Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata
Kuchnia
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
AutorWiadomość
Kuchnia
Kuchnia po odbudowie stała się taka, jak kiedyś zapewne była i cała chata: niewielka, czysta, schludna, przytulna i utrzymana w jasnej kolorystyce, można rzec, że w typowo angielskim stylu. Zdecydowaną większość przestrzeni wypełnia pomalowany na ciepły, jasny kolor solidny, drewniany stół, otoczony wianuszkiem krzeseł - te jednak są ciemne i na pierwszy rzut oka widać, że pochodzą z dwóch niepełnych kompletów; razem tworzą jednak dość estetyczną całość. W kuchni znajduje się całe wyposażenie, które niezbędne jest do przygotowania posiłku. Szafki - zarówno wiszące jak i stojące - są w takim samym ciepłym, stonowanym kolorze co stół. Pierwsza z nich, znajdująca się przy drzwiach, mieści w sobie różnobarwne kubki. Każdy Zakonnik może znaleźć tam kubek opatrzony odrobinę koślawymi literami układającymi się w jego własne imię. Na drzwiach do malutkiej spiżarni przytwierdzone zostały haczyki, na których wiszą kolorowe ścierki kuchenne, niektóre z nich w dość fikuśne wzorki. Pod sufitem gdzieniegdzie przywieszone zostały suszące się zioła i kolorowe szkiełka, które wraz z zasłonami w kolorze przyjemnej dla oka żółci nadają kuchni domowej przytulności. Pomieszczenie oświetla zwisająca z jednej z sufitowych belek samotna lampa w kolorze butelkowej zieleni. Również tutaj, jak w prawie że całej chacie, można spotkać małe, świetliste leśne stworzonka przypominające patronusy - niewątpliwie ktoś zakupił je na Festiwalu Lata i postanowił wypuścić w kwaterze Zakonu. W
W tym pomieszczeniu znajduje się myślodsiewania
To nie mogło dziać się naprawdę.
A jednak działo się. Garrett tonął w feerii barw i pulsujących świateł, w jednej chwili końcem różdżki wskazując wielkiego węża, w drugiej spadając już w słodką nicość. Brak drewnianego przedłużenia ręki nieprzyjemnie łaskotał go we wnętrze dłoni, intensywnie przypominając o swojej nieobecności. Bez różdżki czuł się bezbronnie jak dziecko, w dodatku spadające z niebosiężnej huśtawki i zbliżające się nieubłaganie ku chłodnej ziemi, która przynieść miała wyłącznie ból oraz poobijane kolana. Z tym, że aktualnie stawka zdawała się o wiele większa.
Rozbrzmiał śpiew, w powietrzu zatańczył rubin skrzydeł, a Garrett przestał spadać. Z ulgą uchwycił coś, co miało być jego różdżką, lecz wtedy pod palcami wyczuł wgłębienia i na nowo zatracił się w jasności.
Rozchylił lekko powieki, nie czując spodziewanego bólu. Przez chwilę zdawało mu się nawet, że nie czuje już nic (a może faktycznie tak było?), balansując gdzieś na granicy snu i jawy, życia i śmierci. Podłoga była jasna jak nicość, w którą wpadł; dość szybko i nieświadomie wyswobodził się z pułapki własnego ciała, dostrzegając skarpetę leżącą samotnie pomiędzy bezwładnymi posturami. A potem powiódł wzrokiem wyżej, wbił spojrzenie w ducha Skeetera i otworzył szerzej oczy, zerknął na własne dłonie i z przerażeniem przejrzał wskroś swej niematerialnej powłoki. Zadrżał - bardziej w myśli, niż rzeczywiście, nie potrafiąc zrozumieć, co właśnie się stało. Między palcami trzymał wyjątkowo namacalny, piękny flet; zmarszczył brwi, intensywnie myśląc.
- Luno? - spytał, porzucając formalną otoczkę towarzyszącą zwracaniu się do nieznajomych. Pragnął upewnić się, że nie jest w tym sam; naiwnie wierzył, iż jego towarzysz zdoła wytłumaczyć mu, co właśnie miało miejsce, wyjaśni z lekkością zawiłą alegorię sytuacji.
Wtedy kątem oka dostrzegł coś niepokojącego i odwrócił w tamtą stronę głowę, coraz dotkliwiej odczuwając nieobecność białej jak kość słoniowa różdżki.
A jednak działo się. Garrett tonął w feerii barw i pulsujących świateł, w jednej chwili końcem różdżki wskazując wielkiego węża, w drugiej spadając już w słodką nicość. Brak drewnianego przedłużenia ręki nieprzyjemnie łaskotał go we wnętrze dłoni, intensywnie przypominając o swojej nieobecności. Bez różdżki czuł się bezbronnie jak dziecko, w dodatku spadające z niebosiężnej huśtawki i zbliżające się nieubłaganie ku chłodnej ziemi, która przynieść miała wyłącznie ból oraz poobijane kolana. Z tym, że aktualnie stawka zdawała się o wiele większa.
Rozbrzmiał śpiew, w powietrzu zatańczył rubin skrzydeł, a Garrett przestał spadać. Z ulgą uchwycił coś, co miało być jego różdżką, lecz wtedy pod palcami wyczuł wgłębienia i na nowo zatracił się w jasności.
Rozchylił lekko powieki, nie czując spodziewanego bólu. Przez chwilę zdawało mu się nawet, że nie czuje już nic (a może faktycznie tak było?), balansując gdzieś na granicy snu i jawy, życia i śmierci. Podłoga była jasna jak nicość, w którą wpadł; dość szybko i nieświadomie wyswobodził się z pułapki własnego ciała, dostrzegając skarpetę leżącą samotnie pomiędzy bezwładnymi posturami. A potem powiódł wzrokiem wyżej, wbił spojrzenie w ducha Skeetera i otworzył szerzej oczy, zerknął na własne dłonie i z przerażeniem przejrzał wskroś swej niematerialnej powłoki. Zadrżał - bardziej w myśli, niż rzeczywiście, nie potrafiąc zrozumieć, co właśnie się stało. Między palcami trzymał wyjątkowo namacalny, piękny flet; zmarszczył brwi, intensywnie myśląc.
- Luno? - spytał, porzucając formalną otoczkę towarzyszącą zwracaniu się do nieznajomych. Pragnął upewnić się, że nie jest w tym sam; naiwnie wierzył, iż jego towarzysz zdoła wytłumaczyć mu, co właśnie miało miejsce, wyjaśni z lekkością zawiłą alegorię sytuacji.
Wtedy kątem oka dostrzegł coś niepokojącego i odwrócił w tamtą stronę głowę, coraz dotkliwiej odczuwając nieobecność białej jak kość słoniowa różdżki.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Wstrzymałem oddech, czekając na to, co za chwilę miało mnie spotkać, rozbłysło zielone światło, ale wbrew temu, czego oczekiwałem, nie znalazłem się w miejscu w którym powinienem być. Zamiast tego niedaleko mnie dostrzegłem Garretta. Próbowałem uspokoić oddech, rozglądając się za naszym drugim towarzyszem niecodziennej podróży – wciąż i wciąż trafialiśmy do nowych miejsc, choć teraz, zupełnie jak na początku, ponownie byliśmy razem.
- Spotkałeś Gawaina? – zapytałem łudząc się zastrzyku informacji jednak w tym samym momencie dostrzegłem własne ciało, spoczywające nieopodal mnie. Myliłem się, co do znalezienia się w miejscu, w którym powinienem być. Może przez tę mgłę lub może przez adrenalinę i szok wywołany sytuację wcześniej nie spostrzegłem, że Garrett miał zdecydowanie mniej kolorów. Przyjrzałem się swoim dłonią, również były przezroczyste. - Co to właściwie ma znaczyć? – prycham, a później ponownie skierowałem swój wzrok na towarzysza, dostrzegając flet, który dzierżył w dłoniach. - Skąd to masz? – zwróciłem się do rudzielca, choć możliwe, że nigdy nie usłyszałem odpowiedzi, obracając się w stronę, w którą patrzył Garrett. Czy mogło być jeszcze gorzej?
- Spotkałeś Gawaina? – zapytałem łudząc się zastrzyku informacji jednak w tym samym momencie dostrzegłem własne ciało, spoczywające nieopodal mnie. Myliłem się, co do znalezienia się w miejscu, w którym powinienem być. Może przez tę mgłę lub może przez adrenalinę i szok wywołany sytuację wcześniej nie spostrzegłem, że Garrett miał zdecydowanie mniej kolorów. Przyjrzałem się swoim dłonią, również były przezroczyste. - Co to właściwie ma znaczyć? – prycham, a później ponownie skierowałem swój wzrok na towarzysza, dostrzegając flet, który dzierżył w dłoniach. - Skąd to masz? – zwróciłem się do rudzielca, choć możliwe, że nigdy nie usłyszałem odpowiedzi, obracając się w stronę, w którą patrzył Garrett. Czy mogło być jeszcze gorzej?
