sypialnia
AutorWiadomość
sypialnia
Legenda głosi, że kiedyś w niej posprzątał; by dostać się do tonącego w pościeli łóżka, trzeba pokonać istny tor przeszkód. Podłoga tonie pod ciężarem losowych części garderoby (także tych nienależących do niego), przypadkowych przedmiotów, które wcale nie powinny się tu znajdować (czy to podręcznik do zaklęć dla trzeciorocznych?) i rzeczy związanych z Quidditchem. Douglas nie raz wbił sobie w stopę lśniące, srebrne klipsy do spinania gałązek. O szafę opiera się zawsze wypolerowana miotła, której dotknięcie grozi przemienieniem w królika.
Na kremowej ścianie przy łóżku wiszą oprawione w ramki zdjęcia - z części uśmiecha się drużyna ubrana w żółto-czarne stroje, niektóre przedstawiają z pozoru nic nieznaczące miejsca. Na szybie wielkiego okna wychodzącego na czarodziejską uliczkę coraz częściej widać odciski brudnych, dziecięcych dłoni.
Na kremowej ścianie przy łóżku wiszą oprawione w ramki zdjęcia - z części uśmiecha się drużyna ubrana w żółto-czarne stroje, niektóre przedstawiają z pozoru nic nieznaczące miejsca. Na szybie wielkiego okna wychodzącego na czarodziejską uliczkę coraz częściej widać odciski brudnych, dziecięcych dłoni.
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Opatulona ciepłym swetrem, w grubych rajstopach i zimowej, ponurej sukience pukam do drzwi niecierpliwie, podejrzewając – najprawdopodobniej słusznie – że znowu otworzy mi Twoja kilkuletnia córka. Najpierw usłyszę Twój krzyk z oddali mieszkania, kiedy będziesz wylegiwał się leniwie na kanapie i dyrygował swoim malutkim dzieckiem. Zaraz potem ciche, nasilające się z każdą sekundą szuranie, kiedy Pearlie będzie ciągnąć drewniane krzesło przez kuchnię i cały korytarzyk. Lecz zanim uda jej się trafić właściwym kluczem do zamka, a w szczególności przekręcić go w odpowiednią stronę, za drzwiami rozlegnie się kolejno brzdęk, zgrzyt i trzask. Uchylą się one nieśmiało, dziewczynka wytknie nos, pozna mnie – z tacą pełną babeczek! - i wpuści do środka. Swoją drogą Doug, gdy tak czekam zawsze – lub naciskam klamkę i orientuję się, że drzwi są otwarte, nie powiem, bardzo odpowiedzialnie – aż twoje dziecko dotarga to skatowane krzesło do drzwi i w końcu uda jej się przekręcić zamek, odnajduję odpowiedzi na wiele nurtujących mnie pytań. Zwłaszcza na to jedno: dlaczego masz tak mało, przynajmniej stałych i takich, których widzę więcej niż raz, gości.
I tym razem w drzwiach staje kilkuletnia dziewczynka z zadartym nosem spoglądając na mnie ze wysokości swoich stu kilkunastu centymetrów.
-Co słychać, maleńka? - witam cię skarbie czule, ponieważ wiem, że Douga nie stać na nic ponad przynieś mi piwo, kobieto, a że w Twoim kierunku nie wypada się w ten sposób zwracać – i chyba nawet on o tym wie - zapewne nie rozmawiacie w ogóle. Podnoszę się zaraz, gdy już złożę na twoim czole słodki pocałunek, zamknę drzwi i z tacą w jednej ręce a w drugiej ciągnąc za sobą to nieszczęsne krzesło, mówię głośno, wyraźnie, (cobyś doskonale mnie usłyszał) aczkolwiek całkowicie spokojnie – Kiedy przestaniesz traktować siostrzenicę jak tanią siłę roboczą, Doug?- i nie złoszczę się, choć załamuję ręce nad tobą a w szczególności losem twojej córeczki. Martwi mnie to, jeśli mam być szczera choć nie powiem tego na głos, a będę ganić cię przez śmiech dopóty dopóki nie nauczysz się odpowiedzialności. A może kiedyś stracę do ciebie cierpliwość. Nie wiem. Rzadko mi się zdarza.
Stawiam krzesło przy stoliku w kuchni, babeczki zostawiam na stole, aby z rękoma skrzyżowanymi na piersi, stanąć w drzwiach twojej sypialni – Och, Doug – i nie wiem czy wzdycham nad stanem, w którym cię znajduję czy całokształtem, jaki prezentujesz – Co się stało? - pytam łagodnie, z czystym, fachowym zainteresowaniem i troską czającą się w tonie. Podchodzę do ciebie omijając te wszystkie podłogowe przeszkody, których lokalizację – i to wcale nie jest zabawne – znam na pamięć. Tak mi się przynajmniej wydaje, zanim nie trafię na kolejny nabytek twojej antycznej kolekcji. Kątem oka dostrzegam zakrwawiony, rzuconą na wieszak, strój szukającego i chyba znam przyczynę twojego cierpienia.
I tym razem w drzwiach staje kilkuletnia dziewczynka z zadartym nosem spoglądając na mnie ze wysokości swoich stu kilkunastu centymetrów.
-Co słychać, maleńka? - witam cię skarbie czule, ponieważ wiem, że Douga nie stać na nic ponad przynieś mi piwo, kobieto, a że w Twoim kierunku nie wypada się w ten sposób zwracać – i chyba nawet on o tym wie - zapewne nie rozmawiacie w ogóle. Podnoszę się zaraz, gdy już złożę na twoim czole słodki pocałunek, zamknę drzwi i z tacą w jednej ręce a w drugiej ciągnąc za sobą to nieszczęsne krzesło, mówię głośno, wyraźnie, (cobyś doskonale mnie usłyszał) aczkolwiek całkowicie spokojnie – Kiedy przestaniesz traktować siostrzenicę jak tanią siłę roboczą, Doug?- i nie złoszczę się, choć załamuję ręce nad tobą a w szczególności losem twojej córeczki. Martwi mnie to, jeśli mam być szczera choć nie powiem tego na głos, a będę ganić cię przez śmiech dopóty dopóki nie nauczysz się odpowiedzialności. A może kiedyś stracę do ciebie cierpliwość. Nie wiem. Rzadko mi się zdarza.
Stawiam krzesło przy stoliku w kuchni, babeczki zostawiam na stole, aby z rękoma skrzyżowanymi na piersi, stanąć w drzwiach twojej sypialni – Och, Doug – i nie wiem czy wzdycham nad stanem, w którym cię znajduję czy całokształtem, jaki prezentujesz – Co się stało? - pytam łagodnie, z czystym, fachowym zainteresowaniem i troską czającą się w tonie. Podchodzę do ciebie omijając te wszystkie podłogowe przeszkody, których lokalizację – i to wcale nie jest zabawne – znam na pamięć. Tak mi się przynajmniej wydaje, zanim nie trafię na kolejny nabytek twojej antycznej kolekcji. Kątem oka dostrzegam zakrwawiony, rzuconą na wieszak, strój szukającego i chyba znam przyczynę twojego cierpienia.
Gość
Gość
Tym razem nie wylegiwał się na kanapie, łaskawie wskazując có... - nie, ten wyraz nie przeszedłby mu nawet przez myśl - wskazując młodej ciągnącą się milami listę zadań do wykonania na już, na dziś, na teraz.
