Tower Bridge
Strona 1 z 14 • 1, 2, 3 ... 7 ... 14
AutorWiadomość
Tower Bridge
Tower Bridge to most zwodzony przecinający Tamizę na wschodnim końcu Londynu, usytuowany w pobliżu Tower of London, od której bierze swą nazwę. W upalne dni można spotkać tu tłumy mugoli, korzystających z chłodnej, choć nie takiej czystej rzeki.
Jest to jeden z najbardziej znanych obiektów w Londynie, zbudowany w stylu wiktoriańskim, ze stalowym szkieletem obłożonym kamieniem w stylu neogotyckim. Charakterystycznym elementem mostu są dwie wieże główne, połączone u góry dwoma pomostami - kładkami dla pieszych, zawieszonymi ponad trzydzieści metrów nad jezdnią. Jest jednym z najchętniej odwiedzanych zabytków zaraz po Big Benie. Od roku tysiąc dziewięćset dziewiątego chodniki dla pieszych na Tower Bridge zostały zamknięte, gdyż most stał się, niestety, ulubionym miejscem samobójców, którzy rzucali się z niego w odmęty Tamizy.
Jest to jeden z najbardziej znanych obiektów w Londynie, zbudowany w stylu wiktoriańskim, ze stalowym szkieletem obłożonym kamieniem w stylu neogotyckim. Charakterystycznym elementem mostu są dwie wieże główne, połączone u góry dwoma pomostami - kładkami dla pieszych, zawieszonymi ponad trzydzieści metrów nad jezdnią. Jest jednym z najchętniej odwiedzanych zabytków zaraz po Big Benie. Od roku tysiąc dziewięćset dziewiątego chodniki dla pieszych na Tower Bridge zostały zamknięte, gdyż most stał się, niestety, ulubionym miejscem samobójców, którzy rzucali się z niego w odmęty Tamizy.
Czarodzieje byli zabawni w swej pruderii i dlatego Laurence nie stronił od towarzystwa mugoli, którzy czasem okazywali się lepszymi kompanami od fircyków, chełpiących się na prawo i lewo rodowymi nazwiskami. Przynajmniej nie patrzyli na niego jak na wariata (jedynie z minimalną dozą znudzonego zainteresowania), kiedy szedł po kolana w brudnawej wodzie Tamizy, mocząc przy okazji nogawki spodni. Sprawiał wrażenie nieco wyalienowanego spośród mijającego go tłumu – nie rejestrował twarzy, kroczył praktycznie bez celu, od czasu do czasu odwracając głowę, aby popatrzeć na samochody sunące na Tower Bridge z równym zaangażowaniem, jak czynił to wróżbita odczytujący przyszłość z zwierzęcych wnętrzności. Był zawieszony w przestrzeni nieistniejącej dla nikogo innego i przyćpany wyraz twarzy (jego naturalny) dobitnie podkreślał, że przebywa w innym świecie o odmiennych realiach. W którym nie zasłużyłby na miano rozwiązłego, tylko dlatego, iż natarczywie przyglądał się kobietom w obcisłych kostiumach kąpielowych. Laurie naturalnie daleki był od fantazjowania o skrywanych przezeń ciałach, lecz czy ktokolwiek uwierzyłby w zapewnienia mężczyzny w sile wieku, że za nic ma wyeksponowane piersi i pośladki? On tymczasem pozostawał szczerze obojętny na ten rodzaj piękna – wciąż błądził myślami w okolicach ponurego hoteliku na przedmieściach i cudownie narwanego chłopaczka, którego obsłużył zeszłej nocy. Po jego rannej i niezwykle pośpiesznej ewakuacji musiał dyskretnie naprawić łóżko – łza zakręciła się w oku, kiedy O’Donnel uświadomił sobie, że wcale nie tęskni za latami młodości, bo energia nigdy nie rozpierała go bardziej niż teraz. Na szczęście potrafił ją dobrze spożytkować; aktywność fizyczna pozwalała utrzymać mu wyśmienitą formę i nawet niektórzy gliniarze mogli pozazdrościć mu kondycji. Laurie nie zamierzał rezygnować ze swojego trybu życia (rzekomo wyniszczającego), a póki nie miał problemów z potencją, a wątroba nie wydawała agonalnych jęków, korzystał ze wszyściutkich przyjemności oferowanych na rynku. Wisiało mu i powiewało, że coś nie przystoi – jeśli stoi, mężczyzna nie dopatrywał się żadnych nieprawidłowości. Pewnie z tego powodu zwrócił uwagę na ciemnowłose dziewczątko, siedzące samotnie i zapatrzone w dal, jakby od strony zachodzącego słońca miał zaraz wychynąć rycerz na białym koniu i porwać ją do swojej bajki.
- On się nie zjawi – poinformował ją niefrasobliwie, zagajając rozmowę niby ze starą znajomą – mogę pokazać ci drogę – zaproponował, uśmiechając się szeroko, obnażając przy tym krzywe zęby. Dałby uciąć sobie rękę (albo lewą nogę i tak pobolewała, więc starta byłaby mniejsza), że dziewczyna nie ma pojęcia, o czym mówi – on sam również do końca nie wiedział, prowokując konwersację z czystej nudy i przekory, która kazała mu zaczepiać młodziutkie pensjonarki bez wyraźnej przyczyny.
- Mefisto – przedstawił się, mrugając znacząco. Udzielał tylko wskazówek, dziewczynie pozostawiał dokonanie wyboru – a może właśnie rzucił jej wyzwanie?
- On się nie zjawi – poinformował ją niefrasobliwie, zagajając rozmowę niby ze starą znajomą – mogę pokazać ci drogę – zaproponował, uśmiechając się szeroko, obnażając przy tym krzywe zęby. Dałby uciąć sobie rękę (albo lewą nogę i tak pobolewała, więc starta byłaby mniejsza), że dziewczyna nie ma pojęcia, o czym mówi – on sam również do końca nie wiedział, prowokując konwersację z czystej nudy i przekory, która kazała mu zaczepiać młodziutkie pensjonarki bez wyraźnej przyczyny.
- Mefisto – przedstawił się, mrugając znacząco. Udzielał tylko wskazówek, dziewczynie pozostawiał dokonanie wyboru – a może właśnie rzucił jej wyzwanie?
Gość
Gość
*Przed wizytą na Nokturnie*
Choć wiele nasłuchała się i nawbijano jej do głowy o wyższości czarodziejskiej klasy nad mugolami, nigdy nie przykładała do tego większej wagi. Mimo arystokratycznego wychowania i manier, potrafiła dogadać się niemal z każdym. Oczywiście pod warunkiem, że nie był to ignorant, czy słodko nazywany przez mugolskie dziewczęta "burak".
Była w Londynie raptem od tygodnia, a już miała ochotę wyrwać się gdzieś dalej. Jednak..obiecała ojcu, że zostanie. Spróbuje. Twarde postanowienie błądziło pod jej czarną czupryną włosów.
Nie potrafiła jednak usiedzieć grzecznie w dworku (choć trzeba przyznać, przyjemnie było mieszkać w miejscu, które dalekie było od gwaru ulic). Musiała wyjść, przejść się i odrobinę uporządkować wojownicze myśli, które sugerowały ucieczkę, czy też powrót do Francji. Naturalnym skojarzeniem powędrowała w okolice Tower Bridge, gdzie na brzegach rzeki biegali beztrosko ludzie. Znalazła sobie miejsce w miarę oddalone od pisków rozbawionych mugoli (ale nie na tyle daleko, by w razie ewentualnych kłopotów znaleźć pomoc), przysiadając na niewielkim, naturalnym, skalnym podeście. Zdjęła granatowe botki, by podwinąwszy nieco spódnicę, gołymi stopami muskać płytką wodę. Różdżka oczywiście bezpiecznie leżała obok niej, przykryta materiałem torebki. Wystarczająco blisko, by w razie konieczności, mogła jej użyć.
Tak, zdecydowanie wyglądała na zamyślona. Było jej to na rękę, bo zdecydowana większość spotykanych osób, omijała ją, taksując tylko ciekawskim spojrzeniem. Kiedy więc usłyszała głos, odwróciła nieznacznie głowę, unosząc tym samym ciemne brwi.
- Bardzo dobrze - odpowiedziała nie tracąc rezonu - bo wtedy ja bym mu wskazała drogę..powrotną - kąciki ust drgnęły, ale uśmiech jeszcze się nie pojawił. Nie była naiwnym dziewczątkiem, które romantycznie tęskniło do rycerza. Ba...była jedną z tych, które takich przeganiały, ewentualnie kradnąc im rumaka.
Delikatny uśmiech pojawił się dopiero gdy nieznajomy się przedstawił, a przynajmniej podał pewne imię.
- Uwierzyłbyś, jeśli powiedziałabym Faust? - ciekawskie błyski rozświetliły oczy Inary. Jeśli było to wyzwanie - podjęła je. Lubiła takie zagrywki i naturalnym było, że nie mogła odmówić takim zaczepkom - jeśli przychodzisz z zakładem, to się spóźniłeś - dodała jeszcze po chwili, nieco unosząc podbródek. Nie wiedziała z kim ma do czynienie, ale przeszły ją delikatne ciarki, kiedy czuła spojrzenie pana O'Donnel na sobie. Najdziwniejsze, że nie odczuwała charakterystycznego dla spotykanych mężczyzn, lubieżnego odczynnika. Ot, nieznajomy miał w sobie coś niepokojącego, ale w zupełnie innym wymiarze, ale tym samym - ciekawego.
Choć wiele nasłuchała się i nawbijano jej do głowy o wyższości czarodziejskiej klasy nad mugolami, nigdy nie przykładała do tego większej wagi. Mimo arystokratycznego wychowania i manier, potrafiła dogadać się niemal z każdym. Oczywiście pod warunkiem, że nie był to ignorant, czy słodko nazywany przez mugolskie dziewczęta "burak".
Była w Londynie raptem od tygodnia, a już miała ochotę wyrwać się gdzieś dalej. Jednak..obiecała ojcu, że zostanie. Spróbuje. Twarde postanowienie błądziło pod jej czarną czupryną włosów.
Nie potrafiła jednak usiedzieć grzecznie w dworku (choć trzeba przyznać, przyjemnie było mieszkać w miejscu, które dalekie było od gwaru ulic). Musiała wyjść, przejść się i odrobinę uporządkować wojownicze myśli, które sugerowały ucieczkę, czy też powrót do Francji. Naturalnym skojarzeniem powędrowała w okolice Tower Bridge, gdzie na brzegach rzeki biegali beztrosko ludzie. Znalazła sobie miejsce w miarę oddalone od pisków rozbawionych mugoli (ale nie na tyle daleko, by w razie ewentualnych kłopotów znaleźć pomoc), przysiadając na niewielkim, naturalnym, skalnym podeście. Zdjęła granatowe botki, by podwinąwszy nieco spódnicę, gołymi stopami muskać płytką wodę. Różdżka oczywiście bezpiecznie leżała obok niej, przykryta materiałem torebki. Wystarczająco blisko, by w razie konieczności, mogła jej użyć.