Gość
Gość
- Witajcie - W pierwszej chwili nie dostrzeli trzeciej postaci w pomieszczeniu, jak gdyby nic siedzącej przy kuchennym stole. Na żywo dało się go rozpoznać łatwiej, niż kiedy był tylko namalowany - bo bez wątpienia był tą samą personą, która towarzyszyła w pustej sali Horacemu Slughornowi na obrazie, który krył tajemniczy świstoklik - był to Albus Dumbledore, nauczyciel transmutacji w Hogwarcie, poległy w walce z Grindelwaldem, jego dawny przyjaciel. Potężny czarodziej, tak o nim mówili. Potężny - i o szlachetnym sercu. Uśmiechał się dobrotliwie, obracając w rękach różdżkę - niewątpliwie należącą do Garretta.
- Długo kazaliście na siebie czekać, coś was zatrzymało po drodze? - Wskazał dłonią na krzesła, najwyraźniej zachęcając swoich gości do spoczynku. - Garrett Weasley... - Uważnie zlustrował spojrzeniem aurora, Garrett, przyglądając się teraz czarodziejowi, mógł dostrzec w jego oczach dziwną pustkę. - Jak się miewa twoja siostra? Wydaje mi się, że powinieneś otoczyć ją większą opieką.
Pogładził brodę, przenosząc spojrzenie na młodego Skeetera.
- Luno. - Być może miało być to powitaniem. - Ponoć doskonale radzisz sobie na kursach. - Tajemniczy uśmiech nie schodził z jego twarzy. Najwyraźniej czarodziej doskonale orientował się w sytuacji i potrafił rozpoznać ich obu, nie wyglądał również na zaskoczonego ich obecnością, nic jednak nie wskazywało na to, by kwapił się do złożenia wyjaśnień.
- Nie ma z wami Gawaina... - westchnął, nachylając się nad stołem; w jego głosie zabrzmiała ciężka nuta goryczy, a w oku błysnął smutek. - To niedobrze - uciął jednakże, zamykając oczy.
- Przeszliście daleką drogę, aby się tutaj dostać, przyjaciele, sądzę, że to dobry moment na podzielenie się doświadczeniami. Gdzie byliście przez ostatnie kilka godzin? - Jasnoniebieskie tęczówki oczu przenosił od jednej postaci do drugiej, a twarz Albusa nie wyrażała ani strachu, ani zaciekawienia... zdawałoby się, że nie dało się z niej odczytać nic, lecz tak wprawieni obserwatorzy jak Garrett, będący przecież aurorem, oraz Luno przechodzący testy do Wiedźmiej Straży potrafili dostrzec nawet subtelne symptomy. Był zmartwiony.
- Długo kazaliście na siebie czekać, coś was zatrzymało po drodze? - Wskazał dłonią na krzesła, najwyraźniej zachęcając swoich gości do spoczynku. - Garrett Weasley... - Uważnie zlustrował spojrzeniem aurora, Garrett, przyglądając się teraz czarodziejowi, mógł dostrzec w jego oczach dziwną pustkę. - Jak się miewa twoja siostra? Wydaje mi się, że powinieneś otoczyć ją większą opieką.
Pogładził brodę, przenosząc spojrzenie na młodego Skeetera.
- Luno. - Być może miało być to powitaniem. - Ponoć doskonale radzisz sobie na kursach. - Tajemniczy uśmiech nie schodził z jego twarzy. Najwyraźniej czarodziej doskonale orientował się w sytuacji i potrafił rozpoznać ich obu, nie wyglądał również na zaskoczonego ich obecnością, nic jednak nie wskazywało na to, by kwapił się do złożenia wyjaśnień.
- Nie ma z wami Gawaina... - westchnął, nachylając się nad stołem; w jego głosie zabrzmiała ciężka nuta goryczy, a w oku błysnął smutek. - To niedobrze - uciął jednakże, zamykając oczy.
- Przeszliście daleką drogę, aby się tutaj dostać, przyjaciele, sądzę, że to dobry moment na podzielenie się doświadczeniami. Gdzie byliście przez ostatnie kilka godzin? - Jasnoniebieskie tęczówki oczu przenosił od jednej postaci do drugiej, a twarz Albusa nie wyrażała ani strachu, ani zaciekawienia... zdawałoby się, że nie dało się z niej odczytać nic, lecz tak wprawieni obserwatorzy jak Garrett, będący przecież aurorem, oraz Luno przechodzący testy do Wiedźmiej Straży potrafili dostrzec nawet subtelne symptomy. Był zmartwiony.
Garrett pokręcił krótko głową w odpowiedzi na pytanie Luno. Gawaina nie widział od czasu, gdy lekkomyślnie uchwycił wełniany materiał i zanurzył się w ciemności. I jak to się skończyło - śmiercią? Nie czuł się, jakby umarł, choć przecież stał się wyłącznie duszą, która zdecydowała się opuścić ciało.
- Nie wiem - zdążył jeszcze podsumować krótko kolejne dwa zapytania Skeetera, ale w obliczu tego, co potem zobaczył, słowa te kompletnie straciły na znaczeniu.
Bo przy stole siedziała brodata postać o świdrujących błękitnych oczach i dobru skrytym na dnie serca. Niejaki Albus Dumbledore, notabene - mocno nieżywy.
Zastanowił się nawet, czy to wszystko nie jest dobrze przemyślanym żartem, ale Garrettowi wcale nie było do śmiechu. Wbił wzrok w dłonie wielkiego czarodzieja i dostrzegł swoją różdżkę; serce zabiłoby mu mocniej, gdyby nie znajdowało się na posadzce raptem kilka metrów dalej. Odetchnął po chwili, a instynkt samozachowawczy telepiący się dotąd po jego czaszce jakby umilkł, na swoje miejsce przywołując wyłącznie bezgraniczne zaufanie. Może był naiwny, nie wietrząc w tym podstępu - ostatnie chwile (minuty, godziny, dnie? kto wie, ile spędził w tej jaskini) zdawały mu się jednak tak surrealistyczne, że utracił resztki rozsądku.
- Ja... - zaczął, gdy Dumbledore zwrócił się bezpośrednio do niego, lecz nie wiedział, jak dokończyć zdanie. Dotąd spotykał się wyłącznie z zarzutami, że jest nadopiekuńczy. Czyżby zmarły profesor wiedział coś więcej od niego samego? - Myślę, że u Lyry wszystko w porządku - rzucił ostrożnie, lecz wtedy uderzyły go niechciane myśli. Stan zdrowotny jego siostry trudno było nazwać dobrym, a teraz zostawił ją jeszcze na pastwę nabuzowanych testosteronem arystokratów i to w restauracji, która zdawała się żyć. Może rzeczywiście nie był, wbrew temu, co lubił myśleć, najlepszym bratem. - A przynajmniej taką mam nadzieję - dopowiedział już ciszej, ważąc każde słowo.
Obdarzył krótkim spojrzeniem Luno.
- Byliśmy na stypie u profesora Slughorna - rzucił chwilę później, próbując chronologicznie posegregować dzisiejsze wydarzenia. - Ten list - przypomniał sobie nagle - ze znakiem nieskończoności na kopercie. Miał coś wspólnego z panem, prawda? - Nie wątpił, że powoli poszczególnie elementy układanki zaczęły łączyć się w zgrabną całość, wciąż jednak zbyt niewyraźną, aby dostrzegł coś ponad to, co spostrzec chciał. - A potem - kontynuował, jakby nie mogąc wyrzucić z siebie więcej niż ledwie dwóch słów bez przerwy poświęconej na intensywne rozmyślanie - byłem w jaskini z wężem. I jajami feniksa. On chciał je pożreć, wtedy poczułem taką - i przerwał ponownie, tym razem marszcząc brwi - niepowstrzymaną nienawiść, której nie potrafiłem zrozumieć i... - Nigdy nie dokończył, sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć w pierwszej chwili. - Co to wszystko znaczy?
Gubił się w myślach, słowach, własnych uczuciach.
- Nie wiem - zdążył jeszcze podsumować krótko kolejne dwa zapytania Skeetera, ale w obliczu tego, co potem zobaczył, słowa te kompletnie straciły na znaczeniu.
