko jedno, siedzieli w tym razem. Łeb olbrzyma trzymała na udach i głaskała co jakiś czas, upewniając się, że wciąż jeszcze oddychał. Ciężka to była głowa dla szczupłych nóg, jeszcze chwila i zsunie go, by mógł wciskać się w wilgotne, zarzygane podłogi. Dobrze, że chociaż porósł hojnie włosem i nie miał wątłej łysiny, z którą raz dwa rozprawiłyby się lodowate powierzchnie. Powiadali, że czarodzieje byli odporni, że nie chorowali, jasny Merlinie. Po tym całym cyrku nawet i to poddawała w wątpliwość. Obydwoje wyglądali jak gówna, ale Moss przynajmniej pozostawała przytomna. Palcem obrysowywała rybie ślady na czole towarzysza, czasem odgarniała mu włosy z sinej twarzy, czasem głaskała po ramieniu. Wciąż jednak był ogromny. Napalonym chojrakom z drugiego końca celi wmówiła cwanie, że jej mężczyzna śpi, że zabił pięciu policjantów, a złapano ich podstępnie – usypiająca mikstura rozbita między dwójką towarzyszy. Gdy któryś osadzony zbliżył się za bardzo, syczała wściekle, obiecując, że jak się tylko przebudzi, powyrywa jaja każdemu, kto tylko jej dotknie. Nie znała ich, może to i dobrze. Czuła się poniżona. Zraniona duma krwawiła o wiele bardziej niż wszystkie poparzenia i zdrapania. Robak przemknął po ranie na jej łydce i fuknęła, próbując go strząsnąć, ale przygnieciona wielkim łbem noga nie miała szansy się ruszyć.
– Nosz ja pierdolę – burknęła, używając całej swojej siły, by ściągnąć jednak ogromniastą głowę ze swojego ciała. Trudno, chciała się o niego zatroszczyć, ale prędzej jej zwiotczeją i odpadną giry, niż drań się przebudzi. Ułożyła śpiącego przy sobie i z ulgą podrapała łaskoczące miejsce przy kostce. Dotarł do niej stłumiony śmiech. Posłała podłe oko między bezczelną bandę. Czy jej się wydawało, czy była jedyną kobietą w tej wielkiej celi? Tym gorzej dla nich, pozostawała niebezpieczna. Bez powodu przecież nikogo nie wciskają do paki. Trzy miesiące temu byli tutaj jej dwaj przyjaciele, wyszli, schudli, zmarnieli, ale wyszli. Bojczuk pewnie wcisnął na przesłuchaniu kit życia, a Francis… cholera, to był Francis. Jeszcze powinni go przeprosić i posłać wiązankę do pałacu, a sam naczelnik więzienia będzie pewnie się kajał aż do usranej śmierci. A oni? Jak długo przyjdzie im tu siedzieć? Buntowniczka z doków i wielki mężczyzna, któremu żaden z tych tchórzliwych strażników nie chciałby wpaść pod nogi. Bała się, skrzywdził tamtego policjanta. A jeśli go zabił? Co z nim zrobią? Powieszą, pokroją? Zniewolą? Polubiła typa. Parszywy wiele by stracił. Przypierdolą się pewnie do niego, bo przecież nie wyglądał jak prawowici czarodzieje. Nie miał nawet, kurwa, różdżki. Przeklęte ważniaki z ministerstwa umiały wybierać lepszych i gorszych. O tak, w tym byli zajebiści. Popatrzyła na Hagrida i pociągnęła lekko za zesztywniały od krwi kosmyk. Obudź się, młotku.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Łeb bolał go niemiłosiernie, jakby co najmniej wcześniej w twardy grunt przywalił, ale możliwym to nie było, bo przecież ogień hulał w kominku jakby sobie do muzyczki tańcował, a zapach szarlotki roznosił się po całym domu. Tatko krzątał się w kuchni i mruczał coś pod nosem do dwóch smoków. Pierwszy z nich, czerwony jak różyczki, miał nieco za ciasny fartuszek, a drugi, o wiele mniejszy, ziewał leniwie czekając aż ciasto w końcu się upiecze. Jesień u Hagridów obfitowała w same przyjemne popołudnia. Wtem przez okno wdarło się piskle i podniosło alarm głośno krzycząc NOSZ JA PIERDOLE.
Hagrid otworzył oczy i w chwile senny zapach pieczonych jabłek zamienił się w zapach rzygowin i moczu. Po cieple kominka nic nie zostało, a przed oczami widział teraz bandę zbirów. Wziął tylko głęboki wdech co wcale dobrze mu nie zrobiło i dopiero po chwili poczuł ból przechodzący przez całą jego nogę i lewą dłoń.
- Cholibka... Co jest...? - całe spodnie i rękaw miał w krwi.
Wtedy wszystko do niego wróciło, tak jakby grom z jasnego nieba uderzył go prosto w obolały łeb. Dwóch policjantów, szumowin przebrzydłych, zaatakowali ich przecież. Jego i Philippę. Gdzie była Philippa? Czymś dostał, bolało niemiłosiernie, ale co to było... Jeden padł przecież, ale ten drugi... Ten drugi długo się na nogach trzymał, a potem było już tylko ciemno i ten pieprzony ból głowy.
- Philippa, Phili... - wzrokiem szukał kobiety aż dostrzegł ją tuż obok siebie.
Włosy miał czymś poklejone, niewiadomo czy to krew czy rzygowiny, zresztą nie miało to już też żadnego znaczenia. Bo brudu i smrodu można było przywyknąć, ale miejsce w którym się znalazł wyglądało znacznie gorzej. Wyglądało jak więzienie. Przez kark Hagrida przeszedł szybki dreszcz, a adrenalina skoczyła mu aż do gardła. Lata temu miał tam trafić, uniknął tego jedynie dzięki dobrym słowom Dumbledore'a, który przekonał wszystkich dookoła, że śmierć tej dziewuszki w Hogwarcie to nie była wina półolbrzyma. Różdżkę tak czy siak zabrali, ale przynajmniej do pierdla nie wsadzili. Aż do teraz... By przyjść do Londynu był przecież zdecydowany, chodziło o słuszną sprawę, którą trzeba było przecież załatwić. Miał iść na wojnę, miał walczyć o honor psora Dumbledore'a i wszystkich tych biednych mugolaczków, którym ktoś krzywdę robił. Wszyscy się dziwili. Frances i Tonks ostrzegali, ale jak się na coś półolbrzym uprze to ciężko go z tych myśli nawrócić, nie ma co. Teraz doskonale wiedział, że mógł ich posłuchać.
- Philippa, co jest... Co jest... - wystękał pod nosem i powoli podniósł głowę. - Co się zadziało?
Nie wiedział jak długo tak leżał, a durny ból w nodze, nadgarstku i na czole wcale nie ułatwiał sytuacji. Może i dzień spał, może godzinę, kto mógł wiedzieć? Jeśli tego dupka tam załatwił, jeśli za mocno z główki przywalił to... To czy Hagrid miał w więzieniu w końcu zgnić?
Hagrid otworzył oczy i w chwile senny zapach pieczonych jabłek zamienił się w zapach rzygowin i moczu. Po cieple kominka nic nie zostało, a przed oczami widział teraz bandę zbirów. Wziął tylko głęboki wdech co wcale dobrze mu nie zrobiło i dopiero po chwili poczuł ból przechodzący przez całą jego nogę i lewą dłoń.
- Cholibka... Co jest...? - całe spodnie i rękaw miał w krwi.
Wtedy wszystko do niego wróciło, tak jakby grom z jasnego nieba uderzył go prosto w obolały łeb. Dwóch policjantów, szumowin przebrzydłych, zaatakowali ich przecież. Jego i Philippę. Gdzie była Philippa? Czymś dostał, bolało niemiłosiernie, ale co to było... Jeden padł przecież, ale ten drugi... Ten drugi długo się na nogach trzymał, a potem było już tylko ciemno i ten pieprzony ból głowy.
- Philippa, Phili... - wzrokiem szukał kobiety aż dostrzegł ją tuż obok siebie.
Włosy miał czymś poklejone, niewiadomo czy to krew czy rzygowiny, zresztą nie miało to już też żadnego znaczenia. Bo brudu i smrodu można było przywyknąć, ale miejsce w którym się znalazł wyglądało znacznie gorzej. Wyglądało jak więzienie. Przez kark Hagrida przeszedł szybki dreszcz, a adrenalina skoczyła mu aż do gardła. Lata temu miał tam trafić, uniknął tego jedynie dzięki dobrym słowom Dumbledore'a, który przekonał wszystkich dookoła, że śmierć tej dziewuszki w Hogwarcie to nie była wina półolbrzyma. Różdżkę tak czy siak zabrali, ale przynajmniej do pierdla nie wsadzili. Aż do teraz... By przyjść do Londynu był przecież zdecydowany, chodziło o słuszną sprawę, którą trzeba było przecież załatwić. Miał iść na wojnę, miał walczyć o honor psora Dumbledore'a i wszystkich tych biednych mugolaczków, którym ktoś krzywdę robił. Wszyscy się dziwili. Frances i Tonks ostrzegali, ale jak się na coś półolbrzym uprze to ciężko go z tych myśli nawrócić, nie ma co. Teraz doskonale wiedział, że mógł ich posłuchać.