Tak, zdecydowanie wyglądała na zamyślona. Było jej to na rękę, bo zdecydowana większość spotykanych osób, omijała ją, taksując tylko ciekawskim spojrzeniem. Kiedy więc usłyszała głos, odwróciła nieznacznie głowę, unosząc tym samym ciemne brwi.
- Bardzo dobrze - odpowiedziała nie tracąc rezonu - bo wtedy ja bym mu wskazała drogę..powrotną - kąciki ust drgnęły, ale uśmiech jeszcze się nie pojawił. Nie była naiwnym dziewczątkiem, które romantycznie tęskniło do rycerza. Ba...była jedną z tych, które takich przeganiały, ewentualnie kradnąc im rumaka.
Delikatny uśmiech pojawił się dopiero gdy nieznajomy się przedstawił, a przynajmniej podał pewne imię.
- Uwierzyłbyś, jeśli powiedziałabym Faust? - ciekawskie błyski rozświetliły oczy Inary. Jeśli było to wyzwanie - podjęła je. Lubiła takie zagrywki i naturalnym było, że nie mogła odmówić takim zaczepkom - jeśli przychodzisz z zakładem, to się spóźniłeś - dodała jeszcze po chwili, nieco unosząc podbródek. Nie wiedziała z kim ma do czynienie, ale przeszły ją delikatne ciarki, kiedy czuła spojrzenie pana O'Donnel na sobie. Najdziwniejsze, że nie odczuwała charakterystycznego dla spotykanych mężczyzn, lubieżnego odczynnika. Ot, nieznajomy miał w sobie coś niepokojącego, ale w zupełnie innym wymiarze, ale tym samym - ciekawego.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Ostatnio zmieniony przez Inara Carrow dnia 31.08.15 12:34, w całości zmieniany 1 raz
Dobre wychowanie było pojęciem naprawdę względnym i nad wyraz trudnym do skategoryzowania. Laurence miał szczęście i nie musiał znosić strofowania guwernantek, dyskretnych kopnięć w kostkę pod stołem i kuksańców wymierzonych pod żebra, jeśli odzywał się nie tak, jak powinien, jadł, nie tak jak powinien, czy oddychał, nie tak, jak powinien. Naprawdę nie uważał, by posiadał jakieś elementarne braki w dziedzinie życia – sam sznurował sobie buty odkąd skończył pięć lat i patrząc z perspektywy czasu na swe niekiedy szaleńcze przygody, był przekonany, iż poradził sobie lepiej niż inni. Nie skończył w rynsztoku, właśnie szczytował w swojej formie – autora, gliniarza oraz mężczyzny, udzielał się towarzysko, bujał po (nie)renomowanych knajpach i nieknajpach Londynu oraz okolic i zobaczył wszystko, co było tego warte. Sam decydował o sobie i nie pozwalał wciskać się w sztywne schematy, które uciskały go niemal tak samo, jaka za ciasne spodnie uwierały w rodowe klejnoty. Zapewne posiadał je znacznie okazalsze niż te, którymi przechwalali się jacyś Crouchowie, więc naturalnie potrzebował więcej swobody i mniej ograniczeń. Lauriemu bynajmniej nie zależało na wkupieniu się w łaski owej śmietanki towarzyskiej, gdzie aby się porządnie zabawić, wypadało (znowu!) czekać do ślubu. Spróchniałby z nudów i chyba prędzej wyrzekłby się dziedzictwa (co brzmiało tak dumnie, że niemal puścił pawia), niż pozwoliłby sobie na trwonienie czasu. Na szczęście nie musiał zmagać się z takimi dylematami, a jedynym ciężarem na jego barkach był brak współlokatora i kogoś, kto codziennie masowałby mu plecy. Takiej przyjemności nigdy nie odmawiał, zważywszy, iż niestety nie znajdowało się na to wielu chętnych. Nie zagadywał jednak do pierwszych lepszych dziewuszek, aby zabrać je do domu i kazać się masować. Nie był przecież ordynusem o grubiańskich zamiarach, jedynie ekscentrycznym starszym panem o niepokojącym uśmiechu szaleńca. Który poszukiwał odrobiny rozrywki, ponieważ powoli zaczynał odczuwać znudzenie stagnacją. Gdzieś zapodział Vasyla, a zdążył się odzwyczaić od samotnego ćpania. Chłopaczek dawał mu gwarancję, że znowu nie wyląduje na czyimś dachu unurzany w melasie i pokryty pierzem – dotąd nie wiedział, co się wówczas wydarzyło. Przypadkowe panienki nie umywały się wprawdzie do Vasyla (nie umiałyby przygotować działki), ale O’Donnel lubił obserwować, jak podrywają się z miejsca i pierzchają przed nim, złorzecząc pod nosem o pedofilskich dziadygach. Ta tutaj, była jednak inna i podjęła jego grę, więc mężczyzna uśmiechnął się z aprobatą i ciężko klapnął obok niej.
- Rozsądnie – zauważył, wyciągając z kieszeni spodni papierosy niezidentyfikowanej marki – inaczej mógłby się zgubić – dodał z fajką między zębami, machając dziewczynie paczką przed nosem, co stanowiło oczywisty poczęstunek.
- Uwierzyłabyś, gdyby przytaknął? – spytał, nonszalancko ćmiąc papierosa – nie mam nawet pewności, czy jesteśmy prawdziwi, więc skąd przypuszczenie, że mogłabyś nim nie być? – zagadnął filozoficznie, wcale (jeszcze) nie podlegając wpływowi żadnych środków dopingujących. Potrafił dyskutować na poważne tematy, lecz nawet wówczas… w jego głosie nie pobrzmiewała kpina, aczkolwiek Laurie w najlepsze stroił sobie żarty: z brunetki, z wielkich myślicieli i z życia, nieustannie próbując je oszukać. Bo przecież się dało i on zamierzał to udowodnić.
- Noc jeszcze młoda. Dusza za duszę to uczciwa oferta – stwierdził leniwie, wpatrując się w pluskających w rzece mugoli. Słodka beztroska, może i on powinien zażyć kąpieli? Najlepiej wspólnie z nieznajomą, wyglądałby ciekawie w mokrych włosach i wilgotnym ubraniu klejącym się jej do ciała.
- Rozsądnie – zauważył, wyciągając z kieszeni spodni papierosy niezidentyfikowanej marki – inaczej mógłby się zgubić – dodał z fajką między zębami, machając dziewczynie paczką przed nosem, co stanowiło oczywisty poczęstunek.
- Uwierzyłabyś, gdyby przytaknął? – spytał, nonszalancko ćmiąc papierosa – nie mam nawet pewności, czy jesteśmy prawdziwi, więc skąd przypuszczenie, że mogłabyś nim nie być? – zagadnął filozoficznie, wcale (jeszcze) nie podlegając wpływowi żadnych środków dopingujących. Potrafił dyskutować na poważne tematy, lecz nawet wówczas… w jego głosie nie pobrzmiewała kpina, aczkolwiek Laurie w najlepsze stroił sobie żarty: z brunetki, z wielkich myślicieli i z życia, nieustannie próbując je oszukać. Bo przecież się dało i on zamierzał to udowodnić.
- Noc jeszcze młoda. Dusza za duszę to uczciwa oferta – stwierdził leniwie, wpatrując się w pluskających w rzece mugoli. Słodka beztroska, może i on powinien zażyć kąpieli? Najlepiej wspólnie z nieznajomą, wyglądałby ciekawie w mokrych włosach i wilgotnym ubraniu klejącym się jej do ciała.
Gość
Gość
Promienie słońca ogrzewały jej twarz. Lubiła ciepło. Do tej pory pozostało jej małe uwielbienie dla kominków, przy którym siadywała z ojcem. Kiedyś...chyba także z matką, ale nie pamiętała dokładnie. A może nie próbowała pamiętać? Uczucia wyblakły, zupełnie jak kolory ubrań. Nie musiała pamiętać takich rzeczy, choć zdawała sobie sprawę, że wspomnienia potrafiły przychodzić same, nieoczekiwanie. Te o matce - starała się...nie. To nie prawda. Chciałaby powiedzieć, że już dawno nie brakuje jej rodzicielki, że wyrzuciła z pamięci jej obraz, ale byłoby to zwykłe kłamstwo. Choć sprzeczała się sama ze sobą - była podobna do Liliany. Aż za bardzo. Widziała to nawet w oczach ojca, nagłym bólu, który się w nich pojawił, gdy tydzień temu przyjechała do Londynu. Dziwnie się czuła, nie nosząc wisiorka - jedynej pamiątki, jaką miała po swej zaginionej matce.
Tak jak szybko pojawiały się tego typu wspomnienia, tak szybko Inara zajmowała umysł innymi sprawami. A miała nad czym myśleć. teraz chociażby, miała towarzystwo, który skutecznie odciągał ją od wspomnień. Gry słowne - bawiła się w to, jeszcze w szkole, szlifując język..nie zawsze dystyngowany.
Dziewczyna drgnęła, kiedy ów mefisto usiadł obok. Przyzwyczaiła się, że jeśli chciała skracać dystans międzyosobowy - robiła to sama. Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, więc Inara tylko bardziej przysunęła się do swojej różdżki.
- Wiem - doprała krótko, by kąciki ust uniosły się odrobinę wyżej.
Pokręciła głową na zaoferowany tytoń. Zdecydowanie nie lubiła palić. Oczywiście, zdarzyło jej się próbować, ale był to moment, który utwierdził ją w przekonaniu, że nie jest to rozrywka dla niej.
- Oczywiście panie Mefisto - kiwnęła delikatnie głową - Jeśli nie jesteś pewien naszego istnienia, widać nigdy nie uderzyłeś się palcem u nogi o stół - może odrobinę zakpiła, ale podobnej odpowiedzi udzielił pewien filozof jednemu z czołowych idealistów. Nawet wyobraziła sobie wypowiedziana sytuację, a jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując dołki w policzkach.
I rodzina i szkoła zadbała, by panna Carrow była oczytana, także w klasyce filozoficznej. W końcu, była arystokratką. I za to akurat, była bardzo wdzięczna.
- Nadal wolę swoją. Nie przebijesz tej oferty - podążyła za wzrokiem swego towarzysza, by zatrzymać spojrzenie na kilku kapiących się kobietach. Zrobiło jej się zimno, gdy pomyślała, że miałaby być na ich miejscu. W takich chwilach cieszyła się, że mogła zasłonić się szlacheckimi manierami. Po prostu...Inara nie umiała zbyt dobrze pływać.