Bo przy stole siedziała brodata postać o świdrujących błękitnych oczach i dobru skrytym na dnie serca. Niejaki Albus Dumbledore, notabene - mocno nieżywy.
Zastanowił się nawet, czy to wszystko nie jest dobrze przemyślanym żartem, ale Garrettowi wcale nie było do śmiechu. Wbił wzrok w dłonie wielkiego czarodzieja i dostrzegł swoją różdżkę; serce zabiłoby mu mocniej, gdyby nie znajdowało się na posadzce raptem kilka metrów dalej. Odetchnął po chwili, a instynkt samozachowawczy telepiący się dotąd po jego czaszce jakby umilkł, na swoje miejsce przywołując wyłącznie bezgraniczne zaufanie. Może był naiwny, nie wietrząc w tym podstępu - ostatnie chwile (minuty, godziny, dnie? kto wie, ile spędził w tej jaskini) zdawały mu się jednak tak surrealistyczne, że utracił resztki rozsądku.
- Ja... - zaczął, gdy Dumbledore zwrócił się bezpośrednio do niego, lecz nie wiedział, jak dokończyć zdanie. Dotąd spotykał się wyłącznie z zarzutami, że jest nadopiekuńczy. Czyżby zmarły profesor wiedział coś więcej od niego samego? - Myślę, że u Lyry wszystko w porządku - rzucił ostrożnie, lecz wtedy uderzyły go niechciane myśli. Stan zdrowotny jego siostry trudno było nazwać dobrym, a teraz zostawił ją jeszcze na pastwę nabuzowanych testosteronem arystokratów i to w restauracji, która zdawała się żyć. Może rzeczywiście nie był, wbrew temu, co lubił myśleć, najlepszym bratem. - A przynajmniej taką mam nadzieję - dopowiedział już ciszej, ważąc każde słowo.
Obdarzył krótkim spojrzeniem Luno.
- Byliśmy na stypie u profesora Slughorna - rzucił chwilę później, próbując chronologicznie posegregować dzisiejsze wydarzenia. - Ten list - przypomniał sobie nagle - ze znakiem nieskończoności na kopercie. Miał coś wspólnego z panem, prawda? - Nie wątpił, że powoli poszczególnie elementy układanki zaczęły łączyć się w zgrabną całość, wciąż jednak zbyt niewyraźną, aby dostrzegł coś ponad to, co spostrzec chciał. - A potem - kontynuował, jakby nie mogąc wyrzucić z siebie więcej niż ledwie dwóch słów bez przerwy poświęconej na intensywne rozmyślanie - byłem w jaskini z wężem. I jajami feniksa. On chciał je pożreć, wtedy poczułem taką - i przerwał ponownie, tym razem marszcząc brwi - niepowstrzymaną nienawiść, której nie potrafiłem zrozumieć i... - Nigdy nie dokończył, sam nie wiedząc, co chciał powiedzieć w pierwszej chwili. - Co to wszystko znaczy?
Gubił się w myślach, słowach, własnych uczuciach.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Zmarszczyłem czoło z konsternacji. Pałałem głęboką nadzieją, że może jednak mój obecnie jedyny towarzysz, powie mi coś na temat Gawaina. Czułem się winny jego nagłego zniknięcia, w końcu to ja go pociągnąłem za sobą, aby sprawdzić dokąd dotrzemy, dotykając zaczarowanego przedmiotu. Choć nie byłem pewien, czy winienem martwić się o brak aurora w naszym towarzystwie. Nasze ciała leżały na ziemi, a my byliśmy pozbawieni jakichkolwiek kolorów. Jeśli Gawaina z nami nie było to wcale nie musiało oznaczać, że jego życie zostało zagrożone. Niestety, chcąc nie chcąc, musiałem przerwać swoje rozważania. Z zamyśleń wyrwał mnie znany już wcześniej mi głos. Nie potrafiłem jednak wydobyć z siebie żadnego dźwięku. Jedyne, co byłem wstanie z siebie wydusić to cichy pomruk, który miał być czymś na znak potwierdzenia informacji o moich postępach na kursach. Wciąż jednak nic ponadto nie zrobiłem. Wpatrywałem się tępo w Garretta, lecz z jego twarzy również wyczytałem, że jego wiedza na temat, co właściwie się działo, była dokładnie taka jak moja – zerowa.
Słuchałem rudzielca, przenosząc, co rusz, wzrok z niego na profesora Dumbledore'a, ponownie marszcząc czoło, nie do końca rozumiejąc, dlaczego akurat trafiliśmy do miejsc z których ledwo, co się wydostaliśmy lub może powinienem powiedzieć, że wydostało nas stamtąd coś albo ktoś, kto był odpowiedzialny za swoistego rodzaju przygodę, i to nie do końca żywych.
- Ja trafiłem chyba do hogwardzkich lochów – na początku zdania zakaszlałem, zaczynając mówić niepewnym głosem. - Spotkałem grupę nieznanych mi osób, profesora Slughorna i Grindelwalda – spojrzałem w błękitne tęczówki profesora Dumbledore'a. - To była iluzja, prawda? – zapytałem, nie potrafiąc jednak wyjaśnić naszych ciał, spoczywających niedaleko nas. Celowo nie wspomniałem o używaniu zaklęć niewybaczalnych, usilnie pragnąłem wyprzeć całe zajście z pamięci i usłyszeć twierdzącą odpowiedź na moje pytanie.
Słuchałem rudzielca, przenosząc, co rusz, wzrok z niego na profesora Dumbledore'a, ponownie marszcząc czoło, nie do końca rozumiejąc, dlaczego akurat trafiliśmy do miejsc z których ledwo, co się wydostaliśmy lub może powinienem powiedzieć, że wydostało nas stamtąd coś albo ktoś, kto był odpowiedzialny za swoistego rodzaju przygodę, i to nie do końca żywych.
- Ja trafiłem chyba do hogwardzkich lochów – na początku zdania zakaszlałem, zaczynając mówić niepewnym głosem. - Spotkałem grupę nieznanych mi osób, profesora Slughorna i Grindelwalda – spojrzałem w błękitne tęczówki profesora Dumbledore'a. - To była iluzja, prawda? – zapytałem, nie potrafiąc jednak wyjaśnić naszych ciał, spoczywających niedaleko nas. Celowo nie wspomniałem o używaniu zaklęć niewybaczalnych, usilnie pragnąłem wyprzeć całe zajście z pamięci i usłyszeć twierdzącą odpowiedź na moje pytanie.
Gość
Gość
Albus uważnie wpatrywał się w Garretta, kiedy młodzieniec przyznał, że z jego siostrą wszystko w porządku, lecz nie powiedział nic więcej, oddając głos swoim gościom, wysłuchując ich w ciszy. Dopiero kiedy umilkli Albus spokojnym ruchem oddał różdżkę aurora w jego ręce.
- Mogę? - zapytał, wskazując na flet.
- Moi drodzy - zaczął poważnie, w jego głosie nie pobrzmiewało nic ponad zmartwienie. - Profesor Slughorn był wielkim człowiekiem. Bardzo dzielnym. Poznał tajemnice nieznane nikomu... oprócz ciebie, drogi Luno. Wyznał ci je przed śmiercią, prawda? Prawdopodobnie jesteś teraz jedynym, który wie, dlaczego drogi Horacy musiał zginąć. Myślę, że powinieneś opowiedzieć Garrettowi, co dokładnie powiedział ci profesor. Strzeżcie jednak tej tajemnicy, moi drodzy, lepiej, niż strzegł jej Horacy. Gniew Gellerta może być okrutny. - Umilkł znów, w zamyśleniu gładząc poplątaną brodę.
- Iluzja... czym jest iluzja, drogi Luno? A co nie jest iluzją? Uczeni od setek lat zadają sobie to pytanie, kim my jesteśmy, by w trójkę odnaleźć odpowiedź? - Przez krótki czas wpatrywał się w Luna jasnoniebieskimi tęczówkami, by po chwili przenieść je na aurora. Tylko się uśmiechnął, kiedy zapytał o listy.
- Usiłowałeś uratować jaja Fawkesa, Garrecie, ale powinieneś na siebie uważać. Nienawiść nie jest dobrą przyjaciółką. Potrafi zniszczyć wiele idei, nawet początkowo skierowanych ku... wyższemu dobru. Miałem kiedyś przyjaciela... - w zamyśleniu zapatrzył się gdzieś w dal, by po krótkiej chwili powrócić myślami do Garretta i Luna.
