Lorne Bulstrode
Nazwisko matki: Nott
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: łowca smoków i opiekun w rezerwacie Kent
Wzrost: 177 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: szerokie czoło, rozległe poparzenia na plecach
dość sztywna, 12 cali, heban, krew reem
Ravenclaw
ryś
Siebie samego, wychudzonego i pozbawionego zmysłów. Z zanikającą twarzą.
majowymi lilakami, olejkami kokosowymi
Siebie transmutującego się w smoka i lecącego nad tłumem zszokowanych ludzi.
Pojedynki, hazard, ogólnie pojęta rywalizacja
Jastrzębie z Falmouth
pojedynki, wyścigi na miotłach, Quidditch
Johnny Cash, Elvis Presley, klasyczna, folk celtycki
Kristian Matsson
Właściwie to ciężko jest mi odnaleźć jakiekolwiek wspomnienia związane z samotnością czy też zwyczajną godziną pozbawioną ludzkiego trajkotania. Pojęcie "chwili ciszy" było mi zupełnie obce za dzieciaka. To nic złego, nie narzekam na przeszłość, jeno wykazuję tendencję do posiadania cholerycznego temperamentu w teraźniejszości.
Jako kolejny z potomków rodu Bulstrode wśród służby traktowany byłem niczym szlachetny kamień, mieniący się barwą jedyną w swoim rodzaju. Dobrze jednak wiedziałem, że choć nader rzadki ze mnie okaz, to na pewno nie niepowtarzalny. Byłem jedną ze złotych gwiazd - klejnotem rodu Bulstrode. Do tej pory potrafię wykrzesać z siebie tę dziecinną zawiść, która podtrzymywana była myślą, iż muszę dzielić się uwagą z resztą mojego rodzeństwa. Starszy brat i starsza siostra są osobowościami marginalnymi, czy mógłbym o nich nie wspominać? Nie traćmy na nich czasu.
Grzechem jednak byłoby pominąć Isolde, mą maleńką siostrę, która dziś, choć wciąż nie najwyższa wzrostem, to zdecydowanie najpotężniejsza jest duchem. Nieopisana była początkowa nienawiść do Isolde, gdy oboje staliśmy się świadomymi istotami. Nie chciałem współżyć z tą pokraczną, w moim mniemaniu, istotą. Uwaga musiała być podzielona nie na trzech, a na czterech dziedziców! Uderzałem pięściami w ogromne poduchy. Tylko ich pierzaste wnętrza słyszały me stłumione okrzyki - Już nikt na mnie nie zwraca uwagi! Było to oczywiście po stokroć przesadne. Jako dzieciak uwielbiałem wszystko wyolbrzymiać.
Czy skończyłem mą opowieść o Isolde...? Oczywiście, że nie, bardzo za to przepraszam. Czasem gubię się w mych myślach, bywają przestrzelone na wylot. Wtedy ogarnia mnie chłodna konsternacja.
Nienawiść do Isolde trwała bardzo krótko, a dokładniej do momentu, gdy zorientowałem się, jak bardzo ta mała nimfa mnie potrzebuje. Była taka bezbronna, delikatna jak porcelanowe ozdoby ustawione równo na kominku! Naprawdę wiele przyjemności sprawiały mi codzienne obowiązki przy małej, spacery i przekomarzanie. Wtedy dotarło do mnie, że nawet ktoś młodszy potrafi uczyć.
Isolde naprawdę mnie dostrzegała, nie jako naczynie do wypchania wiedzą, jak guwernantki, ani jako kolejnego gagatka do ignorowania, jak mój ojciec. Isolde widziała we mnie człowieka, brata, Lorne. Po dziś dzień cenię jej przyjaźń. To wielki dar. Nie podziękuję jej na głos, bo nie mam pojęcia jak - wszystkie słowa będą jak niezgrabne poczwarki.