Tak jak szybko pojawiały się tego typu wspomnienia, tak szybko Inara zajmowała umysł innymi sprawami. A miała nad czym myśleć. teraz chociażby, miała towarzystwo, który skutecznie odciągał ją od wspomnień. Gry słowne - bawiła się w to, jeszcze w szkole, szlifując język..nie zawsze dystyngowany.
Dziewczyna drgnęła, kiedy ów mefisto usiadł obok. Przyzwyczaiła się, że jeśli chciała skracać dystans międzyosobowy - robiła to sama. Mężczyzna nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, więc Inara tylko bardziej przysunęła się do swojej różdżki.
- Wiem - doprała krótko, by kąciki ust uniosły się odrobinę wyżej.
Pokręciła głową na zaoferowany tytoń. Zdecydowanie nie lubiła palić. Oczywiście, zdarzyło jej się próbować, ale był to moment, który utwierdził ją w przekonaniu, że nie jest to rozrywka dla niej.
- Oczywiście panie Mefisto - kiwnęła delikatnie głową - Jeśli nie jesteś pewien naszego istnienia, widać nigdy nie uderzyłeś się palcem u nogi o stół - może odrobinę zakpiła, ale podobnej odpowiedzi udzielił pewien filozof jednemu z czołowych idealistów. Nawet wyobraziła sobie wypowiedziana sytuację, a jej wargi rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując dołki w policzkach.
I rodzina i szkoła zadbała, by panna Carrow była oczytana, także w klasyce filozoficznej. W końcu, była arystokratką. I za to akurat, była bardzo wdzięczna.
- Nadal wolę swoją. Nie przebijesz tej oferty - podążyła za wzrokiem swego towarzysza, by zatrzymać spojrzenie na kilku kapiących się kobietach. Zrobiło jej się zimno, gdy pomyślała, że miałaby być na ich miejscu. W takich chwilach cieszyła się, że mogła zasłonić się szlacheckimi manierami. Po prostu...Inara nie umiała zbyt dobrze pływać.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Małą uwagą darzył siedzące tuż obok brunetkę, jakby chlapiąca się w rzeczce ciżba stanowiła rozrywkę o wiele większą. Plątanina ciał, nagusieńcy chłopcy kąpiący się wspólnie z równie golusieńkimi dziewczynkami (co jeszcze nie budziło niczyjego zgorszenia) jednak wcale nie frapowała Laurence’a. Wzrok mężczyzny przenikał to kłębowisko członków, w rzeczywistości sięgając o całe mile dalej. Wieczny haj lub stan podobny niemu pomagał mu w skupieniu się na sprawach praktycznie nieistniejących, zaprzeszłych i zapomnianych. Które nie interesowały nikogo, poza nim; antropologiem z zamiłowania i zbereźnikiem z wyboru. Nie wszystkie jego myśli jednak kierowały się erotycznym torem – O’Donnel jednocześnie potwierdzał i zaprzeczał teorii Freuda. Zyguś mógłby być jego dobrym kumplem; prawdopodobnie lubił ostre rżnięcie i perwersyjne ruchanko. Jego pseudo-naukowy bełkocik miał wyłącznie ukazać, iż te epokowo dziwaczne upodobania są zupełnie normalne. Choć uzasadnienia szyto grubymi nićmi, dawało się je przełknąć i nawet nie stawały w gardle. Laurie zaś nie zwykł dyskutować z ludźmi mądrzejszymi od siebie, bo brakowało mu do tego cierpliwości, a nie chciał ogłosić wszem i wobec, że połowę populacji ludzkości uważa za tępaków o wyjątkowo niewielkim ilorazie inteligencji. Panienka siedząca tuż obok przynajmniej potrafiła się bawić; nie wyczuł jeszcze do końca, na jak dużo może sobie pozwolić, lecz sztywna i niezręczna atmosfera wsączała się w gęste i parne powietrze. Inna sprawa, iż mężczyzna mentalnie należał do cyganerii (nie do końca artystycznej) i włóczył się trochę po kraju, wszędzie czując się jak u siebie. Z nieznajomymi zaś żył za pan brat – na ich potrzeby mógł być każdym, nawet samym diabłem. Uśmiechał się więc klimatycznie, pociągając solidnego bucha i chowając pogiętą paczkę szlugów do kieszeni.
- Nie sprowadź go na manowce. Nieszczęśnik może się powiesić, jeśli będziesz go zwodzić – rzekł, przewidując smutny koniec niedoszłego księcia. Który był chyba tylko wytworem jego fantazji, bo nie dostrzegał na horyzoncie żadnej sylwetki, wymachującej w jego stronę pięściami. A przecież nie dobierał się do kobiety, ani nawet nie zamierzał tego czynić. Jakby nigdy nic puścił wiatry (wychował się na wsi), ale grzecznie przeprosił, spoglądając bystro na brunetkę.
- Czyż ból nie może również być wyłącznie wyimaginowany? – spytał, unosząc brew. Kiedy rano budził się z piekącym tyłkiem, nigdy nie był pewny, czy to się wydarzyło, czy tylko miał nad wyraz przyjemny i bardzo realistyczny sen. Laurie jak nikt potrafił wmawiać innym (a nawet sobie) różne bzdury – i wierzyć w nie bez zastrzeżeń. Blagier pierwsza klasa, nawet Pinokio by się nie powstydził.
- Nie wiesz, co tracisz – westchnął melancholijnie, drapiąc się po udzie – a gdybym zaproponował ci coś więcej? – spytał, zastanawiając się, co ma w kieszeni. Klucze, miętówki, dwa sykle, kieszonkowe wydanie Otella i cążki do paznokci. Jakby się postarał, mógłby nawet dokonać za ich pomocą zamachu terrorystycznego. Dziewczyna miała szansę ubić dobry interes.
- Nie sprowadź go na manowce. Nieszczęśnik może się powiesić, jeśli będziesz go zwodzić – rzekł, przewidując smutny koniec niedoszłego księcia. Który był chyba tylko wytworem jego fantazji, bo nie dostrzegał na horyzoncie żadnej sylwetki, wymachującej w jego stronę pięściami. A przecież nie dobierał się do kobiety, ani nawet nie zamierzał tego czynić. Jakby nigdy nic puścił wiatry (wychował się na wsi), ale grzecznie przeprosił, spoglądając bystro na brunetkę.
- Czyż ból nie może również być wyłącznie wyimaginowany? – spytał, unosząc brew. Kiedy rano budził się z piekącym tyłkiem, nigdy nie był pewny, czy to się wydarzyło, czy tylko miał nad wyraz przyjemny i bardzo realistyczny sen. Laurie jak nikt potrafił wmawiać innym (a nawet sobie) różne bzdury – i wierzyć w nie bez zastrzeżeń. Blagier pierwsza klasa, nawet Pinokio by się nie powstydził.
- Nie wiesz, co tracisz – westchnął melancholijnie, drapiąc się po udzie – a gdybym zaproponował ci coś więcej? – spytał, zastanawiając się, co ma w kieszeni. Klucze, miętówki, dwa sykle, kieszonkowe wydanie Otella i cążki do paznokci. Jakby się postarał, mógłby nawet dokonać za ich pomocą zamachu terrorystycznego. Dziewczyna miała szansę ubić dobry interes.
Gość
Gość
Inara starała się ogarniać całą rzeczywistość wokół siebie. Nie było w tym oczywiście przesady, wypadało wiedzieć, co się dzieje dookoła niej. Rejestrowała kapiących się ludzi, przelatującego gdzieś w pobliżu wróbla, no i tajemniczą, nieco oderwaną od całej rzeczywistości - jegomościa.
Myśli czarnowłosej biegły niejednostajnym torem. Myśli płynęły, niby fala morska, pochłaniając poprzedniczki i porywając ze sobą mniej stałe fragmenty. Wolała nie poświęcać się zbyt długo problemom, które ja atakowały. Wolała nie myśleć o tym, że będzie musiała nieco bardziej zwrócić uwagę na swoje maniery (przynajmniej w obecności innej arystokracji), że znowu po głowie chodzi jej pomysł poszukiwań matki, że chciałaby spotkać się z Elizabeth, że...ma zamiar wybrać się w okolice Nokturnu, i że rodzina, może znowu mieć jakieś plany co do jej zamążpójścia. Choć odwlekała ten ostatni temat, prawdopodobnie będzie musiała porozmawiać o tym z ojcem.
Byłaby z tym wszystkim męczyła się, gdyby nie pozwoliła odpłynąć myślom. Wolała z każdą z nich negocjować pojedynczo. Ale i to później.
- Nie ma sensu nikogo zwodzić, nie lepiej od razu takiemu odmówić? I wieszanie się...to nie jest godne mężczyzny. Nie lepiej zginąć w pojedynku? - cóż, Inara by tak wolała. Gdyby urodziła się mężczyzną, nie ograniczałyby jej głupie zakazy, przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Brakowało jej swobody typowo męskiej, która nie rozliczała ich z każdego postępku "nie wypada".
- Idąc tym torem, w końcu popadnie się w regres nieskończoności. Skoro wszystko miałoby być wyimaginowane, skąd sam pomysł o tym? Wyimaginowany pomysł o pomyśle? - uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową. za bardzo wnikała w temat, a nawet nie była pewna, czy jej towarzysz ma ochotę na takie filozoficzne dywagacje - wyciągnęła dłoń, wyginając palce przed sobą - jestem metafizyczną realistką - mruknęła nieco ciszej. I zdecydowanie wolała istnieć, niż nie istnieć, czy istnieć tylko jako imaginacja. Nawet, jeśli rozmowa była grą, prowokacją - którą przecież podjęła - nie szła z prądem, nie wierzyła, we wszystko co usłyszała. Choć w pewien sposób, przyjemnie było ich słuchać.
- Uznaję tylko równowartość jednej, czy drugiej duszy. Skoro mam już jedną, którą znam, po co mi druga? - odetchnęła głębiej, odwracając spojrzenie na mężczyznę. Uniosła jedną brew - na pewno potrafisz zaciekawić, ale wciąż odpowiem nie. Za dużo pewnie tekstu pisanego małym druczkiem, musiałabym wyłapywać - jeszcze brakowało, żeby zaraz pojawił się jej przed nosem dokument i pióro, by oferowane układ podpisać krwią. Usta drgnęły na takie myśli. Inara była ciekawską osóbką, co ją już często prowadziło w kłopoty. Dlatego teraz zapobiegawczo, trzymała swoją wyobraźnię na wodzy.