- Philippa, co jest... Co jest... - wystękał pod nosem i powoli podniósł głowę. - Co się zadziało?
Nie wiedział jak długo tak leżał, a durny ból w nodze, nadgarstku i na czole wcale nie ułatwiał sytuacji. Może i dzień spał, może godzinę, kto mógł wiedzieć? Jeśli tego dupka tam załatwił, jeśli za mocno z główki przywalił to... To czy Hagrid miał w więzieniu w końcu zgnić?
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Przebudzone monstrum bełkotało. Drapiące, zlewające się sylaby rozpływały się po przestronnej celi, zaczepiając pozostałych towarzyszy niedoli. Moss również drgnęła, natychmiast przenosząc spojrzenie na nieco płynniejszą klatkę piersiową, na unoszące się ciężko powieki i spowolnione ruchy popękanych, maźniętych krwią warg. Wciąż był ranny, słaby, zbyt słaby, by podnieść się i wyłamać te kraty, wydostać ich stąd i wrócić do domu, po drodze stawiając opór wszelkim przeciwnościom losu. Nie była aż tak naiwna, by wierzyć, że chłopina ozdrowieje cudownie i wyniesie ją z tej klatki. Cierpiał, ledwie mówił, ledwie, poruszał palcami. Nachyliła się nad nim, a wytargane kudły połaskotały obleczoną w pocięte łachmany pierś.
– Rubeusie, jestem tu, jestem – mruknęła na wdechu i natychmiast pogłaskała okaleczony policzek. Nie śniła, naprawdę zdołał się zbudzić. Być może wracały mu siły. Ścisnęła zbyt małymi dłońmi, jak na jego gabaryt, męskie ramię i popatrzyła nerwowo po poszatkowanej buzi. Coś wiedział? Coś pamiętał? Padł, zanim to wszystko się zdarzyło. Rozgromili go, złośliwy los wepchnął ich jak dwa liche tłumoki. Zdecydowanie nie byli przypadkowymi graczami, którzy zawsze lądują za kratami. Zabrakło kilku sekund, by potężne ciosy olbrzyma zdołały powalić upierdliwego przeciwnika. Wiedziała o tym. Złościła się na zbyt słabe tarcze i niedostatecznie uroki. Te były potężne, ale widocznie posrany policyjny gnojek był jakimś mistrzem obrony i wchłaniał wszystkie jej ataki. Teraz mogła mieć go już tylko w nosie. Nie zniknęła złość, dopiero się w zasadzie rozkręcała, ale widok budzącego się Hagrida przyjęła z nagłym ożywieniem. Co za ulga. Problem tylko w tym, że prawdziwe kłopoty dopiero przed nimi. – Złapali nas – przyznała z niesmakiem. – Znikąd zjawiła się cała gromada. Rozbroili mnie, skubani, i zaciągnęli nas tutaj. Byłeś wciąż… spałeś. Jesteś mocno ranny, może lepiej nie ruszaj się. Tacy, kurwa, cwani, a nie potrafią nawet przywołać tu medyka. Jesteś bardzo poszkodowany, Hagridzie. Zastanawiam się, co zamierzają, co z nami zrobią… Pieprzeni policjanci pewnie… - urwała, przygryzając usta, kiedy przy kratach, niby znikąd, wyrosła sylwetka opasłego służbisty. Zmierzył wzrokiem osadzonych i postukał w ciężkie kraty. Takie to było, kurwa, zabawne. Philippa zacisnęła mocno pięść i odpowiedziała równie złośliwym spojrzeniem. Chyba towarzyszyło jej przekonanie, że gorzej już być nie może. – Boli cię? Jak się czujesz? Cokolwiek pamiętasz? Zaatakowali nas bez ostrzeżenia, broniliśmy się, nic złego nie zrobiliśmy – powtarzała, głaszcząc wilgotną głowę półolbrzyma.
– Wyjdziemy stąd – obwieściła hardo, chociaż po chwili pociągnęła nosem. Było jej zimno i cała zdrętwiała od przesiadywania na twardych, mokrych kamiennych posadzkach. Jeszcze trochę i tutejsze robactwo zacznie im włazić w tyłki. Tego chyba nie zniosłoby żadne z nich. Skrzywiła się i podrapała po ramieniu, jakby w zupełnie mimowolnym odruchu. – Po drugiej stronie celi są też inni, dużo obcych gęb. Nie są chętni do… pogaduszek – wyjaśniła szybko, wyraźnie ciszej. – Odpoczywaj, niczym się nie martw. Coś wymyślę – obiecała, próbując wnieść odrobinę pocieszenia to tak nędznej scenerii. Nie miała ochoty na opowiadanie bajek, ani też na jakieś durnowate gry w karty, kiedy jej kompan ledwo łapał powietrze. Chyba nie było w tej szerokiej celi typa bardziej poszkodowanego od niego. Ostrożnie ścisnęła jego palce, dając mu znak, że jest przy nim i… cóż, i nigdzie się nie wybiera.
– Rubeusie, jestem tu, jestem – mruknęła na wdechu i natychmiast pogłaskała okaleczony policzek. Nie śniła, naprawdę zdołał się zbudzić. Być może wracały mu siły. Ścisnęła zbyt małymi dłońmi, jak na jego gabaryt, męskie ramię i popatrzyła nerwowo po poszatkowanej buzi. Coś wiedział? Coś pamiętał? Padł, zanim to wszystko się zdarzyło. Rozgromili go, złośliwy los wepchnął ich jak dwa liche tłumoki. Zdecydowanie nie byli przypadkowymi graczami, którzy zawsze lądują za kratami. Zabrakło kilku sekund, by potężne ciosy olbrzyma zdołały powalić upierdliwego przeciwnika. Wiedziała o tym. Złościła się na zbyt słabe tarcze i niedostatecznie uroki. Te były potężne, ale widocznie posrany policyjny gnojek był jakimś mistrzem obrony i wchłaniał wszystkie jej ataki. Teraz mogła mieć go już tylko w nosie. Nie zniknęła złość, dopiero się w zasadzie rozkręcała, ale widok budzącego się Hagrida przyjęła z nagłym ożywieniem. Co za ulga. Problem tylko w tym, że prawdziwe kłopoty dopiero przed nimi. – Złapali nas – przyznała z niesmakiem. – Znikąd zjawiła się cała gromada. Rozbroili mnie, skubani, i zaciągnęli nas tutaj. Byłeś wciąż… spałeś. Jesteś mocno ranny, może lepiej nie ruszaj się. Tacy, kurwa, cwani, a nie potrafią nawet przywołać tu medyka. Jesteś bardzo poszkodowany, Hagridzie. Zastanawiam się, co zamierzają, co z nami zrobią… Pieprzeni policjanci pewnie… - urwała, przygryzając usta, kiedy przy kratach, niby znikąd, wyrosła sylwetka opasłego służbisty. Zmierzył wzrokiem osadzonych i postukał w ciężkie kraty. Takie to było, kurwa, zabawne. Philippa zacisnęła mocno pięść i odpowiedziała równie złośliwym spojrzeniem. Chyba towarzyszyło jej przekonanie, że gorzej już być nie może. – Boli cię? Jak się czujesz? Cokolwiek pamiętasz? Zaatakowali nas bez ostrzeżenia, broniliśmy się, nic złego nie zrobiliśmy – powtarzała, głaszcząc wilgotną głowę półolbrzyma.
– Wyjdziemy stąd – obwieściła hardo, chociaż po chwili pociągnęła nosem. Było jej zimno i cała zdrętwiała od przesiadywania na twardych, mokrych kamiennych posadzkach. Jeszcze trochę i tutejsze robactwo zacznie im włazić w tyłki. Tego chyba nie zniosłoby żadne z nich. Skrzywiła się i podrapała po ramieniu, jakby w zupełnie mimowolnym odruchu. – Po drugiej stronie celi są też inni, dużo obcych gęb. Nie są chętni do… pogaduszek – wyjaśniła szybko, wyraźnie ciszej. – Odpoczywaj, niczym się nie martw. Coś wymyślę – obiecała, próbując wnieść odrobinę pocieszenia to tak nędznej scenerii. Nie miała ochoty na opowiadanie bajek, ani też na jakieś durnowate gry w karty, kiedy jej kompan ledwo łapał powietrze. Chyba nie było w tej szerokiej celi typa bardziej poszkodowanego od niego. Ostrożnie ścisnęła jego palce, dając mu znak, że jest przy nim i… cóż, i nigdzie się nie wybiera.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cały świat wirował, ale Hagrid to wolałby by tak zawirował, żeby z tej celi wylecieli jak najszybciej. Jakiś pęd wiatru by ich wywiał albo coś. Nie zapowiadało się jednak na nic takiego, bo chociaż kraty dostrzegł tylko kątem oka to wyglądały na solidne i takie co by ich się wyrwać nie dało, zwłaszcza jedną sprawną ręką. Musiał stracić dużo krwi, tak podejrzewał. Pielęgniarzem co prawda nie był, ale ból i te plamy raczej jasno mówiły co się stało.
- Cholera ja-jasna - powiedział nieco głośniej słuchając co opowiada Philippa, ale dalej nie był w stanie się podnieść.