Zamiast tego stał przed lustrem (pokrytym taflą kurzu, a także ginącym za zasłoną ruszających się niemrawo zdjęć przedstawiających jego samego otoczonych gromadą ludzi, którzy mimo tego, że byli bliscy, zdawali się obcy), patrząc tępo na swoje odbicie i analizując każdą skazę. Oko sine nieprzerwanie od tygodnia, kiedy zapuścił się w którąś z gorszych uliczek. Zakrzywiony nos złamany już miliony razy - ostatnio przed paroma tygodniami, najpewniej w trakcie treningu. Nie pamiętał. Dopiero gojąca się warga, pamiątka po bójce w jednym z tych paskudnych barów, do których nie zapuszcza się nikt, kto nie szuka zwady; teraz rozwalona na nowo, krwawiąca bez przerwy na wytchnienie.
Zgadywał, że uszkodził coś więcej niż wargę. Pluł krwią już niemalże godzinę, i - jakby na złość sobie? - cały czas rozogniał ranę na nowo, a potem krzywił się i warczał na niewinne dziecko, które sporadycznie przychodziło sprawdzić, dlaczego stał w milczeniu, wyłącznie co jakiś czas przecinając je ciężkim przekleństwem.
O, nawet ruszał mu się jeden z zębów - świetnie, po prostu świetnie, powtarzał w duchu jak mantrę, nie przestając spoglądać na własne spojrzenie ze zmarszczonymi mocno brwiami, aż w końcu ze złością odepchnął się od szafki. Odrobinę zbyt mocno. Stary mebel, przez brak jednej z nóżek, zachwiał się, a najbardziej zniszczona z szuflad otworzyła się z cichym skrzypnięciem, by zaraz wypluć na podłogę swoją zawartość. Dość różną.
I właśnie wtedy rozległo się pukanie. Wrzasnął na dziecko raz jeszcze, schylając się, by podnieść z drewnianych paneli jakieś papiery, cały stos śmieci i swój pierwszy złapany znicz, który zachował sobie (kto wie, może nawet nie do końca legalnie) na pamiątkę. Odgarnął stopą pod łóżko część bałaganu, który zalegał na podłodze już zatrważającą ilość czasu, a potem odwrócił się w kierunku drzwi, taksując spojrzeniem zbliżającą się sylwetkę.
- Melle - palnął z niemałym zaskoczeniem, zastanawiając się, czy znów nie zapomniał o umówionym spotkaniu. Może i uśmiechnąłby się w jej stronę (zaskakująco łagodnie na sam fakt bycia jedynym w swoim rodzaju Douglasem Jonesem), ale był zbyt podirytowany rozwaloną szafką i krwią wciąż sączącą się lekko z ust, by w ogóle myśleć o podnoszeniu ich kącików. - To? Nic takiego. - Jak zwykle wzruszył lekceważąco ramionami. - Byłem na treningu.
Powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem, dostrzegając nieco zakrwawiony żółto-czarny materiał, a potem ledwo powstrzymał się od westchnięcia, bo domyślał się, co go czeka. Wykład? Próba zasklepienia wszystkich ran?
- Zabłądziłaś czy przyszłaś w konkretnym celu? - spytał jak zwykle impertynencko, choć Amelle znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chciał zabrzmieć źle. Że po prostu... nie umiał inaczej.
Zamiast tego stał przed lustrem (pokrytym taflą kurzu, a także ginącym za zasłoną ruszających się niemrawo zdjęć przedstawiających jego samego otoczonych gromadą ludzi, którzy mimo tego, że byli bliscy, zdawali się obcy), patrząc tępo na swoje odbicie i analizując każdą skazę. Oko sine nieprzerwanie od tygodnia, kiedy zapuścił się w którąś z gorszych uliczek. Zakrzywiony nos złamany już miliony razy - ostatnio przed paroma tygodniami, najpewniej w trakcie treningu. Nie pamiętał. Dopiero gojąca się warga, pamiątka po bójce w jednym z tych paskudnych barów, do których nie zapuszcza się nikt, kto nie szuka zwady; teraz rozwalona na nowo, krwawiąca bez przerwy na wytchnienie.
Zgadywał, że uszkodził coś więcej niż wargę. Pluł krwią już niemalże godzinę, i - jakby na złość sobie? - cały czas rozogniał ranę na nowo, a potem krzywił się i warczał na niewinne dziecko, które sporadycznie przychodziło sprawdzić, dlaczego stał w milczeniu, wyłącznie co jakiś czas przecinając je ciężkim przekleństwem.
O, nawet ruszał mu się jeden z zębów - świetnie, po prostu świetnie, powtarzał w duchu jak mantrę, nie przestając spoglądać na własne spojrzenie ze zmarszczonymi mocno brwiami, aż w końcu ze złością odepchnął się od szafki. Odrobinę zbyt mocno. Stary mebel, przez brak jednej z nóżek, zachwiał się, a najbardziej zniszczona z szuflad otworzyła się z cichym skrzypnięciem, by zaraz wypluć na podłogę swoją zawartość. Dość różną.
I właśnie wtedy rozległo się pukanie. Wrzasnął na dziecko raz jeszcze, schylając się, by podnieść z drewnianych paneli jakieś papiery, cały stos śmieci i swój pierwszy złapany znicz, który zachował sobie (kto wie, może nawet nie do końca legalnie) na pamiątkę. Odgarnął stopą pod łóżko część bałaganu, który zalegał na podłodze już zatrważającą ilość czasu, a potem odwrócił się w kierunku drzwi, taksując spojrzeniem zbliżającą się sylwetkę.
- Melle - palnął z niemałym zaskoczeniem, zastanawiając się, czy znów nie zapomniał o umówionym spotkaniu. Może i uśmiechnąłby się w jej stronę (zaskakująco łagodnie na sam fakt bycia jedynym w swoim rodzaju Douglasem Jonesem), ale był zbyt podirytowany rozwaloną szafką i krwią wciąż sączącą się lekko z ust, by w ogóle myśleć o podnoszeniu ich kącików. - To? Nic takiego. - Jak zwykle wzruszył lekceważąco ramionami. - Byłem na treningu.
Powędrował wzrokiem za jej spojrzeniem, dostrzegając nieco zakrwawiony żółto-czarny materiał, a potem ledwo powstrzymał się od westchnięcia, bo domyślał się, co go czeka. Wykład? Próba zasklepienia wszystkich ran?
- Zabłądziłaś czy przyszłaś w konkretnym celu? - spytał jak zwykle impertynencko, choć Amelle znała go na tyle dobrze, by wiedzieć, że nie chciał zabrzmieć źle. Że po prostu... nie umiał inaczej.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W porządku. Udaję, że ci wierzę, że to nic takiego, że byłeś na treningu – choć to może prawda! - lecz moje myśli galopują z zawracającą prędkością tworząc czarne zakrapiane krwią scenariusze. Odsuwam prędko złe myśli, odsuwam prędko swe obawy, bo wiem, że niczego z ciebie nie wyciągnę, bo wiem, że nie powiesz mi, jeśli było inaczej niż tak jak mówisz, całej prawdy. Jesteś ciężki. Nie wiem do końca, co mam przez to rozumieć, ale to chyba najodpowiedniejsze określenie. Bo ciężko do ciebie dotrzeć. Ciężko cię zrozumieć. Ciężko z tobą wytrzymać. Ale i tak tu jestem, zawsze na zawołanie, zawsze obok, gdy zostawiasz niewychowaną Lizzy samą, zawsze, kiedy mnie potrzebujesz. Przybiegam.
Może po prostu tego potrzebuję. Opiekować się k i m ś, doglądać czy leczyć drobne kontuzje jak te, które doznajesz, odwiedzać w szpitalu, martwić się, gdy twoja siostrzenica znowu znika, a ty tego nie zauważasz i przypominasz sobie o niej, gdy odwiedzam was, aby poczęstować upieczonymi babeczkami. Które się nie udały, ani tym razem, ani każdym kolejnym. Po prostu jestem beznadziejną (ćśś!) kucharką.