Myśli czarnowłosej biegły niejednostajnym torem. Myśli płynęły, niby fala morska, pochłaniając poprzedniczki i porywając ze sobą mniej stałe fragmenty. Wolała nie poświęcać się zbyt długo problemom, które ja atakowały. Wolała nie myśleć o tym, że będzie musiała nieco bardziej zwrócić uwagę na swoje maniery (przynajmniej w obecności innej arystokracji), że znowu po głowie chodzi jej pomysł poszukiwań matki, że chciałaby spotkać się z Elizabeth, że...ma zamiar wybrać się w okolice Nokturnu, i że rodzina, może znowu mieć jakieś plany co do jej zamążpójścia. Choć odwlekała ten ostatni temat, prawdopodobnie będzie musiała porozmawiać o tym z ojcem.
Byłaby z tym wszystkim męczyła się, gdyby nie pozwoliła odpłynąć myślom. Wolała z każdą z nich negocjować pojedynczo. Ale i to później.
- Nie ma sensu nikogo zwodzić, nie lepiej od razu takiemu odmówić? I wieszanie się...to nie jest godne mężczyzny. Nie lepiej zginąć w pojedynku? - cóż, Inara by tak wolała. Gdyby urodziła się mężczyzną, nie ograniczałyby jej głupie zakazy, przeznaczone wyłącznie dla kobiet. Brakowało jej swobody typowo męskiej, która nie rozliczała ich z każdego postępku "nie wypada".
- Idąc tym torem, w końcu popadnie się w regres nieskończoności. Skoro wszystko miałoby być wyimaginowane, skąd sam pomysł o tym? Wyimaginowany pomysł o pomyśle? - uśmiechnęła się lekko i pokręciła głową. za bardzo wnikała w temat, a nawet nie była pewna, czy jej towarzysz ma ochotę na takie filozoficzne dywagacje - wyciągnęła dłoń, wyginając palce przed sobą - jestem metafizyczną realistką - mruknęła nieco ciszej. I zdecydowanie wolała istnieć, niż nie istnieć, czy istnieć tylko jako imaginacja. Nawet, jeśli rozmowa była grą, prowokacją - którą przecież podjęła - nie szła z prądem, nie wierzyła, we wszystko co usłyszała. Choć w pewien sposób, przyjemnie było ich słuchać.
- Uznaję tylko równowartość jednej, czy drugiej duszy. Skoro mam już jedną, którą znam, po co mi druga? - odetchnęła głębiej, odwracając spojrzenie na mężczyznę. Uniosła jedną brew - na pewno potrafisz zaciekawić, ale wciąż odpowiem nie. Za dużo pewnie tekstu pisanego małym druczkiem, musiałabym wyłapywać - jeszcze brakowało, żeby zaraz pojawił się jej przed nosem dokument i pióro, by oferowane układ podpisać krwią. Usta drgnęły na takie myśli. Inara była ciekawską osóbką, co ją już często prowadziło w kłopoty. Dlatego teraz zapobiegawczo, trzymała swoją wyobraźnię na wodzy.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Laurence uśmiechnął się znacząco, szczerząc krzywe zęby jak rasowy socjopata. Znowu przyszło zmagać mu się z narzuconymi rolami społecznymi – nie miał zamiaru przestrzegać żadnych reguł. Kolana zginał tylko i wyłącznie w jednym, oczywistym celu, a i wówczas potrafił ugryźć, jakby jedynie ostrzył sobie zęby na sztywnym delikwencie. Kontrola dawno wyszła z mody, kobietki wyszły na ulicę, skandalicznie głośno (ale nadal zbyt cicho) domagając się równouprawnienia. Które kończyło się, kiedy należało odkręcić słoik, zmienić żarówkę albo w wypadku haniebnej śmierci. Mężczyznom nie wypadało się wieszać? Może jego towarzyszka zwyczajnie była świrniętą ekolożką i obawiała się, iż wisielcy połamią drzewa? Troska o naturę zawsze wzruszała Lauriego – dziwne, że ktoś miał tyle czasu, aby przejmować się czymś więcej ponad sobą. Jemu jakoś się nie śpieszyło do umierania – będąc jedną nogą w grobie (dosłownie), stwierdził, że mimo całej masy irytujących rzeczy, podoba mu się rozbijanie się po Londynie i używanie najwymyślniejszych przyjemności. Laurence nie uważał się za niewiadomo jakiego chojraka, a zostanie ubitym w burdzie, mało mającej z honorem wspólnego (tylko w takich brał udział) zdecydowanie nie plasowało się na szycie jego aspiracji. Przeszło pół wieku było za nim, ale to wciąż nie satysfakcjonowało O’Donnela. Wszak nie poznał jeszcze wszystkiego – nadal nie posmakował Śnieżki (na pewno zrobi to przed sześćdziesiątką), nie wiedział, czy Merlin faktycznie odpowiadał za powstanie Stonehenge, nie kochał się bez przerwy przez dwanaście godzin…
- Czemu mnie pytasz? Wyglądam na takiego, co nie może się odpędzić od adoratorów? – spytał, unosząc brew i śmiejąc się chrapliwie. Zaciągnął się papierosem, po czym zakrztusił się dymem i zaczął gwałtownie kaszleć. Splunął (na szczęście nie krwią) i zgasił niedopałek, skrupulatnie chowając go w paczce (pamiętał o dziewczynie-ekolożce) – nie lepiej w ogóle nie umierać? – zagadnął, wpatrując się w młodziutkie dziewczątko, tak brawurowo deklarujące poświęcenie. Odwaga… Laurie po stokroć wolałby być żywym tchórzem niż martwym bohaterem – co mu wówczas po medalu za waleczność?
- Napiłbym się – oznajmił, wyjmując zza pazuchy piersiówkę wypełnioną ognistą whisky. Pociągnął zdrowego łyka i wcisnął ją w ręce brunetki – Spróbuj specjał od wymyślonego nieznajomego – dodał, wykonując zachęcający gest dłonią – do dna! – zawołał, zastanawiając się, jak mugolka(?) zareaguje na ich rodzimy alkohol.
- Gdy coś dają, to bierz i nie pytaj o szczegóły – pouczył ją, wichrząc sobie włosy i powoli rozpinając koszulę. Może jeszcze zdąży się przyzwoicie opalić?
- Czemu mnie pytasz? Wyglądam na takiego, co nie może się odpędzić od adoratorów? – spytał, unosząc brew i śmiejąc się chrapliwie. Zaciągnął się papierosem, po czym zakrztusił się dymem i zaczął gwałtownie kaszleć. Splunął (na szczęście nie krwią) i zgasił niedopałek, skrupulatnie chowając go w paczce (pamiętał o dziewczynie-ekolożce) – nie lepiej w ogóle nie umierać? – zagadnął, wpatrując się w młodziutkie dziewczątko, tak brawurowo deklarujące poświęcenie. Odwaga… Laurie po stokroć wolałby być żywym tchórzem niż martwym bohaterem – co mu wówczas po medalu za waleczność?
- Napiłbym się – oznajmił, wyjmując zza pazuchy piersiówkę wypełnioną ognistą whisky. Pociągnął zdrowego łyka i wcisnął ją w ręce brunetki – Spróbuj specjał od wymyślonego nieznajomego – dodał, wykonując zachęcający gest dłonią – do dna! – zawołał, zastanawiając się, jak mugolka(?) zareaguje na ich rodzimy alkohol.
- Gdy coś dają, to bierz i nie pytaj o szczegóły – pouczył ją, wichrząc sobie włosy i powoli rozpinając koszulę. Może jeszcze zdąży się przyzwoicie opalić?
Gość
Gość
*Ślicznie przepraszam za opóźnienie!*
Wychowanie arystokratki miało tak wiele plusów jak i minusów. jedno przynajmniej dla Inary było pewne - nigdy nie można sądzić po pozorach. Już się doskonale przekonała, że to, co na pierwszy rzut oka, wydaje się być oczywiste - często okazuje się czymś zgoła innym. Panna Carrow należała do bardzo otwartych osób, ale miała w sobie też pewien kobiecy, samozachowawczy instynkt. Tak było i teraz. Nieznajomy jednocześnie ciekawił i wywoływał dziwny, niepokojący odruch. dziewczyna starała się więc, wypośrodkować oba odczucia. Co sobie mógł o niej myśleć ów Mefisto? nie wiedziała i na szczęście - nie przejmowała się zbytnio opiniami innych. Robiła to, co uważała za słuszne, przynajmniej - w jej osobistym, nieco niekonwencjonalnym poczuciu wartości. Była to cecha wybitnie "poojcowska". Jeśli któreś z nich uznało pewne zachowanie za słuszne - ciężko było odwieźć od pomysłu, które w połączeniu z (czasem dziecięcą) ciekawością, przynosiły różne wydarzenia ze sobą.
Co jednak do samego honoru, czy śmierci...Inara zdecydowanie zgadzała się z filozoficzną kwestią, że Lepiej być smutnym Sokteresem niż szczęśliwą świnią. Wierzyła w mądrość, w honor i...humor, nawet jeśli wiązało się to z nieoczekiwanymi konsekwencjami.
- Takie pytanie mogłabym zadać każdemu, niezależnie od wianuszka adoratorów - przechyliła głowę na bok, z nieznajomym błyskiem w oku i odwracając się przed siebie. Zanurzyła obie stopy w wodzie.
Poruszyła ramieniem, kiedy mężczyzna zaczął kaszleć. gdyby był tu jej ojciec, pewnie rzekłby coś żartobliwego na temat jego zdrowia, ale Inara tylko spojrzała badawczo.
- Nie jestem pewna, czy chciałabym być nieśmiertelną - odpowiedziała zdawkowo - przynajmniej nie w ludzkim ciele - można było nabijać się z jej deklaracji, ale mocno wierzyła w to co mówiła. Skoro dostała szansę na życie "tu i teraz" chciała wykorzystać je jak najlepiej, ale w zgodzie z samą sobą. Chciała korzystać z życia, ale natury ludzkiej nie dało się oszukać. Były pewne granice, choćby - drugi człowiek. Nic na siłę. Nie była hedonistką, nie była pacyfistką, nie była też walczącą z mężczyznami feministką. Była łobuzem z honorem, wrażliwą, ale silną kobietą. Urzekającą, ale gotową na przygodę. Ale..no tak, znowu jej myśli pogalopowały w jakimś niejednoznacznym kierunku.