Jeśli mówiła prawdę i nic złego nie zrobili to może był jeszcze jakiś ratunek, ale na to półolbrzym liczył coraz mniej. Chciało mu się rzygać i to nie od smrodu, a od bólu który z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy. W śnie człek spokojny, nic nie czuje, może trzeba było spać dalej. Tak przyjemnie u tatki było i ten zapach szarlotki tak ładnie się po domu roznosił. Czuł tylko zimno i czort wiedział czy to od tych murów czy od utraty krwi. Drgawki zaczęły przechodzić przez ciało i w końcu trząsł się niczym mały piesek na śniegu.
- Śniło mnie się, że mieliśmy ciasto - powiedział tylko i znów zamknął oczy czując jak odpływa.
Obraz powrócił, ale tym razem zamiast słodkich smoczków w kuchni kręcili się brudni i bezzębni menele, śmierdzący, pokryci bliznami, bez różdżek za to z przeraźliwym uśmiechem na ustach. Przyglądali się mu jakby klauna zobaczyli i tylko ten mały ptaszek zawiadamiał, że coś wymyśli.
Znów otworzył oczy i znów był w tej samej brudnej celi, jednak tym razem podniósł się szybko co tylko bardziej zabolało.
- Nie jest źle - wycedził przez zęby. - Nie jest... Nie jest źle - spojrzał na Philippe, o nią martwił się znacznie bardziej. - Dam radę. Ty dobrze? Nic Ci nie jest? - zatoczył się i usiadł opierając o brudną ścianę. - Co mnie tak łeb boli? - podrapał się po czole, ale na palcach została mu zaschnięta krew.
Potrzebował chwili. Zamknąć oczy i pomyśleć co tu teraz robić, skoro wyjścia prawie nie było. Hagrid z pomyślunku nigdy nie słynął, ale bo to raz w tarapatach już się znalazł. Trzeba było tylko coś wymyślić i przecież w końcu los się uśmiechnie. Póki co jednak sytuacja zapowiadał się kiepsko. Jakby któryś się rzucił to może i by mu w mordę strzelił, ale sam wiedział, że sił ma mało, bo te ostrza co mu się w ciało wbiły to głęboko. Oj, będą blizny po tym. Ogarnięcie się w sytuacji przychodziło ciężko.
- Ile tu jesteśmy? - wydukał jeszcze i spojrzał na parszywe gęby wystające do nich z drugiego końca celi. - Dużo ich, Philippa... - ściszył głos. - Kilku mogę wziąć na siebie, ale weź se różdżkę gotuj lepij.
- Cholera ja-jasna - powiedział nieco głośniej słuchając co opowiada Philippa, ale dalej nie był w stanie się podnieść.
Jeśli mówiła prawdę i nic złego nie zrobili to może był jeszcze jakiś ratunek, ale na to półolbrzym liczył coraz mniej. Chciało mu się rzygać i to nie od smrodu, a od bólu który z każdą sekundą stawał się coraz mocniejszy. W śnie człek spokojny, nic nie czuje, może trzeba było spać dalej. Tak przyjemnie u tatki było i ten zapach szarlotki tak ładnie się po domu roznosił. Czuł tylko zimno i czort wiedział czy to od tych murów czy od utraty krwi. Drgawki zaczęły przechodzić przez ciało i w końcu trząsł się niczym mały piesek na śniegu.
- Śniło mnie się, że mieliśmy ciasto - powiedział tylko i znów zamknął oczy czując jak odpływa.
Obraz powrócił, ale tym razem zamiast słodkich smoczków w kuchni kręcili się brudni i bezzębni menele, śmierdzący, pokryci bliznami, bez różdżek za to z przeraźliwym uśmiechem na ustach. Przyglądali się mu jakby klauna zobaczyli i tylko ten mały ptaszek zawiadamiał, że coś wymyśli.
Znów otworzył oczy i znów był w tej samej brudnej celi, jednak tym razem podniósł się szybko co tylko bardziej zabolało.
- Nie jest źle - wycedził przez zęby. - Nie jest... Nie jest źle - spojrzał na Philippe, o nią martwił się znacznie bardziej. - Dam radę. Ty dobrze? Nic Ci nie jest? - zatoczył się i usiadł opierając o brudną ścianę. - Co mnie tak łeb boli? - podrapał się po czole, ale na palcach została mu zaschnięta krew.
Potrzebował chwili. Zamknąć oczy i pomyśleć co tu teraz robić, skoro wyjścia prawie nie było. Hagrid z pomyślunku nigdy nie słynął, ale bo to raz w tarapatach już się znalazł. Trzeba było tylko coś wymyślić i przecież w końcu los się uśmiechnie. Póki co jednak sytuacja zapowiadał się kiepsko. Jakby któryś się rzucił to może i by mu w mordę strzelił, ale sam wiedział, że sił ma mało, bo te ostrza co mu się w ciało wbiły to głęboko. Oj, będą blizny po tym. Ogarnięcie się w sytuacji przychodziło ciężko.
- Ile tu jesteśmy? - wydukał jeszcze i spojrzał na parszywe gęby wystające do nich z drugiego końca celi. - Dużo ich, Philippa... - ściszył głos. - Kilku mogę wziąć na siebie, ale weź se różdżkę gotuj lepij.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Całkiem zmarniał, ale pokaleczyć język wciąż potrafił. Nic dziwnego, tonęli w takim gównie, że tylko to im teraz pozostało. Siedzieć tu jak dwa poobijane kołki i czekać na wyrok. Szkoda, że towarzystwo nie było ani trochę pasjonujące. Niejednokrotnie słuchała opowieści z więziennych lochów, ale nigdy nie sądziła, że przyjdzie jej znaleźć się aż tak szybko tutaj… tutaj, w Tower. Czy dało się trafić gorzej? Świat próbował ją zbrukać. Jedyną osobą, która miała do tego prawo, była ona sama. Ścisnęła suche usta w wąską kreskę, rejestrując ten lichawy, choć wciąż wzburzony głos Hagrida. Znaleźli się we wstrętnym położeniu, co do tego nie było żadnych wątpliwości. A co dalej? Liczyła, że jak już zdrętwieją im karki i wysuszą się oczy, to wygonią ich prosto na zarzygane ulice ogarniętej wojną stolicy. W końcu miejsce w celi kiedyś musiało się zwolnić, nie? Nie mogli tkwić tu w nieskończoność.
Potarła ciężkim gestem własne czoło, zderzając się jednocześnie z Hagridowymi fantazjami o cieście. Nie rozumiała. Co on tam gadał? Sen. Śnił, omijały go udręki i szorstkości tej zawszonej paki. Nie wiedział, jak rzucali sobie nim magią, jak workiem z ziemniakami, drąc japę, że olbrzym taki leciutki. Mieli przewagę, przez chwilę. Zgniatali dziewczęce nadgarstki, przesuwając palcami po jej ciele zbyt niewdzięcznie. W końcu nie była damą, w końcu stali się przestępcami wznosząc różdżkę i pięść przeciwko świętym wysłannikom ministra. Londyn zadawał kolejne ciosy. Londyn otruty mrokiem zabijał swoich braci i swoje siostry. – W końcu upadnie… - mruknęła cicho, dla siebie, całkiem pod nosem. Kiedy to wszystko się skończy całe miasto przypominać będzie pogorzelisko jak na Psiej Wyspie. Obróciła głowę w stronę mamroczącego wielkoluda. – Cristina upiecze dla nas najlepsze, zobaczysz. Pękną nam brzuchy. Ona potrafi.. jak już jej się zachce – oznajmiła, a początkowa gorliwość przepoczwarzyła się w gorzki nieco śmiech. Hiszpańska kucharka w Parszywym była klejnotem, niesymetrycznym, burym kamieniem, wewnątrz którego tkwiła wielka wartość. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że była piekielnie zdolna – choć nadto gadatliwa. Wspomnienie jej rozgrzało nieco przymarznięte serce Philippy. Jakim cudem te ściany były takie zimne, skoro na zewnątrz pęczniały resztki lata?
Dobrze, że wciąż śnił. Ona już dawno temu przestała. – Ćśś, ostrożnie. Nie powinieneś się podnosić. Leż – zarządziła, przytrzymując jego ramiona, jakby tymi chudymi rękami mogła go jakkolwiek przyblokować. Nie, nie mogła. Usiadł ciężko, a dziewczęce spojrzenie prześwidrowało go kontrolnie od góry do dołu. Wyglądał marnie. – Bywało lepiej – mruknęła, pocierając palcami ramiona. Oparła głowę o chropowatą ścianę, do której skundlone loki lepiły się wyjątkowo chętnie. – Jestem tylko trochę poturbowana. I zdecydowanie wkurwiona – wyjaśniła sucho, znów na niego spoglądając. – Padłeś. Jak trup. Walnąłeś czołem w puszkę… - wyjaśniła, przykładając palce do własnej skroni. Może nie powinien oglądać się w lustrze. Żadnego nawet nie mieli. Zabrali jej wszystkie rzeczy. Nosiła w kieszeni lusterko, połączenie z bratem. – Kilka godzin. Ale dotąd nikt się nie upomniał. I nikt nie wie.. Jak nie wrócimy do Parszywego, to może ktoś nas zacznie szukać. Pieprzone Tower – zawyła wściekle i wbiła pięść w zakropione czerwienią podłogi. Przysunęła się bliżej półolbrzyma. – Przeszukali nas, zabrali wszystkie rzeczy. Różdżkę też. Nie kombinujmy. Nie wiadomo, co tym szczurom chodzi po głowie. Też tu siedzą. Tylko szczerzą się gorzej niż pirat na widok syreniej piersi – parsknęła z dezaprobatą, by po chwili westchnąć. Przekichane. Z maleńkiego okna błysnęło oko księżyca. A więc to już noc.
