Biblioteka
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Biblioteka
-
[bylobrzydkobedzieladnie]
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 19.05.16 10:33, w całości zmieniany 2 razy
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
/połowa października
Początkowo brał to za żart. Całkiem udany dowcip, który nawet skłonił go do szczątkowego uśmiechu i błysnął rozbawieniem w jego oczach. Dopiero, kiedy zorientował się, iż Colin jednak mówi najzupełniej p o w a ż n i e, protekcjonalnie uniósł brew, jakby w dalszym ciągu nie dowierzał. Albo przynajmniej nie był pewny, czy Fawley zasługuje na poznanie tajników magii umysłu i odkrywania arkanów tej sztuki z jego pomocą. Avery wszakże podjął decyzję (jedyną, słuszną i niepodważalną) na korzyść księgarza (lub tak też mu się zdawało), pojąwszy w lot własne zyski, jakie mógł czerpać, udzielając mu korepetycji. Przez pewien czas udawał jednak nieprzejednanego i kategorycznie odmawiał, odnajdując jakąś perwersyjną przyjemność w obserwowaniu, jak Colin się przed nim płaszczy i biega na każde skinienie, byle tylko zapewnić sobie przychylność Samaela i uzyskać zgodę na naukę. Avery oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że pomijając służalczość (w odpowiednich proporcjach wymieszaną z poufałością), Fawley przeklina go w duchu i wyzywa od najgorszych. Zasłużył, oczywiście, że zasłużył; potrafił ocenić swe zachowanie obiektywnie i krytycznie, aczkolwiek sprawdzenie pewnej… odporności psychicznej Colina również miało okazać się pomocne w kontynuacji ćwiczeń oklumencji od strony praktycznej. Przynajmniej nie okazywał swych emocji i tłumił gniew, nie pozwalając mu znaleźć ujścia w sponiewieraniu i zbluzganiu Samaela (tego zapewne pragnął), co oczywiście nie przeszkadzało, by Avery czytał z niego niczym z otwartej księgi. Był to raczej efekt długiej znajomości niźli wybitnego opanowania legilimencji – skutkujący wszakże odkryciem tych komicznych wahań księgarza. Od poniewieranego i z radością przyjmującego każdy rozkaz, nawet nie przybierający żadnej eufemistycznej formy do rozeźlonego i zniecierpliwionego, życzącego Samaelowi śmierci w najwymyślniejszych męczarniach. Avery pochodził wszakże do tego z wisielczym humorem, absolutnie nie zamierzając szykanować Colina za jego myśli. Dobrowolnie mu je przecież ofiarował, przeznaczył wręcz do odcyfrowania i zgłębienia każdej tajemnicy, każdego sekretu, wszystkich poglądów i wszystkich kłamstw, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się wypuścić z ust. Miał dostęp do jego ciała oraz nieograniczoną władzę daną mu przez wgląd do wspomnień i marzeń; ukształtowanie nowego człowieka z okruchów i pyłów okazało się więc procesem relaksującym, choć również wymagającym. Wrodzony perfekcjonizm Avery’ego oraz jego chorobliwa ambicja musiała znaleźć odbicie również w Colinie, stworzonym na jego obraz i podobieństwo. Postanowił więc dłużej mu nie odmawiać czegoś, bez czego i on sam również by nie istniał. Nie mógł jednak powstrzymać się od ostatniej, drobnej złośliwości, wysyłając mu pogardliwy liścik, w którym żądał jego przybycia tonem zwykle zarezerwowanym dla służby. Wiedział jednak, że Fawley przybędzie – prędzej czy później, nawet ostentacyjnie spóźniony – i z wdzięcznością przyjmie nauki. Oczekiwał go tedy spokojnie w bibliotece (naturalnym środowisku zakurzonego Colina), pokrzepiony perspektywą, iż gdy mężczyzna opanuje oklumencję, ich s e k r e t y będą na pewno bezpieczne.
Gdy księgarz pojawił się w drzwiach, Avery natychmiast odprawił skrzata, polecając mu nie wpuszczać ewentualnych niezapowiedzianych gości (z jednym, jedynym, dobrze mu znanym wyjątkiem) i gestem wskazał Fawley’owi fotel naprzeciw siebie.
-Gotowy? – spytał tylko, od razu przechodząc do sedna sprawy. Czas to galeon?
Początkowo brał to za żart. Całkiem udany dowcip, który nawet skłonił go do szczątkowego uśmiechu i błysnął rozbawieniem w jego oczach. Dopiero, kiedy zorientował się, iż Colin jednak mówi najzupełniej p o w a ż n i e, protekcjonalnie uniósł brew, jakby w dalszym ciągu nie dowierzał. Albo przynajmniej nie był pewny, czy Fawley zasługuje na poznanie tajników magii umysłu i odkrywania arkanów tej sztuki z jego pomocą. Avery wszakże podjął decyzję (jedyną, słuszną i niepodważalną) na korzyść księgarza (lub tak też mu się zdawało), pojąwszy w lot własne zyski, jakie mógł czerpać, udzielając mu korepetycji. Przez pewien czas udawał jednak nieprzejednanego i kategorycznie odmawiał, odnajdując jakąś perwersyjną przyjemność w obserwowaniu, jak Colin się przed nim płaszczy i biega na każde skinienie, byle tylko zapewnić sobie przychylność Samaela i uzyskać zgodę na naukę. Avery oczywiście doskonale zdawał sobie sprawę, że pomijając służalczość (w odpowiednich proporcjach wymieszaną z poufałością), Fawley przeklina go w duchu i wyzywa od najgorszych. Zasłużył, oczywiście, że zasłużył; potrafił ocenić swe zachowanie obiektywnie i krytycznie, aczkolwiek sprawdzenie pewnej… odporności psychicznej Colina również miało okazać się pomocne w kontynuacji ćwiczeń oklumencji od strony praktycznej. Przynajmniej nie okazywał swych emocji i tłumił gniew, nie pozwalając mu znaleźć ujścia w sponiewieraniu i zbluzganiu Samaela (tego zapewne pragnął), co oczywiście nie przeszkadzało, by Avery czytał z niego niczym z otwartej księgi. Był to raczej efekt długiej znajomości niźli wybitnego opanowania legilimencji – skutkujący wszakże odkryciem tych komicznych wahań księgarza. Od poniewieranego i z radością przyjmującego każdy rozkaz, nawet nie przybierający żadnej eufemistycznej formy do rozeźlonego i zniecierpliwionego, życzącego Samaelowi śmierci w najwymyślniejszych męczarniach. Avery pochodził wszakże do tego z wisielczym humorem, absolutnie nie zamierzając szykanować Colina za jego myśli. Dobrowolnie mu je przecież ofiarował, przeznaczył wręcz do odcyfrowania i zgłębienia każdej tajemnicy, każdego sekretu, wszystkich poglądów i wszystkich kłamstw, jakie kiedykolwiek zdarzyło mu się wypuścić z ust. Miał dostęp do jego ciała oraz nieograniczoną władzę daną mu przez wgląd do wspomnień i marzeń; ukształtowanie nowego człowieka z okruchów i pyłów okazało się więc procesem relaksującym, choć również wymagającym. Wrodzony perfekcjonizm Avery’ego oraz jego chorobliwa ambicja musiała znaleźć odbicie również w Colinie, stworzonym na jego obraz i podobieństwo. Postanowił więc dłużej mu nie odmawiać czegoś, bez czego i on sam również by nie istniał. Nie mógł jednak powstrzymać się od ostatniej, drobnej złośliwości, wysyłając mu pogardliwy liścik, w którym żądał jego przybycia tonem zwykle zarezerwowanym dla służby. Wiedział jednak, że Fawley przybędzie – prędzej czy później, nawet ostentacyjnie spóźniony – i z wdzięcznością przyjmie nauki. Oczekiwał go tedy spokojnie w bibliotece (naturalnym środowisku zakurzonego Colina), pokrzepiony perspektywą, iż gdy mężczyzna opanuje oklumencję, ich s e k r e t y będą na pewno bezpieczne.