- Świat stanął na krawędzi rozpaczy, bliski zniszczenia, u progu najstraszliwszej z wojen. Gellert Grindelwald zdobył Hogwart i na tym nie poprzestanie, a co najstraszniejsze, w jego cieniu, niewidzialna dla nikogo, zaczęła kiełkować trzecia potężna siła, nie mniej plugawa... - Jego czoło przecięła gruba zmarszczka, Albus wydawał się zmartwiony, zasępiony wypowiadanymi przezeń słowami. Zwykle skory do żartów, dziś był poważny jak nigdy. - Aby tutaj trafić, musieliście wykazać się sprytem lisa i odwagą lwa. Cieszę się, że wam się udało. Te ponure czasy potrzebują bohaterów... takich jak wy, przyjaciele. Czy jesteście gotowi stawić czoła tej straszliwej grozie? Czy chcecie z nią walczyć, zdobyć się na poświęcenie tego, co dla was ważne? czy bylibyście w stanie poświęcić... samych siebie w imię walki o lepsze jutro?
- Mogę? - zapytał, wskazując na flet.
- Moi drodzy - zaczął poważnie, w jego głosie nie pobrzmiewało nic ponad zmartwienie. - Profesor Slughorn był wielkim człowiekiem. Bardzo dzielnym. Poznał tajemnice nieznane nikomu... oprócz ciebie, drogi Luno. Wyznał ci je przed śmiercią, prawda? Prawdopodobnie jesteś teraz jedynym, który wie, dlaczego drogi Horacy musiał zginąć. Myślę, że powinieneś opowiedzieć Garrettowi, co dokładnie powiedział ci profesor. Strzeżcie jednak tej tajemnicy, moi drodzy, lepiej, niż strzegł jej Horacy. Gniew Gellerta może być okrutny. - Umilkł znów, w zamyśleniu gładząc poplątaną brodę.
- Iluzja... czym jest iluzja, drogi Luno? A co nie jest iluzją? Uczeni od setek lat zadają sobie to pytanie, kim my jesteśmy, by w trójkę odnaleźć odpowiedź? - Przez krótki czas wpatrywał się w Luna jasnoniebieskimi tęczówkami, by po chwili przenieść je na aurora. Tylko się uśmiechnął, kiedy zapytał o listy.
- Usiłowałeś uratować jaja Fawkesa, Garrecie, ale powinieneś na siebie uważać. Nienawiść nie jest dobrą przyjaciółką. Potrafi zniszczyć wiele idei, nawet początkowo skierowanych ku... wyższemu dobru. Miałem kiedyś przyjaciela... - w zamyśleniu zapatrzył się gdzieś w dal, by po krótkiej chwili powrócić myślami do Garretta i Luna.
- Świat stanął na krawędzi rozpaczy, bliski zniszczenia, u progu najstraszliwszej z wojen. Gellert Grindelwald zdobył Hogwart i na tym nie poprzestanie, a co najstraszniejsze, w jego cieniu, niewidzialna dla nikogo, zaczęła kiełkować trzecia potężna siła, nie mniej plugawa... - Jego czoło przecięła gruba zmarszczka, Albus wydawał się zmartwiony, zasępiony wypowiadanymi przezeń słowami. Zwykle skory do żartów, dziś był poważny jak nigdy. - Aby tutaj trafić, musieliście wykazać się sprytem lisa i odwagą lwa. Cieszę się, że wam się udało. Te ponure czasy potrzebują bohaterów... takich jak wy, przyjaciele. Czy jesteście gotowi stawić czoła tej straszliwej grozie? Czy chcecie z nią walczyć, zdobyć się na poświęcenie tego, co dla was ważne? czy bylibyście w stanie poświęcić... samych siebie w imię walki o lepsze jutro?
Różdżkę przyjął z ulgą, którą starał się ukryć, ale ta i tak najpewniej zdradziecko rozkwitła na jego twarzy. Transakcja wymienna była dla niego zbawczo korzystna - a przynajmniej tak mu się wydawało, gdy bez najmniejszego nawet zawahania oddał Dumbledore'owi dzierżony w dłoni flet.
Garrett wsłuchiwał się w słowa brodatego czarodzieja w milczeniu, z uwagą zawieszając wzrok na jego bladoniebieskich tęczówkach. A potem przeniósł spojrzenie na Luno, niemo prosząc go o krótkie słowo wyjaśnienia. Tajemnica? Gniew Gellerta? Pogubił się już kompletnie; ledwie chwilę wcześniej narażał swoje życie co najmniej czterokrotnie, aby teraz wsłuchiwać się z namaszczeniem w słowa nieżywego czarodzieja. Sekret Grindelwalda, przed którym przestrzegał ich Dumbledore kusił i Weasley pragnął wiedzy, jednak jednocześnie znacząco się jej obawiał.
Przyjął kolejne jego słowa, nie ważąc się nawet otworzyć ust. Były okrutnie prawdziwe, jednak ta przeklęta i niechciana pogarda zaczynała mimowolnie w nim buzować, rodzić się w ciszy, cieniu. A Garrett pozostawał w sferze błogiej nieświadomości i nie zdawał sobie sprawy, do jak wielkiej nienawiści potrafiłby być zdolny. Każde kolejne słowo Albusa stawało się czymś na kształt szpilki wbijanej w poczucie sprawiedliwości; zło, które ogarniało świat przerażało go i obrzydzało, nie mógł już dłużej pozostawać wobec niego obojętnym. Od miesięcy potrzeba buntu i walki wierciła dziury w jego umyśle, przez które wypływała teraz, zalewając całe ciało.
I nawet słowa o trzeciej potężnej sile (trzeciej? pierwszą był Grindelwald, drugą zatem... mieli stać się oni?) nie były w stanie odwieść go od tego, co zaraz miał powiedzieć. Wiedział, że wbrew pozorom do odwagi lwa było mu daleko, bo zbyt często obejmował go strach; wiedział też, że spryt lisa może poniekąd wadzić z ideałami, które uparcie celebrował. Uderzyły go nawet myśli o rodzinie, nad jaką zawisnąć mogło widmo zagrożenia - lecz czy nie wisiało ono nad nią już teraz? Zapatrzeni w czystość krwi zwolennicy Gellerta gardzili również Weasley'ami, którymi od wieków kierowały zgoła inne priorytety życiowe. Czy mogło zatem być gorzej?
Mogło. Ale Garrett wcale nie chciał o tym myśleć.
- Tak - orzekł więc i najpewniej zabrzmiałoby to wybitnie patetycznie, gdyby nie fakt, że głos miał zachrypnięty, a na pewność siebie rodzące się obawy rzuciły wątły cień. Ale czuł się, jakby przed laty urodził się tylko po to, aby wypowiedzieć te słowa. - Jestem gotów.
Garrett wsłuchiwał się w słowa brodatego czarodzieja w milczeniu, z uwagą zawieszając wzrok na jego bladoniebieskich tęczówkach. A potem przeniósł spojrzenie na Luno, niemo prosząc go o krótkie słowo wyjaśnienia. Tajemnica? Gniew Gellerta? Pogubił się już kompletnie; ledwie chwilę wcześniej narażał swoje życie co najmniej czterokrotnie, aby teraz wsłuchiwać się z namaszczeniem w słowa nieżywego czarodzieja. Sekret Grindelwalda, przed którym przestrzegał ich Dumbledore kusił i Weasley pragnął wiedzy, jednak jednocześnie znacząco się jej obawiał.
Przyjął kolejne jego słowa, nie ważąc się nawet otworzyć ust. Były okrutnie prawdziwe, jednak ta przeklęta i niechciana pogarda zaczynała mimowolnie w nim buzować, rodzić się w ciszy, cieniu. A Garrett pozostawał w sferze błogiej nieświadomości i nie zdawał sobie sprawy, do jak wielkiej nienawiści potrafiłby być zdolny. Każde kolejne słowo Albusa stawało się czymś na kształt szpilki wbijanej w poczucie sprawiedliwości; zło, które ogarniało świat przerażało go i obrzydzało, nie mógł już dłużej pozostawać wobec niego obojętnym. Od miesięcy potrzeba buntu i walki wierciła dziury w jego umyśle, przez które wypływała teraz, zalewając całe ciało.