- Jeśli to Ognista, to nie przepadam - uśmiechnęła się mimowolnie. Potem dopiero zastanowiła się, czy mężczyzna będzie wiedział, co miała na myśli. No chyba..że sam jest czarodziejem. Przyzwyczaiła się, że mężczyźni w jej otoczeniu przepadają za tym alkoholem. Inara jednak, zdecydowanie bardziej wolała wino, lub mieszanki kolorowych trunków. Zaśmiała się, bo była pewna, że ilekolwiek zostałoby płynu "do dna", zaczęłaby gwałtownie się krztusić. Zdarzało jej się próbować swoich eliksirowych wymysłów, ale te na bazie mocniejszych alkoholi, zawsze wykręcały jej buźkę. - ale Ty, nie krępuj się, możesz wychylić zawartość za mnie - zrobiła dłonią podobny gest, jak przed chwilą Laurence.
- Niestety mam w zwyczaju pytać o szczegóły. W zasadzie, to mam w zwyczaju pytać o dużo rzeczy. Czasem za dużo - dziwna była to rozmowa. Konwersacja z nieznajomym, zupełnie, jakby znali się dłużej. Nie pytali o stereotypowe - "kim jesteś". "co tutaj robisz", "czym się w życiu zajmujesz"... Żartobliwie musiałaby przyznać, że nieznajomy nawet pasowałby na właściciela imienia, jakim się przedstawił.
Wychowanie arystokratki miało tak wiele plusów jak i minusów. jedno przynajmniej dla Inary było pewne - nigdy nie można sądzić po pozorach. Już się doskonale przekonała, że to, co na pierwszy rzut oka, wydaje się być oczywiste - często okazuje się czymś zgoła innym. Panna Carrow należała do bardzo otwartych osób, ale miała w sobie też pewien kobiecy, samozachowawczy instynkt. Tak było i teraz. Nieznajomy jednocześnie ciekawił i wywoływał dziwny, niepokojący odruch. dziewczyna starała się więc, wypośrodkować oba odczucia. Co sobie mógł o niej myśleć ów Mefisto? nie wiedziała i na szczęście - nie przejmowała się zbytnio opiniami innych. Robiła to, co uważała za słuszne, przynajmniej - w jej osobistym, nieco niekonwencjonalnym poczuciu wartości. Była to cecha wybitnie "poojcowska". Jeśli któreś z nich uznało pewne zachowanie za słuszne - ciężko było odwieźć od pomysłu, które w połączeniu z (czasem dziecięcą) ciekawością, przynosiły różne wydarzenia ze sobą.
Co jednak do samego honoru, czy śmierci...Inara zdecydowanie zgadzała się z filozoficzną kwestią, że Lepiej być smutnym Sokteresem niż szczęśliwą świnią. Wierzyła w mądrość, w honor i...humor, nawet jeśli wiązało się to z nieoczekiwanymi konsekwencjami.
- Takie pytanie mogłabym zadać każdemu, niezależnie od wianuszka adoratorów - przechyliła głowę na bok, z nieznajomym błyskiem w oku i odwracając się przed siebie. Zanurzyła obie stopy w wodzie.
Poruszyła ramieniem, kiedy mężczyzna zaczął kaszleć. gdyby był tu jej ojciec, pewnie rzekłby coś żartobliwego na temat jego zdrowia, ale Inara tylko spojrzała badawczo.
- Nie jestem pewna, czy chciałabym być nieśmiertelną - odpowiedziała zdawkowo - przynajmniej nie w ludzkim ciele - można było nabijać się z jej deklaracji, ale mocno wierzyła w to co mówiła. Skoro dostała szansę na życie "tu i teraz" chciała wykorzystać je jak najlepiej, ale w zgodzie z samą sobą. Chciała korzystać z życia, ale natury ludzkiej nie dało się oszukać. Były pewne granice, choćby - drugi człowiek. Nic na siłę. Nie była hedonistką, nie była pacyfistką, nie była też walczącą z mężczyznami feministką. Była łobuzem z honorem, wrażliwą, ale silną kobietą. Urzekającą, ale gotową na przygodę. Ale..no tak, znowu jej myśli pogalopowały w jakimś niejednoznacznym kierunku.
- Jeśli to Ognista, to nie przepadam - uśmiechnęła się mimowolnie. Potem dopiero zastanowiła się, czy mężczyzna będzie wiedział, co miała na myśli. No chyba..że sam jest czarodziejem. Przyzwyczaiła się, że mężczyźni w jej otoczeniu przepadają za tym alkoholem. Inara jednak, zdecydowanie bardziej wolała wino, lub mieszanki kolorowych trunków. Zaśmiała się, bo była pewna, że ilekolwiek zostałoby płynu "do dna", zaczęłaby gwałtownie się krztusić. Zdarzało jej się próbować swoich eliksirowych wymysłów, ale te na bazie mocniejszych alkoholi, zawsze wykręcały jej buźkę. - ale Ty, nie krępuj się, możesz wychylić zawartość za mnie - zrobiła dłonią podobny gest, jak przed chwilą Laurence.
- Niestety mam w zwyczaju pytać o szczegóły. W zasadzie, to mam w zwyczaju pytać o dużo rzeczy. Czasem za dużo - dziwna była to rozmowa. Konwersacja z nieznajomym, zupełnie, jakby znali się dłużej. Nie pytali o stereotypowe - "kim jesteś". "co tutaj robisz", "czym się w życiu zajmujesz"... Żartobliwie musiałaby przyznać, że nieznajomy nawet pasowałby na właściciela imienia, jakim się przedstawił.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
i vice versa
Giętki język dziewczęcia mógłby okazać się jego przekleństwem, gdyby trafiła na kogoś innego od Laurence’a. Starszy pan był bowiem niezwykle wręcz tolerancyjny, co wcale nie stanowiło pięknego eufemizmu dla bardziej potocznego słowa „olewacki”, choć znaczyło mniej więcej to samo. Społeczeństwo zaś nie bardzo przepadało za wyszczekanymi kobietkami, przypisując płci pięknej nudną rolę pani domu i opiekunki rodzinnego ogniska. Co w praktyce sprowadzało się do wyuczonych i maszynowych ruchów: w górę, w dół, w prawo, w lewo i po ukosie. Z szowinistycznego punktu widzenia, tylko tego panie nie potrafiły zepsuć i w tym sprawdzały się najlepiej. Opinia O’Donnela odbiegała bardzo od stereotypowych konwencji lat pięćdziesiątych – może dlatego, że sam prał swoje brudne gacie – i dlatego dziewuszka nie musiała się obawiać nagłego zwrotu akcji, po którym zaczęłaby tęsknić do księcia z bajki. Ten zresztą najpewniej okazałby się dobrym znajomym Lauriego, ponieważ rzeczywiście ciągnął się za nim uciążliwy sznur amantów, niczym smród z koryta rzeki. Chłopcy bywali namolni, naprzykrzali mu się nieustannie, a mężczyzna miał zbyt miękkie serce i nie potrafił im odmawiać – nie rób bliźniemu, co tobie niemiłe?
- Ranisz – powiedział głosem pełnym prawdziwie udawanego bólu, teatralnie chwytając się za serce – myślałem, że jestem wyjątkowy – dodał, wypinając chudą pierś, jakby chcąc podkreślić własną oryginalność (w nią nie wątpił nigdy, zwłaszcza, że co drugi dzień ktoś wyzywał go od dziwaków i wariatów) całą swoją mizerną posturą.
- Ja nie zaczepiam kobiet jak leci. Tylko o takie – rzekł z nieznacznym uśmiechem, machając ręką w jej kierunku. Chodziło mu o filigranowe brunetki czy wesołkowate trzpiotki? Ciężko stwierdzić, ale tych drugich znał na pęczki – notesik z adresami aż pękał w szwach od danych niewiast, gotowych razem z nim pochlapać się w Tamizie lub zabrać na gapę tramwajem wodnym. Może i był w kwiecie wieku, ale nadal pozostawał mu urok osobisty, któremu nikt nie potrafił się oprzeć.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, słuchając słów swej młodziutkiej towarzyski.
- Zawsze chciałem być koniem – wyznał z najpoważniejszą miną pod słońcem, a kąciki ust nawet mu nie drgnęły, powstrzymywane stalową wolą zbudowaną z gumy do żucia. Cóż, spędzenie wieczności jako zwierzę niewątpliwie miałoby swoje plusy. Cudowna beztroska, wolność, a najpoważniejszym zmartwieniem byłaby organizacja jedzenia. I mógłby spać na stojąco.
- Zdaje się, że wiesz, co tracisz – skwitował, bez najmniejszego zdziwienia, jakby natykanie się na czarodziejów na pełnych mugoli traktach było najnormalniejszą rzeczą na świecie i zdarzało mu się codziennie. Nie zmieniło to zresztą za dużo w pasjonującej znajomości z dziewczyną, która nadal pozostawała ładną buźką w obramowaniu z zabawnych okoliczności, mającą przydać mu jedynie odrobinę rozrywki i uprzyjemnić czas. Którego nie mógł spędzić we własnym zakręconym świecie cudów-niewidów, ponieważ w zeszłym tygodniu zużył cały zapasik diabelskiego ziela (i wcale nie podkradł ani odrobiny nieogarniętemu Bertowi).
- Nie musisz namawiać – Laurie zaśmiał się ochryple i wypił na raz całą zawartość piersiówki. Whisky powoli spłynęła gardłem powodując przyjemne pieczenie i milusie ciepełko, aby dostać się do alkoholu ze śladowymi ilościami krwi płynącymi w jego żyłach i wywołać w mężczyźnie… zawirowanie?
- Pytaj o co chcesz – O’Donnel uśmiechnął się zachęcająco (przerażająco?), ponieważ nie miał żadnych tajemnic, ani niczego, czego w jakiś sposób by się wstydził. Może ktoś inny uznałby pewne rzeczy za mocno kompromitujące, ale dla Lauriego cnota istniała chyba tylko w książeczkach dla dzieci.
Giętki język dziewczęcia mógłby okazać się jego przekleństwem, gdyby trafiła na kogoś innego od Laurence’a. Starszy pan był bowiem niezwykle wręcz tolerancyjny, co wcale nie stanowiło pięknego eufemizmu dla bardziej potocznego słowa „olewacki”, choć znaczyło mniej więcej to samo. Społeczeństwo zaś nie bardzo przepadało za wyszczekanymi kobietkami, przypisując płci pięknej nudną rolę pani domu i opiekunki rodzinnego ogniska. Co w praktyce sprowadzało się do wyuczonych i maszynowych ruchów: w górę, w dół, w prawo, w lewo i po ukosie. Z szowinistycznego punktu widzenia, tylko tego panie nie potrafiły zepsuć i w tym sprawdzały się najlepiej. Opinia O’Donnela odbiegała bardzo od stereotypowych konwencji lat pięćdziesiątych – może dlatego, że sam prał swoje brudne gacie – i dlatego dziewuszka nie musiała się obawiać nagłego zwrotu akcji, po którym zaczęłaby tęsknić do księcia z bajki. Ten zresztą najpewniej okazałby się dobrym znajomym Lauriego, ponieważ rzeczywiście ciągnął się za nim uciążliwy sznur amantów, niczym smród z koryta rzeki. Chłopcy bywali namolni, naprzykrzali mu się nieustannie, a mężczyzna miał zbyt miękkie serce i nie potrafił im odmawiać – nie rób bliźniemu, co tobie niemiłe?