Gdy księgarz pojawił się w drzwiach, Avery natychmiast odprawił skrzata, polecając mu nie wpuszczać ewentualnych niezapowiedzianych gości (z jednym, jedynym, dobrze mu znanym wyjątkiem) i gestem wskazał Fawley’owi fotel naprzeciw siebie.
-Gotowy? – spytał tylko, od razu przechodząc do sedna sprawy. Czas to galeon?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wcale nie żartował. I wcale nie miał dobrego humoru, gdy został wezwany jak podrzędny skrzat, by stawić się przed obliczem pana, zdany na jego łaskę lub niełaskę. To nagłe zaproszenie - ha! - zaskoczyło go nawet tak bardzo, że nie miał czasu nawet się u c i e s z y ć z tego przełamania Samaela, który zmienił decyzję z dnia na dzień. Colin wietrzył w tym podstęp i, o ile znał Avery'ego, nie mógł mu dowierzać, że jego intencje były całkowicie czyste i pozbawionego jakiegoś drugiego dna. Szczególnie po ostatnich wydarzeniach, gdy prawie rozpłatał go na dwoje floretem. Być może dopisywało mu wtedy szczęście początkującego, ale czy i dzisiaj nie mogło być podobnie? Samael z pewnością miał tajemnice, którymi nie chciał się dzielić z nikim i nawet samo ryzyko, choćby i najmniejsze, że Colin mógłby je wydrzeć, było wyjątkowo nie w typie postępowania Avery'ego. Poza tym... biblioteka? Czyżby był to jakiś gest sympatii ze strony Samaela, który chciał tym samym sprawić Colinowi przyjemność... albo go rozproszyć? Z pewnością przecież wiedział, jak działał na niego widok książek, szczególnie zaś widok biblioteki tak rozległej i bogatej.
- Gotowy? - zapytał ironicznie, sadowiąc się w jednym z foteli i zapadając w miękki plusz... a raczej nie zapadając, bo fotel okazał się wyjątkowo twardy i niewygodny, zupełnie inny od tego znajdującego się w salonie, gdzie można się było luksusowo oprzeć, wyciągnąć nogi i wygrzać dłonie w cieple kominka. I zaprzedać duszę diabłu, przyrzekając mu bezgraniczne posłuszeństwo i podając siebie samego na złotej, ozdobnej tacy, z własnymi myślami, pragnieniami i wspomnieniami. Jakże odległe wydawały się teraz tamte wydarzenia, gdy Colin ochoczo poddawał się najmniejszemu rozkazowi, wydzierając swoją własną duszę i podpisując swoisty cyrograf, od zawsze ciążący już nad nim jak przeklęte - ale bezgranicznie słodkie - jarzmo n i e w o l i. - Gdzie się podziały twoje dobre maniery? Może chociaż jakieś dzień dobry? - złożył dłonie na kolanach, splatając ze sobą palce i zasiadając w wyczekującej pozycji, jakby nie przyszedł wcale na pierwszą lekcję... pokory? lecz na przyjacielską pogawędkę o ostatnich mezaliansach wśród szlachty. - Witaj, Colinie, co u ciebie słychać? - drążył dalej, zupełnie nie przejmując się coraz większą śmiesznością, w jaką się wplątywał, pozwalając irytacji dochodzić do głosu. - Poza tym jeśli dobrze pamiętam, gdy ostatni raz zapytałeś, czy jestem gotowy, prawie posiekałem cię jak świątecznego indyka - pozwolił sobie na lekki uśmiech, zanim utkwił zirytowane spojrzenie w Samaelu, w swoim nauczycielu, od którego właśnie miał przyjąć kolejną lekcję, którego znał już wystarczająco długo, by zasłużyć na szacunek, a który wciąż traktował go jak nieposłusznego szczeniaka, któremu nie należy się zbyt duża dawka uwagi, bo mógłby się przez to niemożliwe rozbestwić.
Dawna służalcza uległość wypływająca ze zwykłego strachu przed Samaelem - i ze zwykłej zależności od niego - przestała niejako istnieć, pozostawiając uległość, owszem, ale już opartą na zupełnie innych fundamentach. Jednym z nich był świadomy wybór, którego dokonał Colin i który realizował - ot, chociażby powstrzymując się przed rozdarciem Samaelowi gardła na festynie, chociaż przyznać trzeba, że jego m a ł a zemsta bez rozlewu krwi okazała się o wiele bardziej satysfakcjonująca niż martwy Avery leżący u stóp. - Doprawdy, jeśli równie bezpośrednio poczynasz sobie z kobietami, to nie dziwię się twojej niechęci do nich. Z pewnością byłyby ci milsze i przychylniejsze, gdybyś nie zachowywał się jak nadęty gbur - wzniósł oczy ku niebu, a raczej ku sufitowi, który nagle wydał mu się niezmiernie inspirujący. Jasny, półkolisty, z wyraźnie zarysowanymi łukami zaczynającymi się tuż nad wielkimi regałami z książkami - z pewnością był o wiele bezpieczniejszym miejscem, gdzie można było schronić wzrok, niż ciskające błyskawice oczy Samaela.