I nawet słowa o trzeciej potężnej sile (trzeciej? pierwszą był Grindelwald, drugą zatem... mieli stać się oni?) nie były w stanie odwieść go od tego, co zaraz miał powiedzieć. Wiedział, że wbrew pozorom do odwagi lwa było mu daleko, bo zbyt często obejmował go strach; wiedział też, że spryt lisa może poniekąd wadzić z ideałami, które uparcie celebrował. Uderzyły go nawet myśli o rodzinie, nad jaką zawisnąć mogło widmo zagrożenia - lecz czy nie wisiało ono nad nią już teraz? Zapatrzeni w czystość krwi zwolennicy Gellerta gardzili również Weasley'ami, którymi od wieków kierowały zgoła inne priorytety życiowe. Czy mogło zatem być gorzej?
Mogło. Ale Garrett wcale nie chciał o tym myśleć.
- Tak - orzekł więc i najpewniej zabrzmiałoby to wybitnie patetycznie, gdyby nie fakt, że głos miał zachrypnięty, a na pewność siebie rodzące się obawy rzuciły wątły cień. Ale czuł się, jakby przed laty urodził się tylko po to, aby wypowiedzieć te słowa. - Jestem gotów.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Spojrzałem zaskoczony na profesora Dumbledor'a oraz Weasleya. Chciałem potwierdzenia, że wszystko to, co usłyszałem w hogwardzkich lochach było wyłącznie iluzją, a zamiast tego dotarło do mnie, iż jestem w posiadaniu przyczyny śmierci mistrza eliksirów. Nie byłem nawet pewny, czy z tego stresu oraz adrenaliny, zapamiętałem wszystkie ważne informacje.
- Profesor Slughorn mówił coś o tym, że Grindelwald zdobył władzę nad śmiercią – zacząłem opowiadać, marszcząc czoło. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, odtwarzając nieprzyjemną dla mnie scenę. - Wspomniał coś o insygniach śmierci oraz tym, że Grindelwald zaszedł dalej niż bracia. Ale było coś jeszcze – zamilkłem nagle, pocierając dłonią podbródek. - Grindelwald nie ma serca, zastąpił je sercem smoka. Profesor Slughorn powiedział „Jeśli chcesz mi naprawdę pomóc, znajdź jego prawdziwe serce, tylko tak możemy go pokonać”. Później wszystko się rozmyło i... umarłem? – czy może byłem w stanie spoczynku?
Tuż po opowiedzeniu tego, co mnie spotkało w lochach głos zabrał profesor Dumbledore'a, tak więc całą swoją uwagę skupiłem na jego przemowie, a gdy zaczął mówić o mrocznych czasach i naszej pomocy ochoczo pokiwałem głową. Byłem gotowy, aby przyczynić się do tego, by w naszym świecie stało się lepiej.
- Oczywiście - odpowiedziałem, wpatrując się w błękitne oczy profesora.
- Profesor Slughorn mówił coś o tym, że Grindelwald zdobył władzę nad śmiercią – zacząłem opowiadać, marszcząc czoło. Próbowałem przypomnieć sobie wszystko z najdrobniejszymi szczegółami, odtwarzając nieprzyjemną dla mnie scenę. - Wspomniał coś o insygniach śmierci oraz tym, że Grindelwald zaszedł dalej niż bracia. Ale było coś jeszcze – zamilkłem nagle, pocierając dłonią podbródek. - Grindelwald nie ma serca, zastąpił je sercem smoka. Profesor Slughorn powiedział „Jeśli chcesz mi naprawdę pomóc, znajdź jego prawdziwe serce, tylko tak możemy go pokonać”. Później wszystko się rozmyło i... umarłem? – czy może byłem w stanie spoczynku?
Tuż po opowiedzeniu tego, co mnie spotkało w lochach głos zabrał profesor Dumbledore'a, tak więc całą swoją uwagę skupiłem na jego przemowie, a gdy zaczął mówić o mrocznych czasach i naszej pomocy ochoczo pokiwałem głową. Byłem gotowy, aby przyczynić się do tego, by w naszym świecie stało się lepiej.
- Oczywiście - odpowiedziałem, wpatrując się w błękitne oczy profesora.
Gość
Gość
Dumbledore przejął od Garretta rzeźbiony flet, delikatnie obracając go w dłoniach. W milczeniu, z zatroskaną twarzą, wysłuchał wpierw Garretta, potem Luna, jedynie dobrotliwie kiwając głową, raz po razie pocierając brodę. Dopiero, gdy oboje umilkli, uniósł ku nim spojrzenie, początkowo lokując je na twarzy przyszłego wiedźmiego strażnika.
- Nie jesteście umarli - rzekł, jakby to wcale nie było takie oczywiste. - Wy nie - zaakcentował dokładnie, na kolejną chwilę pogrążając się w niemym zamyśleniu.
- Inni... zdążyli zawieść. Ja, Horacy... nawet Gellert. Nie chcieliśmy pozwolić na rozprzestrzenienie się ziarna zła po czarodziejskim świecie, ale wszyscy zawiedliśmy. O mnie i o Horacym historia zapomni, lecz być może... zapamięta was, przyjaciele. Nim odeszliśmy, stworzyliśmy zalążki zakonu, który miał pomóc w organizacji ludzi nie godzących się na kierunek, w którym podążamy. Horacy odnalazł tę chatę. Wspólnie obłożyliśmy ją potężnymi zaklęciami ochronnymi... Jesteśmy na przedmieściach Londynu, drodzy, trzy budynki od restauracji La Revenant, na samotnym pagórku. Nikt poza Wami tutaj nie trafi. Staliście się właśnie Strażnikami Tajemnicy tego miejsca. - Znów umilkł, uważnie błądząc spojrzeniem po twarzach zarówno Garretta, jak i Luna, jakby chcąc się upewnić, czy rozumieli, na czym polegało działanie Zaklęcia Fideliusa.
- Strzeżcie swoich tajemnic jak oka w głowie, ale nauczcie się ufać. Będziecie potrzebować jedności, by zmierzyć się... z siłami tak potężnymi. Nie poradzicie sobie we dwójkę. Szukajcie przyjaciół, którym ufacie, szukajcie ich przyjaciół, szukajcie ludzi cechujących się odwagą. Lecz bądźcie ostrożni - przestrzegł ich, przerywając przemowę teatralną pauzą. - I strzeżcie się zdrady. Jeśli wy zawiedziecie, nie pomoże już nikt inny.
Uniósł nieco wyżej trzymany w ręku flet, wskazując układ palców, które zakrywały trzecią od końca oraz pierwszą i drugą od góry dziurkę.
- Nie pozostawiamy Was bez pomocy - rzekł, wyciągając w kierunku Garretta dłoń z fletem. - Fawkes pozostanie ci wdzięczny, Garrecie i otoczy zakon, który po mnie pozostał, baczną opieką. Dźwięk tego fletu przyzwie mojego feniksa. Nie nadużywajcie jednak jego dobroci, by nie obrócił się przeciwko wam. - Spuścił spojrzenie, po czym powstał z krzesła, odsuwając się pół kroku od stołu.
- Luno, Garrecie... życzę wam powodzenia w kształtowaniu Zakonu Feniksa. Będzie wam... potrzebne. - Blady błysk pochłonął sylwetkę Albusa, pozostawiając mężczyzn samych w kuchni, która jak najbardziej wydawała się namacalna. Może to była kolejna cudaczna wizja, a może... wrócili wreszcie do rzeczywistości.
- Nie jesteście umarli - rzekł, jakby to wcale nie było takie oczywiste. - Wy nie - zaakcentował dokładnie, na kolejną chwilę pogrążając się w niemym zamyśleniu.
- Inni... zdążyli zawieść. Ja, Horacy... nawet Gellert. Nie chcieliśmy pozwolić na rozprzestrzenienie się ziarna zła po czarodziejskim świecie, ale wszyscy zawiedliśmy. O mnie i o Horacym historia zapomni, lecz być może... zapamięta was, przyjaciele. Nim odeszliśmy, stworzyliśmy zalążki zakonu, który miał pomóc w organizacji ludzi nie godzących się na kierunek, w którym podążamy. Horacy odnalazł tę chatę. Wspólnie obłożyliśmy ją potężnymi zaklęciami ochronnymi... Jesteśmy na przedmieściach Londynu, drodzy, trzy budynki od restauracji La Revenant, na samotnym pagórku. Nikt poza Wami tutaj nie trafi. Staliście się właśnie Strażnikami Tajemnicy tego miejsca. - Znów umilkł, uważnie błądząc spojrzeniem po twarzach zarówno Garretta, jak i Luna, jakby chcąc się upewnić, czy rozumieli, na czym polegało działanie Zaklęcia Fideliusa.