Oprócz rodzeństwa, kolejnymi codziennymi towarzyszami były wcześniej wspomniane guwernantki. Lubiłem je nazywać potrójnym cieniem. Miały oczy dookoła głowy i choć sędziwe to zawsze dotrzymywały mi kroku. Każda podobnie irytująca z charakteru, choć wszystkie bogate w wiedzę, którą co dzień mi przekazywały. Gdybym tylko mógł je dziś spotkać! Ucałowałbym ich starcze oblicza za każdą umiejętność, którą dziś mogę się pochwalić. Nie chodzi mi tylko o szkołę manier, język francuski, grę na fortepianie czy taniec - te gderliwe istoty ukształtowały we mnie człowieka schludnego w myśli i czynach. Niekoniecznie praworządnego, ale zawsze nienagannie się prezentującego. Dzięki nim po dziś dzień, nim przejdę do czynów, tworzę na zwoju papieru dokładny plan, by nic nie umknęło mojej uwadze. Nie bez powodu wspominam o tychże notatkach, wszak pomagają mi one jeszcze w nieco innym, wstydliwym problemie. Po kolei jednak.
Najpierw słów parę o rodzicielach, którzy przez cały okres dziecięctwa i młodzieńczości zdawali się mnie nie zauważać. Nieważne jakbym się starał lub jak głupi uczynek bym popełnił - oni jeno przebiegali po mnie wzrokiem, roztargnieni, nieobecni duchem. Poduszki znowu przyjmowały ciosy i wysłuchiwały żalu pominiętego chłopca. Mimo ogromnego czoła, który odziedziczyłem po ojcu, smutnego spojrzenia po matce i szczupłej sylwetce po którymś z dziadków - rodziciele zdawali się być bardziej obcy od opiekunek. Wielogodzinne rozmyślania na temat mojej osoby (które to zawsze wychodzą mi najlepiej!), dały mi świadomość, iż przez ten brak uwagi teraz tak dobrze się czuję podczas wszelakich rywalizacji. Mam jedną zasadę, której kurczowo trzymam się od lat - stwarzać pozory przeciętniaka, analizować wrogów, po czym rozpocząć walkę. Zszokować. Zwyciężyć. Proste, prawda? Bardzo często także skuteczne.
Zawsze nerwowo przecieram twarz i poprawiam kołnierzyki koszul, aby zaprezentować się jak najlepiej. Pewnego dnia uczynię coś tak wielkiego, że będą musieli mnie dostrzec. Patrzeć na moją twarz pełną zaciętości dłużej niż tylko parę chwil. Rozdziawią swe usta i wyszepczą me imię, przyznając samym sobie, że to ja jestem tym najzdolniejszym z młodych Bulstrode. Potwierdzę swą wartość, choćbym miał sięgnąć po najpodlejszą z magii. Choćbym miał obnażyć najmroczniejszą część osobowości.
Chyba, że zapomnę o co tak właściwie mi chodziło. Wszak cierpię na dość wstydliwą dolegliwość, o której wiedzą nieliczni. Nie wiedzieć czemu, czasem nie mogę sobie przypomnieć, co mam zrobić. Staję jak wryty, podczas gdy mój umysł przemienia się w bezbarwną masę. Musi minąć parę chwil, by jasność umysłu powróciła. Podczas tego cichego ataku marszczę czoło, próbując sobie przypomnieć co jest początkiem, a co końcem zadania. Mimo to nigdy nie miałem problemów z nauką, chłonąłem treści dogmatów z szerokim uśmiechem, czerpiąc z tego niemałą przyjemność. Chodzi bardziej o spontaniczne zaniki pamięci krótkotrwałej. Nie jest to chyba skutek zaklęcia wymierzonego w moją osobę czy uderzenia ciężkim przedmiotem. Zdaje się, że pewnego wiosennego poranka, najzwyczajniej w świecie zbudziłem się z nowo nabytym upośledzeniem. Parę godzin później, fakty z tegoż dnia po prostu uleciały ze mnie, niczym para z ust zimową nocą. Stało się to niedługo przed otrzymaniem listu z Hogwartu. Drżałem z przerażenia, że przekreśli to szansę zdobycia wykształcenia, tym samym pozbawiając mnie godnego życia i należnego szacunku. Nie mogłem dopuścić do buntu własnego umysłu. Szukałem więc pomocy we wnętrzach bibliotek. Pytałem bliskich, ale tak, by nikt nie zorientował się, że problem tyczy się mnie bezpośrednio. Gdy przybył Salvador z listem, musiałem zaprzestać poszukiwań. Skupić się na nauce i nauczyć kontroli mej największej słabości.