– Teeee, przerośnięta pokrako, wypad z naszej celi – dobiegł ich głos z drugiego końca pomieszczenia. – Zajmujesz, kurwa, więcej miejsca niż dziesięciu chłopa, pieprzony mieszaniec. – Obrzydliwa twarz wyłoniła się z cienia i świsnęła pięścią kilka metrów przed nimi. – Takich to pewnie zamykają za sam ryj. Musisz być ostatnią niedojdą, skoro dałeś się złapać – zarechotał inny, kopiąc w ich stronę kamień. Philippa warknęła, szybko wznosząc się z miejsca. Ktoś jeszcze miał coś do powiedzenia? – Uuuu, hehe, lalunia – beknął następny, a reszta zawtórowała, jak jakiś cholerny chórek.
Potarła ciężkim gestem własne czoło, zderzając się jednocześnie z Hagridowymi fantazjami o cieście. Nie rozumiała. Co on tam gadał? Sen. Śnił, omijały go udręki i szorstkości tej zawszonej paki. Nie wiedział, jak rzucali sobie nim magią, jak workiem z ziemniakami, drąc japę, że olbrzym taki leciutki. Mieli przewagę, przez chwilę. Zgniatali dziewczęce nadgarstki, przesuwając palcami po jej ciele zbyt niewdzięcznie. W końcu nie była damą, w końcu stali się przestępcami wznosząc różdżkę i pięść przeciwko świętym wysłannikom ministra. Londyn zadawał kolejne ciosy. Londyn otruty mrokiem zabijał swoich braci i swoje siostry. – W końcu upadnie… - mruknęła cicho, dla siebie, całkiem pod nosem. Kiedy to wszystko się skończy całe miasto przypominać będzie pogorzelisko jak na Psiej Wyspie. Obróciła głowę w stronę mamroczącego wielkoluda. – Cristina upiecze dla nas najlepsze, zobaczysz. Pękną nam brzuchy. Ona potrafi.. jak już jej się zachce – oznajmiła, a początkowa gorliwość przepoczwarzyła się w gorzki nieco śmiech. Hiszpańska kucharka w Parszywym była klejnotem, niesymetrycznym, burym kamieniem, wewnątrz którego tkwiła wielka wartość. Ci, którzy ją znali, wiedzieli, że była piekielnie zdolna – choć nadto gadatliwa. Wspomnienie jej rozgrzało nieco przymarznięte serce Philippy. Jakim cudem te ściany były takie zimne, skoro na zewnątrz pęczniały resztki lata?
Dobrze, że wciąż śnił. Ona już dawno temu przestała. – Ćśś, ostrożnie. Nie powinieneś się podnosić. Leż – zarządziła, przytrzymując jego ramiona, jakby tymi chudymi rękami mogła go jakkolwiek przyblokować. Nie, nie mogła. Usiadł ciężko, a dziewczęce spojrzenie prześwidrowało go kontrolnie od góry do dołu. Wyglądał marnie. – Bywało lepiej – mruknęła, pocierając palcami ramiona. Oparła głowę o chropowatą ścianę, do której skundlone loki lepiły się wyjątkowo chętnie. – Jestem tylko trochę poturbowana. I zdecydowanie wkurwiona – wyjaśniła sucho, znów na niego spoglądając. – Padłeś. Jak trup. Walnąłeś czołem w puszkę… - wyjaśniła, przykładając palce do własnej skroni. Może nie powinien oglądać się w lustrze. Żadnego nawet nie mieli. Zabrali jej wszystkie rzeczy. Nosiła w kieszeni lusterko, połączenie z bratem. – Kilka godzin. Ale dotąd nikt się nie upomniał. I nikt nie wie.. Jak nie wrócimy do Parszywego, to może ktoś nas zacznie szukać. Pieprzone Tower – zawyła wściekle i wbiła pięść w zakropione czerwienią podłogi. Przysunęła się bliżej półolbrzyma. – Przeszukali nas, zabrali wszystkie rzeczy. Różdżkę też. Nie kombinujmy. Nie wiadomo, co tym szczurom chodzi po głowie. Też tu siedzą. Tylko szczerzą się gorzej niż pirat na widok syreniej piersi – parsknęła z dezaprobatą, by po chwili westchnąć. Przekichane. Z maleńkiego okna błysnęło oko księżyca. A więc to już noc.
– Teeee, przerośnięta pokrako, wypad z naszej celi – dobiegł ich głos z drugiego końca pomieszczenia. – Zajmujesz, kurwa, więcej miejsca niż dziesięciu chłopa, pieprzony mieszaniec. – Obrzydliwa twarz wyłoniła się z cienia i świsnęła pięścią kilka metrów przed nimi. – Takich to pewnie zamykają za sam ryj. Musisz być ostatnią niedojdą, skoro dałeś się złapać – zarechotał inny, kopiąc w ich stronę kamień. Philippa warknęła, szybko wznosząc się z miejsca. Ktoś jeszcze miał coś do powiedzenia? – Uuuu, hehe, lalunia – beknął następny, a reszta zawtórowała, jak jakiś cholerny chórek.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Ciasto Cristiny którym karmiła gości to jakieś wybitne nie było, ale teraz w takim Tower to wszystko by Hagrid oddał byleby tylko w cieplej kuchni Parszywego się znaleźć. Nawet z taką Cristiną. Ba, nawet z Panem Boylem, jakby była potrzeba. Jeśli to byłoby jedyne rozwiązanie na świecie żeby się z tej celi wyrwać to Rubeus by Pana Boyla nawet po stopach całował, tak mu się tam nie podobało.
- Dobra jes... - zajęczał łapiąc się jeszcze za udo.
Ból musiał w końcu minąć, a fakt, że Philippa wyglądała na całą też jakoś mu humorku poprawiał. Gdy okazało się, że już kilka godzin tak jak kołki siedzą to mina Hagridowi zrzedła, ale dużo czasu co by rozmyślać na ten temat to nie miał. Typy wokół nich zaczęły się gromadzić i choć sił miał niewiele to złość rosła z każdym ich słowem. Philippa kazała siedzieć cicho i nie kombinować, ale jak miał nie kombinować gdy tak na nich najeżdżali. On sam to jeszcze pół biedy, tamten policjant to ocalał tylko dlatego, że różdżkę w ręce miał, a jak tu wszystkim zabierali to Ci byli bezbronni. Kilku by ściągnął zanim by go zjedli czy coś. Jego towarzyszka za to mogła mieć gorsze problemy gdy chórek zbirów wpatrywał się w nią jak w świeże mięsko.
Hagrid wstał. Najpierw zatoczył się lekko i oparł o ścianę, we łbie się kręciło, a sufit to i tak za niski był żeby się wyprostować. Gdy tak stał skulony i pochylony do przodu chciało się rzygać. Cały ten smród stęchlizny, brudnych stóp, wymiotów i moczu wcale nie pomagał, ale ostatecznie udało mu się utrzymać wszystkie płyny w sobie. Zrobił krok do przodu i spojrzał na nich wszystkich z góry.
- Coś któryś gadał?! - ryknął niemal plując. - Ktoś coś chce dodać?! ŚMIAŁO PANOWIE - oj żałował, że teraz siekierki nie miał ze sobą.
Położył wielką łapę na Philippie, trochę po to by pilnować jej, a trochę po to by prostu się oprzeć i nie przewrócić na ziemie, chociaż tak może by na nich upadł i by dziewczyna miała spokój. Kolesie zamilkli, ale czort jeden wiedział czy po to by sobie coś zaplanować czy może widocznie się przerazili, że im półolbrzym zaraz w łeb przywali.
- Philippa, cholibka... - spojrzał na kobietę. - Pszapszam Cie ja za ten... No nie wiem co on tam miał, że tak nie szło, ten jeden co padł to on... To on przeżył, bo jak ni to wiesz co mi zrobią, Philippa... Wiesz co... - ryczeć się chciało, ale utrzymał pion. - Philippa, jakby Cie przesłuchiwać mieli czy cosik to wiesz... Mów, że nie znasz mnie, to będzie łatwiej jak coś, nie? Co by Ci nic nie zrobiły te ministerialne... Eh... No.
- Dobra jes... - zajęczał łapiąc się jeszcze za udo.