- Ranisz – powiedział głosem pełnym prawdziwie udawanego bólu, teatralnie chwytając się za serce – myślałem, że jestem wyjątkowy – dodał, wypinając chudą pierś, jakby chcąc podkreślić własną oryginalność (w nią nie wątpił nigdy, zwłaszcza, że co drugi dzień ktoś wyzywał go od dziwaków i wariatów) całą swoją mizerną posturą.
- Ja nie zaczepiam kobiet jak leci. Tylko o takie – rzekł z nieznacznym uśmiechem, machając ręką w jej kierunku. Chodziło mu o filigranowe brunetki czy wesołkowate trzpiotki? Ciężko stwierdzić, ale tych drugich znał na pęczki – notesik z adresami aż pękał w szwach od danych niewiast, gotowych razem z nim pochlapać się w Tamizie lub zabrać na gapę tramwajem wodnym. Może i był w kwiecie wieku, ale nadal pozostawał mu urok osobisty, któremu nikt nie potrafił się oprzeć.
Kiwnął głową ze zrozumieniem, słuchając słów swej młodziutkiej towarzyski.
- Zawsze chciałem być koniem – wyznał z najpoważniejszą miną pod słońcem, a kąciki ust nawet mu nie drgnęły, powstrzymywane stalową wolą zbudowaną z gumy do żucia. Cóż, spędzenie wieczności jako zwierzę niewątpliwie miałoby swoje plusy. Cudowna beztroska, wolność, a najpoważniejszym zmartwieniem byłaby organizacja jedzenia. I mógłby spać na stojąco.
- Zdaje się, że wiesz, co tracisz – skwitował, bez najmniejszego zdziwienia, jakby natykanie się na czarodziejów na pełnych mugoli traktach było najnormalniejszą rzeczą na świecie i zdarzało mu się codziennie. Nie zmieniło to zresztą za dużo w pasjonującej znajomości z dziewczyną, która nadal pozostawała ładną buźką w obramowaniu z zabawnych okoliczności, mającą przydać mu jedynie odrobinę rozrywki i uprzyjemnić czas. Którego nie mógł spędzić we własnym zakręconym świecie cudów-niewidów, ponieważ w zeszłym tygodniu zużył cały zapasik diabelskiego ziela (i wcale nie podkradł ani odrobiny nieogarniętemu Bertowi).
- Nie musisz namawiać – Laurie zaśmiał się ochryple i wypił na raz całą zawartość piersiówki. Whisky powoli spłynęła gardłem powodując przyjemne pieczenie i milusie ciepełko, aby dostać się do alkoholu ze śladowymi ilościami krwi płynącymi w jego żyłach i wywołać w mężczyźnie… zawirowanie?
- Pytaj o co chcesz – O’Donnel uśmiechnął się zachęcająco (przerażająco?), ponieważ nie miał żadnych tajemnic, ani niczego, czego w jakiś sposób by się wstydził. Może ktoś inny uznałby pewne rzeczy za mocno kompromitujące, ale dla Lauriego cnota istniała chyba tylko w książeczkach dla dzieci.
Gość
Gość
Powoli wciągała się w rozmowę. Nie miała zbyt wiele okazji, szczególnie tutaj w Londynie, do rozmowy bez sztucznego dystansu. Oczywiście nie wspominając o jej tacie! Z nim akurat wiedziała, że może pozwolić sobie..prawie na wszystko. W kwestii ojcostwa - trafiła idealnie. Kiedy powiem słuchała o tych surowych seniorach-arystokratach, którzy traktują swe dzieci bardziej, jak towar na sprzedaż. Na samą myśl, że mogłaby być jednym z nich - aż przechodziły ją ciarki. Mimowolnie skrzywiła się do swoich myśli, które szybko umknęły pod słowami nieznajomego. Nie. Inara nie szukała teraz żadnego księcia, z żadnej bajki. Miała zbyt wiele planów, za dużo chciałaby jeszcze zrobić, by musieć stawać u boku jakiegokolwiek mężczyzny, jako żona. Choć znała kilka szczęśliwych małżeństwa - aktualnie, ów stan jawił jej się, jako zmora, która straszyć ją będzie po nocach.
- Cóż, każdy na swój sposób jest wyjątkowy, ale nie sądzę, żebyś się takimi ocenami zbytnio przejmował, czy respektował - uniosła pytająco brwi. Sam fakt, że ją zaczepił, świadczył, że nie miał zbyt wiele oporów, czy kompleksów, które by go hamowały. Na pewno nie przed poznawaniem samotnie siedzących panien...i tu Inara się zastanowiła. Świadomie lub nie - chyba chciała, żeby ktoś ją zaczepił. W końcu osoba, która tego nie chce, nie siada samotnie w takim miejscu? Aż się prosiła, by w końcu ktoś do niej się zbliżył. Przynajmniej...czarnowłosa by tak zrobiła.
- W takim wypadku, powinnam chyba być zaszczycona...albo przestraszona - zależnie od intencji - tak, Inaro, brnij dalej. Zachowywała się zupełnie tak, jakby szukała kłopotów - w końcu nie każdemu proponuje się handel duszą? - dodała jeszcze, gdy jej wargi niebezpiecznie wygięły się w żartobliwy łuk. W końcu, wyglądała jak grzeczna, delikatna panna. Nie powinna zadawać takich pytań, prawda? Cóż pomyślałby obcy, który rzeczywiście chciałby ją skrzywdzić?
- Doskonale cię rozumiem, uwielbiam te stworzenia - dziewczyna nie zaśmiała się, nawet nie zakpiła swoimi słowami. Najśmieszniejsze, że Inara kochała konie. Więc słowa mężczyzny, zabrzmiały dla niej najzwyczajniej w świecie. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że można byłoby to potraktować, jak żart, ale wolała pociągnąć tę grę. W końcu, to własnie koń-mustang, pojawiał się, gdy przywoływała swego Patronusa. Symbol wolności, pędu i niczym nie skrępowanej radości. Dopiero na takie wspomnienie, aż poruszyła palcami. Zmrużyła oczy z cichym westchnięciem. Kolejny w tej rozmowę raz, kiwnęła głową, pozwalając, by Laurence wychylił zawartość piersiówki. Spojrzała, gdy przechylił głowę, by żadna nieuchwytna kropa alkoholu, zniknęła mu poza ustami. Teraz przynajmniej miała pewność, że ma do czynienie z czarodziejem.
Zazwyczaj, dziewczyna potrafiła odróżniać od siebie uśmiechy. Sama wielokrotnie stosowała jego rozmaite odmiany, ale musiała zadawać sobie sprawę, że nie odkryła jeszcze całej gamy barw, jakim uśmiech może się pochwalić. Mężczyźni robili to nieco inaczej, tak jak w przypadku jej towarzysza.
- Dobrze, zanim zanim jednak zapytam o coś konkretnego, muszę wiedzieć, czy odpowiadając mi, nie liczysz sobie jakiejś ceny - tym razem to ona się uśmiechnęła, znowu, delikatnie nawiązując do wcześniejszej formy rozmowy i paktowania.
- Cóż, każdy na swój sposób jest wyjątkowy, ale nie sądzę, żebyś się takimi ocenami zbytnio przejmował, czy respektował - uniosła pytająco brwi. Sam fakt, że ją zaczepił, świadczył, że nie miał zbyt wiele oporów, czy kompleksów, które by go hamowały. Na pewno nie przed poznawaniem samotnie siedzących panien...i tu Inara się zastanowiła. Świadomie lub nie - chyba chciała, żeby ktoś ją zaczepił. W końcu osoba, która tego nie chce, nie siada samotnie w takim miejscu? Aż się prosiła, by w końcu ktoś do niej się zbliżył. Przynajmniej...czarnowłosa by tak zrobiła.
- W takim wypadku, powinnam chyba być zaszczycona...albo przestraszona - zależnie od intencji - tak, Inaro, brnij dalej. Zachowywała się zupełnie tak, jakby szukała kłopotów - w końcu nie każdemu proponuje się handel duszą? - dodała jeszcze, gdy jej wargi niebezpiecznie wygięły się w żartobliwy łuk. W końcu, wyglądała jak grzeczna, delikatna panna. Nie powinna zadawać takich pytań, prawda? Cóż pomyślałby obcy, który rzeczywiście chciałby ją skrzywdzić?
- Doskonale cię rozumiem, uwielbiam te stworzenia - dziewczyna nie zaśmiała się, nawet nie zakpiła swoimi słowami. Najśmieszniejsze, że Inara kochała konie. Więc słowa mężczyzny, zabrzmiały dla niej najzwyczajniej w świecie. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że można byłoby to potraktować, jak żart, ale wolała pociągnąć tę grę. W końcu, to własnie koń-mustang, pojawiał się, gdy przywoływała swego Patronusa. Symbol wolności, pędu i niczym nie skrępowanej radości. Dopiero na takie wspomnienie, aż poruszyła palcami. Zmrużyła oczy z cichym westchnięciem. Kolejny w tej rozmowę raz, kiwnęła głową, pozwalając, by Laurence wychylił zawartość piersiówki. Spojrzała, gdy przechylił głowę, by żadna nieuchwytna kropa alkoholu, zniknęła mu poza ustami. Teraz przynajmniej miała pewność, że ma do czynienie z czarodziejem.
Zazwyczaj, dziewczyna potrafiła odróżniać od siebie uśmiechy. Sama wielokrotnie stosowała jego rozmaite odmiany, ale musiała zadawać sobie sprawę, że nie odkryła jeszcze całej gamy barw, jakim uśmiech może się pochwalić. Mężczyźni robili to nieco inaczej, tak jak w przypadku jej towarzysza.
- Dobrze, zanim zanim jednak zapytam o coś konkretnego, muszę wiedzieć, czy odpowiadając mi, nie liczysz sobie jakiejś ceny - tym razem to ona się uśmiechnęła, znowu, delikatnie nawiązując do wcześniejszej formy rozmowy i paktowania.
