Fabian Leander Malfoy
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Wiltshire, Wielka Brytania
Czystość krwi: Szlachetna
Status majątkowy: Bogaty
Zawód: Pracownik urzędu Niewłaściwego Użycia Czarów
Wzrost: 182 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Jasnobłękitne
Znaki szczególne: Sztywność palców prawej dłoni, przeszywające spojrzenie, papieros tlący się w kącikach warg
12 3/4 cali, dość giętka, dziki bez, włos abraksana
Slytherin
Łabędź
Mój własny posąg
Hiacyntami, kartkami papieru, świeżym tytoniem, wodą z miejskiej fontanny
Siebie samego całkowicie sprawnego
Historią magii, literaturą piękną i ogólnie pojmowaną sztuką. Polityką międzynarodową i wewnętrzną, nauką języków obcych. Magią bezróżdżkową.
Osom z Wimbourne
Gram w karty, piję zbyt drogi alkohol i palę zbyt mocne cygara, przetrząsam rodową bibliotekę, a czasami nawet uczestniczkę w arystokratycznych spędach
Muzyki klasycznej i opery - ogromny fan twórczości Devon
Jeremy Dufour
"Gdzie teraz jesteś kiedy mi znów ciemnieją dni?
Gdzie teraz jesteś kiedy mi już brakuje sił?
Twój portret wczoraj się zbił
a wokół mnie tylko sny przecięte w pół."
Pamiętasz tę czerwcową noc, gdy tańczyłaś boso w fontannie na placu świętego Michała? Śmiałaś się odrzucając głowę w tył, a tani szampan kupiony w sklepie na rogu moczył Twoją sukienkę na równi z miejską wodą lejącą się spod stóp archanioła. Miejskie latarnie migotały niespokojnie, a ja zastanawiałem się czy kiedykolwiek wcześniej przeżyłem równie magiczny wieczór. Brzmi to banalnie, a na papierze wygląda jeszcze gorzej. To właśnie wtedy po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że nie jesteś jedną z wielu. Liczyłaś się tylko Ty, a ja naiwnie sądziłem, że taki stan rzeczy będzie wieczny. Chciałem żeby nasz Paryż trwał w nieskończoność; w myślach przyćmionych zbyt dużą ilością szampana widziałem Ciebie przy sobie na zawsze. Chciałem zasypiać i budzić się przy Tobie, ciesząc się swobodą wynikającą z morza oddzielającego nas od mojej rodziny. Patrząc jak przechylasz butelkę i pociągasz z niej długi łyk myślałem, że jestem w stanie poświęcić wszystko dla właśnie takich chwil – nieskomplikowanych, czystych i szczerych, tchnących radością wynikającą z samego faktu przebywania razem, niezmąconych grobową atmosferą właściwą miejscu, w którym się wychowałem. Kto patrząc na nas z boku myślałby, że pochodzimy z dwóch różnych światów? Kiedy moja dłoń odnajdywała Twoją, usta spragnione czułości łączyły się razem, a godziny spędzone na rozmowach o niczym i wszystkim pochłaniały nas bez reszty? Mimo że rządziłaś moimi myślami niepodzielnie po raz pierwszy w życiu czułem się wolny. Czy naprawdę sądziłem, że pozwolą mi budować swoją przyszłość i szczęście na fundamentach, które według nich były niewłaściwe, a wręcz zakazane? Nie. Wybacz mi. Chciałem wierzyć, że jestem w stanie im się przeciwstawić. Ochronić Cię przed ich gniewem. Porzucić wszystko, spalić za sobą mosty. Pogrzebać pamięć o tych, których nazywałem najbliższymi i odnaleźć swoją własną drogę. Ułożyć życie z Tobą, zapominając o tym kim byłem zanim poznałem Ciebie. Chociaż nie, poznałem to zdecydowanie złe słowo. Znamy się przecież od przeszło dekady – pamiętam każde Twoje słowo, które padło w czasie jednej z naszych wieczornych rozmów o Hogwarcie. Pogardliwe spojrzenia, jadowite komentarze, a w najlepszym przypadku pełne wyższości lekceważenie. Tak mnie