Ból musiał w końcu minąć, a fakt, że Philippa wyglądała na całą też jakoś mu humorku poprawiał. Gdy okazało się, że już kilka godzin tak jak kołki siedzą to mina Hagridowi zrzedła, ale dużo czasu co by rozmyślać na ten temat to nie miał. Typy wokół nich zaczęły się gromadzić i choć sił miał niewiele to złość rosła z każdym ich słowem. Philippa kazała siedzieć cicho i nie kombinować, ale jak miał nie kombinować gdy tak na nich najeżdżali. On sam to jeszcze pół biedy, tamten policjant to ocalał tylko dlatego, że różdżkę w ręce miał, a jak tu wszystkim zabierali to Ci byli bezbronni. Kilku by ściągnął zanim by go zjedli czy coś. Jego towarzyszka za to mogła mieć gorsze problemy gdy chórek zbirów wpatrywał się w nią jak w świeże mięsko.
Hagrid wstał. Najpierw zatoczył się lekko i oparł o ścianę, we łbie się kręciło, a sufit to i tak za niski był żeby się wyprostować. Gdy tak stał skulony i pochylony do przodu chciało się rzygać. Cały ten smród stęchlizny, brudnych stóp, wymiotów i moczu wcale nie pomagał, ale ostatecznie udało mu się utrzymać wszystkie płyny w sobie. Zrobił krok do przodu i spojrzał na nich wszystkich z góry.
- Coś któryś gadał?! - ryknął niemal plując. - Ktoś coś chce dodać?! ŚMIAŁO PANOWIE - oj żałował, że teraz siekierki nie miał ze sobą.
Położył wielką łapę na Philippie, trochę po to by pilnować jej, a trochę po to by prostu się oprzeć i nie przewrócić na ziemie, chociaż tak może by na nich upadł i by dziewczyna miała spokój. Kolesie zamilkli, ale czort jeden wiedział czy po to by sobie coś zaplanować czy może widocznie się przerazili, że im półolbrzym zaraz w łeb przywali.
- Philippa, cholibka... - spojrzał na kobietę. - Pszapszam Cie ja za ten... No nie wiem co on tam miał, że tak nie szło, ten jeden co padł to on... To on przeżył, bo jak ni to wiesz co mi zrobią, Philippa... Wiesz co... - ryczeć się chciało, ale utrzymał pion. - Philippa, jakby Cie przesłuchiwać mieli czy cosik to wiesz... Mów, że nie znasz mnie, to będzie łatwiej jak coś, nie? Co by Ci nic nie zrobiły te ministerialne... Eh... No.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Powstał z bajora wilgotnej deprawacji, wyprostował wygniecione kończyny i rzucił wyzwanie tym wymoczkom tulącym się do przeciwległych kątów zbiorowej celi. Pozwoliła mu na to, tym razem bez protestów. Stanęli razem gotowi zgotować piekło (choć może bardziej on, mimo ran, niż ona i jej chude ciało). Rozgrzmiał, a Philippa nabrała pewności, że odzyskiwał moc zaskakująco szybko. A może to tylko pozory i tak naprawdę przełykał ból, pociągając barki w górę. Wstrzymała oddech, ledwie na moment, widząc, jak zgubiła go słabość, ale na szczęście to była zaledwie chwila. Zbyt przelotna, aby towarzysze zdążyli dobiec do nich i znokautować powstającego z martwych olbrzyma. Nie ma, kurwa, mowy. Języki podskakiwały, ścigali się w melodyjnym rechocie, ale on ustał, kiedy wzburzony Hagrid przemówił. Przerwać mu mogło tylko upierdliwe kapanie z niewiadomego końca pomieszczenia. Banda milczała, rozważając bezgłośnie, czy warto jeszcze podskakiwać.
– I co? Zabrakło języka w gębie? – parsknęła, występując z szeregu i zbliżając się do skundlonych chłopów. – Tchórze! – zawołała złośliwie i uśmiechnęła się triumfująco. Tak właśnie załatwiało się sprawę. Jedno machnięcie łapą i leżeli wszyscy. Nawet jeśli Hagrid mógł sobie z nimi nie poradzić przez wzgląd na ciężkie rany, to nie trzeba było mówić głośno. Mieli tylko zamknąć jadaczki i zająć się swoimi sprawami. Też pewnie nie było im do śmiechu.
Drgnęła, kiedy ścisnął jej ramię swoją masywną łapą. Omal nie padła na kolana, czując wyraźny ciężar. Wspomagał się? Dawał znać, że jest przy mniej? Cokolwiek to miało znaczyć, nie był to motyli dotyk, z pewnością, ale zdarzało jej się już wspierać większych od niej – choć nigdy nie aż tak olbrzymich. Oślizgłe szepty docierały rozmazane do ich poczerwieniałych uszu. Gnoili ich po cichu, bojąc się odważnej obelgi. No tak, w końcu czego innego się spodziewać po ekipie przestępców? Cwaniaczki głośno szczekały, ale jak trzeba było się jednoczyć, to byli gówno warci. Może razem zdołaliby coś wykombinować. Zerknęła na Hagrida, który obdarzył ją dziwnie…skruszonym spojrzeniem. A może tylko jej się tak zdawało?
– Cicho bądź, Hagrid! Nie ma mowy. On żyje, ale twoje pięści zapamięta z pewnością na długie dni… - oznajmiła hardo. – Nawet tak nie myśl, nie myśl, że zrobiłeś coś złego. Pamiętaj, o tym co ci mówiłam, druhu. Weź się w garść, nie zasługujemy, by spędzić resztę życia w tym syfie – kontynuowała, dotykając jego… boku, bo najpewniej, gdy stał, nie sięgała do ramienia. Tym bardziej, że tego dnia wcale nie założyła obcasów. – Przyszliśmy tu razem i razem stąd wyjdziemy. Nie pozwolę, byś brał na siebie całą winę… nie jestem, nie jestem jak tamci – zakomunikowała ostro, rzucając surowe spojrzenie w stronę pozostałych lokatorów więziennej celi. – I siadaj, Hagridzie, zanim zaraz znów się przekręcisz. Te rany mogą dać o sobie znać, nie warto ryzykować – dorzuciła, próbując go zachęcić, by przyklapnął, tak po dobroci. – Broniłeś mnie, kiedy policjanci nadużyli swoich praw, nie jesteśmy sobie obcy. Jasne? – upewniła się, spoglądając na niego natarczywie, z szeroko otwartymi oczami.
– I co? Zabrakło języka w gębie? – parsknęła, występując z szeregu i zbliżając się do skundlonych chłopów. – Tchórze! – zawołała złośliwie i uśmiechnęła się triumfująco. Tak właśnie załatwiało się sprawę. Jedno machnięcie łapą i leżeli wszyscy. Nawet jeśli Hagrid mógł sobie z nimi nie poradzić przez wzgląd na ciężkie rany, to nie trzeba było mówić głośno. Mieli tylko zamknąć jadaczki i zająć się swoimi sprawami. Też pewnie nie było im do śmiechu.
Drgnęła, kiedy ścisnął jej ramię swoją masywną łapą. Omal nie padła na kolana, czując wyraźny ciężar. Wspomagał się? Dawał znać, że jest przy mniej? Cokolwiek to miało znaczyć, nie był to motyli dotyk, z pewnością, ale zdarzało jej się już wspierać większych od niej – choć nigdy nie aż tak olbrzymich. Oślizgłe szepty docierały rozmazane do ich poczerwieniałych uszu. Gnoili ich po cichu, bojąc się odważnej obelgi. No tak, w końcu czego innego się spodziewać po ekipie przestępców? Cwaniaczki głośno szczekały, ale jak trzeba było się jednoczyć, to byli gówno warci. Może razem zdołaliby coś wykombinować. Zerknęła na Hagrida, który obdarzył ją dziwnie…skruszonym spojrzeniem. A może tylko jej się tak zdawało?
– Cicho bądź, Hagrid! Nie ma mowy. On żyje, ale twoje pięści zapamięta z pewnością na długie dni… - oznajmiła hardo. – Nawet tak nie myśl, nie myśl, że zrobiłeś coś złego. Pamiętaj, o tym co ci mówiłam, druhu. Weź się w garść, nie zasługujemy, by spędzić resztę życia w tym syfie – kontynuowała, dotykając jego… boku, bo najpewniej, gdy stał, nie sięgała do ramienia. Tym bardziej, że tego dnia wcale nie założyła obcasów. – Przyszliśmy tu razem i razem stąd wyjdziemy. Nie pozwolę, byś brał na siebie całą winę… nie jestem, nie jestem jak tamci – zakomunikowała ostro, rzucając surowe spojrzenie w stronę pozostałych lokatorów więziennej celi. – I siadaj, Hagridzie, zanim zaraz znów się przekręcisz. Te rany mogą dać o sobie znać, nie warto ryzykować – dorzuciła, próbując go zachęcić, by przyklapnął, tak po dobroci. – Broniłeś mnie, kiedy policjanci nadużyli swoich praw, nie jesteśmy sobie obcy. Jasne? – upewniła się, spoglądając na niego natarczywie, z szeroko otwartymi oczami.
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Aż miło było patrzeć jak te zbiry się chowają po kątach jak zobaczyły Hagrida w calej swej okazałości, choć trochę przetyranej przez koleje losu. Głupi ten dzień był, trzynastego w piątek w końcu, co się było dziwić? Philippa jakaś weselsza się nawet wydała, bo chociaż była mała jak wiewiórka to skakała dumna i zadowolona. Dobrze, lepiej w te stronę niż jakby się zamartwiać miała.