The knife that has pierced my heart, I can’t pull it out Because if I do It’ll send up a huge spray of tears that can’t be stopped
Laurence lubił siebie. Naprawdę. Stwierdzenie w swej prostocie nawet dość głupkowate, typowe dla zakompleksionego pryszczatego nastolatka, usiłującego dowartościować się przed lustrem i wmówić sobie, że czerwone diody na środku czoła są seksi. On jednak dawno już wyrósł z młodzieńczych problemów i mógł w pełni świadomie i bez absolutnie żadnej megalomańskiej nuty w rubasznej melodii się do tego przyznać. Akceptował całe swoje jestestwo: od wrastających paznokci od stóp (paskudna dolegliwość) po przerzedzające się włosy. Włączając do pakietu również swój paskudny charakter i nieodzowny markowy uśmiech. Mógłby zostać twarzą portalu o nazwie „wynajmij swojego płatnego mordercę już dziś” – i o dziwo, wcale mu to nie przeszkadzało, a nawet mile łechtało jego ego. Które było ugłaskane niczym domowy kot i również chadzało własnymi ścieżkami. Gdzieś mając nudne komplementy i (nie)stety coraz rzadsze prośby o złożenie autografu na swojej książce.
- Zaliczyłaś kolejne trafienie, złotko – rzekł Laurie w odpowiedzi na jakże spostrzegawczą uwagę dziewczyny. Kto by pomyślał, że zwykły spacer w celu (poszukania sensu życia?) napełnienia płuc świeżym powietrzem (miał wrażenie, że u niego w domu oddycha się jedynie dymem z tanich, mugolskich papierosów) zaowocuje w tak radosną znajomość. Ładna pannica nie powinna wszakże wdawać się w dyskusje z nieznajomymi – ale, jak słusznie zauważyła, Laurie naprawdę miał po prostu głęboko w poważaniu wszelkie zasady. Dobrego wychowania, a także te moralne. Dziewczyna mogła się już bać.
- Bądź zaszczycona. To milsze uczucie – poradził z ojcowskim uśmiechem, klepiąc ją po ramieniu, jak ulubiony krewny. Pomagający w wyborze przyszłej kariery/małżonka/kreacji na wieczorne wyjście, niepotrzebne skreślić. Do tego sprowadzała się egzystencja dorastających kobietek?
-Najpierw przeprowadzam selekcję. Pomyślnie przeszłaś przez odsiew i teraz tak długo będę cię nękał, aż zgodzisz się mi ją oddać – wyjawił z poważnym wyrazem twarzy, wszak właśnie zdradzał tajemnicę zawodową – w ostateczności, mogę się zgodzić na lizaka – dodał, wzruszając lekko ramionami, jakby łakocie pokrywały się, a nawet przewyższały wartością człowieczą duszę. Halo, przecież tak było.
- Mogę cię transmutować – zaproponował z kamienną twarzą. Hybryda człowieka z koniem – tego jeszcze nie było, a przynajmniej nie w wersji z cyckami. Laurence uśmiechnął się lekko, czyżby właśnie rozwikłał zagwozdkę, jaka trapiła go już od dawna? Centaury przecież jakoś musiały się rozmnażać. A nie czyniły tego przy udziale ludzkich kobiet… Jakaś zdołałaby to wytrzymać? Cóż, sztuczne metody były równie skuteczne, a może nawet bardziej – niezawodne. Chyba właśnie zasłużył na nagrodę im. Newta Skamandera; nie wiedział wprawdzie czy takowa istnieje, niemniej jednak, mógł ją dostać. Zwłaszcza gdyby obejmowała kupon na darmowe drinki w Białej Wywernie i kontakt do tego postawnego, brodatego barmana. Który zapewne mógł pochwalić się pokaźnymi gabarytami każdej części ciała.
- Wszystko ma swoją cenę – stwierdził filozoficznie Laurence, podnosząc się z ziemi i otrzepując siedzenie z kurzu. Prowokacyjnie, wręcz zachęcająco mrugnął do dziewczyny, szczerząc zęby w uroczym uśmiechu i oddalając się nieśpiesznie. Zostawił tam wprawdzie swoje buty i koszulę, ale lato powoli miało się ku końcowi, ta z krótkim rękawem nie będzie mu już potrzebna.
/zt
- Zaliczyłaś kolejne trafienie, złotko – rzekł Laurie w odpowiedzi na jakże spostrzegawczą uwagę dziewczyny. Kto by pomyślał, że zwykły spacer w celu (poszukania sensu życia?) napełnienia płuc świeżym powietrzem (miał wrażenie, że u niego w domu oddycha się jedynie dymem z tanich, mugolskich papierosów) zaowocuje w tak radosną znajomość. Ładna pannica nie powinna wszakże wdawać się w dyskusje z nieznajomymi – ale, jak słusznie zauważyła, Laurie naprawdę miał po prostu głęboko w poważaniu wszelkie zasady. Dobrego wychowania, a także te moralne. Dziewczyna mogła się już bać.
- Bądź zaszczycona. To milsze uczucie – poradził z ojcowskim uśmiechem, klepiąc ją po ramieniu, jak ulubiony krewny. Pomagający w wyborze przyszłej kariery/małżonka/kreacji na wieczorne wyjście, niepotrzebne skreślić. Do tego sprowadzała się egzystencja dorastających kobietek?
-Najpierw przeprowadzam selekcję. Pomyślnie przeszłaś przez odsiew i teraz tak długo będę cię nękał, aż zgodzisz się mi ją oddać – wyjawił z poważnym wyrazem twarzy, wszak właśnie zdradzał tajemnicę zawodową – w ostateczności, mogę się zgodzić na lizaka – dodał, wzruszając lekko ramionami, jakby łakocie pokrywały się, a nawet przewyższały wartością człowieczą duszę. Halo, przecież tak było.
- Mogę cię transmutować – zaproponował z kamienną twarzą. Hybryda człowieka z koniem – tego jeszcze nie było, a przynajmniej nie w wersji z cyckami. Laurence uśmiechnął się lekko, czyżby właśnie rozwikłał zagwozdkę, jaka trapiła go już od dawna? Centaury przecież jakoś musiały się rozmnażać. A nie czyniły tego przy udziale ludzkich kobiet… Jakaś zdołałaby to wytrzymać? Cóż, sztuczne metody były równie skuteczne, a może nawet bardziej – niezawodne. Chyba właśnie zasłużył na nagrodę im. Newta Skamandera; nie wiedział wprawdzie czy takowa istnieje, niemniej jednak, mógł ją dostać. Zwłaszcza gdyby obejmowała kupon na darmowe drinki w Białej Wywernie i kontakt do tego postawnego, brodatego barmana. Który zapewne mógł pochwalić się pokaźnymi gabarytami każdej części ciała.
- Wszystko ma swoją cenę – stwierdził filozoficznie Laurence, podnosząc się z ziemi i otrzepując siedzenie z kurzu. Prowokacyjnie, wręcz zachęcająco mrugnął do dziewczyny, szczerząc zęby w uroczym uśmiechu i oddalając się nieśpiesznie. Zostawił tam wprawdzie swoje buty i koszulę, ale lato powoli miało się ku końcowi, ta z krótkim rękawem nie będzie mu już potrzebna.
/zt
Gość
Gość
Wciąż do końca nie rozumiem, dla czego to robię. Wspinam się po stromych schodach zamiast po prostu teleportować się na sam szczyt. Pewnie próbuje w ten sposób jakoś zadość uczynić za swoje grzechy. Poczuć się jak zwykły człowiek nieposiadający w sobie nawet grama magii. Ale przecież ja nie mam grzechów. Jestem na nie…za słaba. Tak to chyba najlepsze określenie. Pierwsze problemy ze załapaniem oddechu przypomniały mi, dla czego to robię. Ruch miał mi pozwolić rozjaśnić umysł. Pozwolić na poukładanie myśli i zdecydować czy rzeczywiście nie ma innej drogi. Gdy w końcu udało mi się dotrzeć na sam szczyt uśmiecham się sama do siebie i nie zastanawiając się ani chwili dłużej wychodzę na kładkę opuszczając suche i ciepłe mury wieży. Dopiero po tym jak po moich włosach zaczęły spływać pierwsze krople deszczu otworzyłam parasol ukrywając się pod czarnym materiałem. Deszcz mi nie przeszkadza. Mam przynajmniej pewność, że nikt nie będzie mnie niepokoił. Większość zdrowo myślących istot postanowi schować się w kawiarniach lub a autobusach zamiast wspinać się Merlin raczy wiedzieć jak długo tylko po to by oglądać płaczący Londyn Nie przejmując się mokrą nawierzchnią lub tym, że mam tylko jedną wolną rękę wspinam się na barierkę i siadam tak by moje nogi mogły spokojnie zwisać. Wystarczy tylko jeden drobny ruch by spać i zniknąć z tego świata raz na zawsze. To kusząca propozycja, ale tym razem musiałam z niej zrezygnować. Pozbawić się życia można niemal każdego dnia. Zresztą nigdy nie zrobiłabym czegoś takiego Samuelowi. Jako dobra przyjaciółka powinnam dać mu przynajmniej szanse by jednym machnięciem różdżki uratować moją skórę. Dobra przyjaciółka te słowa obijają się o moją głowę wywołując jedynie ironiczny uśmiech. Tak istny ze mnie wzór do naśladowania. Nie odzywam się nie wiadomo jak długo aż tu nagle wysyłam list z prośbą o spotkanie i oczekuję, że wszystko będzie dobrze. Sam się zgodzi i przyjdzie a ja nie będę już sama. Pisząc tamten list nawet przez chwilę nie pomyślałam o nim i jego uczuciach. Wzdycham ciężko po raz kolejny zdając sobie sprawę ze swojego egoizmu. Boję się nawet myśleć czy to cecha wrodzona czy nabyta. Schowana pod parasolem przyglądam się panoramie miasta kierując swoje myśli na pytanie czy widzę ją po raz ostatni i czy byłoby źle gdyby rzeczywiście tak było. Nie, wciąż nie mam zamiaru się zabić. Nie po to wcześniej rzucałam zaklęcia, które miały mi zapewnić bezpieczeństwo. Przecież jeszcze nie oszlałam…chyba. Z budynków przenoszę wzrok morze parasoli przelewające się przez ulice miasta. Zastanawiam się czy wśród nich jest Scamander. Przecież zawsze mógł nie przyjść i zignorować moją prośbę. Ja zrobiłam to w przeszłości może tuzin razy. No dobrze może miałam swoje małe grzeszki. Wolną dłonią sięgam do kieszeni płaszcza natrafiając na niewielki skrawek papieru. O to tyle krzyku. Przyczyna wspinania się po schodach, przyglądania się miastu i potrzeby spotkania się ze starym przyjacielem. Wiem, że to trochę żałosne i zaczyna zahaczać o tchórzostwo, ale nie dbam o to. Muszę to w końcu komuś pokazać i upewnić się, że dobrze robię.
Czytał już kilkakrotnie krótki list, który otrzymał wczorajszego wieczoru. Kilka zgrabnych liter, słów, połączonych nienagannym charakterem, które skupiały na sobie niemal całą uwagę. Znał to pismo, doskonale orientowałby się nawet - jeśli nie byłoby na nim podpisu. Ale był, równie rzeczywisty, co biała sówka, która dotąd skrobała w przymknięte okno, aż je uchylił.