- Gotowy? - zapytał ironicznie, sadowiąc się w jednym z foteli i zapadając w miękki plusz... a raczej nie zapadając, bo fotel okazał się wyjątkowo twardy i niewygodny, zupełnie inny od tego znajdującego się w salonie, gdzie można się było luksusowo oprzeć, wyciągnąć nogi i wygrzać dłonie w cieple kominka. I zaprzedać duszę diabłu, przyrzekając mu bezgraniczne posłuszeństwo i podając siebie samego na złotej, ozdobnej tacy, z własnymi myślami, pragnieniami i wspomnieniami. Jakże odległe wydawały się teraz tamte wydarzenia, gdy Colin ochoczo poddawał się najmniejszemu rozkazowi, wydzierając swoją własną duszę i podpisując swoisty cyrograf, od zawsze ciążący już nad nim jak przeklęte - ale bezgranicznie słodkie - jarzmo n i e w o l i. - Gdzie się podziały twoje dobre maniery? Może chociaż jakieś dzień dobry? - złożył dłonie na kolanach, splatając ze sobą palce i zasiadając w wyczekującej pozycji, jakby nie przyszedł wcale na pierwszą lekcję... pokory? lecz na przyjacielską pogawędkę o ostatnich mezaliansach wśród szlachty. - Witaj, Colinie, co u ciebie słychać? - drążył dalej, zupełnie nie przejmując się coraz większą śmiesznością, w jaką się wplątywał, pozwalając irytacji dochodzić do głosu. - Poza tym jeśli dobrze pamiętam, gdy ostatni raz zapytałeś, czy jestem gotowy, prawie posiekałem cię jak świątecznego indyka - pozwolił sobie na lekki uśmiech, zanim utkwił zirytowane spojrzenie w Samaelu, w swoim nauczycielu, od którego właśnie miał przyjąć kolejną lekcję, którego znał już wystarczająco długo, by zasłużyć na szacunek, a który wciąż traktował go jak nieposłusznego szczeniaka, któremu nie należy się zbyt duża dawka uwagi, bo mógłby się przez to niemożliwe rozbestwić.
Dawna służalcza uległość wypływająca ze zwykłego strachu przed Samaelem - i ze zwykłej zależności od niego - przestała niejako istnieć, pozostawiając uległość, owszem, ale już opartą na zupełnie innych fundamentach. Jednym z nich był świadomy wybór, którego dokonał Colin i który realizował - ot, chociażby powstrzymując się przed rozdarciem Samaelowi gardła na festynie, chociaż przyznać trzeba, że jego m a ł a zemsta bez rozlewu krwi okazała się o wiele bardziej satysfakcjonująca niż martwy Avery leżący u stóp. - Doprawdy, jeśli równie bezpośrednio poczynasz sobie z kobietami, to nie dziwię się twojej niechęci do nich. Z pewnością byłyby ci milsze i przychylniejsze, gdybyś nie zachowywał się jak nadęty gbur - wzniósł oczy ku niebu, a raczej ku sufitowi, który nagle wydał mu się niezmiernie inspirujący. Jasny, półkolisty, z wyraźnie zarysowanymi łukami zaczynającymi się tuż nad wielkimi regałami z książkami - z pewnością był o wiele bezpieczniejszym miejscem, gdzie można było schronić wzrok, niż ciskające błyskawice oczy Samaela.
Posiłkując się podręcznikowymi zasadami etykiety i osądzając sprawę obiektywnie, Avery łamał wszelkie przepisy, czyniąc ze swego faux pas niemalże artystyczną manifestację. Subtelne drganie na granicy dobrego smaku, tudzież przesuwanie jej o milimetry w drugą stronę, by elastycznie dopasowała się do jego wymagań, ponieważ to on odgrywał pierwsze skrzypce. I miał prawo decydować nie tylko o tym, jak potoczy się rozmowa, ale i również losy Colina. Fawley zapewne zdawał sobie sprawę, jakich praw rości sobie do niego Samael i… chyba dziecinnymi kaprysami i fochami, które stroił niczym nadąsana pannica, zamierzał zademonstrować, iż nie do końca mu to odpowiada. Avery jednakowoż nie stosował półśrodków i nie miał najmniejszej ochoty spuszczać ze swego tonu wielkiego pana; przerysowanego aż w nadmiernie karykaturalny sposób. Czyżby Fawley był w niego zapatrzony bardziej niż w te swoje księgi, skarbnice wiedzy i nie zauważał wymierzonej w siebie kpiny? Samael wiedział, iż czasami traktował go rzeczywiście surowo, a nawet c h ł o d n o, aczkolwiek czyż nie dał mu wystarczających dowodów swej sympatii? Począwszy od częstych wizyt w jego posępnym dworku; nie wszyscy goście byli tu równie mile widziani i przyjmowani osobiście przez gospodarza. Z zaskakującą wylewnością: raczył się przecież odezwać, choć zwykle ograniczał się do skinięcia głową. Colin winien raczej doceniać fakt, iż mógł tu przybyć, skorzystać z jego wiedzy oraz umiejętności, miast poirytowanym głosem usiłując wymóc na Averym obietnicę (?) zmiany jego zachowania. Póki co, Samaela jeszcze to bawiło, jeszcze rozczulało, nawet zupełnie jawne szyderstwo nie było w stanie wyprowadzić go z równowagi. Wciąż uprzejmie uśmiechnięty, pobłażliwie znosił każde kolejne zdanie Colina, tak dobitnie świadczące o jego niedojrzałości. Którą również w akcie najwyższej łaskawości zdecydował się zlekceważyć i zrzucić na karb p o d e k s c y t o w a n i a perspektywą tak gwałtownego i głębokiego zbliżenia ze swym mistrzem. Avery z pełną świadomością zgodził się na – chyba pierwszą w ich dziejach – wymianę informacji o równej wartości. Zazwyczaj umiejętnie rzucał Colinowi skrawki informacji, nędzne ochłapy, niczym kości okryte tłuszczem. Pozornie atrakcyjnie, nie dostarczały mu absolutnie żadnych wskazówek o Samaelu, nie podpowiadały czegokolwiek o jego życiu prywatnym. Chronionym z ogromną pieczołowitością, nawet przed przyjaciółmi. I nawet nie bał się tego zrobić, nawet nie tyle kierowany megalomańską pewnością siebie oraz swoich zdolności, ale również zaufaniem do Colina. Którego co prawda nie okazywał, podobnie jak zażyłości panującej między nimi. Oszczędny w słowach i gestach, musiał jednakowoż j a k o ś zareagować na niezbyt subtelną prowokację. Piorunując go wzrokiem (z uciechą ciągnąc grę pełną farsy, groteski i ironii), zmarszczył brwi, wyrażając zdegustowanie totalne, takim brakiem ogłady swego towarzysza. Którego zamierzał uświadomić bolesną (?) prawdą – wcale nie musiał tutaj być i narażać się na nieprzyjemność spędzania z nim czasu. Nie musiał tańczyć, jak mu klaskano i klaskać, jak mu tańczono. Nie musiał tak naprawdę nic i błędem było, że o tym zapomniał. Lub pominął, w swoim pełnym pretensji rozumowaniu, które Avery już miłosiernie zdecydował puścić w niepamięć.