- Ja ni wim czy on żyje, tam na ziemi to się jakiś taki martwy całkiem wydawał - olbrzym usiadł ponownie pod ścianą czując jak go trochę ten upływ krwi jednak osłabił. - Ja wisz... Cholibka, Philippka. Kiedyś to tak było, że mnie oskarżyli... Głupia historia - ściszył odrobinę głos, ale go na wyznania wzięło. - Dziewuszka umarła, wisz? W Hogwarcie, lata temu... Mnie oskarżyli... Znaczy Aragoga, w sensie... Aragog to pajączek mój był, dostałem kiedyś przypadkiem tak zupełnym, ale chłop co mnie dawał to mówił, że mnie dobrze z oczu patrzy, to i dał. Dobry to pajączek był, wisz? Nie większy niż taki przeciętny pekińczyk, takie to było cudo. No i go oskarżyli, że to jego wina, czyli, że moja, bo żem ja w zamku ukrył i... - rozejrzał się dookoła, ale wszyscy faceci w celi jakby rozeszli się do kątów po tym jak na nich huknął. - ...no i mnie wywalili. Do Azkabanu chcieli wtrącać, ale się psor Dumbledore wstawił, że ja młody i, że jak to tak się nie widzi, więc no... No nie wsadzili, ale ten... - wyglądał jakby się zaraz miał rozpłakać. - Ja żem nigdy nie myślał, że w końcu do pierdla trafie, bo ja tamtej dziewuszki przecież nie... - rozłożył ręce. - Ja bym nie mógł, Aragog też by nie mógł, ja Ci przysięgam... Teraz też jak ten policjant, to dupa jedna wołowa, ale... Ale ja żem nie chciał go... - z oczu olbrzyma poleciały potężne łzy, które szybko otarł by przypadkiem żaden zbir ich nie zobaczył.
Twarz schował w rękaw, udając, że niby kaszle czy tam nos przeciera. Philippa go pewno teraz za jakąś łamagę miała, ale nawet taki półolbrzym miał uczucia i właśnie mu serce pękało na myśl o tym jak się jego parszywy los w więzieniu może skończyć. Nie tak to sobie wyobrażał. Jakby się tak skupił mocniej i zamknął oczy to nawet jako tako swoją przyszłość widział. Chciał sobie w spokoju starości dożyć, pieska przygarnąć albo jeszcze lepiej takiego smoczka, żyć sobie w cieniu i hodować kapustę, może z czasem nawet na jakieś wczasy pojechać czy coś, do Egiptu może? Teraz jednak można było machnąć ręką na to wszystko i spróbować jakoś przetrwać.
- Philippa, ja nie żartuję, ratuj siebie mówię - nie zmusi jej, ale poprosić mógł. - Chociaż mnie tyle lepiej będzie jak będę wiedzieć, że Ty bezpieczna, dobra?
Jeden ze zbirów niebezpiecznie się zbliżał, ale to dopiero Hagrid uchwycić mógł jak wzrok podniósł do góry.
- Ten to skona zaraz, chodź do nas, myszeczko - wskazał na siebie i swojego kolegę bez obydwu dłoni. - Zajmiemy się Tobą.
- Ja ni wim czy on żyje, tam na ziemi to się jakiś taki martwy całkiem wydawał - olbrzym usiadł ponownie pod ścianą czując jak go trochę ten upływ krwi jednak osłabił. - Ja wisz... Cholibka, Philippka. Kiedyś to tak było, że mnie oskarżyli... Głupia historia - ściszył odrobinę głos, ale go na wyznania wzięło. - Dziewuszka umarła, wisz? W Hogwarcie, lata temu... Mnie oskarżyli... Znaczy Aragoga, w sensie... Aragog to pajączek mój był, dostałem kiedyś przypadkiem tak zupełnym, ale chłop co mnie dawał to mówił, że mnie dobrze z oczu patrzy, to i dał. Dobry to pajączek był, wisz? Nie większy niż taki przeciętny pekińczyk, takie to było cudo. No i go oskarżyli, że to jego wina, czyli, że moja, bo żem ja w zamku ukrył i... - rozejrzał się dookoła, ale wszyscy faceci w celi jakby rozeszli się do kątów po tym jak na nich huknął. - ...no i mnie wywalili. Do Azkabanu chcieli wtrącać, ale się psor Dumbledore wstawił, że ja młody i, że jak to tak się nie widzi, więc no... No nie wsadzili, ale ten... - wyglądał jakby się zaraz miał rozpłakać. - Ja żem nigdy nie myślał, że w końcu do pierdla trafie, bo ja tamtej dziewuszki przecież nie... - rozłożył ręce. - Ja bym nie mógł, Aragog też by nie mógł, ja Ci przysięgam... Teraz też jak ten policjant, to dupa jedna wołowa, ale... Ale ja żem nie chciał go... - z oczu olbrzyma poleciały potężne łzy, które szybko otarł by przypadkiem żaden zbir ich nie zobaczył.
Twarz schował w rękaw, udając, że niby kaszle czy tam nos przeciera. Philippa go pewno teraz za jakąś łamagę miała, ale nawet taki półolbrzym miał uczucia i właśnie mu serce pękało na myśl o tym jak się jego parszywy los w więzieniu może skończyć. Nie tak to sobie wyobrażał. Jakby się tak skupił mocniej i zamknął oczy to nawet jako tako swoją przyszłość widział. Chciał sobie w spokoju starości dożyć, pieska przygarnąć albo jeszcze lepiej takiego smoczka, żyć sobie w cieniu i hodować kapustę, może z czasem nawet na jakieś wczasy pojechać czy coś, do Egiptu może? Teraz jednak można było machnąć ręką na to wszystko i spróbować jakoś przetrwać.
- Philippa, ja nie żartuję, ratuj siebie mówię - nie zmusi jej, ale poprosić mógł. - Chociaż mnie tyle lepiej będzie jak będę wiedzieć, że Ty bezpieczna, dobra?
Jeden ze zbirów niebezpiecznie się zbliżał, ale to dopiero Hagrid uchwycić mógł jak wzrok podniósł do góry.
- Ten to skona zaraz, chodź do nas, myszeczko - wskazał na siebie i swojego kolegę bez obydwu dłoni. - Zajmiemy się Tobą.
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
Nie upadała. Życie nauczyło ją, by nigdy się nie poddawać, by nigdy nie poddawać się słabości. Musiała przetrwać. Choćby nie wiem co! Dlatego teraz utrzymywała kolana w sztywnej pozie, nie pozwalając sobie na najmniejsze drżenie. Nawet w cieniu zabrudzonej celi czekały przeszkody. Los wciąż podrzucał im kolejnych aktorów, nie przestawał zamęczać, nawet gdy dusili się własną krwią, a nadgarstki łamały się w bólu upierdliwego uwiązania. Strach, choćby jego mignięcie, da przeciwnikowi siłę, która zdolna będzie rozprawić się z bezsilnymi przez tę chwilę sylwetkami. Ci po drugiej stronie powinni szybko pojąć, że nie warto rozpoczynać nowej wojny – tym bardziej, że na tej nieprzyjemnej wysepce znaleźli się wszyscy razem, po tej samej stronie, przeciwko tym samym bezczelnym marom.
Jej ciało zupełnie bezwarunkowo podążyło za półolbrzymem. Opadała niżej i niżej, aż podrażnione kolana zderzyły się z twardym podłożem. Wilgoć zmieszała się z piaskiem i resztkami trudnej do rozszyfrowania mazi – może pamiątki po wcześniejszych lokatorach. Klęczała przy nim, nie oparła pleców jeszcze przez chwilę zbyt napiętych, zbyt skupionych, by odnaleźć ścieżkę do choćby pozornego rozluźnienia. Hagird zaczął mówić, a ona słuchała, nie przeczuwając, w jak niezwykłą historię połączyć się miały kawałki wybełkotanej opowiastki. Oskarżenie, winy, oceny, wytykanie palcami. Prawie czuła zapach tej grozy, łatwość w doszywaniu mu przewinień. W końcu był inny, wyróżniał się, budził lęk i wywoływał burzę niezrozumienia. Coś, co było tak nieznane, musiało być przecież nieprzyjazne i wrogie. Niemal to samo kaleczyło ją w sierocińcu, choć wcale nie różniła się fizycznie. Wystarczyło, by pozwalała, aby inne dzieci popychały ją z kąta w kąt. By się bawiły uczuciami skundlonego dziewuszka, które nie potrafi krzyknąć dość. Jego wyznanie, już pierwszym rozdziałem, przywołało krwawiące scenki. Nie o nich jednak miała teraz myśleć. Dzielił się swym lękiem. Mogła wreszcie pojąć, dlaczego tak bardzo poruszyło go całe zdarzenie. – Hagridzie – odezwała się wreszcie, widząc, że gotów był podać się groźbie łez. – Ja ci wierzę. Ty byś nigdy nikogo nie skrzywdził. Choć łapska masz wielkie, silne i przyrąbać potrafisz jak mało kto, to wewnątrz, o tutaj… - przyłożyła dłoń do jego piersi. – Tkwi dobry człowiek. Ludzie widzą w tobie kogoś, kto wygląda inaczej niż oni. Dopisywanie historii przychodzi cholernie łatwo. Krzywią się, ale powinieneś mieć to wszystko w nosie. Nietrudno jest oskarżać innych. Wiesz, ja też mam w domu dzikie stworzenia, powiadają, że bardzo sprytne i niegrzeczne. I coś w tym w sumie jest. Ale wiem, że nigdy bym nie dopuściła, by krzywdziły kogokolwiek. Może czasem idzie je przyłapać na jakimś psikusie. Ale ja je znam i wiem. Ty też znałeś swojego pajęczaka. Na kogoś musieli złapać winę, kiedy brakowało im rozwiązania sprawy. Przykro mi, że spotkało to ciebie. Wcale nie zasługujesz na to. I tym razem też nic nie zrobiłeś. Broniłeś siebie i mnie. Rozumiesz? To nic złego. Próbujesz przeciwstawić się, kiedy ktoś rzuca się na ciebie z różdżką, chociaż nie ma ku temu powodu. Rozwiążemy to jakoś. Obiecuję – powiedziała jasno, głośno, mając w głębokim poważaniu już to, czy ktokolwiek się tej rozmowie przysłuchiwał. – A teraz głowa do góry, no już – dorzuciła, choć sama wysoko unosiła swoją, by móc spoglądać mu w te smutne oczy. Nawet z cielskiem porzuconym na podłodze wciąż był ogromny. Niby zdążyła już przywyknąć, ale dalej zdarzało jej się doświadczać chaosu w związku z jego imponującym gabarytem. Potrząsnęła głową, kiedy znów prawie zachlipał.