zapamiętałaś z naszych szkolnych lat, prawda? Dla mnie Twoje nazwisko brzmiało obco, twarz ledwie odtwarzała się w pamięci – dlaczego miałoby być inaczej? Nie znajdowałaś się w kręgu moich zainteresowań; znajomość z Tobą byłaby ubliżająca dla kogoś kto wtenczas szczycił się nazwiskiem zaliczanym do grona najszlachetniejszych. Nie istniałaś. Czasami zastanawiam się ilu wartościowych ludzi odrzuciłem tylko i wyłącznie z powodu ich niewłaściwego pochodzenia. Oczywiście nie twierdzę, że wszyscy arystokraci są źli, wśród nich znajduje się wielu godnych uwagi ludzi – sporą ich część (pomimo tego co czasami mówię) lubię i cenię. Niektóre przyjaźnie ze szkolnych murów zdołały przetrwać próbę czasu, a ja nie narzekam na brak towarzystwa. Chociaż na pewien czas zniknąłem z salonów oni nie zapomnieli o moim istnieniu; w większości przypadków bez słowa akceptując zmiany, które we mnie zaszły. Nie błyszczę już tak jasno jak dawniej. Nie próbuję być w centrum zainteresowania, nie zależy mi na wwiedzeniu prymu. Uspokoiłem się i złagodniałem, przycichłem. Nie rozpoznałabyś we mnie tego Ślizgona, który kilka lat temu przemierzał korytarze Hogwartu pławiąc się w wyidealizowanej wizji samego siebie – wspaniały kompan dla równych sobie i gadzina, dla tych którzy zdawali mi się być gorszymi. A mimo to, gdy trafiłem do szpitala, a mój świat rozpadł się na kawałki niczym stłuczone lustro to właśnie Ty byłaś przy mnie. Wyobrażam sobie jak w tym momencie śmiejesz się, potrząsając głową i myśląc, że przecież nie z własnej woli. Mówiłaś, że rozpoznałaś mnie od razu (chociaż nadęty wyraz twarzy i roszczeniowa postawa raczej nie były słowami, którymi ktokolwiek chciałby zostać opisany). Jest mi tak niewymiernie wstyd, gdy wspominam w jaki sposób wtedy Cię traktowałem. Nie wiem skąd miałaś tyle cierpliwości do pacjenta, którym byłem. Chciałbym móc usprawiedliwić się swoją chorobą. Zgorzknieniem tak charakterystycznym dla młodych ludzi, którym kalectwo odbiera marzenia. Bo świadomość, że wszystkie plany na przyszłość rozpadają się niczym zamek z piasku zbudowany zbyt blisko morza na pewno miała duży wpływ na moje relacje z bliskimi, niebezpiecznie je nadwyrężając. Mieli mnie dość, coraz częściej unikając kontaktu - paradoksalnie to oni pchnęli mnie w Twoje ramiona. Ile to czasu zmarnowałem na usprawiedliwianie ich zachowania, ile argumentów wymyśliłem w marnych próbach wybielenia ich najpierw przed sobą, a później gdy stawałaś mi się coraz bliższa również przed Tobą. Czemu do tego wracam? Znowu nie mogę spać, najmilsza. Myśli snują się po mojej głowie dziwnie niespokojnie, a ja prawdę mówiąc nie pamiętam już nocy, którą przespałbym w całości. Eliksiry alchemików pomagają tylko na krótką chwilę, tak samo alkohol – oczami wyobraźni widzę Twoje spojrzenie, w którym zmartwienie przeplata się z dezaprobatą lecz nawet Ty nie byłabyś w stanie rozumieć tego co przeżywam. Dzisiaj już wiem, że nigdy więcej nie napiszę do Ciebie listu prawą dłonią. Co będzie za rok, dwa albo pięć? Oczywiście zdawałem sobie sprawę z tego, że meduza wyniszcza mój organizm szybciej niż innych chorych. Było to wiadome już w chwili, gdy zdiagnozowali ją cztery lata temu. Pamiętasz jak nie mogliście się nadziwić mojemu przypadkowi? Powinna uaktywnić się za jakieś dziesięć, może piętnaście lat i powoli postępować. Leczona i tamowana miała dać mi jeszcze wiele czasu. Dlaczego o tym piszę, skoro