- Strzeżcie swoich tajemnic jak oka w głowie, ale nauczcie się ufać. Będziecie potrzebować jedności, by zmierzyć się... z siłami tak potężnymi. Nie poradzicie sobie we dwójkę. Szukajcie przyjaciół, którym ufacie, szukajcie ich przyjaciół, szukajcie ludzi cechujących się odwagą. Lecz bądźcie ostrożni - przestrzegł ich, przerywając przemowę teatralną pauzą. - I strzeżcie się zdrady. Jeśli wy zawiedziecie, nie pomoże już nikt inny.
Uniósł nieco wyżej trzymany w ręku flet, wskazując układ palców, które zakrywały trzecią od końca oraz pierwszą i drugą od góry dziurkę.
- Nie pozostawiamy Was bez pomocy - rzekł, wyciągając w kierunku Garretta dłoń z fletem. - Fawkes pozostanie ci wdzięczny, Garrecie i otoczy zakon, który po mnie pozostał, baczną opieką. Dźwięk tego fletu przyzwie mojego feniksa. Nie nadużywajcie jednak jego dobroci, by nie obrócił się przeciwko wam. - Spuścił spojrzenie, po czym powstał z krzesła, odsuwając się pół kroku od stołu.
- Luno, Garrecie... życzę wam powodzenia w kształtowaniu Zakonu Feniksa. Będzie wam... potrzebne. - Blady błysk pochłonął sylwetkę Albusa, pozostawiając mężczyzn samych w kuchni, która jak najbardziej wydawała się namacalna. Może to była kolejna cudaczna wizja, a może... wrócili wreszcie do rzeczywistości.
Pierwsza, druga, trzecia od końca.
I znów nie śmiał się nawet wtrącić w potok słów Dumbledore'a. Milczał, starając się zapamiętać każdą wypowiedzianą zgłoskę dokładnie tak, jak rozbrzmiała w ciężkim powietrzu. Układ liter zdawał mu się zakrawać o świętość, wkrótce miał przywoływać je w pamięci jak poranny pacierz, traktować jak niepodważalną i ostateczną doktrynę.
Czarodziej zniknął, zanim Garrett zdążył poukładać swoje myśli, a wszystko znów stało się tak cudownie namacalne. Nie ruszał się, nie odzywał, chwilę zabrało mu wzięcie głębokiego oddechu i wypuszczenie powietrza nosem.
- Cholera - powiedział niezgrabnie, ściskając w dłoni flet, który przyjął ledwie parę sekund temu. Zakon Feniksa. Organizacja walcząca ze złem. Ostatni płomień nadziei tlący się na kurhanach opętanych ciemnością.
Teraz wszystko zależało tylko od nich.
Ta myśl wcale nie podnosiła go na duchu. Wykonał krótki rachunek sumienia, kolekcjonował myśli jak porozrzucaną po zakurzonym pokoju układankę, ustalał priorytety. Zaczynał się nowy etap w jego życiu, którego bał się, ale pożądał go uporczywie już od dłuższego czasu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Postawiono przed nim zadanie i uznałby to wszystko za wyjątkowo odrealniony sen wywołany nadmiarem alkoholu wypitego podczas stypy, gdyby nie fakt, że w dłoni wciąż trzymał instrument, który przywołać miał feniksa w chwili, gdy potrzebowaliby pomocy. Pierwsza, druga, trzecia od końca. To wszystko zdawało się tak surrealistyczne, że niemal miał ochotę się zaśmiać i gdyby nie szok, który powoli zaczął nim władać, najpewniej to właśnie by uczynił.
- I co teraz? - spytał ostrożnie, choć wiedział, co należało czynić. Zbierać siły. Kolekcjonować sojuszników. Zaplątać się w wir walki. Szykować się na nieuniknioną wojnę z dwoma przeciwnikami, o których z obawą brzmiącą w głosie napomknął Dumbledore. Garrett spojrzał uważnie na Luno, zaczynając dostrzegać w nim przyjaciela.
I znów nie śmiał się nawet wtrącić w potok słów Dumbledore'a. Milczał, starając się zapamiętać każdą wypowiedzianą zgłoskę dokładnie tak, jak rozbrzmiała w ciężkim powietrzu. Układ liter zdawał mu się zakrawać o świętość, wkrótce miał przywoływać je w pamięci jak poranny pacierz, traktować jak niepodważalną i ostateczną doktrynę.
Czarodziej zniknął, zanim Garrett zdążył poukładać swoje myśli, a wszystko znów stało się tak cudownie namacalne. Nie ruszał się, nie odzywał, chwilę zabrało mu wzięcie głębokiego oddechu i wypuszczenie powietrza nosem.
- Cholera - powiedział niezgrabnie, ściskając w dłoni flet, który przyjął ledwie parę sekund temu. Zakon Feniksa. Organizacja walcząca ze złem. Ostatni płomień nadziei tlący się na kurhanach opętanych ciemnością.
Teraz wszystko zależało tylko od nich.
Ta myśl wcale nie podnosiła go na duchu. Wykonał krótki rachunek sumienia, kolekcjonował myśli jak porozrzucaną po zakurzonym pokoju układankę, ustalał priorytety. Zaczynał się nowy etap w jego życiu, którego bał się, ale pożądał go uporczywie już od dłuższego czasu, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Postawiono przed nim zadanie i uznałby to wszystko za wyjątkowo odrealniony sen wywołany nadmiarem alkoholu wypitego podczas stypy, gdyby nie fakt, że w dłoni wciąż trzymał instrument, który przywołać miał feniksa w chwili, gdy potrzebowaliby pomocy. Pierwsza, druga, trzecia od końca. To wszystko zdawało się tak surrealistyczne, że niemal miał ochotę się zaśmiać i gdyby nie szok, który powoli zaczął nim władać, najpewniej to właśnie by uczynił.
- I co teraz? - spytał ostrożnie, choć wiedział, co należało czynić. Zbierać siły. Kolekcjonować sojuszników. Zaplątać się w wir walki. Szykować się na nieuniknioną wojnę z dwoma przeciwnikami, o których z obawą brzmiącą w głosie napomknął Dumbledore. Garrett spojrzał uważnie na Luno, zaczynając dostrzegać w nim przyjaciela.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Słuchałem uważnie słów starszego mężczyzny. Wysłuchawszy ich z przejęciem, spojrzałem na Garretta, będąc jednak pewnym, że to nie koniec. Myliłem się jednak. Dumbledore zniknął, a ja na ponów znalazłem się w swoim ciele, a nie tylko patrzyłem na nie z góry. Podniosłem się z ziemi, przeczesałem nerwowym gestem swoje włosy.
Oto stałem obok człowieka, który jeszcze, może nie nawet godzinę temu, był mi całkowicie obcy. Teraz zaś miałem z nim współtworzyć zakon, sprzymierzyć ludzi do walki z siłami ciemności. Nie tego spodziewałem się, usłyszawszy głosy w głowie, mamiące mnie do przyjścia za kotarę. Czy postąpiłbym tak samo, czy poszedłbym tą drogą, mając obecną wiedzę? Z pewnością tak. W końcu nie bez powodu obrałem taką, a nie inną ścieżkę życiową. Nie podjąłem decyzji dążenia do zbudowania pozycji w Wiedźmiej Straży pod wpływem chwili. Chciałem walczyć ze złem, choć wybierając swój przyszły zawód nie sądziłem, że zło przybierze takie rozmiary.
- Musimy zacząć działać. – Nie mieliśmy ani chwili do stracenia. I może przemawiała przeze mnie wygórowana ambicja lub duma, że to nas wybrano na kontynuowanie czegoś, stworzonego przez tak ważne persony, ale nie sądziłem, by to, co mnie napędzało do działania wynikało z czegoś negatywnego.
Tuż po moich słowach zagłębiliśmy się z Garrettem w ożywioną dyskusję o tym kto z naszych zaufanych ludzi winien zasilić grono członków zakonu feniksa. Zwiedziliśmy również dom, który wydawał się przestronny i choć nie posiadał wygód do jakich przyzwyczajony byłem od dziecka, to nie mogłem powiedzieć, iż nie spełniał swoich podstawowych funkcji.
W pewnym momencie spojrzałem na zegarek i przypomniałem sobie o Venus, która musiała zastanawiać się, gdzie też się podziałem. Albo może opuściła restaurację z arystokratą? Porozmawiałem jeszcze krótką chwilę z Garrettem, a następnie pożegnaliśmy się, umawiając na kolejne spotkanie.