– Zawsze spadam na cztery łapy i z niejednym gównem się już mierzyłam, Rubeusie. Będą nas przesłuchiwać. Będą szukać prawdy. Pewnie sami ją sobie stworzą, niezależnie od tego, co powiemy, ale... Mów to, co uznasz za słuszne, to co jest prawdą. Jeśli zdarzy się, że zostaniesz tu dłużej.. obiecuję, że powiem o twojej sprawie i postaramy się pomóc. Wiesz, znam parę sztuczek, które mogłyby wywołać odrobinę…sympatii u policjantów. Powiem Keatowi, Morganowi, powiem pani Boyle i coś wymyślimy, ale na pewno nie będziesz tu gnił do końca życia. Żadne z nas nie będzie. Jeśli ty jesteś kanalią, to ja jeszcze większą – stwierdziła trzeźwo, dokonując nieprzyjaznej sumy własnych przewinień. Można ją było przyłapać na rzeczach, do których Rubeus z pewnością nie byłby zdolny.
Kiedy zaś śmiałek postanowił zawojować bioderkami i zaćwierkotać szczerbatym urokiem, Moss popatrzyła na niego z jawną odrazą. – Wal się– burknęła w odpowiedzi na nieprzychylne słowa kierowane do jej przyjaciela. – Jeszcze jedno słowo i sam skonasz. A uwierz, w tym jestem niezła – zagroziła, pozwalając sobie na dość… niewinne kłamstewko. Nie musiał wiedzieć, że większość jej trupów to alkoholowe wypierdki.
Długa noc przed nimi.
zt
Jej ciało zupełnie bezwarunkowo podążyło za półolbrzymem. Opadała niżej i niżej, aż podrażnione kolana zderzyły się z twardym podłożem. Wilgoć zmieszała się z piaskiem i resztkami trudnej do rozszyfrowania mazi – może pamiątki po wcześniejszych lokatorach. Klęczała przy nim, nie oparła pleców jeszcze przez chwilę zbyt napiętych, zbyt skupionych, by odnaleźć ścieżkę do choćby pozornego rozluźnienia. Hagird zaczął mówić, a ona słuchała, nie przeczuwając, w jak niezwykłą historię połączyć się miały kawałki wybełkotanej opowiastki. Oskarżenie, winy, oceny, wytykanie palcami. Prawie czuła zapach tej grozy, łatwość w doszywaniu mu przewinień. W końcu był inny, wyróżniał się, budził lęk i wywoływał burzę niezrozumienia. Coś, co było tak nieznane, musiało być przecież nieprzyjazne i wrogie. Niemal to samo kaleczyło ją w sierocińcu, choć wcale nie różniła się fizycznie. Wystarczyło, by pozwalała, aby inne dzieci popychały ją z kąta w kąt. By się bawiły uczuciami skundlonego dziewuszka, które nie potrafi krzyknąć dość. Jego wyznanie, już pierwszym rozdziałem, przywołało krwawiące scenki. Nie o nich jednak miała teraz myśleć. Dzielił się swym lękiem. Mogła wreszcie pojąć, dlaczego tak bardzo poruszyło go całe zdarzenie. – Hagridzie – odezwała się wreszcie, widząc, że gotów był podać się groźbie łez. – Ja ci wierzę. Ty byś nigdy nikogo nie skrzywdził. Choć łapska masz wielkie, silne i przyrąbać potrafisz jak mało kto, to wewnątrz, o tutaj… - przyłożyła dłoń do jego piersi. – Tkwi dobry człowiek. Ludzie widzą w tobie kogoś, kto wygląda inaczej niż oni. Dopisywanie historii przychodzi cholernie łatwo. Krzywią się, ale powinieneś mieć to wszystko w nosie. Nietrudno jest oskarżać innych. Wiesz, ja też mam w domu dzikie stworzenia, powiadają, że bardzo sprytne i niegrzeczne. I coś w tym w sumie jest. Ale wiem, że nigdy bym nie dopuściła, by krzywdziły kogokolwiek. Może czasem idzie je przyłapać na jakimś psikusie. Ale ja je znam i wiem. Ty też znałeś swojego pajęczaka. Na kogoś musieli złapać winę, kiedy brakowało im rozwiązania sprawy. Przykro mi, że spotkało to ciebie. Wcale nie zasługujesz na to. I tym razem też nic nie zrobiłeś. Broniłeś siebie i mnie. Rozumiesz? To nic złego. Próbujesz przeciwstawić się, kiedy ktoś rzuca się na ciebie z różdżką, chociaż nie ma ku temu powodu. Rozwiążemy to jakoś. Obiecuję – powiedziała jasno, głośno, mając w głębokim poważaniu już to, czy ktokolwiek się tej rozmowie przysłuchiwał. – A teraz głowa do góry, no już – dorzuciła, choć sama wysoko unosiła swoją, by móc spoglądać mu w te smutne oczy. Nawet z cielskiem porzuconym na podłodze wciąż był ogromny. Niby zdążyła już przywyknąć, ale dalej zdarzało jej się doświadczać chaosu w związku z jego imponującym gabarytem. Potrząsnęła głową, kiedy znów prawie zachlipał.
– Zawsze spadam na cztery łapy i z niejednym gównem się już mierzyłam, Rubeusie. Będą nas przesłuchiwać. Będą szukać prawdy. Pewnie sami ją sobie stworzą, niezależnie od tego, co powiemy, ale... Mów to, co uznasz za słuszne, to co jest prawdą. Jeśli zdarzy się, że zostaniesz tu dłużej.. obiecuję, że powiem o twojej sprawie i postaramy się pomóc. Wiesz, znam parę sztuczek, które mogłyby wywołać odrobinę…sympatii u policjantów. Powiem Keatowi, Morganowi, powiem pani Boyle i coś wymyślimy, ale na pewno nie będziesz tu gnił do końca życia. Żadne z nas nie będzie. Jeśli ty jesteś kanalią, to ja jeszcze większą – stwierdziła trzeźwo, dokonując nieprzyjaznej sumy własnych przewinień. Można ją było przyłapać na rzeczach, do których Rubeus z pewnością nie byłby zdolny.
Kiedy zaś śmiałek postanowił zawojować bioderkami i zaćwierkotać szczerbatym urokiem, Moss popatrzyła na niego z jawną odrazą. – Wal się– burknęła w odpowiedzi na nieprzychylne słowa kierowane do jej przyjaciela. – Jeszcze jedno słowo i sam skonasz. A uwierz, w tym jestem niezła – zagroziła, pozwalając sobie na dość… niewinne kłamstewko. Nie musiał wiedzieć, że większość jej trupów to alkoholowe wypierdki.
Długa noc przed nimi.
zt
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Wszystko to co mówiła Philippa swój sens miało. Mądra to była czarownica, trzeba było jej przyznać. Czasem pysknąć klientowi potrafiła, słusznie zresztą, ale teraz jak tak na nią patrzył to wydawała mu się jeszcze silniejsza niż on sam. Tak w sercu, nie, że w łapach. W Parszywym takiej Philippy nie widział chyba nigdy, ale długo tam nie siedział. Przez głowę półolbrzyma przemknęła myśl o tym co tam dostał. Pani Boyle była najlepszą szefową jaką mógł dać mu los w tej stolicy i chociaż wahał się czy spełnia jej oczekiwania, to zwykle była zadowolona z tego jak z klientami się obchodził. Teraz czort wiedział jak Parszywy będzie wyglądał. Pani Boyle mówiła czasem, ze mniej zbirów jej do lokalu przychodzi od kiedy on tam siedział. Jakby go tak mieli na zawsze zamknąć to pewnie by zła na niego była. Nie chciał zawieść.