-Możesz wyjść – zaproponował tylko nad wyraz pogodnie, łagodząc swe marsowe oblicze. Stwarzając prostą alternatywę i nie naciskając na żadną z dostępnych mu opcji, zupełnie jak ulubiony profesor, dający drugą szansę niesfornemu uczniowi. Drugą i ostatnią?
-Możesz wyjść – zaproponował tylko nad wyraz pogodnie, łagodząc swe marsowe oblicze. Stwarzając prostą alternatywę i nie naciskając na żadną z dostępnych mu opcji, zupełnie jak ulubiony profesor, dający drugą szansę niesfornemu uczniowi. Drugą i ostatnią?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Buc, gbur, stęchłe strusie jajo - repertuar Colina obejmował co najmniej kilkanaście określeń na człowieka, którego cechy prezentował sobą właśnie Avery i żadne z tychże nie było choćby odrobinę zbliżone do pozytywnego. Brak dobrego wychowania i kultury połączonej z właściwą etykietą to jedno, ale księgarza bardziej irytował fakt - że też zauważył to dopiero teraz! - zadziwiającej wręcz mrukliwości Samaela. Oszczędność słów była jawnym niedopowiedzeniem, gdy na półmonolog Colina Avery odpowiedział jednym zdaniem; dwoma słowami złożonymi z jedenastu liter, które zawisły w powietrzu między nimi tylko po to, by w drżących drganiach dopaść uszu Colina, raniąc je mocno i z premedytacją znacząc w każdej zgłosce prosty komunikat odrzucenia. Propozycja rzucona wręcz niefrasobliwym tonem, delikatna w swoim zamiarze i brutalnie bolesna w praktyce; owszem, mógł wyjść, ale co by to zmieniło? Jedną wygraną bitwę pośród dziesiątek stoczonych walk, podczas których to Avery był zwycięzcą, dumnie dzierżącym w dłoniach proporzec, na którym wyhaftowane było posłuszeństwo Colina? Dawał mu alternatywę czy tylko drwił z przysięgi, którą nie tak dawno przyjął od niego, klęczącego wtedy i w upokorzeniu - pozornym - zawierzającego mu swoją duszę?
- No chyba cię hipogryf kopnął - parsknął rozeźlony samą myślą, że będzie musiał teraz drałować na piechotę do głównej drogi, gdzie mógłby dopiero wezwać Błędnego Rycerza. Samael świadomie albo i nieświadomie postanowił zignorować prosty fakt, że Colin nie posiadł zdolności teleportacji - po cóż mu ona zresztą, skoro między swoją rezydencją a księgarniami miał proste i wygodne połączenie kominkami - i raczej nie należało do jego głównych rozrywek kręcenie się w tę i z powrotem, bo chwilowy kaprys Avery'ego właśnie mijał. - Myślisz, że możesz sobie mnie przywoływać jak psa, a gdy nie zamerdam posłusznie ogonem, odesłać jakby nigdy nic? Obiecywałem ci posłuszeństwo, Samaelu, nie służalczość - dodał już nieco spokojniejszym tonem, w którym powoli wygasała płomienna irytacja, a pojawiło się wyraźne zmęczenie. Położył dłoń na podłokietniku i bezwiednie zaczął wybijać palcami rytm; zaburzony, pomieszany, kompletnie różny od idealnie zaplanowanych i ułożonych na pięciolinii nut, które pod okiem wprawnego muzyka zamieniały się w melodię łaskoczącą słodko uszy. Szukał słów odpowiednich, słów właściwych, które nie zalałyby Samaela jak dziewczęcym jazgotem podekscytowanie, ale które zabrzmiałyby wyraźnym, stonowanym oczekiwaniem. - Więc mógłbyś traktować mnie poważnie i choć jeden pieprzony raz powiedzieć coś więcej niż kilka zgłosek! - wybuchnął w końcu, wpatrując się w Avery'ego z nieukrywaną już złością, z uczuciami błąkającymi się w każdym zmarszczeniu brwi i drgnięciu ust, z emocjami wymalowanymi na twarzy, z irytacją widoczną w każdym ruchu. Odkrywał się przed nim nie czekając, aż Samael wyciągnie różdżkę i wypowie formułę zaklęcia, by wedrzeć się w jego umysł. I tak znał go doskonale, może nawet zbyt dobrze, wydobywając z odmętów świadomości Colina te wspomnienia, które księgarz już dawno schował i z którymi się bez żalu pożegnał.
Dzisiaj miało być inaczej; dzisiaj miał ś w i a d o m i e spróbować uniemożliwości Samaelowi wędrówkę po swoim umyśle; miał zamknąć drzwi, przez które tak chętnie do tej pory go wpuszczał; zaryglować bramy, które stały szeroko otwarte i do których prowadziła prosta ścieżka wydeptana butami Avery'ego. Dzisiaj miało być zupełnie inaczej - opanowany, gotowy na atak, świadomy grożącego niebezpieczeństwa... taki właśnie miał być. A wystarczyło jedenaście liter, by wyprowadzić go z równowagi; by wywiesić białą flagę kapitulacji jeszcze przed tym, gdy szturm w ogóle został podjęty.
- No chyba cię hipogryf kopnął - parsknął rozeźlony samą myślą, że będzie musiał teraz drałować na piechotę do głównej drogi, gdzie mógłby dopiero wezwać Błędnego Rycerza. Samael świadomie albo i nieświadomie postanowił zignorować prosty fakt, że Colin nie posiadł zdolności teleportacji - po cóż mu ona zresztą, skoro między swoją rezydencją a księgarniami miał proste i wygodne połączenie kominkami - i raczej nie należało do jego głównych rozrywek kręcenie się w tę i z powrotem, bo chwilowy kaprys Avery'ego właśnie mijał. - Myślisz, że możesz sobie mnie przywoływać jak psa, a gdy nie zamerdam posłusznie ogonem, odesłać jakby nigdy nic? Obiecywałem ci posłuszeństwo, Samaelu, nie służalczość - dodał już nieco spokojniejszym tonem, w którym powoli wygasała płomienna irytacja, a pojawiło się wyraźne zmęczenie. Położył dłoń na podłokietniku i bezwiednie zaczął wybijać palcami rytm; zaburzony, pomieszany, kompletnie różny od idealnie zaplanowanych i ułożonych na pięciolinii nut, które pod okiem wprawnego muzyka zamieniały się w melodię łaskoczącą słodko uszy. Szukał słów odpowiednich, słów właściwych, które nie zalałyby Samaela jak dziewczęcym jazgotem podekscytowanie, ale które zabrzmiałyby wyraźnym, stonowanym oczekiwaniem. - Więc mógłbyś traktować mnie poważnie i choć jeden pieprzony raz powiedzieć coś więcej niż kilka zgłosek! - wybuchnął w końcu, wpatrując się w Avery'ego z nieukrywaną już złością, z uczuciami błąkającymi się w każdym zmarszczeniu brwi i drgnięciu ust, z emocjami wymalowanymi na twarzy, z irytacją widoczną w każdym ruchu. Odkrywał się przed nim nie czekając, aż Samael wyciągnie różdżkę i wypowie formułę zaklęcia, by wedrzeć się w jego umysł. I tak znał go doskonale, może nawet zbyt dobrze, wydobywając z odmętów świadomości Colina te wspomnienia, które księgarz już dawno schował i z którymi się bez żalu pożegnał.