Ravenclaw!, wrzasnęła Tiara Przydziału, choć wcześniej mamrotała złowieszczo, że dostrzega we mnie potencjał Ślizgona. Tak naprawdę było mi wszystko jedno - niemal wszyscy przykładali wielką wagę do domów Hogwartu. Utożsamiali się z którymś z nich, marzyli o jednych i trwożyli przed drugimi. Ja nie potrafiłem. Nawet mimo zgorszonych głosów, że przecież zdradza to potencjał i osobowość delikwenta siedzącego na stołeczku bez oparcia. Gadająca tiara zdawała się znać każdego. Intrygowała mnie jej wiedza, choć nie do końca potrafiłem jej zaufać. Oczywiście byłem niezdrowo podekscytowany, dłonie pociły się obficie, a w głowie lawirowało milion chaotycznych myśli. Jednak bardziej od podziału na domy, wielkiej powitalnej uczty i niezliczonej ilości nieznajomych, interesowała mnie właśnie sama Tiara Przydziału. Ten stary, zrzędliwy kawałek materiału. Byłem jednak zbyt zestresowany, by wdać się z takową w dłuższą dyskusję. Jeszcze by nakrzyczała i byłby wstyd! Po określeniu mnie jako Krukona, podziękowałem i szybko wróciłem na swoje miejsce.
Nie muszę chyba mówić, jak bardzo moje życie zmieniło się po rozpoczęciu nauki w Hogwarcie. Lata mijały jak godziny, ledwie kładłem się spać, a tu już trzeba było szykować się do egzaminów. Po zaliczeniach opuszczałem mury Szkoły Magii i Czarodziejstwa z nieopisanym żalem. Byłem wtedy naburmuszony, choć starałem się stłamsić niewygodne dla innych emocje. W murach tejże szkoły byłem świadom, że jestem odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu. To tutaj przeżyłem pierwsze miłostki. To tutaj po raz pierwszy tłukłem się do nieprzytomności, nie tylko podczas magicznych pojedynków, ale także podczas zwyczajnych utarczek.
Przez bójki właśnie, biłem rekordy otrzymywania wyjców wprost z rodzinnych stron. Głos matki wypluwał zdania wielokrotnie złożone, piękne i obraźliwe jednocześnie. Równie często sprzątałem szkolne łazienki, w ramach kary za prowokacje i podbite oczy.
Byłem niezdrowo podniecony, gdy tylko pojawiała się możliwość rywalizacji. Ze starszymi, młodszymi, chłopakami, dziewczynami, podczas zajęć czy organizowanych turniejów - byłem wszędzie. Ponosiłem sromotne klęski, by parę tygodni później świecić tryumfem i puchnąć z dumy nad samym sobą. Moja osobowość przysporzyła mi porównywalną liczbę przyjaciół i wrogów. Czasem jedni zamieniali się w drugich, i tak bez końca. Oczywiście reprezentowałem Krukonów w Quidditchu - nieskromnie przyznam, że byłem doskonałym ścigającym. Wróżono mi nawet dalszą karierę związaną z tym brutalnym sportem, ale ja szybko porzuciłem ten pomysł. To było dobre hobby, dawało sporą dozę satysfakcji, ale szukałem czegoś jeszcze innego. Wiedziałem, że zalążek pasji odnajdę właśnie tutaj. Miałem rację. Hogwart nigdy mnie nie zawiódł.
Jeśli miałbym określić zajęcia, na które kładłem szczególny nacisk to zdecydowanie transmutacja i opieka nad magicznymi stworzeniami. Reszta szła mi względnie dobrze, musiałem przecie być we wszystkim bardzo dobry, jeśli nie najlepszy!
Zastanawiacie się pewnie, dlaczego ryzykuję dziś me cenne życie pośród smoków i innych magicznych stworzeń. To żadna tajemnica, opowiem Wam to pokrótce.