Wzdycham głęboko, pełna cierpliwości, pełna niepokoju i troski, która odbija się szkłem w moich oczach, gdy patrzę na ciebie ciemnymi węgielkami spod zmarszczonych brwi. Twój ton pozostawia wiele do życzenia, ale za którymś razem przestałam zauważać, że jest w nim coś nieodpowiedniego, że zachowujesz się zuchwale, że jesteś irytujący, arogancki i posiadasz tysiące cech, których nie toleruję u nikogo innego. Nie wiem, dlaczego nadal tu stoję, nigdy się nad tym nie zastanawiam, co skłoniło mnie, by zostać opiekunką twojej podopiecznej, by przychodzić przynajmniej raz dziennie, co skłoniło mnie, żeby tobie zaufać? I nie uciekać na każdą negatywną nutę w twym głosie, co robię, gdy spotykam równych tobie? Nie płoszysz mnie, nie wyganiasz, nie sprawiasz, że umykam, że boję się odrzucenia, że czuję się niepewnie. Bo wracam, ciągle i ciągle, bo wiem (mam nadzieję), że mnie potrzebujesz, bo wiem, że beze mnie nie dasz sobie rady, bo wydaje mi się, że pod zakrzepłą krwią, garbatym nosem i nieprzyjemnym grymasem znajduje się osoba, której mogę z a u f a ć. Mimo wszystko.
Nigdy nie mówiłam, że nie przelewa się przeze mnie patos, że sprawy bagatelne nie budzą we mnie burzy emocji, że sytuacje pospolite i codzienne nie podlegają pełnej, intensywnej analizie. Każda nuta, każde drgnięcie mięśni, gest, spojrzenie – obserwuję, miotam się, staram odnaleźć.
A może, po prostu, chcę być komuś potrzebna? Może znów chodzi o mnie?
-Przyniosłam babeczki – rzucam swobodnie, przyjmuję twoje marne wytłumaczenie. W porządku, to n i c, zapamiętam. Ale pozwól mi się sobą zająć, w porządku? - sama je upiekłam – chwalę się, choć w moim głosie nie słychać ani odrobiny dumy. Nie jestem jakoś specjalnie zadowolona, ot – Zresztą wiesz, że nigdy nie błądzę – i w tym momencie jestem odrobinę rozbawiona.
Zawsze na czas, zawsze z planem pod ręką, nigdy nie wychodzę poza wytyczony tor. Taka po prostu jestem. Perfekcyjna.
Co prawda kucharką perfekcyjną nie jestem, raczej beznadziejną. Ale staram się!
-Czy mogę? - pytam się najpierw, czekam na pozwolenie, gdy wyciągam różdżkę, zbliżam się i ujmuję cię delikatnie za brodę. (choć mam daleko, przyznaję ze smutkiem)
Może po prostu tego potrzebuję. Opiekować się k i m ś, doglądać czy leczyć drobne kontuzje jak te, które doznajesz, odwiedzać w szpitalu, martwić się, gdy twoja siostrzenica znowu znika, a ty tego nie zauważasz i przypominasz sobie o niej, gdy odwiedzam was, aby poczęstować upieczonymi babeczkami. Które się nie udały, ani tym razem, ani każdym kolejnym. Po prostu jestem beznadziejną (ćśś!) kucharką.
Wzdycham głęboko, pełna cierpliwości, pełna niepokoju i troski, która odbija się szkłem w moich oczach, gdy patrzę na ciebie ciemnymi węgielkami spod zmarszczonych brwi. Twój ton pozostawia wiele do życzenia, ale za którymś razem przestałam zauważać, że jest w nim coś nieodpowiedniego, że zachowujesz się zuchwale, że jesteś irytujący, arogancki i posiadasz tysiące cech, których nie toleruję u nikogo innego. Nie wiem, dlaczego nadal tu stoję, nigdy się nad tym nie zastanawiam, co skłoniło mnie, by zostać opiekunką twojej podopiecznej, by przychodzić przynajmniej raz dziennie, co skłoniło mnie, żeby tobie zaufać? I nie uciekać na każdą negatywną nutę w twym głosie, co robię, gdy spotykam równych tobie? Nie płoszysz mnie, nie wyganiasz, nie sprawiasz, że umykam, że boję się odrzucenia, że czuję się niepewnie. Bo wracam, ciągle i ciągle, bo wiem (mam nadzieję), że mnie potrzebujesz, bo wiem, że beze mnie nie dasz sobie rady, bo wydaje mi się, że pod zakrzepłą krwią, garbatym nosem i nieprzyjemnym grymasem znajduje się osoba, której mogę z a u f a ć. Mimo wszystko.
Nigdy nie mówiłam, że nie przelewa się przeze mnie patos, że sprawy bagatelne nie budzą we mnie burzy emocji, że sytuacje pospolite i codzienne nie podlegają pełnej, intensywnej analizie. Każda nuta, każde drgnięcie mięśni, gest, spojrzenie – obserwuję, miotam się, staram odnaleźć.
A może, po prostu, chcę być komuś potrzebna? Może znów chodzi o mnie?
-Przyniosłam babeczki – rzucam swobodnie, przyjmuję twoje marne wytłumaczenie. W porządku, to n i c, zapamiętam. Ale pozwól mi się sobą zająć, w porządku? - sama je upiekłam – chwalę się, choć w moim głosie nie słychać ani odrobiny dumy. Nie jestem jakoś specjalnie zadowolona, ot – Zresztą wiesz, że nigdy nie błądzę – i w tym momencie jestem odrobinę rozbawiona.
Zawsze na czas, zawsze z planem pod ręką, nigdy nie wychodzę poza wytyczony tor. Taka po prostu jestem. Perfekcyjna.
Co prawda kucharką perfekcyjną nie jestem, raczej beznadziejną. Ale staram się!
-Czy mogę? - pytam się najpierw, czekam na pozwolenie, gdy wyciągam różdżkę, zbliżam się i ujmuję cię delikatnie za brodę. (choć mam daleko, przyznaję ze smutkiem)
Gość
Gość
Nigdy nie patrzył na nią w jakiś niezwykły sposób, nigdy celowo nie zachowywał się przy niej inaczej, niż przy całej reszcie; najprawdopodobniej po prostu nie potrafił przemóc własnej natury. Natury człowieka od najmłodszych lat zwodzonego pewnością, że mężczyźnie nie przystoi czuć, że mężczyzna jest zdobywcą, że ma podbijać, nie rozczulać się nad uniesieniami serca.
A gdy raz zasieje się w dziecięcej psychice myśl, że nic nie zostało mu przydzielone z góry, że musi wywalczyć pięściami i groźnym spojrzeniem własny przyjemny byt, nie tak łatwo to znów wyplenić - rozrasta się jak chwast, tłumiąc już nawet wrodzoną racjonalność.
Tylko jeszcze pytanie, czy kiedykolwiek taką miał.
Może był stworzonych do nieskończonych bojów, do batalii bez większego celu, do rycerstwa bez honoru, do przedzierania się przez rzeczywistość siłą własnych pięści; rozmyślanie nad sensem egzystencji nigdy nie zaprzątało mu głowy, wolał chwytać się tego co tu i teraz, naturalistycznie zachłysnąć się brutalnością świata. W której pławił się, bo tylko adrenalina tętniąca w żyłach potrafiła przynieść mu jeszcze poczucie spełnienia.