/zt oboje
Oto stałem obok człowieka, który jeszcze, może nie nawet godzinę temu, był mi całkowicie obcy. Teraz zaś miałem z nim współtworzyć zakon, sprzymierzyć ludzi do walki z siłami ciemności. Nie tego spodziewałem się, usłyszawszy głosy w głowie, mamiące mnie do przyjścia za kotarę. Czy postąpiłbym tak samo, czy poszedłbym tą drogą, mając obecną wiedzę? Z pewnością tak. W końcu nie bez powodu obrałem taką, a nie inną ścieżkę życiową. Nie podjąłem decyzji dążenia do zbudowania pozycji w Wiedźmiej Straży pod wpływem chwili. Chciałem walczyć ze złem, choć wybierając swój przyszły zawód nie sądziłem, że zło przybierze takie rozmiary.
- Musimy zacząć działać. – Nie mieliśmy ani chwili do stracenia. I może przemawiała przeze mnie wygórowana ambicja lub duma, że to nas wybrano na kontynuowanie czegoś, stworzonego przez tak ważne persony, ale nie sądziłem, by to, co mnie napędzało do działania wynikało z czegoś negatywnego.
Tuż po moich słowach zagłębiliśmy się z Garrettem w ożywioną dyskusję o tym kto z naszych zaufanych ludzi winien zasilić grono członków zakonu feniksa. Zwiedziliśmy również dom, który wydawał się przestronny i choć nie posiadał wygód do jakich przyzwyczajony byłem od dziecka, to nie mogłem powiedzieć, iż nie spełniał swoich podstawowych funkcji.
W pewnym momencie spojrzałem na zegarek i przypomniałem sobie o Venus, która musiała zastanawiać się, gdzie też się podziałem. Albo może opuściła restaurację z arystokratą? Porozmawiałem jeszcze krótką chwilę z Garrettem, a następnie pożegnaliśmy się, umawiając na kolejne spotkanie.
/zt oboje
Gość
Gość
Nie byłbym zadowolony, odkrywszy niepochlebne myśli panny Sackville o moim przyjacielu, któremu zawdzięczam naprawdę wiele. Nie miałem tu na myśli nawet rzeczy materialnych albo tego, że dzięki jego szczodrości nie musiałem sypiać na dworcach lub włóczyć się po dzierlatkach, robiących do mnie maślane oczęta. Odkąd moja familia zaprzestała utrzymywać ze mną kontakty znalazłem się na dnie, a pożyczki Perseusa nie tylko sprawiły, iż mogłem sfinansować odwyk, ale i wyjść na prostą, oddać pieniądze nieciekawym typkom czy nawet zacząć wyglądać jak za czasów szkolnych, nie zaś używania igły, gdzie obojętne mi było jaką woń wydzielałem lub czy moje spodnie miały pięć dziur. Nie potrafiłbym się powstrzymać przed wyperswadowaniem Hazel opinii o człowieku, któremu zawdzięczam wiele. Owszem, znałem go od wielu lat, wiedziałem, jak przebiegły potrafi być, choćby z pracy, a nie z towarzyskiego, prywatnego życia, ale nie pozwoliłbym na obrażenie Perseusa z w ł a s z c z a jej.
Szedłem w ciszy koło Avery'ego również jak on zapalając po raz koleiny papierosa. Już nawet nie zwracałem uwagi na to, iż palę raz za razem, bynajmniej nie ze zdenerwowania, a przyzwyczajenia. Przed wejściem do chaty, wyrzuciłem niedopałek, słuchając jak Garrett, strażnik tajemnicy, zdradza położenie domu.
- Powinniśmy pomieścić się w kuchni – zwróciłem się do członków zakonu. Po otworzeniu drzwi zacząłem kierować się wprost do wspomnianego pomieszczenia, a kiedy już się tam znalazłem, zająłem pierwsze lepsze miejsce, patrząc wyczekująco na Garretta. Miałem nadzieję, iż on będzie tą osobą, która wie, co dalej mamy począć. Mnie jedynie korciło, aby wypić dobrą whisky.
Od tego momentu, wszyscy zgromadzeni w kuchni, w każdej turze, mają obowiązek umieścić post w przeciągu pięciu dni. Posty można pisać po dowolnej osobie, bez jakiejkolwiek kolejki.
Szedłem w ciszy koło Avery'ego również jak on zapalając po raz koleiny papierosa. Już nawet nie zwracałem uwagi na to, iż palę raz za razem, bynajmniej nie ze zdenerwowania, a przyzwyczajenia. Przed wejściem do chaty, wyrzuciłem niedopałek, słuchając jak Garrett, strażnik tajemnicy, zdradza położenie domu.
- Powinniśmy pomieścić się w kuchni – zwróciłem się do członków zakonu. Po otworzeniu drzwi zacząłem kierować się wprost do wspomnianego pomieszczenia, a kiedy już się tam znalazłem, zająłem pierwsze lepsze miejsce, patrząc wyczekująco na Garretta. Miałem nadzieję, iż on będzie tą osobą, która wie, co dalej mamy począć. Mnie jedynie korciło, aby wypić dobrą whisky.
Od tego momentu, wszyscy zgromadzeni w kuchni, w każdej turze, mają obowiązek umieścić post w przeciągu pięciu dni. Posty można pisać po dowolnej osobie, bez jakiejkolwiek kolejki.
Gość
Gość
Jego palce napotkały chłód gałki do drzwi, którą pewnie, choć z namaszczeniem przekręcił; na komentarz Bena zareagował spojrzeniem rzuconym przez ramię, jednak nie odpowiedział, wykrzywiając jedynie usta w zdawkowym półuśmiechu. Ciężko było mu uwierzyć, że tylko te słowa padły, nieznacznie siekając pompatyczną atmosferę, która ściskała ich klatki piersiowe w bestialskich objęciach. Po swoich najbliższych - mimowolnie zerknął z lekko zmarszczonymi brwiami w kierunku Skamandera - spodziewał się większego humoru tryskającego z wygiętych w beztroskich uśmiechach ust; podniosły nastrój musiał się udzielić także im, bezlitośnie zduszając żarty, które potencjalnie mogły paść. Garrett zastanowił się, jak rozładować napięcie drżące w sierpniowym powietrzu, lecz nic nie przyszło mu na myśl - dlatego milczał dalej, nawet wtedy, gdy zniknął w głębi mieszkania, już wkrótce stawiając pionierskie kroki w pokrytej warstwą zapomnienia kuchni. Kurz gromadził się na każdej powierzchni, z wyjątkiem tych, które Weasley musnął przypadkiem, kilka dni wcześniej względnie przygotowując kwaterę do przyjęcia sporej ilości osób (przyniósł ze sobą więcej krzeseł, wcześniej zmniejszając je zaklęciem - teraz kuchnię wypełniały przypadkowe siedzenia kompletnie niepasujące do siebie kształtem i kolorem). W końcu zerknął na tłum ściskający się w kuchni, myśląc tylko o tym, że ten widok jednocześnie smucił i pokrzepiał. Garrett usiadł na jednym z krzeseł tuż obok Luno, spoglądając na niego z ledwo widocznie zmarszczonymi brwiami. Poniekąd spodziewał się, że to właśnie jemu przyjdzie rola mówcy - nie oponował, powstrzymując ciche westchnienie.
- Na strychu znajduje sypialnia - powiedział wszystkim w ramach krótkiego wytłumaczenia, spoglądając to na znajome twarze, to na kurz tańczący w blasku płomienia, który wyczarował ledwie chwilę wcześniej, szybkim ruchem różdżki zapalając lampy. - Ale jest jeszcze mniejsza niż ta kuchnia, a podłoga ma dziwne skłonności do uginania się pod ciężarem nawet jednej osoby. - Uśmiechnął się blado, spoglądając na przyjaciół, a potem nagle wstał, jakby sobie o czymś przypomniał. Ruszył w stronę którejś z szafek, wyjął z niej dość spore pudełko, a potem zerknął przez ramię, spoglądając na Zakonników. Którzy pewnie patrzyli na niego z... oczekiwaniem? ciekawością? zaniepokojeniem? strachem? rozbawieniem? Uśmiechnął się. - Doszedłem do wniosku, że spędzimy tu sporo czasu - rzucił lekko, jakby nie mówił o organizacji, której celem było zbawienie pogrążonego w chaosie świata - i przyniosłem mnóstwo kubków. Ktoś chce herbaty? - dodał, sięgając do kolejnej szafki i zdejmując z półki - czysto profilaktycznie - cztery kubki na raz. Wszystkie były nadgryzione zębem czasu (i nie tylko takim), pozbawione ucha bądź posklejane (po rozkruszeniu się o podłogę) szybkim zaklęciem, czego jedyną pamiątką były ledwo zauważalne rysy na powierzchni jasnej porcelany, która tylko udawała drogą.