Wtedy właśnie nabawiłem się tych paskudnych poparzeń na plecach. Minął IV rok nauki w Hogwarcie. Wraz z kilkoma innymi Krukonami, z którymi wówczas miałem najlepszy kontakt, zdecydowaliśmy się zwiedzić jeden z irlandzkich smoczych rezerwatów. Początkowo nie byłem zwolennikiem tego pomysłu. Tuż po uzyskaniu pozytywnych ocen i zyskaniu wolności wykluło się we mnie zwyczajne lenistwo. Konsekwentnie ignorowałem plany przyjaciół, choć koniec końców i tak wsiadłem wraz z nimi do pociągu. Bywa, że czasem potrzebuję impulsu, by coś zrobić lub po coś sięgnąć. Tak było i w tym przypadku.
Na miejscu Irlandczycy przestrzegali nas przed wieloma zatrważającymi istotami, które powinniśmy obserwować z bezpiecznej odległości. Każdy z naszej piątki wiedział, że nie są to wyssane z palca opowieści, które miałyby trzymać wścibskich uczniaków w ryzach. Zagrożenie było namacalne.
Kiwaliśmy więc głowami ze zrozumieniem. Bezpieczeństwo nade wszystko.
Po tych ostrzeżeniach to znów poczułem się jak dziecko, które brnie ku czemuś z żywym zainteresowaniem. Ku czemuś zakazanemu, rzecz jasna. Było to zupełnie inne przeżycie, niż zajęcia opieki nad magicznymi stworzeniami, które przecież tak uwielbiałem.
Rezerwat żył swym własnym tempem, choć każdego dnia pod czujnym okiem kilkudziesięciu opiekunów. Ci ludzie szczerze mi imponowali, doglądali smoków, niczym własnych pociech.
Reszta Krukonów znudziła się po mniej więcej dwóch godzinach, więc jasnym było, że w ich głowach zrodzą się wątpliwe pomysły.
Tak, weszliśmy na teren jednego ze smoków - określenie "czujny Irlandczyk" nagle przestało być wiarygodne. Wydawało się, że nic nie może nam zagrozić, przecież wybraliśmy najmniejszego ze smoków - Żmijozęba Peruwiańskiego. W dodatku sobie drzemał!
Okazało się, że wcale nie był taki maleńki. Zrozumieliśmy także, że gad ten był ranny, a sen jego był płytki jak wówczas nasze umysły. Żmijoząb zbudził się, gdy tylko znaleźliśmy się na jego terytorium. Ranny i wściekły. Jego ogrom, fizyczna potęga przemieszana z magiczną energią, której nie potrafiłem zrozumieć po prostu mnie spetryfikowały. Wtedy po raz pierwszy spojrzałem śmierci w oczy. Nauczyłem się, że jedna istota potrafi osaczyć pięciu ludzi. Jeden z najmniejszych uskrzydlonych gadów, a jednak wciąż przepotężny. W mig pożałowaliśmy swej decyzji.
Chciałbym opowiedzieć, jak heroicznie się broniliśmy, lecz prawda wyryta jest na moich plecach. Zaczęliśmy uciekać w stronę wyjścia. Smok ruszył za nami, a ryk, który z siebie wydał pamiętam po dziś dzień. Zaklęcia obronne były żałosne i nieskuteczne.
Czasem wyobrażam sobie to jako sen, bo nie są to zupełnie wyraźne wizje.
Doskonale pamiętam jednak swój własny krzyk, spowodowany bólem, którego nigdy dotąd nie znałem. Płomienie wniknęły w moje ciało, zniekształciły je i pozbawiły młodego Lorne złudzeń - byłem pewny, że umieram. Byłem pewny, że moi kompani zostawią mnie płonącego na polanie, która stała się miejscem wypadku. Na szczęście na czas zjawili się opiekunowie ośrodka. Gdy poczułem się odrobinę bezpieczniej, momentalnie straciłem świadomość.