To przykre, wypalić się całkiem, będąc tak młodym, myśleć, że zdobyło się świat, będąc tak niedoświadczonym, tęsknić za przeżyciami, mając je tuż pod nosem. Tylko trzeba spojrzeć nieco dalej, niż za jego koniuszek.
- Miło - nie podziękował, bo chyba nie potrafił; nawet to jedno słowo, rzucone tak obojętnie, jakby z trudem przedarło mu się przez gardło. A potem szybko zgasło.
Zastanawiał się, dlaczego wciąż tu była; stał się oschły, bo w jej towarzystwie, o zgrozo, umiał zachować się naturalnie - a w jego naturalności leżały wyłącznie głuche półsłówka i ignorancja wprawiająca wypowiadane zgłoski w nieprzyjemny rezonans. Ale ona dalej tu była: istota krucha, nieskażona beznadzieją świata, wpatrzona w iluzję, opanowana pewnością, że zła nie było, że zło wcale właśnie przed nią nie stało, że nie patrzyło na nią przez pryzmat błękitnych tęczówek.
Przecież mógł tak łatwo zrobić jej krzywdę.
Tyle że nie robił; więc nie było sensu marnować myśli, pozwalać czasowi uciekać przez palce. Patrząc na Melle przez chwilę w milczeniu, potarł lewą stronę szczęki, zresztą - masochistycznie. Odezwała się znów falą bólu i skrzywił się, nawet nie dlatego, że cierpiał fizycznie, tylko dlatego, że okazał słabość. Nie lubił tego robić. Nie mógłby spojrzeć we własne lustrzane odbicie, gdyby był słaby.
- Ale kiedyś tu zabłądziłaś - wtrącił pewnie, choć, prawdę mówiąc, nie pamiętał już, jak to było; wyparł z umysłu okoliczności spotkania, nie chciał i nie umiał przypomnieć sobie, kto zapukał pierwszy, w jakim celu, z jakiej przyczyny.
I znów nie odpowiedział nic, ale nie drgnął, gdy podeszła. Spojrzał jej prosto w oczy, wciąż milcząc; to, że nie odsunął się, być może mogła już uznać za sukces. I to, że dał sobie pomóc. - Jesteś zmęczona - stwierdził fakt, choć może się mylił; może niewystarczająco często oglądał ją z tak bliska, nie był przyzwyczajony do skaz w urodzie kuzynki widzianych dopiero wtedy, gdy ktoś podsunie mu je pod nos.
A gdy raz zasieje się w dziecięcej psychice myśl, że nic nie zostało mu przydzielone z góry, że musi wywalczyć pięściami i groźnym spojrzeniem własny przyjemny byt, nie tak łatwo to znów wyplenić - rozrasta się jak chwast, tłumiąc już nawet wrodzoną racjonalność.
Tylko jeszcze pytanie, czy kiedykolwiek taką miał.
Może był stworzonych do nieskończonych bojów, do batalii bez większego celu, do rycerstwa bez honoru, do przedzierania się przez rzeczywistość siłą własnych pięści; rozmyślanie nad sensem egzystencji nigdy nie zaprzątało mu głowy, wolał chwytać się tego co tu i teraz, naturalistycznie zachłysnąć się brutalnością świata. W której pławił się, bo tylko adrenalina tętniąca w żyłach potrafiła przynieść mu jeszcze poczucie spełnienia.
To przykre, wypalić się całkiem, będąc tak młodym, myśleć, że zdobyło się świat, będąc tak niedoświadczonym, tęsknić za przeżyciami, mając je tuż pod nosem. Tylko trzeba spojrzeć nieco dalej, niż za jego koniuszek.
- Miło - nie podziękował, bo chyba nie potrafił; nawet to jedno słowo, rzucone tak obojętnie, jakby z trudem przedarło mu się przez gardło. A potem szybko zgasło.
Zastanawiał się, dlaczego wciąż tu była; stał się oschły, bo w jej towarzystwie, o zgrozo, umiał zachować się naturalnie - a w jego naturalności leżały wyłącznie głuche półsłówka i ignorancja wprawiająca wypowiadane zgłoski w nieprzyjemny rezonans. Ale ona dalej tu była: istota krucha, nieskażona beznadzieją świata, wpatrzona w iluzję, opanowana pewnością, że zła nie było, że zło wcale właśnie przed nią nie stało, że nie patrzyło na nią przez pryzmat błękitnych tęczówek.
Przecież mógł tak łatwo zrobić jej krzywdę.
Tyle że nie robił; więc nie było sensu marnować myśli, pozwalać czasowi uciekać przez palce. Patrząc na Melle przez chwilę w milczeniu, potarł lewą stronę szczęki, zresztą - masochistycznie. Odezwała się znów falą bólu i skrzywił się, nawet nie dlatego, że cierpiał fizycznie, tylko dlatego, że okazał słabość. Nie lubił tego robić. Nie mógłby spojrzeć we własne lustrzane odbicie, gdyby był słaby.
- Ale kiedyś tu zabłądziłaś - wtrącił pewnie, choć, prawdę mówiąc, nie pamiętał już, jak to było; wyparł z umysłu okoliczności spotkania, nie chciał i nie umiał przypomnieć sobie, kto zapukał pierwszy, w jakim celu, z jakiej przyczyny.
I znów nie odpowiedział nic, ale nie drgnął, gdy podeszła. Spojrzał jej prosto w oczy, wciąż milcząc; to, że nie odsunął się, być może mogła już uznać za sukces. I to, że dał sobie pomóc. - Jesteś zmęczona - stwierdził fakt, choć może się mylił; może niewystarczająco często oglądał ją z tak bliska, nie był przyzwyczajony do skaz w urodzie kuzynki widzianych dopiero wtedy, gdy ktoś podsunie mu je pod nos.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie możesz mieć racji, bo wszystko co mówisz przeciwko temu, co mówię ja n i e może być prawdą. Już pomijając to, że oboje kierujemy się – wbrew pozorom – podobnymi zasadami, wielce przeświadczeni o swojej wielkości w światach tak odmiennych i różnych, że niemożliwym jest, by kiedyś się spotkały. A jednak my się spotkaliśmy. W porządku. Zabłądziłam. Przyszłam tu w całkowicie innym celu, już nie pamiętam nawet dlaczego. Czegoś potrzebowałam? Cukru? Pomocy?
Nie pamiętam, ale z pewnością było to prozaiczne i bez znaczenia, powiedziałabym, że przyszłam tu tylko po to, by zaraz wyjść, nie zadomowić się i, o zgrozo, poczuć niemal jak u siebie. Nie po to, żeby akceptować – może z odrobiną irytacji, lecz jednak z całą masą złotej cierpliwości – twój oschły ton, twoją kamienną obojętność. Jesteś jak marmurowy posąg, nie mówisz prawie wcale – czułe słówka zostawiasz na zaś dla swoich licznych towarzyszek – a potok słów, jakiekolwiek by nie były, odbijają się od ciebie i wracają, zazwyczaj bez odzewu. Więc to nic dziwnego, naprawdę, że odpowiadasz tak oschle, że mruczysz coś pod nosem niewyraźnie, powinnam się nawet cieszyć, że nie zbywasz mnie milczeniem lub też właśnie nim pozwalasz, bym się do ciebie zbliżyła.
Ja natomiast nie wiem, czy chcę wyprowadzać cię z błędu. Czy chcę wyprowadzać z błędu samą siebie i starać się udowodnić sobie, że mam kontrolę nad swoim życiem, a ty nie jesteś przypadkiem, na który nie miałam wpływu. Zbiegiem okoliczności, dość mało prawdopodobnym.