Dzisiaj miało być inaczej; dzisiaj miał ś w i a d o m i e spróbować uniemożliwości Samaelowi wędrówkę po swoim umyśle; miał zamknąć drzwi, przez które tak chętnie do tej pory go wpuszczał; zaryglować bramy, które stały szeroko otwarte i do których prowadziła prosta ścieżka wydeptana butami Avery'ego. Dzisiaj miało być zupełnie inaczej - opanowany, gotowy na atak, świadomy grożącego niebezpieczeństwa... taki właśnie miał być. A wystarczyło jedenaście liter, by wyprowadzić go z równowagi; by wywiesić białą flagę kapitulacji jeszcze przed tym, gdy szturm w ogóle został podjęty.
Temperatura w bibliotece podniosła się o kilka stopni, wewnątrz zrobiło się ciaśniej, jakby nagle ściany i regały zaczęły na nich napierać, uparcie zmniejszając przestrzeń i ograniczając dopływ powietrza. W pomieszczeniu wręcz buchało gorącem, wrzało emocjami, których źródłem był rozgniewany Colin, pod wpływem zbytnich namiętności obracający w perzynę wszystkie dotychczasowe napomnienia Avery’ego. Samael jednakowoż potrafił go zrozumieć i nawet (o dziwo) nie wpadać we wściekłość i gniew (słuszny co prawda w takiej sytuacji), lecz najspokojniej w świecie wysłuchać buntowniczego wywodu.
Przybierającego postać wręcz oskarżycielskiej mowy i tej stylizacji Avery nie mógł już, a nawet nie zamierzał ignorować. Starał się pobłażać Colinowi, pod wieloma względami wciąż błądzącego w ciemnościach i potykającego się o wskazówki, jakie mu dawał, aczkolwiek tak nierozważnie rzucone słowa przekroczyły pewną granicę. Którą musiał ponownie wyraźnie nakreślić. Lub może raczej zatrzeć? Colin pomimo swoich licznych przywar oraz irytujących nawyków był przecież jego przyjacielem. Zobowiązanym wobec niego licznymi przysięgami oraz cyrografem, jaki obaj podpisali własną krwią i przypieczętowali ciałem. Samael lubił się nim bawić, wykorzystywać i manipulować, jednakowoż igranie z księgarzem i prowokowanie go ku swojej własnej przyjemności nie było przecież istotą ich relacji. Dlatego pozwalał mu odzywać się nieproszonym, dlatego nie przerywał jego monologu, dlatego nie przywoływał jeszcze skrzatów i nie rozkazywał im skutecznie ukarać nieszczęśnika (nigdy nie brudził sobie rąk krwią służebnego motłochu). Darzył Colina sympatią i szanował go o wiele bardziej niż swego rodzonego brata, więc naturalnie, przyzwalał mu na więcej. Nawet tak jawny tupet ledwo różniący się od chamstwa wcale nie musiał oznaczać wyroku na księgarzu, a przynajmniej odroczyć go, kiedy do jego momentami tępego łba dotrze, iż tym razem, Avery milczał specjalnie. Małomówność zwykle mu nie przeszkadzała, ba, ratowała wielokrotnie, gdyż często brano to za przejaw nieśmiałości i oszczędzano wielu przykrych obowiązków. Jak wszakże miałby nauczyć Colina zamykać bramy swego umysłu bez podpowiedzi, bez udzielania mu wskazówek, bez prowadzenia go na długiej smyczy, by mógł wreszcie zakosztować swobody oraz komfortu bezpieczeństwa swoich wspomnień? Otóż: nie mógłby i na tym właśnie polegała pierwsza lekcja Samaela. Na cierpliwości, której jemu wciąż brakowało.
- Uspokój się – poradził neutralnym tonem – przynajmniej pozbyłeś się negatywnych emocji – zauważył z przekąsem, moszcząc się wygodniej w fotelu i zakładając nogi na podnóżek, jakby pełne jadu i złości nie przeszkadzały mu w relaksie – ale jeśli masz ochotę, jeszcze sobie pokrzycz – dodał, odrobinę kpiąco, patrząc z lodowatą pewnością siebie na wciąż wstrząsanego jakimiś dreszczami gniewu Colina – tylko nie używaj tak wulgarnych słów pod moim dachem – dodał, ponieważ sądził, że podobne słownictwo absolutnie nie przystawało szlachcicom (choć Caesar zapewne uważał inaczej), a wyłącznie obrzydliwym ulicznikom, którzy nie potrafili wyrażać swoich myśli inaczej, niż w ten najprymitywniejszy i najbardziej ordynarny sposób. Kończąc (prawdopodobnie) najdłuższą wypowiedź, jaką kiedykolwiek go uraczył, wstał z fotela, kiwnąwszy ręką, aby i Fawley uczynił to samo.
-Przeniknę do twojego umysłu. Twoim zadaniem będzie mnie zablokować. Odgrodzić dostęp do swoich myśli i wspomnień. Zasłonić je mgłą. Sprawić, że staną się mętne lub niewyraźne. Wyrzucić mnie, jeśli tylko zdołasz – poinstruował Colina, ściśle konkretyzując teorię. Wiedział, że praktyka różnie się od wiedzy książkowej, wiedzy przekazywanej ustnie i wiedział, że Fawley będzie musiał się niebywale postarać (lub mieć wyjątkowe szczęście), by udało mu się choćby uniemożliwić wędrówkę po meandrach swego umysłu.
-Legillemens – powiedział, celując różdżką w Colina i… bez przeszkód wnikając w jego myśli. Abstrakcyjne, obce, niespójne, szaleńcze, jakby nadal desperacko chronił się przed penetracją. Avery jednak wyrywał je po kolei: precyzyjnie i bez śladu wahania, zupełnie jakby usiłował wyrwać z niego serce i duszę. Poniekąd to właśnie czynił, odnajdując te najbardziej wstydliwe i najbardziej intymne wspomnienia; rozkoszując się tym obnażeniem Fawley’a. Dokonującego się na jego własną prośbę.