Przeżyłem. Inni także. Rekonwalescencja trwała nieznośnie długo, dając ogrom czasu, by pogrążyć się w myślach i kreować nowe marzenia. Kara, która nas potem dotknęła była bolesna, grożono nam nawet wydaleniem z Hogwartu. Ukończyłem jednak szkołę, a od chwili, gdy zbudziłem się w irlandzkim szpitalu wiedziałem doskonale, czym jest me powołanie. Zapragnąłem poznać potęgę, która do tamtej chwili była jedynie słowem w księdze pełnej baśni. Smoki. Siła, której nigdy nie dorównam.
Dziś jestem jedynym z Bulstrode, pracującym w rezerwacie Kent. Z ramienia Ministerstwa działam również jako łowca.
Mówiąc o mym zawodzie, muszę wspomnieć o Tristanie z rodu Rosier. Gdyby dziś usłyszał, że nazywam go starszym kolegą po fachu, pewnikiem zaśmiałby mi się w twarz, proponując po chwili wyjście na panienki. To Tristan właśnie był pierwszą osobą, którą poznałem w rezerwacie. Od początku traktował mnie chłodno i rezerwą, co kwitowałem jedynie uśmieszkiem. Zgrywał ważniejszego, niż był w rzeczywistości, typowa cecha wysoko urodzonych. Bywa, że sam zachowuję się identycznie.
Nie przybyłem tu jednak dla ludzi, a dla istot, które nad ludźmi górują. Nie potrzebowałem więc szczególnej atencji współpracowników. Codzienne obowiązki szły jak po grudzie, bowiem każdy z łowców i opiekunów miał własną wizję prowadzenia rezerwatu czy wykonywania misji Ministerstwa. Miało to niejako swój niepowtarzalny urok, choć codzienna praca bywała doprawdy wykańczająca. Rezerwat był jedną, wielką i agresywną istotą, której każdy odłam wymagał szczegółowej opieki. Trudne początki, prawda? Wszystko wymaga wprawy, a wprawa wymaga czasu. Wyświechtane porzekadła skrywają w sobie wiele prawdy.
Nie jest też tajemnicą, że Tristan Rosier ma słabość do trunków.
Dacie wiarę, że natknąłem się na niego, drzemiącego tuż przy legowisku piskląt Chińskiego Ogniomiota z butelczyną whisky w dłoni? Początkowo nie wierzyłem własnym oczom i po prostu stałem, patrząc jak zainteresowane maluszki spozierają na własnego opiekuna. Odległość, jaka ich od siebie dzieliła była dość spora, ale jakie ma to znaczenie?
Gdy Tristan przewrócił się na drugi bok, gady ruszył w jego stronę. Parskały, charczały i nie wiadomo było do końca, czy stratowałby, spaliły czy zagryzłyby nieszczęsnego bibosza.
Zawołałem innych opiekunów, którzy kręcili się w pobliżu. Na szczęście praca w rezerwacie Kent nie pozwala na sztywne godziny pracy.
Zaskoczone pisklęta zatrzymały się, przekrzywiając łebki, gdy pięcioro z nas pojawiło się w okolicy. Wciąż niezdrowo zainteresowane Tristanem, który w końcu odzyskiwał przytomność, zaczęły powoli się cofać. Obyło się więc bez salwy zaklęć. Tego wieczoru określały mnie bliżej nieokreślone emocje. Od rozbawienia, zażenowania, po niedowierzanie i gasnący strach. Wracając na swe legowisko, pisklęta zaczęły podgryzać siebie nawzajem i okładać skrzydłami. Zagrożenie minęło. Smocze harce i obolały Tristan zrodziły ostatecznie uśmiech na twarzach.
Niedługo potem wraz z Rosierem stawiłem się w ekskluzywnym domu uciech, z kobietami na naszych kolanach i butelczynami absyntu. Jak pewnie się domyślacie, wszystko to na rachunek Rosierów. Rozmawialiśmy wiele godzin i przez dni o incydencie ze smoczymi pisklętami. Są to wspomnienia bardzo niewyraźne, zakropione alkoholem i okraszone środkami odurzającymi. Dobrze, że cokolwiek pamiętam.
Słowa pojawiają się niepewnie, gdy umysł zdaje się być niekompletny. Przez cały ten czas borykam się z problemem dziurawej pamięci. Ma słodka Isolde wspomaga mnie wszystkim, co tylko jest dostępne, aby zmniejszyć natężenie zaników myśli. Efekt jest widoczny i odczuwalny, za co jestem dozgonnie wdzięczny. Wspaniale jest mieć kogoś, kto wyciąga pomocną dłoń, a nawet bada przyczyny upośledzenia. Prawdą jest, że ma słabość obnaża się względnie rzadko, ale bywa śmiertelnie niebezpieczna. Tym bardziej, gdy pracuję w rezerwacie. Czuję rosnącą złość, że jestem zależny od chichotu losu. Chichot ten, nawet najmniej spodziewanej chwili, może postanowić, że będę w stanie pojąć, co właściwie robię. Gdzie właściwie jestem. W Szpitalu Świętego Munga usłyszałem diagnozę, iż jest to nieuleczalne schorzenie. Tom Riddle uważa jednak inaczej.
Sceptycyzm wobec Riddle'a umarł szybko, gdy tylko przyszło porozmawiać mi z nim na osobności. Intrygowało mnie, jak potrafił zjednać wielu różnorodnych ludzi, czasem zupełnie do siebie niepasujących. Pewny siebie twierdził, że każdy ma wspólny pierwiastek, a wśród Rycerzy Walpurgii była to bez wątpienia czystość krwi. Lecz nie tylko. Gdy dłużej się nad tym zastanawiam, to ciarki przebiegają po mym karku. Zwyczajnym zrządzeniem losu znalazłem się wśród silnych i ambitnych. Toma poznałem już w Hogwarcie i był to początek zmiany mojego punktu widzenia.
Riddle od początku wiedział, czego pragnę. Po paru spotkaniach, które charakteryzowały lakoniczne rozmowy, poznał moje sekrety. Wyszeptał, że moja wizja Ain Enigarp jest na wyciągnięcie ręki. Wyśmiał też prymitywne praktyki lecznicze, które rzekomo pozbawiały mnie nadziei na sprawny umysł.
Doskonale pamiętam słowa ojca, który przecież tak rzadko zwracał się do mnie bezpośrednio: Nie sztuką jest być mistrzem wśród słabych. Aby rozwinąć skrzydła, należy być słabym wśród najpotężniejszych. Na tym polega nauka. Powiedział to w dniu otrzymania przeze mnie listu z Hogwartu.
Do dziś pozostaję wierny tym słowom.
Sam kot charakteryzuje się niezależnością, sprytem i siłą, skrytą w przecież nie tak dużym ciele.
Wspomnienia zawsze związane są z Isolde.
Najczęściej to wyobrażenie spaceru wzdłuż wybrzeża. Okres dzieciństwa. Jej chichot, gdy robił głupie miny. Głowy niezaprzątnięte intrygami rodów, a próbą odnalezienia najpiękniejszych muszelek. Lekka bryza i promienie słońca muskające skórę wątłych, dziecięcych ramion.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 1 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 10 | Brak |
Czarna Magia: | 6 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 11 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 4 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | I | 2 |
Spostrzegawczość | V | 25 |
Opieka nad magicznymi stworzeniami | IV | 13 |
Kłamstwo | IV | 13 |
Silna wola | III | 7 |
Instynkt przetrwania | II | 3 |
Taniec | II | 3 |
Mocna głowa | II | 3 |
Pływanie | II | 3 |
Latanie na miotle | II | 3 |
Szczęście | I | 1 |
Historia magii | I | 1 |
Rycerze Walpurgii | I | 0; -5 ST do Locuste |
0 |
Sowa Salvador, różdżka, sygnet rodu Bulstrode
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Lorne Bulstrode dnia 11.01.16 22:53, w całości zmieniany 15 razy
zwierzęta są milsze od dzieci
mówisz że rozumując w ten sposób
muszę dojść do twierdzenia
że najmilszy jest mi pierwotniak pantofelek
no to co
milszy mi jest pantofelek
od ciebie ty skurwysynie.
Witamy wśród Morsów
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see