Choć nadal dziwnie mówić do ciebie kuzynie, myśleć o tobie w taki sposób czy nawet uwzględniać cię w ramach dalszej rodziny, której nie miałam okazji poznać. Pozostanę więc przy Dougu z naprzeciwka.
-To było kiedyś – teraz już nie pozwoliłabym sobie na taki... błąd?
Sama nie wiem, ty mi powiedz.
-Nie wierć się – mówisz mi, że jestem zmęczona, ja ci powiem, że jesteś szalony – Weź te – łapy – ręce – przytrzymuję twoją dłoń, byś więcej nie robił sobie krzywdy, nie sprawdzał progu bólu czy nie poszukiwał sposobu na to, aby udowodnić mi, że go nie odczuwasz. Lub udowodnić to samemu sobie – Dziękuję – łaskawcze. Teraz mogę ci pomóc - Fosilio - mruczę pod nosem starając się zasklepić ranę, jakkolwiek jest głęboka.
Wątpię, że przy swojej obiecującej aparycji chciałbyś chodzić z kamiennym strupem na twarzy – może to sposób, żeby odstraszyć niechcianych gości (niegodne dziewczęta?) dobijających się do twoich drzwi lub rozbawić Lizzy? Przy tobie, doprawdy, rzadko ma okazje na śmiech.
-Nie jestem – może troszkę. Zmęczona. Rozczarowana. Roztrzęsiona. Wszystkim, co mnie spotyka – nie użalam się nad sobą, moje życie naprawdę ogranicza się do niewielu ludzi. Być może dlatego dotkliwiej odczuwam stratę choćby jednego z nich – A co? - zerkam na lustro pochylając się w jego kierunku i przyglądając z zaciekawieniem swojej twarzy próbując dostrzec niuanse świadczące o moim zmęczeniu. Podkrążone oczy? Smutne spojrzenie? Widzę tylko swoje odbicie, nic więcej. Jestem niemal tak poważna jak zwykle, może odrobinę zaniepokojona.
Może się starzeję?
-Źle wyglądam? Coś nie tak? - widzisz rzeczy, których nie zauważam ja? To byłoby dopiero straszne. Że jesteś o krok przede mną. Że wiesz o mnie więcej niż ja sama – Och, jakkolwiek źle bym nie wyglądała, na pewno wyglądam lepiej niż ty – ale ze mnie zabawna kobietka. Poklepałabym ciebie po ramieniu w akcie pocieszenia, ale stać mnie tylko na życzliwy uśmiech – Uważaj na siebie następnym razem – bo znajdę jeszcze gorszy sposób na to, żeby cię naprawić.
Poczekaj.
Ach tak, zapomniałam, że mnie nie posłuchasz.
Nie pamiętam, ale z pewnością było to prozaiczne i bez znaczenia, powiedziałabym, że przyszłam tu tylko po to, by zaraz wyjść, nie zadomowić się i, o zgrozo, poczuć niemal jak u siebie. Nie po to, żeby akceptować – może z odrobiną irytacji, lecz jednak z całą masą złotej cierpliwości – twój oschły ton, twoją kamienną obojętność. Jesteś jak marmurowy posąg, nie mówisz prawie wcale – czułe słówka zostawiasz na zaś dla swoich licznych towarzyszek – a potok słów, jakiekolwiek by nie były, odbijają się od ciebie i wracają, zazwyczaj bez odzewu. Więc to nic dziwnego, naprawdę, że odpowiadasz tak oschle, że mruczysz coś pod nosem niewyraźnie, powinnam się nawet cieszyć, że nie zbywasz mnie milczeniem lub też właśnie nim pozwalasz, bym się do ciebie zbliżyła.
Ja natomiast nie wiem, czy chcę wyprowadzać cię z błędu. Czy chcę wyprowadzać z błędu samą siebie i starać się udowodnić sobie, że mam kontrolę nad swoim życiem, a ty nie jesteś przypadkiem, na który nie miałam wpływu. Zbiegiem okoliczności, dość mało prawdopodobnym.
Choć nadal dziwnie mówić do ciebie kuzynie, myśleć o tobie w taki sposób czy nawet uwzględniać cię w ramach dalszej rodziny, której nie miałam okazji poznać. Pozostanę więc przy Dougu z naprzeciwka.
-To było kiedyś – teraz już nie pozwoliłabym sobie na taki... błąd?
Sama nie wiem, ty mi powiedz.
-Nie wierć się – mówisz mi, że jestem zmęczona, ja ci powiem, że jesteś szalony – Weź te – łapy – ręce – przytrzymuję twoją dłoń, byś więcej nie robił sobie krzywdy, nie sprawdzał progu bólu czy nie poszukiwał sposobu na to, aby udowodnić mi, że go nie odczuwasz. Lub udowodnić to samemu sobie – Dziękuję – łaskawcze. Teraz mogę ci pomóc - Fosilio - mruczę pod nosem starając się zasklepić ranę, jakkolwiek jest głęboka.
Wątpię, że przy swojej obiecującej aparycji chciałbyś chodzić z kamiennym strupem na twarzy – może to sposób, żeby odstraszyć niechcianych gości (niegodne dziewczęta?) dobijających się do twoich drzwi lub rozbawić Lizzy? Przy tobie, doprawdy, rzadko ma okazje na śmiech.
-Nie jestem – może troszkę. Zmęczona. Rozczarowana. Roztrzęsiona. Wszystkim, co mnie spotyka – nie użalam się nad sobą, moje życie naprawdę ogranicza się do niewielu ludzi. Być może dlatego dotkliwiej odczuwam stratę choćby jednego z nich – A co? - zerkam na lustro pochylając się w jego kierunku i przyglądając z zaciekawieniem swojej twarzy próbując dostrzec niuanse świadczące o moim zmęczeniu. Podkrążone oczy? Smutne spojrzenie? Widzę tylko swoje odbicie, nic więcej. Jestem niemal tak poważna jak zwykle, może odrobinę zaniepokojona.
Może się starzeję?
-Źle wyglądam? Coś nie tak? - widzisz rzeczy, których nie zauważam ja? To byłoby dopiero straszne. Że jesteś o krok przede mną. Że wiesz o mnie więcej niż ja sama – Och, jakkolwiek źle bym nie wyglądała, na pewno wyglądam lepiej niż ty – ale ze mnie zabawna kobietka. Poklepałabym ciebie po ramieniu w akcie pocieszenia, ale stać mnie tylko na życzliwy uśmiech – Uważaj na siebie następnym razem – bo znajdę jeszcze gorszy sposób na to, żeby cię naprawić.
Poczekaj.
Ach tak, zapomniałam, że mnie nie posłuchasz.
Gość
Gość
The member 'Amelle Goyle' has done the following action : rzut kością
'k100' : 3
'k100' : 3
Też nie pamiętał, co ją tu sprowadziło za pierwszym razem, ale każda z możliwości zakrawała o niedorzeczność tak mocno, że było to właściwie zabawne.
Potrzeba pomocy? - przecież w życiu by jej nie zaoferował.
Poszukiwanie towarzystwa? - miałaby trudność ze znalezieniem gorszego.
Ciekawość? - nie bez przyczyny zwą ją pierwszym krokiem do piekła.
Przewrotny los? - w takim razie nie przewrotny, lecz złośliwy, życzący jej nieszczęścia, skazujący na obecność malkontenta, mruka, okrutnika i egoisty.