Przybierającego postać wręcz oskarżycielskiej mowy i tej stylizacji Avery nie mógł już, a nawet nie zamierzał ignorować. Starał się pobłażać Colinowi, pod wieloma względami wciąż błądzącego w ciemnościach i potykającego się o wskazówki, jakie mu dawał, aczkolwiek tak nierozważnie rzucone słowa przekroczyły pewną granicę. Którą musiał ponownie wyraźnie nakreślić. Lub może raczej zatrzeć? Colin pomimo swoich licznych przywar oraz irytujących nawyków był przecież jego przyjacielem. Zobowiązanym wobec niego licznymi przysięgami oraz cyrografem, jaki obaj podpisali własną krwią i przypieczętowali ciałem. Samael lubił się nim bawić, wykorzystywać i manipulować, jednakowoż igranie z księgarzem i prowokowanie go ku swojej własnej przyjemności nie było przecież istotą ich relacji. Dlatego pozwalał mu odzywać się nieproszonym, dlatego nie przerywał jego monologu, dlatego nie przywoływał jeszcze skrzatów i nie rozkazywał im skutecznie ukarać nieszczęśnika (nigdy nie brudził sobie rąk krwią służebnego motłochu). Darzył Colina sympatią i szanował go o wiele bardziej niż swego rodzonego brata, więc naturalnie, przyzwalał mu na więcej. Nawet tak jawny tupet ledwo różniący się od chamstwa wcale nie musiał oznaczać wyroku na księgarzu, a przynajmniej odroczyć go, kiedy do jego momentami tępego łba dotrze, iż tym razem, Avery milczał specjalnie. Małomówność zwykle mu nie przeszkadzała, ba, ratowała wielokrotnie, gdyż często brano to za przejaw nieśmiałości i oszczędzano wielu przykrych obowiązków. Jak wszakże miałby nauczyć Colina zamykać bramy swego umysłu bez podpowiedzi, bez udzielania mu wskazówek, bez prowadzenia go na długiej smyczy, by mógł wreszcie zakosztować swobody oraz komfortu bezpieczeństwa swoich wspomnień? Otóż: nie mógłby i na tym właśnie polegała pierwsza lekcja Samaela. Na cierpliwości, której jemu wciąż brakowało.
- Uspokój się – poradził neutralnym tonem – przynajmniej pozbyłeś się negatywnych emocji – zauważył z przekąsem, moszcząc się wygodniej w fotelu i zakładając nogi na podnóżek, jakby pełne jadu i złości nie przeszkadzały mu w relaksie – ale jeśli masz ochotę, jeszcze sobie pokrzycz – dodał, odrobinę kpiąco, patrząc z lodowatą pewnością siebie na wciąż wstrząsanego jakimiś dreszczami gniewu Colina – tylko nie używaj tak wulgarnych słów pod moim dachem – dodał, ponieważ sądził, że podobne słownictwo absolutnie nie przystawało szlachcicom (choć Caesar zapewne uważał inaczej), a wyłącznie obrzydliwym ulicznikom, którzy nie potrafili wyrażać swoich myśli inaczej, niż w ten najprymitywniejszy i najbardziej ordynarny sposób. Kończąc (prawdopodobnie) najdłuższą wypowiedź, jaką kiedykolwiek go uraczył, wstał z fotela, kiwnąwszy ręką, aby i Fawley uczynił to samo.
-Przeniknę do twojego umysłu. Twoim zadaniem będzie mnie zablokować. Odgrodzić dostęp do swoich myśli i wspomnień. Zasłonić je mgłą. Sprawić, że staną się mętne lub niewyraźne. Wyrzucić mnie, jeśli tylko zdołasz – poinstruował Colina, ściśle konkretyzując teorię. Wiedział, że praktyka różnie się od wiedzy książkowej, wiedzy przekazywanej ustnie i wiedział, że Fawley będzie musiał się niebywale postarać (lub mieć wyjątkowe szczęście), by udało mu się choćby uniemożliwić wędrówkę po meandrach swego umysłu.
-Legillemens – powiedział, celując różdżką w Colina i… bez przeszkód wnikając w jego myśli. Abstrakcyjne, obce, niespójne, szaleńcze, jakby nadal desperacko chronił się przed penetracją. Avery jednak wyrywał je po kolei: precyzyjnie i bez śladu wahania, zupełnie jakby usiłował wyrwać z niego serce i duszę. Poniekąd to właśnie czynił, odnajdując te najbardziej wstydliwe i najbardziej intymne wspomnienia; rozkoszując się tym obnażeniem Fawley’a. Dokonującego się na jego własną prośbę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W dupie mam negatywne emocje.
Powyżej uszu nam twoje zakazy i nakazy, twoje otrząsanie piórek, twoje panoszenie się w moim umyśle, jakbyś czuł się w nim jak u siebie; chodził między moimi myślami i przestawiał je wedle własnego upodobania, chwilowego kaprysu, który nakazywałby ci przenieść dziecięce wspomnienie do współczesności, a pamięć rzeczy niedawnych zakopać gdzieś daleko w odmętach mojej świadomości. Żebym już nie pamiętał o swoich obietnicach, jakie ci poczyniłem; żebym zapomniał o uległości i posłuszeństwie, które ci ślubowałem i przypieczętowałem aktem silniejszym od zakrwawionych dłoni zgiętych w uścisku. Tego właśnie pragniesz, Samaelu? Bym złamał pieczęć, która miała być świętą; bym zaprzeczył swojemu własnemu słowu, czyniąc z niego niewartą absolutnie nic plugawą obietnicę bez pokrycia? Czymże jest twoja prowokacja, twoje naginanie granic; po co stawiasz stopę w mojej osobistej przestrzeni, uśmiechając się drwiąco - ponoć sprawdzając, czy przyjąłem twoje nauki do serca i postępuję zgodnie z ich nakazami - i testując moją wytrzymałość? Chcesz, bym został prawdziwym szlachcicem, dumnym, nieprzystępnym, znającym swoją wartość i pozycję, umiejącym manipulować ludźmi i sterować nimi jak marionetkami na sznurku; chcesz, bym był stworzony, dopracowany, dopieszczony w najmniejszym szczególe na wzór ciebie samego. Ale tobą nie da się b y ć. Mogę iść twoimi śladami, stawiając kroki w tych samych miejscach, gdzie podłoża dotknęły twoje buty - będę jednak nadal tylko naśladowcą, niedoskonałym wybrakowanym, z wadami, których ty nie posiadasz i z zaletami, które daje mi moja indywidualność. Mogę iść twoimi śladami, popełniać twoje błędy i wystrzegać się tych niepopełnionych - będę jednak nadal tylko uczniem, cały czas szukającym aprobaty, szukającym skinienia głowy, szukającym zachęty w każdym swoim kroku.
- Nie będę na ciebie krzyczał, Samaelu. P r z e p r a s z a m - powiedziałem już spokojnie, z lekką rezygnacją w głosie, jakby przyznanie się do tego nielogicznego wybuchu gniewu rodziło we mnie nowe uczucie - wstyd. Tymczasem nie wstydziłem się w ogóle; ani przez chwilę nie uważałem, że robię coś niestosownego, coś złego, że przekraczam jakąś niepisaną granicę dobrego wychowania. W końcu - jeśli coś sprawiało psychiczną ulgę i uwalniało duszę od ciężaru narastającego z każdym kolejnym spotkaniem, nie mogło być przecież złe. Swoisty imperatyw moralny, który właśnie stworzyłem, był dla mnie jedyną nadzieją na to, by wytrzymać kolejne godziny w towarzystwie Samaela bez następnego wybuchu gniewu; bez okazywania złości i irytacji, które wciąż się we mnie tliły, wciąż paliły wnętrzności nieugaszonym płomieniem. Wiedziałem, że kiedyś znów wybuchnie, że nie umiem powstrzymać swoich uczuć i być całkowicie beznamiętnym, aroganckim, wyprawnym ze wszelkich emocji arystokratycznym dupkiem, który trzymał głowę wysoko i cenił sobie jedynie dobre imię własnego roku. Zbyt wiele lat tkwiłem w pułapce nieszlachetności, w pułapce nienawiści do arystokracji - a nawet tego, co magiczne - bym wyzbył się dawnych nawyków po tak krótkim czasie; wątpliwe, bym kiedykolwiek wyzbył się ich w ogóle, choć starałem się ze wszystkich sił wtopić swoje wyklęte ja w tę równie przeklętą machinę szlacheckich układów, znajomości i nienawiści. Pakty, umowy, obietnice były tu rzadko warte więcej niż kawałek papieru, na którym je spisano; ci, którzy publicznie deklarowali swoją sympatię ku mugolom - by zyskać większe poparcie w ministerialnych strukturach - w prywatnych rozmowach kipieli niechęcią, kipieli nienawiścią do niemagicznych osób, wypowiadając żądania, stawiając warunki, które nawet mnie wydawały się abstrakcyjne. Po cóż wypleniać całą bezużyteczną rasę, skoro można uczynić ją użyteczną na swoich własnych warunkach? Po cóż zabijać i mordować niepotrzebne pionki w magicznej maszynerii, skoro można przestawiać je na szachownicy w sposób dowolny? Samael myślał podobnie jak ja. Albo raczej: ja myślałem podobnie do Samaela. Dlatego też podporządkowałem mu się bezwarunkowo, widząc w nim namiastkę bratniej duszy. Dlatego pozwoliłem mu rozporządzać własnym życiem, jak zapewne zrobiłby mój własny ojciec. I dlatego w pierwszym odruchu nawet nie próbowałem wypchnąć go ze swojej świadomości; wręcz przeciwnie - przyjąłem go z radością i z wyczekiwaniem, pragnąc wręcz, by poznał mnie jeszcze bardziej, jeszcze dogłębniej, by odczytał wszystko to, co w sobie nosiłem i tłumiłem przez ostatnie lata, wstydząc się ujawnić swoją nienawiść, swoją zawiść, swój gniewa i zazdrość i wszystko to, co czyniło mnie słabym.
On nie chce, byś mu się poddawał.
Nie chciał, wyraźnie to powiedział. W końcu miałem się uczyć; miałem posiąść kolejną wiedzę, kolejną umiejętność, tym razem taką, której szczerze pragnąłem. Moje życie nie było usłane różami, miało w sobie chwile, miało epizody, których wolałbym nie ujawniać i nie zdradzać; świat nie był gotowy na prawdę o tym, co czułem, co myślałem i co robiłem. Nie był gotowy na moją nienawiść do Raven i jej umęczone ciało zwisające w piwnicy, ani nie był gotowy na mój fizyczny związek z Benjaminem i Samaelem. Świat nie zrozumiałby istoty mojego ja - w jaki sposób, skoro ja sam go nie rozumiałem, wciąż próbując odkrywać siebie na nowo i szukając drogi, która byłaby moją własną ścieżką, a wydeptanymi śladami Avery'ego? Obrazy, które wydzierał mi jeden za drugim, wspomnienie matki, mojej rozmowy z nią o ojcu, pierwszego ziarna nienawiści do Fawley'ów, zasianej przez jej słodki głos; wspomnienie pijackich burd na Nokturnie, gdy jeszcze wahałem się między zachowaniem własnego życia a rozpoczęciem innego, do którego byłem z urodzenia predestynowany; wspomnienie wysokiego brodacza, który siedział w kącie szynku, którego ciężkie kroki rozbrzmiewały na klatce schodowej. Nie. Tego wspomnienia nie mogłem sobie dać wydrzeć. Moje myśli szalały, serce pulsowało, krew wrzała w żyłach, gdy próbowałem wyprzeć Samaela ze swojego umysłu. Nie, nie z umysłu - z tego konkretnego wspomnienia. Zagłuszyć je innymi obrazami, innymi wspomnieniami. Kupno księgarni, obsłużenie pierwszej klientki, zapach nowo zakupionej książki, pusty gabinet, który zapełniałem kolejnymi egzemplarzami, nagość kobiet, które mnie onieśmielały, a potem sprawiały, że czułem przyjemność większą od nienawiści, która od dziecka opanowała moje serce. Wyprzeć, zagłuszyć, wyprzeć, zagłuszyć. Nie mogłem pozwolić, by Samael przedarł się przez wspomnienie tak intymne, tak osobiste, wspomnienie, które... mnie ukształtowało i uczyniło c h ę t n y m, by poddać się Avery'emu. A może lękałem się, że mógłby poczuć zazdrość? Że ta ostoja spokoju, ten mrukliwy arystokrata o zimnym spojrzeniu mógłby się poczuć zazdrosny o mnie?