Miał prawo się gniewać, miał nawet prawo rzucić list w kąt i udawać, że wcale go nie ma. Jednak dziecięce buńczuczne zagrywki były mu obce i..przecież wiedział, że tak będzie. Wiedział, bowiem jasnowłosa adresatka listu, prawdopodobnie sama nie zdawała sobie sprawy, że nosiła w sobie bijące światełko, które...sama co jakiś czas próbowała zgasić.
Deszcz, który coraz mocniej próbował wciskać wilgoć w jego kurtkę - na szczęście ta, nie poddawała się pogodowych zabiegom. Poprawił mocniej kołnierz i pozwalał, by krople moczyły tylko jego czarne włosy, których kolor - i tak mieszał się z półmrokiem, deszczowo-mglistego mostu. Idealnie zlewając się z płynącymi, jak rzeka - myślami.
Choć widoczność nie była sprzyjająca, nie mógł pomylić z nikim innym, smukłej, nieco przygarbionej sylwetki, skrytej pod szerokim rondem parasola. I...zamarł, gdy dotarło do niego, że młodziutka szlachcianka, że..jego przyjaciółkę dzieli od topieli tylko jeden gest. To brzeg barierki wydawał mu się teraz najbardziej kruchy, nie ona. Zacisnął różdżkę, by już, już...wyciągnąć ją...ale dziewczyna nie poruszyła się. Trwała w tej samej, nieco skulonej postawie, jak gdyby zaciskała się wokół niej niewidzialna obręcz, a jedyną jej wolną decyzją, miałby być skok w dół.
Wolno rozluźnił zaciśnięte kurczowo palce, wciąż nie opuszczając wzroku, utkwionego w przyjaciółce. Tak...przyjaciółce, choć ta, co jakiś czas wypierała się znajomości z aurorem, którego krew - posiadała przecież skazę, co jakiś czas przypominając, że nie jest wart jej czasu, tworząc barierę, prze z którą na nowo trzeba było się przebijać. Tarczę iście ...szlachecką.
Z wolna ruszył, stawiając pewne kroki, prowadzące go do samotnie siedzącej osóbki, która wydawała się zafrasowana widokiem przed nią, albo...w niej. Szum coraz mocniej tnącego deszczu, plusk kropel wpadających do rzeki wygłuszał jego nadejście, albo - właścicielka parasola świadomie sprawiała wrażenie nieruchomej, niczym pozostawiona przez dziecko zabawka.
Bez słowa też zatrzymał się za jej plecami, by położyć dłonie na barierce i jednym sprawnym ruchem, znaleźć się obok siedzącej dziewczyny. Teraz, jeśli chciałaby skakać, będzie musiała pociągnąć go za sobą.
- Użyczy mi Panienka parasola? - zawsze ją tak nazywał. Pozostawała młodą Panienką nie tylko przez swój wiek, nienaganne maniery, czy zwykłą, przyjacielską złośliwość. Megara była damą, nawet gdy odkrywała w dobie to jaśniejące ciepło, które teraz - przytłumione drgało...ale wciąż istniało. Nie zgasło i to był element, który odróżniał ją od rzeszy wysoko postawionych arystokratów. Nie zgubiła w sobie pełgającego płomyka, choć zapewne - tak wiele zdarzeń i osób, starało się je zagasić. Czuł jak krople ściekają mu po włosach, a cienka strużka nikła już gdzieś za kołnierzem. Dłonie oparł obok siebie, ale mimo słów - patrzył w dal, tak jak Megara.
Miał prawo się gniewać, miał nawet prawo rzucić list w kąt i udawać, że wcale go nie ma. Jednak dziecięce buńczuczne zagrywki były mu obce i..przecież wiedział, że tak będzie. Wiedział, bowiem jasnowłosa adresatka listu, prawdopodobnie sama nie zdawała sobie sprawy, że nosiła w sobie bijące światełko, które...sama co jakiś czas próbowała zgasić.
Deszcz, który coraz mocniej próbował wciskać wilgoć w jego kurtkę - na szczęście ta, nie poddawała się pogodowych zabiegom. Poprawił mocniej kołnierz i pozwalał, by krople moczyły tylko jego czarne włosy, których kolor - i tak mieszał się z półmrokiem, deszczowo-mglistego mostu. Idealnie zlewając się z płynącymi, jak rzeka - myślami.
Choć widoczność nie była sprzyjająca, nie mógł pomylić z nikim innym, smukłej, nieco przygarbionej sylwetki, skrytej pod szerokim rondem parasola. I...zamarł, gdy dotarło do niego, że młodziutka szlachcianka, że..jego przyjaciółkę dzieli od topieli tylko jeden gest. To brzeg barierki wydawał mu się teraz najbardziej kruchy, nie ona. Zacisnął różdżkę, by już, już...wyciągnąć ją...ale dziewczyna nie poruszyła się. Trwała w tej samej, nieco skulonej postawie, jak gdyby zaciskała się wokół niej niewidzialna obręcz, a jedyną jej wolną decyzją, miałby być skok w dół.
Wolno rozluźnił zaciśnięte kurczowo palce, wciąż nie opuszczając wzroku, utkwionego w przyjaciółce. Tak...przyjaciółce, choć ta, co jakiś czas wypierała się znajomości z aurorem, którego krew - posiadała przecież skazę, co jakiś czas przypominając, że nie jest wart jej czasu, tworząc barierę, prze z którą na nowo trzeba było się przebijać. Tarczę iście ...szlachecką.
Z wolna ruszył, stawiając pewne kroki, prowadzące go do samotnie siedzącej osóbki, która wydawała się zafrasowana widokiem przed nią, albo...w niej. Szum coraz mocniej tnącego deszczu, plusk kropel wpadających do rzeki wygłuszał jego nadejście, albo - właścicielka parasola świadomie sprawiała wrażenie nieruchomej, niczym pozostawiona przez dziecko zabawka.
Bez słowa też zatrzymał się za jej plecami, by położyć dłonie na barierce i jednym sprawnym ruchem, znaleźć się obok siedzącej dziewczyny. Teraz, jeśli chciałaby skakać, będzie musiała pociągnąć go za sobą.
- Użyczy mi Panienka parasola? - zawsze ją tak nazywał. Pozostawała młodą Panienką nie tylko przez swój wiek, nienaganne maniery, czy zwykłą, przyjacielską złośliwość. Megara była damą, nawet gdy odkrywała w dobie to jaśniejące ciepło, które teraz - przytłumione drgało...ale wciąż istniało. Nie zgasło i to był element, który odróżniał ją od rzeszy wysoko postawionych arystokratów. Nie zgubiła w sobie pełgającego płomyka, choć zapewne - tak wiele zdarzeń i osób, starało się je zagasić. Czuł jak krople ściekają mu po włosach, a cienka strużka nikła już gdzieś za kołnierzem. Dłonie oparł obok siebie, ale mimo słów - patrzył w dal, tak jak Megara.
Darkness brings evil things
the reckoning begins
Czuje, że znów odpływam. To się niestety zdarza coraz częściej. Wspomnienia z minionych lat przychodzą do mnie w najróżniejszych momentach dając mi nadzieję lub udrękę. Tym razem była to moja ostatnia wizyta w tym miejscu. Miałam wówczas osiem lat i po raz pierwszy udało mi się zniknąć w tłumie ludzi, gdy matka odwiedzała butiki w mieście. Nie czułam lęku, lecz tak typową dla mnie ciekawość. Udało mi się dotrzeć do mostu nie zwracając większej uwagi ludzi czy policji. Tę sztukę od kołyski miałam dość dobrze opanowaną. Jeśli nikt nie zwraca na ciebie uwagi możesz usłyszeć więcej i zobaczyć więcej, ale przede wszystkim możesz zrobić więcej. Podobnie jak dziś wspięłam się po schodach by napawać oczy widokiem wówczas słonecznego Londynu. Patrząc na wszystko z góry czułam się silna i ważna. Miałam rażenie, że to, co widzę jest moim królestwem i któregoś dnia obejmę nad nim władzę. Udało mi się napawać moją „potęgą” przez parę godzin aż w końcu ojcu udało się mnie namierzyć. Wciąż bolą mnie kości po każe, którą mi wówczas wymierzył. Uśmiecham się smutno pod nosem, choć nie do końca wiem, czemu. Czy to kwestia sentymentalnego podejścia do wspomnień czy kontrastu pomiędzy uczuciami towarzyszącymi te jedenaście lat temu i dzisiaj? Pewnie o to chodzi, ale boję się dalej zagłębiać w ten temat. Niemal odruchowo dotykam miejsca, w, którym powinien znajdować się mój pierścionek. Przez chwilę zastanawiam się nad tym czy Sam jest świadomy tego, co wisi nad moją głową. Szybko jednak staram się skierować swoje myśli w inne miejsce. Dzisiaj nie chodzi o ten kawałek metalu. Rozmyślanie powoduje, że nie jestem świadoma tego, że ktoś podchodzi w moją stronę. Mimo to, gdy słyszę znajomy głos nie reaguje w nerwowy sposób. Z początku zdaje się nawet nie zauważam, że moje życzenie się spełniło i Sam się pojawił. Zaraz jednak ukrywam go pod swoim parosem by w końcu przenieść na niego wzrok, w, którym pojawiły się pierwsze iskierki radości. Przyszedł! Nie zostawił mnie! - Dziękuję- w domyślę dodając że przyszedłeś chociaż to chyba oczywiste. Odzywam się cicho starając się przy tym przyjaźnie uśmiechnąć. Prawda jest taka, że jednak czuje się trochę zakłopotana. Stąd moje kolejne słowa - Bardzo przepraszam, że wyciągam cię z domu w taką pogodę- - Jestem świadoma tego, że powinnam przeprosić również za inne rzeczy ale teraz nie mam do tego głowy. Zresztą, jeśli przyszedł to przecież oznacza, że mi wybacza. Sam jest z tych dobrych i zawsze wybacza. Chyba za bardzo się do tego przyzwyczaiłam i trochę go przez to wykorzystuje. Kolejny punkt do listy małych grzeszków. Nie reaguje w jakiś szczegóły sposób na przydomek panienka . Chyba po raz kolejny boję się zastanawiać ile w nim przyjacielskiej złośliwości a ile przytyku. Nie reaguje również na to, że zajął podobną pozycję, co ja. Przecież dzisiaj nic złego nam się nie stanie. To tylko most a pod nim trochę wody.
Strona 1 z 14 • 1, 2, 3 ... 7 ... 14
Tower Bridge
Szybka odpowiedź