- Tak to widzisz czasem z tymi zwierzakami, że ten kto się ni zna to ocenia, a to przecież serduszka ma dobre, nie? - dotyk jej dłoni na miejscu serca jakiś taki miły był, nawet patrząc na okoliczności durne. - Broniłem... - pokiwał głową. - Żem prawie go miał tam... - durna tarcza durnego czarodzieja. - Ale ja ni wim Philippa czy to podziała tu, mi mówili, żebym uważał. Żeby się nie wplątać w jakieś syfy. Trza było wiać, Philippa, trza było wiać - wypuścił powietrze i spojrzał na swój nadgarstek na którym właśnie zasychała krew.
Nie był ucieknierem czy jakimś dezerterem, z wojny nie chciał się wypisywać. Słowo się raz rzekło, to trzeba było dotrzymać, w końcu był honorowym prawie człowiekiem. Ich było dwóch i naprawdę myślał, że sobie poradzą. Takich mugoli to na dwa strzały ściągał, mocniej klepnął i już leżeli. Ale jak jeden z drugim złapali za różdżki to kto mógł wiedzieć jak się skończy ta batalia? Parszywy los, ot co.
- Serce masz złote, wisz? - uniósł głowę tak jak mu mówiła. - Dobra dziewucha jesteś, Philippa, ale ni mów nikomu co żem Ci powiedział dziś, dobra...? Wisz, ja to tak się nie wychwalam tym, bo to ni ma czym, a nie każdy wisz... Nie każdy by mnie rozumiał, bo żyćko jednak jakie jest to każdy widzi - często miał za długi jęzor, ale tym razem nie żałował ani słowa które powiedział. - Nie stresuj tam ich... Ja se tu poradzę. Jak tu nikt różdżki nie ma to mnie grzyba zrobią - zaśmiał się cicho i pogrążył w myślach.
Wolał zostać w tym śnie, przy tej szarlotce, przy tych smoczkach co siedziały obok tatki. Tam ładnie pachniało, kominek dawał ciepło i wszystko było jakieś takie inne i spokojniejsze. Sen jednak już go zostawił w spokoju i teraz siedział w celi, która wcale nie należała się mu, tylko tym szumowinom z Ministerstwa Magii.
Philippa odpysknęła jednemu i drugiemu, a Hagrid tylko zmarszczył brwi i wystawił zęby tak by się go po spojrzeniu przestraszyli.
Tej nocy nie zasną.
zt
- Tak to widzisz czasem z tymi zwierzakami, że ten kto się ni zna to ocenia, a to przecież serduszka ma dobre, nie? - dotyk jej dłoni na miejscu serca jakiś taki miły był, nawet patrząc na okoliczności durne. - Broniłem... - pokiwał głową. - Żem prawie go miał tam... - durna tarcza durnego czarodzieja. - Ale ja ni wim Philippa czy to podziała tu, mi mówili, żebym uważał. Żeby się nie wplątać w jakieś syfy. Trza było wiać, Philippa, trza było wiać - wypuścił powietrze i spojrzał na swój nadgarstek na którym właśnie zasychała krew.
Nie był ucieknierem czy jakimś dezerterem, z wojny nie chciał się wypisywać. Słowo się raz rzekło, to trzeba było dotrzymać, w końcu był honorowym prawie człowiekiem. Ich było dwóch i naprawdę myślał, że sobie poradzą. Takich mugoli to na dwa strzały ściągał, mocniej klepnął i już leżeli. Ale jak jeden z drugim złapali za różdżki to kto mógł wiedzieć jak się skończy ta batalia? Parszywy los, ot co.
- Serce masz złote, wisz? - uniósł głowę tak jak mu mówiła. - Dobra dziewucha jesteś, Philippa, ale ni mów nikomu co żem Ci powiedział dziś, dobra...? Wisz, ja to tak się nie wychwalam tym, bo to ni ma czym, a nie każdy wisz... Nie każdy by mnie rozumiał, bo żyćko jednak jakie jest to każdy widzi - często miał za długi jęzor, ale tym razem nie żałował ani słowa które powiedział. - Nie stresuj tam ich... Ja se tu poradzę. Jak tu nikt różdżki nie ma to mnie grzyba zrobią - zaśmiał się cicho i pogrążył w myślach.
Wolał zostać w tym śnie, przy tej szarlotce, przy tych smoczkach co siedziały obok tatki. Tam ładnie pachniało, kominek dawał ciepło i wszystko było jakieś takie inne i spokojniejsze. Sen jednak już go zostawił w spokoju i teraz siedział w celi, która wcale nie należała się mu, tylko tym szumowinom z Ministerstwa Magii.
Philippa odpysknęła jednemu i drugiemu, a Hagrid tylko zmarszczył brwi i wystawił zęby tak by się go po spojrzeniu przestraszyli.
Tej nocy nie zasną.
zt
No i idę z tym brzemieniem ku Golgocie
Co ja pieprzę idę przecież w
jasną dal
4 listopada 1957 r.
w oczekiwaniu na przesłuchanie
w oczekiwaniu na przesłuchanie
Chłód zadrapywał w ramiona obleczone jedynie marną szmatą – swoją drogą cuchnącą, jakby pamiętała historie poprzednich więźniarek. Albo i nie wiadomo kogo. Spoczywała na wilgotnej podłodze, gdzieś przy szparze udającej okno z nie-widokiem na świat krople uderzały w grube mury, kołysząc rozdygotane ciała. Było ich tu więcej, ale świeża dostawa z portu mocno wypełniła cele. Trzymali je tu w straszliwych warunkach, sine i zmęczone. Zziębnięte. Niewiele pamiętała z przelotu do Tower, ale wraz z przedostaniem się do tych murów powróciły wspomnienia, uderzyły nagle. Płaczliwie oczy Hagrida, groza i to namolne przeczucie, że i ona i on jeszcze tu kiedyś wrócą. Tak też się stało i to znacznie szybciej, niż sądziła. Zagryzała własne usta, wiedząc, co takiego mogliby tutaj z nimi wszystkimi zrobić i jak dobrze teraz bawią się w Parszywym Pasażerze, przetrzepując skrupulatnie każdy kąt – bo przecież obiecali.
Nie przeszkadzał jej głód. Przywykła do gorzkiej pustki w żołądku i okresowego burczenia. Ten dźwięk co jakiś czas wyraźnie przecinał cisze, podobnie jak paniczne oddechy tych jeszcze nieoswojonych i całe litanie przekleństw. Ostatnim razem przyczepiły się do nich jakieś pachołki z drugiego końca. Teraz kompletnie nie zwracała uwagi na obcych. Rain, Celine i pani Boyle. Nie było z nimi Hagrida, nie wiedziała, gdzie jest Johnatan. Chciało jej się pić. Marzyła o cieple, ale odsuwała od siebie fizjologiczne pragnienia, uwagę przenosząc w całości na bladą i tak marną Celine oraz pozostałe dwie kobiety, bliskie jej, najważniejsze. Nie chciałaby, by którąkolwiek z nich spotkał tak gówniany los, nie wyobrażała sobie patrzeć na ich głowy nabite na tamte pale, na gnijące dziury po oczach i poplamione krwią policzki. Przewinień nie miały tak straszliwych, choć trudno sądzić, co siedziało we łbach tym przekupnym gliniarzom, tym pieskom pod wodzą absurdalnego ministra. Powoli pogłaskała po włosach pannę Lovegood, siląc się na resztki ponurego uśmiechu. Po tych wszystkich tygodniach sama miała dość – dość ciągłej walki i godzenia się z narastającą stratą, dość beznadziejnego mielenia we własnym błocie. Z drugiej strony spodziewała się, że bezczynność była nic niewarta – nic prócz życia, które przez jedną głupią decyzję mogła przecież utracić. Wiedziała więc, że przestanie, nie ugnie się, nigdy nie zaakceptuje podrzucanej im przez Malfoya nędznej rzeczywistości. Kurwa mać. Tyłek mrowił ją od przedłużającego się siadu na twardej podłodze, a pod palcami dłoni osadzonej tam obok czuła brud i niewiadomego pochodzenia ciecz. Przygryzła lekko usta, a potem popatrzyła na Rain, dalej na panią Boyle. – Myślicie, że długo nas tu będą trzymać? Co za gówno – burknęła, a na jej twarzy pojawił się nieznośny grymas. – Wtedy… zmusili mnie do rejestracji – napomknęła, spoglądając na dwie wspomniane kobiety, dość znacząco. Wiedziały, co je może zaraz czekać. – To się robi tylko bardziej popieprzone. Włażą do Parszywego jak do siebie. Biorą wszystko i wszystkich – kontynuowała, a jej pięść zacisnęła się mocno, boleśnie, gdy palce przesunęły się po niezbyt gładkiej powierzchni podłogi. – Celine? – zwróciła się w stronę jasnowłosej, by sprawdzić, czy jeszcze była tu z nimi. Oberwała niewątpliwej najbardziej i wcale nie chodziło o jakieś fizyczne rany i zziębnięty organizm.
72 h na odpis
Philippa Moss
Zawód : barmanka w "Parszywym Pasażerze", matka niuchaczy
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : 10 +1
UROKI : 22 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarodziej
Neutralni
Cela zbiorowa
Szybka odpowiedź