wszystko to doskonale wiesz? Chyba po prostu obawiam się przyszłości… Nie, to za mało powiedziane. Tamtej nocy na placu świętego Michała obiecywaliśmy sobie szczerość, pamiętasz? Ja nie zapomniałem, dlatego napiszę to pierwszy i ostatni raz – jestem przerażony, ma chouchou. Nocami takimi jak ta kiedy ból uniemożliwia mi sen nurzam się we wspomnieniach. Staję się ponury, niechętny wszystkim, brak mi cierpliwości nawet wobec zwykłych codziennych spraw. Nie pozwalam by czas zaleczył rany, rozdrapuję je i z dziwną satysfakcją patrzę jak się jątrzą. Nie powinienem tego robić, wiem – brzydzę się tym jak żałosny bywam kiedy nikt tego nie widzi. Kiedyś w bezsenne noce siadywałem do fortepianu i wyciszając salon zaklęciem grałem, aż do świtu. Teraz mógłbym na nim co najwyżej brzdąkać gorzko śmiejąc się w duchu ze swoich naiwnych marzeń, w których to właśnie swoją muzyką zarabiałem na życie pławiąc się w zachwycie publiczności. Kiedy patrzę na puste miejsce po spalonym instrumencie czuję chłodną wdzięczność w stosunku do ojca, który chociaż nie hamował moich artystycznych zapędów nalegał abym odbył staż w Ministerstwie. Wybór odpowiedniego departamentu nie był trudny; nie ograniczały mnie wyniki egzaminów, nie wiązałem też swojej przyszłości z Ministerstwem, także miejsce stażu niespecjalnie mnie interesowało. Zasugerowałem się opinią ojca, chciałem sprawić mu przyjemność. Wybrałem departament Przestrzegania Praw Czarodziejów, tak samo jak niegdyś on sam. Zabawne, ale na przestrzeni lat całkiem polubiłem tę pracę. Jestem w tym dobry, co więcej nie koliduje to specjalnie z moją przypadłością, a przecież właśnie o to się rozchodzi. Czy także odniosłaś wrażenie, że moje życie oscyluje między próbami zadowolenia rodziny, a ograniczeniami, które dyktuje mi meduza? Cena, którą zapłaciliśmy za próbę zbudowania czegoś co nie miało racji bytu w moim świecie była zbyt wielka abym kiedykolwiek mógł zapomnieć czym grozi nieposłuszeństwo wobec mojego ojca, który nie miał w sobie nawet tyle przyzwoitości by pozwolić mi samemu zadecydować czy wciąż chcę do niego należeć. Zniszczył nie tylko nas. Doszczętnie zrujnował również resztki porozumienia między sobą, a mną – nie sądzę aby zwróciło to jego uwagę. Skoro cel został osiągnięty, środki i poboczne efekty nie były warte jego zainteresowania. Nigdy nie traktował mnie jak syna, prędzej jako inwestycję w przyszłość. Wybrakowany towar, który w rękach umiejętnego handlarza mimo wszystko może przynieść zyski. Wysiłek włożony w moje wychowanie nie mógł pójść na marne, lata poświęcone na gruntowną edukację nie mogły się, ot tak, zmarnować. Czemu nie odpuścił? Nie pozwolił mi odejść razem z Tobą? Przedłożył dobro rodu nad szczęście swojego dziecka. Sanctimonia vincet semper. Godziłem się z myślą, że nigdy więcej nie będę mógł tej dewizy nazwać swoją. Patrząc w Twoje oczy nie mogłem dostrzec jej słuszności. Wartości, które wpajano mi od wczesnego dzieciństwa nie miały już dla mnie większego znaczenia. Dla Ciebie byłem gotów porzucić własne nazwisko i wszystko co sobą reprezentowało. Wydawało mi się, że wiele poświęcam dla nas. Nie wiedziałem, bo skąd?, że to nie moje życie zostanie złożone w ofierze tego uniesienia. Chciałbym cofnąć czas, a nie pozostaje mi nic innego niż karnie żyć dalej. Łamię wszystkie złożone obietnice; prędzej czy później każda z nich zamienia się w nic nie znaczące słowa. Twoja twarz