- Pewnie zastanawiacie się, dlaczego taka - jaka, Garrett? rozpadająca się, żałosna, pokazująca, jak wiele warte jest to, co próbujesz budować? - niepozorna chatka jest naszą siedzibą - zaczął, opierając się o blat i wykonując krótki ruch nadgarstkiem, dzięki któremu czajnik napełnił się wodą i wdzięcznie ustawił się na gazowej płycie. - Dostaliśmy ją w spadku po Dumbledorze i jest obłożona taką ilością zaklęć, że nigdy nie zjawi się tu nikt niepowołany. Razem z Luno jesteśmy Strażnikami Tajemnicy tego miejsca - wyjaśnił, wysyłając Ignatiusowi słaby, jakby przepraszający uśmiech. - A jeśli macie jakieś pytania, to jest dobry moment, żeby je zadać.
- Na strychu znajduje sypialnia - powiedział wszystkim w ramach krótkiego wytłumaczenia, spoglądając to na znajome twarze, to na kurz tańczący w blasku płomienia, który wyczarował ledwie chwilę wcześniej, szybkim ruchem różdżki zapalając lampy. - Ale jest jeszcze mniejsza niż ta kuchnia, a podłoga ma dziwne skłonności do uginania się pod ciężarem nawet jednej osoby. - Uśmiechnął się blado, spoglądając na przyjaciół, a potem nagle wstał, jakby sobie o czymś przypomniał. Ruszył w stronę którejś z szafek, wyjął z niej dość spore pudełko, a potem zerknął przez ramię, spoglądając na Zakonników. Którzy pewnie patrzyli na niego z... oczekiwaniem? ciekawością? zaniepokojeniem? strachem? rozbawieniem? Uśmiechnął się. - Doszedłem do wniosku, że spędzimy tu sporo czasu - rzucił lekko, jakby nie mówił o organizacji, której celem było zbawienie pogrążonego w chaosie świata - i przyniosłem mnóstwo kubków. Ktoś chce herbaty? - dodał, sięgając do kolejnej szafki i zdejmując z półki - czysto profilaktycznie - cztery kubki na raz. Wszystkie były nadgryzione zębem czasu (i nie tylko takim), pozbawione ucha bądź posklejane (po rozkruszeniu się o podłogę) szybkim zaklęciem, czego jedyną pamiątką były ledwo zauważalne rysy na powierzchni jasnej porcelany, która tylko udawała drogą.
- Pewnie zastanawiacie się, dlaczego taka - jaka, Garrett? rozpadająca się, żałosna, pokazująca, jak wiele warte jest to, co próbujesz budować? - niepozorna chatka jest naszą siedzibą - zaczął, opierając się o blat i wykonując krótki ruch nadgarstkiem, dzięki któremu czajnik napełnił się wodą i wdzięcznie ustawił się na gazowej płycie. - Dostaliśmy ją w spadku po Dumbledorze i jest obłożona taką ilością zaklęć, że nigdy nie zjawi się tu nikt niepowołany. Razem z Luno jesteśmy Strażnikami Tajemnicy tego miejsca - wyjaśnił, wysyłając Ignatiusowi słaby, jakby przepraszający uśmiech. - A jeśli macie jakieś pytania, to jest dobry moment, żeby je zadać.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ben oczywiście wyczuwał wirującą wokół niego atmosferę magicznej podniosłości, ale - jak zawsze - nic sobie z niej nie robił, pewien, że gdyby pozwolił sobie na pójście z tym milczącym prądem, to ówże porwałby go w rejony, w jakich znaleźć się nie chciał. Wpadnięcie w wir depresji oraz wspomnień niedawnej rozmowy z wszystkimi ludźmi, którzy go zawiedli wolał zostawić na pijacki samotny wieczór. Ten przeznaczył na towarzyską walkę ze złem, rozpoczynającą się w niepozornej chacie z niepozorną kompanią wrażliwców, marzących o sprawiedliwości na świecie. Podzielał ten pogląd w stu procentach, pragnął pokoju, miłości oraz dobra, zakwitającego w każdym człowieczym serduszku, aczkolwiek z pewnością różnił się od obecnych tutaj delikwentów poziomem postrzegania moralności. Oraz sposobów na ewentualne niszczenie zła - na pierwszy rzut oka żadna ze zgromadzonych w kuchni osób nie wyglądała na bezwzględnego mściciela, dlatego w duchu Ben - z ciężkim westchnieniem - przyjął dla siebie tę szaloną pozycję w hierarchii, szczerząc zęby pomimo wirującego w powietrzu kurzu. Ciągle zerkał kontrolnie na Cressidę, widząc w jej oczach blask, którego pochodzenia jednak nie zamierzał się domyślać. Czy był to niepokój, czy zawód, czy zachwyt, czy to przejęcie nadchodzącą przygodą: nieważne; ważne, że przyjęła jego propozycję i teraz razem z nim znajdowała się w tej starej chatce. W pewien pokręcony sposób czuł się jednak za nią odpowiedzialny, dlatego też pociągnął ją lekko na drugą stronę stołu. Wybrał dla siebie wściekle czerwone bujane krzesło, zapewne należące do jakiejś babuszki Weasley, po czym zasiadł na nim wygodnie, jednoznacznie poklepując się po kolanach. Z szerokim uśmiechem skierowanym do Cressidy. Oczywiście wolałaby trzymać ją u siebie na kolanach w kociej postaci, ale musiał zaakceptować wybraną przez nią formę pokazania się zakonnikom. Szczerzył zęby dalej, nawet kiedy - po sekundzie rozkoszowania się piorunującym spojrzeniem, jakie mu posłała - zaklęciem podsuwał jej szary taborecik, tak, by siedziała po jego prawicy. To krzesłowe zamieszanie sprawiło, że pierwsze słowa Garretta umknęły mu w ogólnym kuchennym chaosie, co łaskawie oszczędziło zgromadzonemu towarzystwu usłyszenia rubasznego rechociku oraz żartu o sypialni i skrzypiącej podłodze.
Zdanie o herbacie dotarło jednak do jego uszu i znów westchnął ciężko, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Bujnął się mocno do tyłu, prawie uderzając potylicą o kant zakurzonej szafki, ale w ostatnim momencie złapał równowagę i powrócił do pozycji względnie siedzącej, rozglądając się dookoła w wielkim rozbawieniu i oczekiwaniu na oklaski - przecież właśnie uciekł niechybnej śmierci. Niestety wszyscy byli zbyt zajęci słuchaniem Garretta, by dojrzeć jego niesamowitą zwinność. Westchnął więc po raz trzeci, akurat w momencie, w którym Weasley skończył informującą przemowę. Jasną i prostą, duch Dumbledore'a zaprowadził ich tutaj, powiedział o Zakonie - jasno, prosto i konkretnie. Jaimie nie miał żadnych wątpliwości, ufał Gary'emu w stopniu zaawansowanym, ale w jego głowie pojawiło się jedno niezwykle palące pytanie. Które od razu dramatycznie zadał, przełamując podniosłą ciszę. - Czy masz tu gdzieś schowaną Ognistą?
Zdanie o herbacie dotarło jednak do jego uszu i znów westchnął ciężko, rozsiadając się wygodniej w fotelu. Bujnął się mocno do tyłu, prawie uderzając potylicą o kant zakurzonej szafki, ale w ostatnim momencie złapał równowagę i powrócił do pozycji względnie siedzącej, rozglądając się dookoła w wielkim rozbawieniu i oczekiwaniu na oklaski - przecież właśnie uciekł niechybnej śmierci. Niestety wszyscy byli zbyt zajęci słuchaniem Garretta, by dojrzeć jego niesamowitą zwinność. Westchnął więc po raz trzeci, akurat w momencie, w którym Weasley skończył informującą przemowę. Jasną i prostą, duch Dumbledore'a zaprowadził ich tutaj, powiedział o Zakonie - jasno, prosto i konkretnie. Jaimie nie miał żadnych wątpliwości, ufał Gary'emu w stopniu zaawansowanym, ale w jego głowie pojawiło się jedno niezwykle palące pytanie. Które od razu dramatycznie zadał, przełamując podniosłą ciszę. - Czy masz tu gdzieś schowaną Ognistą?
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 1 z 19 • 1, 2, 3 ... 10 ... 19
Kuchnia
Szybka odpowiedź
Morsmordre :: County of London :: Dalsze dzielnice :: Okolice :: Stara chata