- Kiedyś - powtórzył po niej z cieniem cynicznego uśmiechu, a w jego oczach, zdawałoby się, czaiła się tylko szydera i prostacka nonszalancja; skrywał szczere rozbawienie, pozwalając mu błyskać wyłącznie lichym, niezauważalnym płomieniem. - A jednak wciąż tu błądzisz - bo nie do końca wierzył, że przychodziła do niego z własnej woli. To musiał być bardziej masochistyczny odruch, próba odnalezienia atencji, choć nie był najlepszą do tego osobą; nigdy nie obdarzyłby jej nadmierną uwagą, nie prawiłby komplementów, nie mamiłby ciepłymi słowami. Nie oszukiwałby jej, że życie jest słodsze niż w rzeczywistości, że on sam jest czymś innym niż kłębkiem czystej goryczy.
Nie wiercił się. Może na złość - zakładał, że spodziewała się, iż jej nie posłucha, więc to zrobił. Ten jeden raz. Tylko na chwilę. Nie odrywał od niej spojrzenia, bawiło go to, czekał, aż się zirytuje, aż spyta, co robi. I dlaczego. On jej odpowie, że tylko dlatego, że może - może, więc wykorzystuje wszystkie możliwości, by zaklinać rzeczywistość i rządzącą nim nudę, by naginać reguły, których nigdy nie zaakceptował, a i tak musiał ich przestrzegać.
Nie lubił tego, nie cierpiał, nie trawił, nie miał zamiaru spełniać czyichkolwiek oczekiwań.
Bo to nie podążaniem czyimiś śladami osiągnął wszystko, co posiadł w dwudziestoczteroletnim życiu; wyłamywał się, działał wbrew sobie i otoczeniu, czynił wszystko to, czego nie spodziewali się po nim inni i jeszcze więcej. Zwyciężał z bratem, bo ten oczekiwał poddaństwa. Wyłamywał się ze schematów, bo ktoś nadawał mu etykietki. Puszył się, bo usłyszał, że powinien skryć się w cieniu.
Kiedy nie dotyczyły go konwenanse, z którymi mógłby walczyć, doszukiwał się w życiu codziennym wszystkich okazji do buntu, bo nie znosił stagnacji, nie chciał przewidywalności, obawiał się wypalenia. Choć wypalił się już dawno, gdy wszystko, co mógłby sobie wymarzyć, zaczęło być na wyciągnięcie ręki.
Ruch nadgarstkiem, wypowiedziana inkantacja, błysk i ból, który wykrzywił mu twarz.
- Ja pierdolę - i przyłożył dłoń do ust, rubinowa posoka zalewała mu palce, ciekła, płynęła zbyt gęsto, zbyt obficie. - Co ty - robisz - kur... - ...wa - zrób coś z tym, cholera jasna - albo nie, nie dotykaj mnie, bo nie jesteś uzdrowicielką, choć właśnie tak mogłoby ci się wydawać.
Więc ruszył się z miejsca, choć kazała mu się nie wiercić; przycisnął mocniej wierzch dłoni do rozciętej wargi, zmarszczył groźnie brwi, podszedł do okna. I wyjrzał na szarość ulicy, na monotonię, której nie znosił, a to zabolało go bardziej niż nieudane zaklęcie uzdrawiające. Odwrócił się z powrotem, by popatrzeć na Melle z wyrzutem, ale ten po chwili nieco wyblakł, choć wciąż skrywał się w nierozprostowanych brwiach.
- Nawet jeżeli będę uważać to... - ty dokończysz dzieła, tak jak teraz; byłaś tylko kobietą, Amelle, tylko ułomną istotą, a choć starałaś się jak mogłaś, od zawsze skazana byłaś na porażkę. Tańcz dalej, wdzięcz się i ładnie uśmiechaj, w tych dziedzinach osiągniesz sukces, bo do tego wy, kobiety, zostałyście stworzone.
Ale nie zabieraj się za rzeczy, które ci się nie należą.
Potrzeba pomocy? - przecież w życiu by jej nie zaoferował.
Poszukiwanie towarzystwa? - miałaby trudność ze znalezieniem gorszego.
Ciekawość? - nie bez przyczyny zwą ją pierwszym krokiem do piekła.
Przewrotny los? - w takim razie nie przewrotny, lecz złośliwy, życzący jej nieszczęścia, skazujący na obecność malkontenta, mruka, okrutnika i egoisty.
- Kiedyś - powtórzył po niej z cieniem cynicznego uśmiechu, a w jego oczach, zdawałoby się, czaiła się tylko szydera i prostacka nonszalancja; skrywał szczere rozbawienie, pozwalając mu błyskać wyłącznie lichym, niezauważalnym płomieniem. - A jednak wciąż tu błądzisz - bo nie do końca wierzył, że przychodziła do niego z własnej woli. To musiał być bardziej masochistyczny odruch, próba odnalezienia atencji, choć nie był najlepszą do tego osobą; nigdy nie obdarzyłby jej nadmierną uwagą, nie prawiłby komplementów, nie mamiłby ciepłymi słowami. Nie oszukiwałby jej, że życie jest słodsze niż w rzeczywistości, że on sam jest czymś innym niż kłębkiem czystej goryczy.
Nie wiercił się. Może na złość - zakładał, że spodziewała się, iż jej nie posłucha, więc to zrobił. Ten jeden raz. Tylko na chwilę. Nie odrywał od niej spojrzenia, bawiło go to, czekał, aż się zirytuje, aż spyta, co robi. I dlaczego. On jej odpowie, że tylko dlatego, że może - może, więc wykorzystuje wszystkie możliwości, by zaklinać rzeczywistość i rządzącą nim nudę, by naginać reguły, których nigdy nie zaakceptował, a i tak musiał ich przestrzegać.
Nie lubił tego, nie cierpiał, nie trawił, nie miał zamiaru spełniać czyichkolwiek oczekiwań.
Bo to nie podążaniem czyimiś śladami osiągnął wszystko, co posiadł w dwudziestoczteroletnim życiu; wyłamywał się, działał wbrew sobie i otoczeniu, czynił wszystko to, czego nie spodziewali się po nim inni i jeszcze więcej. Zwyciężał z bratem, bo ten oczekiwał poddaństwa. Wyłamywał się ze schematów, bo ktoś nadawał mu etykietki. Puszył się, bo usłyszał, że powinien skryć się w cieniu.
Kiedy nie dotyczyły go konwenanse, z którymi mógłby walczyć, doszukiwał się w życiu codziennym wszystkich okazji do buntu, bo nie znosił stagnacji, nie chciał przewidywalności, obawiał się wypalenia. Choć wypalił się już dawno, gdy wszystko, co mógłby sobie wymarzyć, zaczęło być na wyciągnięcie ręki.
Ruch nadgarstkiem, wypowiedziana inkantacja, błysk i ból, który wykrzywił mu twarz.
- Ja pierdolę - i przyłożył dłoń do ust, rubinowa posoka zalewała mu palce, ciekła, płynęła zbyt gęsto, zbyt obficie. - Co ty - robisz - kur... - ...wa - zrób coś z tym, cholera jasna - albo nie, nie dotykaj mnie, bo nie jesteś uzdrowicielką, choć właśnie tak mogłoby ci się wydawać.
Więc ruszył się z miejsca, choć kazała mu się nie wiercić; przycisnął mocniej wierzch dłoni do rozciętej wargi, zmarszczył groźnie brwi, podszedł do okna. I wyjrzał na szarość ulicy, na monotonię, której nie znosił, a to zabolało go bardziej niż nieudane zaklęcie uzdrawiające. Odwrócił się z powrotem, by popatrzeć na Melle z wyrzutem, ale ten po chwili nieco wyblakł, choć wciąż skrywał się w nierozprostowanych brwiach.
- Nawet jeżeli będę uważać to... - ty dokończysz dzieła, tak jak teraz; byłaś tylko kobietą, Amelle, tylko ułomną istotą, a choć starałaś się jak mogłaś, od zawsze skazana byłaś na porażkę. Tańcz dalej, wdzięcz się i ładnie uśmiechaj, w tych dziedzinach osiągniesz sukces, bo do tego wy, kobiety, zostałyście stworzone.
Ale nie zabieraj się za rzeczy, które ci się nie należą.
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poczekaj. Coś poszło nie tak. I właśnie krwawisz. Obficie. Źle. Bardzo źle.
Nie wiem czy umierasz. Nie umieraj.
Na pewno nie umierasz, moje fachowe oko podpowiada mi, że to n i e m o ż l i w e. Ale co, na morganę, zrobiłam źle? Dlaczego krzyczysz? Nie krzycz. Zaraz to naprawię. Naprawdę. Tylko daj mi chwilę. Nie denerwuj się.
Jeszcze przed momentem byłam niemal pewna, że mi się uda. Nie. Że mi się udało. I dobrze, naprawdę się cieszę – nieświadomie, w swej kobiecej głupotce – że nie słyszę twoich myśli, bo wówczas potraktowałabym cię zaklęciem, z którego ani ja, ani ty nie bylibyśmy zadowoleni. Ja miałabym wyrzuty sumienia, ty wyklinałbyś mnie po ostatnie dni swojego żywota. Ale nie rozmawiajmy o tym, co by było, skoro to nigdy się nie wydarzy, bo znasz mnie na tyle dobrze, że wiesz, iż podobną zniewagę potraktowałabym z godnością urażonej damy, której ambicja i ego ledwie mieści się w tym pokoju.
Sama nie wiem, jak my się tutaj oboje mieścimy. Może dlatego tak ciężko mi się oddycha. Nie mogę złapać oddechu. Jest mi duszno. Brakuje mi miejsca.
Nie, to tylko ty. Tylko ty tak na mnie działasz. Swoją zapalczywością, swoją siłą, z którą poruszasz się po pokoju, z którą miota tobą z kąta w kąt, a ja spoglądam na ciebie najpierw zaskoczona, potem zlękniona, uciekająca w głąb siebie dalej i dalej. Z poczucia winy, z niewiedzy, co zrobiłam źle, z irytacji, że sobie nie poradziłam. Szczerze wątpiłam w swoją nieudolność, nie chciałabym zostać uświadomiona w tym, że należę do gorszego sortu, gdy stoję na równi z tobą, w tej samej kategorii sukcesów i przegranych. Powiedziałabym, że jesteśmy podobni, bo z jakiegoś powodu musimy ze sobą wytrzymać, ale może w końcu kiedyś się okaże, że to tylko moje ślepe przywiązanie i twoja łaska – i profity, jakie posiadałeś z tej niewiele wymagającej od ciebie znajomości – z którą przyjmowałeś mnie w progu swoich drzwi. Mam jednak nadzieję, że nigdy się nie dowiem, jak jest naprawdę lub jak nie jest, a mogłoby być, bo wówczas złamałbyś mi serce. I zabrał znaczną jego część ze sobą.
-Nie... - zaczynam dosyć nieudolnie. Chcę cię zatrzymać. Nie pędź tak, nie biegnij przed siebie. Zatrzymaj się choć na chwilę. Inaczej ci nie pomogę. Czy nawet nie uda mi się spróbować, bo w tej chwili, gdy przykładam różdżkę do twojej twarzy, za serce chwyta mnie zwątpienie.
Nie chcę skrzywdzić cię jeszcze bardziej. Nie chcę, żebyś nadal się rzucał. Zakrwawiony. Wściekły. Spoglądający na mnie w ten sposób, którego się boję i nienawidzę. Wiem, że to moja wina, więc chcę to naprawić, ale nie mogę się skupić, gdy bijącą od ciebie nienawiścią stawiasz mnie pod ścianą i mówisz napraw to.
Naprawię. Tylko daj mi odetchnąć. Naprawdę to naprawię.
-Stój – mówię pewniej, chwytając cię silniej za ramię, a uchwyt mam silny (choć pewnie nie tak silny jak twój) – Fosilio – mówię po raz kolejny.
Nie martw się Melka, tym razem na pewno ci się uda.
Nie wiem czy umierasz. Nie umieraj.
Na pewno nie umierasz, moje fachowe oko podpowiada mi, że to n i e m o ż l i w e. Ale co, na morganę, zrobiłam źle? Dlaczego krzyczysz? Nie krzycz. Zaraz to naprawię. Naprawdę. Tylko daj mi chwilę. Nie denerwuj się.
Jeszcze przed momentem byłam niemal pewna, że mi się uda. Nie. Że mi się udało. I dobrze, naprawdę się cieszę – nieświadomie, w swej kobiecej głupotce – że nie słyszę twoich myśli, bo wówczas potraktowałabym cię zaklęciem, z którego ani ja, ani ty nie bylibyśmy zadowoleni. Ja miałabym wyrzuty sumienia, ty wyklinałbyś mnie po ostatnie dni swojego żywota. Ale nie rozmawiajmy o tym, co by było, skoro to nigdy się nie wydarzy, bo znasz mnie na tyle dobrze, że wiesz, iż podobną zniewagę potraktowałabym z godnością urażonej damy, której ambicja i ego ledwie mieści się w tym pokoju.
Sama nie wiem, jak my się tutaj oboje mieścimy. Może dlatego tak ciężko mi się oddycha. Nie mogę złapać oddechu. Jest mi duszno. Brakuje mi miejsca.
Nie, to tylko ty. Tylko ty tak na mnie działasz. Swoją zapalczywością, swoją siłą, z którą poruszasz się po pokoju, z którą miota tobą z kąta w kąt, a ja spoglądam na ciebie najpierw zaskoczona, potem zlękniona, uciekająca w głąb siebie dalej i dalej. Z poczucia winy, z niewiedzy, co zrobiłam źle, z irytacji, że sobie nie poradziłam. Szczerze wątpiłam w swoją nieudolność, nie chciałabym zostać uświadomiona w tym, że należę do gorszego sortu, gdy stoję na równi z tobą, w tej samej kategorii sukcesów i przegranych. Powiedziałabym, że jesteśmy podobni, bo z jakiegoś powodu musimy ze sobą wytrzymać, ale może w końcu kiedyś się okaże, że to tylko moje ślepe przywiązanie i twoja łaska – i profity, jakie posiadałeś z tej niewiele wymagającej od ciebie znajomości – z którą przyjmowałeś mnie w progu swoich drzwi. Mam jednak nadzieję, że nigdy się nie dowiem, jak jest naprawdę lub jak nie jest, a mogłoby być, bo wówczas złamałbyś mi serce. I zabrał znaczną jego część ze sobą.
-Nie... - zaczynam dosyć nieudolnie. Chcę cię zatrzymać. Nie pędź tak, nie biegnij przed siebie. Zatrzymaj się choć na chwilę. Inaczej ci nie pomogę. Czy nawet nie uda mi się spróbować, bo w tej chwili, gdy przykładam różdżkę do twojej twarzy, za serce chwyta mnie zwątpienie.
Nie chcę skrzywdzić cię jeszcze bardziej. Nie chcę, żebyś nadal się rzucał. Zakrwawiony. Wściekły. Spoglądający na mnie w ten sposób, którego się boję i nienawidzę. Wiem, że to moja wina, więc chcę to naprawić, ale nie mogę się skupić, gdy bijącą od ciebie nienawiścią stawiasz mnie pod ścianą i mówisz napraw to.
Naprawię. Tylko daj mi odetchnąć. Naprawdę to naprawię.
-Stój – mówię pewniej, chwytając cię silniej za ramię, a uchwyt mam silny (choć pewnie nie tak silny jak twój) – Fosilio – mówię po raz kolejny.
Nie martw się Melka, tym razem na pewno ci się uda.
Gość
Gość
The member 'Amelle Goyle' has done the following action : rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Nie mógł zatrzymać krwotoku; pierwotnie zranienie nie było wielkie, tliły się z niego resztki bólu, ale teraz rozogniło się na nowo - pieczenie brutalnie przybrało na sile, po jego dłoni rozlewała się rubinowa posoka, zalewała palce, przesiąkała przez skórę, drażniła nieprzyjemnie pęcherze i bolesne otarcia.
I co zrobiłaś, Melle?
Rozcięta warga wciąż pulsowała - nawet nie wiedział, że z tak niewielkiej rany może wypłynąć tyle krwi o barwie czystego rubinu.
Nie powinna była go dotykać. Nie powinien był jej pozwolić się zbliżyć - przecież wiedział, jak kończyła się konfrontacja kobiecej dłoni z potężną magią, w szczególności tą wykraczającą znacznie poza rejony charakterystyczne dla słabszej płci.
Płonęły mu oczy. Zniecierpliwieniem, złością, rozżaleniem, urazą; głęboko za wszystkimi emocjami, gdzieś tam na samym dnie, skrywał obawę - bał się skutków jej niekontrolowanej magii, bo skoro prostym zaklęciem rozorała mu twarz, czym poskutkuje zabranie się za któreś z bardziej skomplikowanych?
Nie chciał umierać. Nie w tak żałosny sposób.
Nie z ręki kobiety.
Gdy poczuł uścisk jej palców na ramieniu, instynktownie szarpnął; rozszalałe ze złości myśli podpowiedziały mu ucieczkę, bo nie chciał jej skrzywdzić, a wiedział, że właśnie tak mogłoby się to skończyć. Ale zamarł. Wciąż w oczach jaśniały mu pioruny, wciąż dławiło go rozgoryczenie i brak zaufania, ale przestał się wiercić, tkwiąc w bezruchu i milczeniu jak skarcone dziecko.
Jednak nie patrzył jej w oczy. Nie chciał. Nie potrafił.
Rozbłysło zaklęcie; zmrużył powieki, zmarszczył brwi, oczekując kolejnej fali bólu, lecz ta nie nadeszła. Uniósł dłoń, musnął palcami twardą skamielinę na dolnej wardze - była słaba, nietrwała, niedokładna, ale powstrzymała krwotok. Dopiero teraz spojrzał na własną dłoń zabarwioną szkarłatem, lecz nie zrobiło to na nim większego znaczenia. Wytarł jej wierzch o podkoszulkę, a na białym materiale pozostały pasy krwawych smug.
Tym również się nie przejął.
- Następnym razem mnie ostrzeż - że tak naprawdę nie wiesz, co robisz, że mogę zginąć z twojej ręki, że rzucasz zaklęcia nieuważnie, że nie skupiasz się na tym, na czym skupić się powinnaś. Przypomnij mi, że jesteś słaba, bo czasem o tym zapominam, nieświadomie stawiając cię na równi - i popełniam błąd, powinienem być wyrozumiały.
Jesteś przecież tylko kobietą: piękną, naiwną, ułomną. Jak każda.
- Chciałem dziś wyjść - ale nie powiedział jej, dokąd, bo nie lubił rzucać niepotrzebnych słów; przecież wiedziała doskonale, że wybierze się do paskudnego baru, w którym zarobi kilka nowych złamań i zaleczy ból dezynfekującą mocą wyskokowych napojów tak mocnych, że to prawdopodobnie nielegalne. I śmiercionośne. - Wieczorem - czyli na noc, nie wróci do rana, nie czekaj. - Masz czas zająć się dzieckiem? - nawet jeśli nie będziesz go miała, to go znajdziesz, jak zawsze.
Prawda?
Nie wykorzystywał jej. Skąd ten pomysł?
I co zrobiłaś, Melle?
Rozcięta warga wciąż pulsowała - nawet nie wiedział, że z tak niewielkiej rany może wypłynąć tyle krwi o barwie czystego rubinu.
Nie powinna była go dotykać. Nie powinien był jej pozwolić się zbliżyć - przecież wiedział, jak kończyła się konfrontacja kobiecej dłoni z potężną magią, w szczególności tą wykraczającą znacznie poza rejony charakterystyczne dla słabszej płci.
Płonęły mu oczy. Zniecierpliwieniem, złością, rozżaleniem, urazą; głęboko za wszystkimi emocjami, gdzieś tam na samym dnie, skrywał obawę - bał się skutków jej niekontrolowanej magii, bo skoro prostym zaklęciem rozorała mu twarz, czym poskutkuje zabranie się za któreś z bardziej skomplikowanych?
Nie chciał umierać. Nie w tak żałosny sposób.
Nie z ręki kobiety.
Gdy poczuł uścisk jej palców na ramieniu, instynktownie szarpnął; rozszalałe ze złości myśli podpowiedziały mu ucieczkę, bo nie chciał jej skrzywdzić, a wiedział, że właśnie tak mogłoby się to skończyć. Ale zamarł. Wciąż w oczach jaśniały mu pioruny, wciąż dławiło go rozgoryczenie i brak zaufania, ale przestał się wiercić, tkwiąc w bezruchu i milczeniu jak skarcone dziecko.
Jednak nie patrzył jej w oczy. Nie chciał. Nie potrafił.
Rozbłysło zaklęcie; zmrużył powieki, zmarszczył brwi, oczekując kolejnej fali bólu, lecz ta nie nadeszła. Uniósł dłoń, musnął palcami twardą skamielinę na dolnej wardze - była słaba, nietrwała, niedokładna, ale powstrzymała krwotok. Dopiero teraz spojrzał na własną dłoń zabarwioną szkarłatem, lecz nie zrobiło to na nim większego znaczenia. Wytarł jej wierzch o podkoszulkę, a na białym materiale pozostały pasy krwawych smug.
Tym również się nie przejął.
- Następnym razem mnie ostrzeż - że tak naprawdę nie wiesz, co robisz, że mogę zginąć z twojej ręki, że rzucasz zaklęcia nieuważnie, że nie skupiasz się na tym, na czym skupić się powinnaś. Przypomnij mi, że jesteś słaba, bo czasem o tym zapominam, nieświadomie stawiając cię na równi - i popełniam błąd, powinienem być wyrozumiały.
Jesteś przecież tylko kobietą: piękną, naiwną, ułomną. Jak każda.
- Chciałem dziś wyjść - ale nie powiedział jej, dokąd, bo nie lubił rzucać niepotrzebnych słów; przecież wiedziała doskonale, że wybierze się do paskudnego baru, w którym zarobi kilka nowych złamań i zaleczy ból dezynfekującą mocą wyskokowych napojów tak mocnych, że to prawdopodobnie nielegalne. I śmiercionośne. - Wieczorem - czyli na noc, nie wróci do rana, nie czekaj. - Masz czas zająć się dzieckiem? - nawet jeśli nie będziesz go miała, to go znajdziesz, jak zawsze.
Prawda?
Nie wykorzystywał jej. Skąd ten pomysł?
and I don't give a damn
about my bad reputation
about my bad reputation
Douglas Jones
Zawód : szukający Os z Wimbourne
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
sił mi brak i już nie chcę
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
nic wiedzieć, mam mętlik
w mojej małej głowie
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
sypialnia
Szybka odpowiedź