zamazuje się w mojej pamięci, a myśli coraz rzadziej zwracają się ku Tobie. Nie mogę dłużej żyć przeszłością, chociaż w noce podobnej do dzisiejszej jest to trudniejsze niż w ciągu dnia kiedy jestem zajęty obowiązkami ciążącymi nad głową. Czy czułabyś się zdradzona wiedząc, że od miesiąca co wieczór zasypiam u boku kobiety nie będącej Tobą? Żeniąc się z Leandrą odkupiłem swoje winy względem ojca. Wsuwając obrączkę na palec lady Avery udowodniłem światu, że pogłoski dotyczące mojej sympatii względem mugolaków i czarodziejów półkrwi nie są warte złamanego knuta. W oczach arystokracji pozostałem tym kim według nich zawsze powinienem być. Nurzam się w fałszu i poczuciu winy, każdego dnia umieram na nowo zbyt słaby aby przeciwstawić się ojcu i jego wpływom. Marzę aby któregoś dnia splunąć mu pod nogi i pójść swoją drogą. Wiem jednak, że to niemożliwe. Strata Ciebie doskonale zobrazowała mi potęgę mojej rodziny. Kimże jestem by się im sprzeciwiać? Nie rozpoznałabyś we mnie mężczyzny, którego kiedyś zwałaś swoim. Czy to naprawdę moje myśli? Drżałabyś pod ich wpływem, niepewna tego kim się stałem. Przemawia przeze mnie gorycz, a przecież nie jestem taki na co dzień. To tylko bezsenność przywołuje demony przeszłości, ból wyzwala tęsknotę za tym kim nigdy nie będę. Wszystko to sprowadza się do wspomnień niedorostka wylewającego wiadro pomyj na mężczyznę, którym się stał (nieważne za czyją sprawą). Merlinie, cóż za bełkot. Za niecałe dwie godziny wzejdzie słońce, a ja, ja będę na powrót tym kim powinienem, nie pozostanie we mnie nic z tego co prezentuję w tym żałosnym momencie. Wytrzeźwieję, wezmę się w ryzy. Wrócę do małżeńskiego łoża i udam, że spędziłem w nim całą noc, a Leandra nie powie ani słowa na ten temat. Gdybyś tylko mogła ją poznać... To jeszcze dziecko, najmilsza! Jest młodsza niż myśmy byli gdy wydawało nam się, że świat należy do nas. Moja żona. Nie potrafię być dla niej mężem na jakiego zasługuje. Boję się, że życie ze mną unieszczęśliwi ją zbyt głęboko. Nic na to nie poradzę, wiesz? Pozostaje mi wyłącznie podejmowanie beznadziejnych prób zbudowania czegoś wartościowego z tego co nam dane, a jak sama wiesz nigdy nie byłem najlepszy w układaniu sobie, a co dopiero innym!, życia. Czasami braknie mi cierpliwości, ganię się za to w duchu i spędzam kolejne zbyt długie godziny poza domem. Pracuję więcej niż powinienem, za często wymiguję się od towarzyskich spędów pozwalając Leandrze bywać na nich samej. Nie oznacza to bynajmniej, że stałem się samotnikiem! Po prostu potrzebuję głębszego oddechu zanim zanurzę się w arystokratyczną zgniliznę, której jestem nieodłącznym elementem. Niecałe dwa lata temu, gdy Cię straciłem myślałem, że już nigdy nie będę szczęśliwy. Było to naiwne, usprawiedliwia mnie jednak młodość i pierwsze tak głębokie zauroczenie. Zdarzają mi się chwile takie jak ta lecz jest ich coraz mniej, a ja nie miewam już z tego powodu wyrzutów sumienia ciężących na sercu niczym głaz. Ostatni raz przebiegam spojrzeniem po zapisanych stronach wiedząc, że po włożeniu ich do koperty będę jedynym, który kiedykolwiek to uczyni.
"Przecież mnie znasz na pamięć,
przecież to wszystko wiesz."
16 | |
0 | |
11 | |
0 | |
0 | |
0 | |
3 |
Różdżka, 12 pkt statystyk, teleportacja
chciałbym zostawić to wszystko
i
ta głupia nadzieja
że
mam coś jeszcze
do zostawienia
Witamy wśród Morsów
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot