Roger Elliott
AutorWiadomość
Roger Elliott
Data urodzenia: 01.06.1927
Nazwisko matki: Potter
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: auror całym sercem, umysłem i etatem
Wzrost: 184 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: nałogowo pali papierosy
Nazwisko matki: Potter
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: auror całym sercem, umysłem i etatem
Wzrost: 184 cm
Waga: 81 kg
Kolor włosów: blond
Kolor oczu: szaroniebieskie
Znaki szczególne: nałogowo pali papierosy
13 cali, sztywna, modrzew, włókienko z pachwiny nietoperza
Gryffindor
Sekretarz
martwe ciała bliskich mi osób
tytoniem, cytryną, świeżo upieczonym ciastem
siebie jako szefa Biura Aurorów, szanowanego za liczne zasługi
prowadzeniem śledztw zawsze i wszędzie, szukaniem podejrzanych, muzyką, światem mugoli
sobie i innym stojącym na straży prawa. Poza tym? Osom z Wimbourne
gram na gitarze, błąkam się w swojej zwierzęcej formie, chodzę z Caroline po mieście, odwiedzam kuzynkę
jazzu i bluesa
Mathiasa Lauridsena
Jeśli miałabym być szczera, cała rodzina Elliottów jest nad wyraz dziwna i nic a nic mojego zdania nie zmieni. Kiedy tak na nich patrzę, nie mam pojęcia już, czy śmiać się, płakać, prosić Merlina, aby w końcu się opamiętali, czy po prostu zmusić się na obojętność. Czarodzieje czy mugole? Patrząc na ich przodków, nie zawahałabym się powiedzieć tego drugiego. Ale przecież noszą różdżki, chodzili do Hogwartu i na domiar złego pałętają się po korytarzach Ministerstwa! A on jest z nich wszystkich najdziwniejszy, wydumany, cudaczny, chory psychicznie, o zgrozo, lepiej nie będę o nim myśleć, bo jeszcze sama podłapię tego bzika.
Nie wiem, jakim cudem odnosi sukcesy.
Jest chyba dzieckiem szczęścia.
urodziłem się czarodziejem
Może być odległy, może znajdować się za falami oceanu, daleko, zupełnie poza widnokręgiem; ale nigdy go nie zapomnę. Nowy Jork jest moim dzieciństwem, jest zbiorem wszystkich wydarzeń, jak obszerne, wielokartkowe tomiszcze z setkami obrazów, zapamiętanych, kojarzonych i pokrytych swojego rodzaju tajemniczą mgiełką. Kiedy zamykam oczy, wydaje mi się, że jestem w stanie odtworzyć szeregi mijanych niegdyś budynków, które piętrzyły się niejednokrotnie ku niebu, chcąc przebić jego kopułę strzelistością wieży; monotonnych, zbitych blokowisk, usłanego betonem i cegłą labiryntu. Ulice rozgałęzione na liczne, pomniejsze odnogi, znane na pamięć po dłuższym czasie przebywania. Mnogość kultur, mozaika złożona z różnorakich elementów, które egzystowały obok siebie, czasem współistniejąc - a czasem sobie przeszkadzając. Taki właśnie był Nowy Jork. Piękną, potężną metropolią, wznoszącym się symbolem Ameryki. Stąd pochodzi większa część mojej rodziny, tam urodziłem się i spędziłem pierwsze lata życia, by w kolejne przy każdej wolnej chwili wyjeżdżać.
Rodzice moi poznali się również w Nowym Jorku. Matka była pisarką, którą fascynowała różnorodność świata mugoli - nic dziwnego więc, że na wakacje postanowiła przenieść się za Ocean. I nic dziwnego (chyba), że potem przebywała tam znacznie częściej, aż w końcu zamieszkała na stałe. Zawsze, kiedy pytałem ją o szczegóły poznania ojca, odpowiadała, że było to całkowicie przypadkowe. No i nie idzie się dowiedzieć, może rzeczywiście wpadli tak na siebie na ruchliwej ulicy? I jakoś wyszło, od słowa do słowa. Nie wiem, nie mam pojęcia. Czarownica czystej krwi, zaciekawiona niemagicznym światem i... mugolak. Nie, nie było żadnego wydziedziczania. Mimo wszystko, moja matka nie należała do arystokracji, ani nadto nietolerancyjnej rodziny.
Urodziny mam na początku czerwca, więc te ileś lat temu, kiedy przyszedłem na świat, było pewnie ciepło i każdy oczekiwał z niecierpliwością lata. Dzieciństwo miałem szczęśliwe. Nawet bardzo! Pierwsze lata życia spędziłem wśród betonowego krajobrazu wielkiego miasta; kręciłem się po ulicach, odwiedzałem z rodzicami różne miejsca. Zawsze na granicy dwóch światów, poznawałem zarówno mugoli i czarodziei. W końcu byłem Elliottem, całą połowę mojej rodziny stanowili ludzie niemagiczni. Z różnymi wyjątkami, w tym moim wujem, czyli bratem ojca. Mam pięć lat młodszą kuzynkę, Alice, ale szczerze mówiąc, to czuję się jakbyśmy stanowili rodzeństwo. Zawsze byliśmy ze sobą blisko: gdy tylko ją odwiedzałem (i nadal odwiedzam), łazimy po mugolskich klubach, pijąc colę i śmiejąc się z nudnych przyzwyczajeń. Bo w naszym towarzystwie znużenie absolutnie nie ma prawa istnieć, możecie mi wierzyć na słowo.
Czy coś jeszcze? Tak, nawet dużo, ale teraz przejdę do innych rzeczy. Gdy miałem dziewięć lat, przeprowadziliśmy się do Wielkiej Brytanii. Jakby to wytłumaczyć... Po prostu wiem, że ojciec dostał korzystniejszą ofertę pracy, chyba logiczne, dlaczego się zgodził. Tęskniłem za Nowym Jorkiem; bez urazy, ale Londyn i cała jego otoczka, zawsze wydawały mi się sztywniackie. Ale przywykłem, złapałem akcent i gdyby nie nadmiar energii, mógłbym zostać Anglikiem pełną gębą. Na wakacje zawsze dużo podróżowaliśmy. Zwłaszcza, jak mama potrzebowała inspiracji do napisania nowej książki. Była średnio popularną autorką, ale muszę z radością przyznać, że ze swojej strony przeczytałem każdy tytuł. No wiecie, głównie nadmieniała różne obserwacje o ludziach i ich życiu. Wolę kryminały, ale mamy krytykować nie będę. Myślicie, że zostałem całkiem zmugolszczony? No nie do końca. W przeciwieństwie do Alice, mojej prawie-siostry, wydawałem się jednak bardziej zafascynowany magicznym światem. Wiedziałem od początku, że pójdę do Hogwartu - moi rodzice tam chodzili, a ze względu na przywiązanie matki oraz przeprowadzkę, ojciec nie rozważał nawet posłania mnie gdzie indziej.
W wieku 11 lat otrzymałem list, nakreślony zielonkawym atramentem i choć byłem o jego przyjściu niemal przeświadczony, cała chwila okazała się dla mnie zaskakująca i radosna. W moim pobliżu od jakiegoś czasu działy się różne rzeczy, czasem talerz spadł z niewyjaśnionych powodów, czasem kałamarz stłukł się samoistnie, zalewając mamie całe biurko. Ale to było uważane za względną normalność i raczej cieszyło rodziców, choć... No dobra, za ten kałamarz akurat mi się dostało, bo ucierpiała na tym część zapisanych kartek. Ale naprawdę, nie chciałem, przysięgam na każdy włos w potarganej brodzie Merlina. W szkole było różnie. Dlaczego tak mówię? Jedni mną gardzili, inni mnie lubili, jak zresztą zawsze. Norma, nic ponadto. Patrząc jednak z perspektywy czasu, w Hogwarcie udało mi się odnaleźć i zawsze wspominam te chwile z pewnym rodzajem sentymentu. Alice (która później również tam poszła), żaliła mi się, mówiąc o zamku, jako o sztywnym miejscu, czasem ponurym, jednak mnie klimat szkoły odpowiadał w zupełności. Hm, było w nim coś interesującego, inaczej nie potrafiłbym tego ująć. W pierwszym dniu musiałem zmierzyć się z wyrokiem starego, pogmatwanego kapelusza - czyli, znanej doskonale wszystkim uczniom Tiary Przydziału. Z możliwie największym spokojem starałem się słuchać mruczenia nałożonego na moją głowę, wyświechtanego przedmiotu. Rozważania te nie trwały jednak długo, jakby od początku towarzyszyła im pewność, gdzie mam zostać przydzielony. Gryffindor. Muszę przyznać, że był to niezwykle trafny wybór. Początkowo śmiałem się - odwaga, ochota do czynów? - z czasem jednak rozumiejąc swoje powołania i talenty. Zyskałem sobie część przyjaciół, krwi naprawdę różnej; czy to wymieszanych jak ja lub mugolaków, czy nawet odznaczających się krwią czystą z mniejszą lub większą skazą. Byłem bardzo przyjacielski, miałem grupkę, w której mogłem się poruszać. Oczywiście nie zawsze działo się kolorowo; arystokraci traktowali mnie z chłodnym dystansem, a niektórzy nawet upodobali sobie mnie jako ofiarę niezbyt wyrafinowanych szykan. Odgryzałem się im jak mogłem, nierzadko lądując przez to na szlabanach, choć w przypadku sprawy uczniowskiej - bywałem zwycięski. Moją pasją stawały się zaklęcia i Obrona przed Czarną Magią. Byłem nimi wręcz pochłonięty; eliksiry lubiłem również, ale nie do tego stopnia, choć smykałkę poniekąd miałem. Dobrze mi szło, muszę przyznać. Nie byłem typowym, pogrążonym w nauce uczniem, wiele rzeczy zyskiwałem dzięki intuicji i zwyczajnemu wyczuciu. Nie znaczy to jednak, że się nie uczyłem, bo nawet przy predyspozycjach, trzeba im jakoś pomóc. Uwielbiałem Quidditch. O tak, to było coś. Zawsze chciałem grać w szkolnej drużynie, ale mnie nie dopuścili, cóż, chyba nie miałem ku temu talentu. Ech, utrzymanie się na miotle było dość trudne, ale nie sądziłem, że jest tak źle. Najwyraźniej było AŻ TAK źle, nic na to nie poradzę. Jeszcze opowiem o kolejnej mojej fascynacji, na równi z wymienioną wcześniej parą przedmiotów. Transmutacja. Od pierwszej klasy, zawsze mnie ciekawiła i starałem się poszerzać swoją wiedzę w jej kierunku. Co robiłem w wolnych chwilach? Czytałem księgi o transmutacji, ślęcząc w bibliotece jak jakiś Krukon. Moją ambicją stało się opanowanie animagii - i owszem, podjąłem się tej nauki, intensywnie ją zgłębiając. Moje trudy nie poszły na marne, pod koniec szkoły udało mi się przybrać formę zwierzęcia, które miało być odzwierciedleniem mojej osobowości. Kot. Chodzący własnymi ścieżkami, niezależny i przy tym również niezwykle uważny. Co więcej, naprawdę świetnie się kamuflujący. Nie, nie oszukiwałem, bo jestem zarejestrowanym animagiem, nie mam zamiaru wykraczać poza wymogi prawa. Czułem się spełniony w mojej pasji, co więcej, wiązałem z nią nadzieje na przyszłość, ale o tym opowiem już na samym końcu. Podsumowując sam Hogwart, jak nietrudno się domyślić, byłem dobrym uczniem. Oceny końcowe wyłącznie potwierdziły moje umiejętności, dając tym samym możliwość rozwijania się w różnych kierunkach. A ja wybrałem jeden, ten jedyny, konkretny. Zanim jednak przejdę do niego, opowiem o swojej akurat - nie do końca udanej - kolejnej aspiracji, mającej początek jeszcze w dawniejszych czasach.
chciałem być muzykiem
Ta opowieść to istna legenda; lub raczej opowieść o legendzie, bohaterze skąpanego w słońcu centrum Londynu, wirtuoza umieszczonego między zbitą masą stworzoną z tłumu ludzi. Byliśmy z ojcem coś kupić, już nawet nie pamiętam, co. Na ulicy pogrywał sobie jakiś facet, jeden z wielu muzyków - i ręczę, tez tak uważałem, ale gdy wczułem się w melodię, miałem wrażenie, że dosłownie ciarki przechodzą mi po plecach. Co to była za gra! Aż musiałem się zatrzymać, próbując zapamiętać z jego kawałków możliwie najwięcej. Geniusz blusesowych standardów! Czarnoskóry, o nalanej twarzy i krótko ostrzyżonych włosach. ALE JAK GRAŁ. Merlinie, do teraz pamiętam poszczególne dźwięki. Przychodziłem tam częściej i częściej, z czasem dowiadując się, że na gościa mówią Chudy Joe - choć tak naprawdę, o ile drugi człon mógł być prawdopodobny, o tyle pierwszy aż z kilometrów zionął kłamstwem. I podobno, sam Chudy Joe stawał się Wściekłym Joem, kiedy usłyszał w swoim zasięgu te oto określenie. Gadałem na jego temat jak najęty, potrafiłem nakręcić się i snuć godzinami opowieści na temat jego muzycznego geniuszu. Wiele osób zaczynało mieć dość ciągłej kontynuacji mojej Ody do Joego, a Alice nawet stwierdziła, że pewnie pokątnie piszę do niego miłosne liściki. Ale tu nie chodziło o to. Chudy Joe... To był naprawdę ktoś. Jak gwiazda, która emanowała blaskiem pośród szarej społeczności ciągle spieszących się gdzieś ludzi. Stał się dla mnie inspiracją. Sprawił, że pokochałem muzykę dwa razy bardziej niż normalnie byłbym w stanie pokochać. Licząc sobie te naście lat, wybłagałem u rodziców gitarę. Muzykiem nie zostałem; choć snułem wielkie marzenia o własnym zespole, który stanie się kolejnym objawieniem. Albo żeby chociaż pisać własne utwory - kariera kompozytora również mi nie wyszła. Nie miałem cierpliwości, poza tym, nikt nie okazywał większego zainteresowania moją twórczością. Wyszło mi jednak grywanie na gitarze w wolnym czasie i odwiedzanie różnych, mugolskich klubów. Co prawda Chudego Joe'a już tam nie spotykam, ale często można natrafić na grane, niezwykle ciekawe kawałki. Czasem znajdę sobie miejsce w centrum miasta, siadam z gitarą i brzdąkam parę piosenek. Nie z pragnienia pieniędzy ani podziwu, ale wyłącznie dlatego, że lubię.
zostałem aurorem
Chęć rozwiązywania zagadek i stania na straży prawa, były we mnie obecne już we wczesnych latach szkolnych. Zawsze cechowało mnie duże poczucie sprawiedliwości, które wyłącznie wzmagało moje dążenia do wykonywania w przyszłości określonego zawodu. Pod koniec szkoły, rozważałem karierę aurora, członka Wiedźmiej Straży albo magicznego policjanta. I tutaj z kolei wyjaśnię, skąd ochota na stanie się animagiem. Bo widzisz, zrozumiałem pewną ważną rzecz. A mianowicie - wróg może być absolutnie WSZĘDZIE. Może się ukrywać, zerkać zza zaułka, wypić eliksir wielosokowy, by przybrać twarz któregoś z twoich przyjaciół. Może być przechodniem na ulicy, bibliotekarzem, któremu oddajesz pożyczone książki, sprzedawczynią w sklepie, sąsiadem mijanym codziennie w drodze do domu. Ogólnie mówiąc, nigdy nie da się mieć pewności, że znajduje się w całkowicie bezpiecznym miejscu. Zwłaszcza w przypadku czarnoksiężników. O nie, wtedy jeszcze nie wiedziałem, jak ogromnym zagrożeniem mogą stać się owe osoby. Nie zdawałem sobie sprawy. Ale tak, chciałem walczyć z tym złem niemal od samego początku. Może czasem... wymyślam za dużo teorii spiskowych, ale wierzę, że ostrożność naprawdę ma się w cenie. Postać kota umożliwiała mi kamuflaż, dawała niezależność i większą swobodę - bo w końcu nigdy nie wiadomo, kiedy pojawi się twój przeciwnik i będzie próbował, dajmy na to, ciebie śledzić. Ponadto, moja wesoła i na pozór niefrasobliwa natura sprawia, że czający się gdzieś wróg nie będzie brał mnie na poważnie. A wtedy znacznie łatwiej opuści gardę, znacznie więcej błędów będzie mógł popełniać. Nie myślcie sobie, że jestem niepoważny. Znam swoje obowiązki, zawsze znałem i staram się ze wszystkiego wywiązywać. Nie kombinuję, nie ryzykuję, usiłuję nie działać wbrew poleceniom. Owszem, wybrałem karierę aurora. Pod koniec szkoły byłem już pewny, a uzyskane wyniki pozwoliły mi na rozpoczęcie kursu. Dalsza nauka mogła być uznana za wyczerpującą, ale w moim przypadku sprawiała wyłącznie przyjemność. Zachęcała mnie do dalszych działań - w końcu każdy dzień mógł mnie przybliżyć do ukochanego zawodu. Miałem zdolności do ukrywania się, potrafiłem dobrze rzucać zaklęcia, byłem również wysportowany. Najlepiej jednak szło mi, gdy trzeba było coś wykryć. Byłem wyczulony na choć odrobinę czarnej magii. A wierzcie mi, że nawet teraz - gdy tylko coś zauważę, nie odpuszczę. Nietrudno (a może trudno? Nie wiem) się domyślić, że ukończyłem ów kurs pomyślnie. Ścieżka kariery stanęła dla mnie otworem, a poświęcanie się zawodowi stało się priorytetem.
Co dzieje się teraz? Pracuję. Nadal spełniam się, sumiennie podchodzę do swoich obowiązków. Poza tym, poznałem wspaniałych ludzi, na których zawsze mogę liczyć. Mam również genialną towarzyszkę. Nie miejcie jednak żadnych podejrzeń, łączy nas tylko praca. Jesteśmy aurorami, a tak się złożyło, że współpracujemy na różnych misjach. Cóż, dziewczyna przez większość czasu przebywała we Francji, więc poza tym jej we wszystkim pomagam. Razem przemierzamy Londyn w różnych sprawach i niech ludzie mówią, co chcą, bo akurat ich zdanie najmniej nas obchodzi. Nie, nie przekraczamy żadnych granic.
My po prostu wiemy swoje.
Na zakończenie skwituję całą prawdę o sobie - czyli, konkretnie - przedstawię ewidentny program działania.
Ograniczenia są ZŁEM NAJGORSZYM. Nie znoszę być tłamszony, spychany, umieszczany w sztywnej i ciasnej szufladce. To dla mnie jak więzienie! Jak postawione jeden obok drugiego, grube żelazne pręty, które uniemożliwiają mi wykonanie jakiegokolwiek ruchu. Męczą mnie, niszczą, zabijają za każdym razem. Lubię swobodę, niekonwencjonalne metody, lubię przybierać określone role w zależności od sytuacji. Igram z losem, pojawiam się i znikam, pozwalam wrogowi na popełnianie kolejnych błędów. Ludzka powierzchowność mnie bawi, mają mnie za klauna, który wyszedł na scenę tylko po to, aby ich zabawiać. Pozwalam im się śmiać - bo czemu nie?
Ja i tak będę śmiał się ostatni.
Patronus: sekretarz. Ptak-ekscentryk, o jakże nietypowej nazwie, którą zawdzięcza charakterystycznemu, nastroszonemu czubkowi na głowie i postawie, przywołującej na myśl pokracznego urzędnika. Ptak-myśliwy, ptak-pożeracz węży. Wbrew pozorom to urodzony drapieżnik; kroczy z powagą i wyniosłością, a jego strategie polowań potrafią wielu przyprawić o zdumienie. Jest bezwzględny, połyka ofiarę jeszcze żywą - dezorientuje uderzeniem dzioba i chodzi po niej tak długo, aż będzie dostatecznie oszołomiona. Węże porywa w powietrze i następnie zrzuca na skalne rumowiska. Czy może istnieć lepsza metafora dla ścigającego przestępców, udającego nieudacznika człowieka? Pozostawmy to w formie pytania retorycznego.
Aby przywołać formującą się w kształt zwierzęcia srebrzystą mgiełkę, Roger wspomina poszczególne, pomyślne wydarzenia, jakie miały miejsce w trakcie trwania jego kariery. Myśli o tym, że żadne działań nie poszło na marne. Kiedy po raz pierwszy zobaczył swojego Patronusa, wybuchnął śmiechem - było to bowiem jedno ze zwierząt, które niegdyś podziwiał będąc dzieckiem, uwiecznione w przyrodniczej książce jako kolorowa rycina.
Aby przywołać formującą się w kształt zwierzęcia srebrzystą mgiełkę, Roger wspomina poszczególne, pomyślne wydarzenia, jakie miały miejsce w trakcie trwania jego kariery. Myśli o tym, że żadne działań nie poszło na marne. Kiedy po raz pierwszy zobaczył swojego Patronusa, wybuchnął śmiechem - było to bowiem jedno ze zwierząt, które niegdyś podziwiał będąc dzieckiem, uwiecznione w przyrodniczej książce jako kolorowa rycina.
8 | |
5 | |
2 | |
1 | |
0 | |
0 | |
5 |
animagia, różdżka, 1 punkt statystyk, przeszkolenie mugolskie (uzasadnione)
Gość
Gość
Witamy wśród Morsów
Twoja karta została zaakceptowana
Urodzony za Wielką Wodą, ma jednak w sobie połowę angielskiej krwi. Trochę niepoprawny, wręcz ekscentryczny tak jak cała rodzina. Nie raz udało mu się wzbudzić kontrowersje, a jego sukcesy, nie tylko te zawodowe podsumowują jednym, trafnym określeniem: dziecko szczęścia. Niewielu jednak jest świadomych, że poza karierą aurora chciał zostać muzykiem. Kto wie, może w końcu odnajdzie damę swojego serca i to przy użyciu gitary?
I sit alone in this winter clarity which clouds my mind
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see
Allison Avery
Zawód : Alchemik u Borgina&Burkesa, badacz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
imagine that the world is made out of love. now imagine that it isn’t.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Roger Elliott
Szybka odpowiedź