Powyżej uszu nam twoje zakazy i nakazy, twoje otrząsanie piórek, twoje panoszenie się w moim umyśle, jakbyś czuł się w nim jak u siebie; chodził między moimi myślami i przestawiał je wedle własnego upodobania, chwilowego kaprysu, który nakazywałby ci przenieść dziecięce wspomnienie do współczesności, a pamięć rzeczy niedawnych zakopać gdzieś daleko w odmętach mojej świadomości. Żebym już nie pamiętał o swoich obietnicach, jakie ci poczyniłem; żebym zapomniał o uległości i posłuszeństwie, które ci ślubowałem i przypieczętowałem aktem silniejszym od zakrwawionych dłoni zgiętych w uścisku. Tego właśnie pragniesz, Samaelu? Bym złamał pieczęć, która miała być świętą; bym zaprzeczył swojemu własnemu słowu, czyniąc z niego niewartą absolutnie nic plugawą obietnicę bez pokrycia? Czymże jest twoja prowokacja, twoje naginanie granic; po co stawiasz stopę w mojej osobistej przestrzeni, uśmiechając się drwiąco - ponoć sprawdzając, czy przyjąłem twoje nauki do serca i postępuję zgodnie z ich nakazami - i testując moją wytrzymałość? Chcesz, bym został prawdziwym szlachcicem, dumnym, nieprzystępnym, znającym swoją wartość i pozycję, umiejącym manipulować ludźmi i sterować nimi jak marionetkami na sznurku; chcesz, bym był stworzony, dopracowany, dopieszczony w najmniejszym szczególe na wzór ciebie samego. Ale tobą nie da się b y ć. Mogę iść twoimi śladami, stawiając kroki w tych samych miejscach, gdzie podłoża dotknęły twoje buty - będę jednak nadal tylko naśladowcą, niedoskonałym wybrakowanym, z wadami, których ty nie posiadasz i z zaletami, które daje mi moja indywidualność. Mogę iść twoimi śladami, popełniać twoje błędy i wystrzegać się tych niepopełnionych - będę jednak nadal tylko uczniem, cały czas szukającym aprobaty, szukającym skinienia głowy, szukającym zachęty w każdym swoim kroku.
- Nie będę na ciebie krzyczał, Samaelu. P r z e p r a s z a m - powiedziałem już spokojnie, z lekką rezygnacją w głosie, jakby przyznanie się do tego nielogicznego wybuchu gniewu rodziło we mnie nowe uczucie - wstyd. Tymczasem nie wstydziłem się w ogóle; ani przez chwilę nie uważałem, że robię coś niestosownego, coś złego, że przekraczam jakąś niepisaną granicę dobrego wychowania. W końcu - jeśli coś sprawiało psychiczną ulgę i uwalniało duszę od ciężaru narastającego z każdym kolejnym spotkaniem, nie mogło być przecież złe. Swoisty imperatyw moralny, który właśnie stworzyłem, był dla mnie jedyną nadzieją na to, by wytrzymać kolejne godziny w towarzystwie Samaela bez następnego wybuchu gniewu; bez okazywania złości i irytacji, które wciąż się we mnie tliły, wciąż paliły wnętrzności nieugaszonym płomieniem. Wiedziałem, że kiedyś znów wybuchnie, że nie umiem powstrzymać swoich uczuć i być całkowicie beznamiętnym, aroganckim, wyprawnym ze wszelkich emocji arystokratycznym dupkiem, który trzymał głowę wysoko i cenił sobie jedynie dobre imię własnego roku. Zbyt wiele lat tkwiłem w pułapce nieszlachetności, w pułapce nienawiści do arystokracji - a nawet tego, co magiczne - bym wyzbył się dawnych nawyków po tak krótkim czasie; wątpliwe, bym kiedykolwiek wyzbył się ich w ogóle, choć starałem się ze wszystkich sił wtopić swoje wyklęte ja w tę równie przeklętą machinę szlacheckich układów, znajomości i nienawiści. Pakty, umowy, obietnice były tu rzadko warte więcej niż kawałek papieru, na którym je spisano; ci, którzy publicznie deklarowali swoją sympatię ku mugolom - by zyskać większe poparcie w ministerialnych strukturach - w prywatnych rozmowach kipieli niechęcią, kipieli nienawiścią do niemagicznych osób, wypowiadając żądania, stawiając warunki, które nawet mnie wydawały się abstrakcyjne. Po cóż wypleniać całą bezużyteczną rasę, skoro można uczynić ją użyteczną na swoich własnych warunkach? Po cóż zabijać i mordować niepotrzebne pionki w magicznej maszynerii, skoro można przestawiać je na szachownicy w sposób dowolny? Samael myślał podobnie jak ja. Albo raczej: ja myślałem podobnie do Samaela. Dlatego też podporządkowałem mu się bezwarunkowo, widząc w nim namiastkę bratniej duszy. Dlatego pozwoliłem mu rozporządzać własnym życiem, jak zapewne zrobiłby mój własny ojciec. I dlatego w pierwszym odruchu nawet nie próbowałem wypchnąć go ze swojej świadomości; wręcz przeciwnie - przyjąłem go z radością i z wyczekiwaniem, pragnąc wręcz, by poznał mnie jeszcze bardziej, jeszcze dogłębniej, by odczytał wszystko to, co w sobie nosiłem i tłumiłem przez ostatnie lata, wstydząc się ujawnić swoją nienawiść, swoją zawiść, swój gniewa i zazdrość i wszystko to, co czyniło mnie słabym.
On nie chce, byś mu się poddawał.
Nie chciał, wyraźnie to powiedział. W końcu miałem się uczyć; miałem posiąść kolejną wiedzę, kolejną umiejętność, tym razem taką, której szczerze pragnąłem. Moje życie nie było usłane różami, miało w sobie chwile, miało epizody, których wolałbym nie ujawniać i nie zdradzać; świat nie był gotowy na prawdę o tym, co czułem, co myślałem i co robiłem. Nie był gotowy na moją nienawiść do Raven i jej umęczone ciało zwisające w piwnicy, ani nie był gotowy na mój fizyczny związek z Benjaminem i Samaelem. Świat nie zrozumiałby istoty mojego ja - w jaki sposób, skoro ja sam go nie rozumiałem, wciąż próbując odkrywać siebie na nowo i szukając drogi, która byłaby moją własną ścieżką, a wydeptanymi śladami Avery'ego? Obrazy, które wydzierał mi jeden za drugim, wspomnienie matki, mojej rozmowy z nią o ojcu, pierwszego ziarna nienawiści do Fawley'ów, zasianej przez jej słodki głos; wspomnienie pijackich burd na Nokturnie, gdy jeszcze wahałem się między zachowaniem własnego życia a rozpoczęciem innego, do którego byłem z urodzenia predestynowany; wspomnienie wysokiego brodacza, który siedział w kącie szynku, którego ciężkie kroki rozbrzmiewały na klatce schodowej. Nie. Tego wspomnienia nie mogłem sobie dać wydrzeć. Moje myśli szalały, serce pulsowało, krew wrzała w żyłach, gdy próbowałem wyprzeć Samaela ze swojego umysłu. Nie, nie z umysłu - z tego konkretnego wspomnienia. Zagłuszyć je innymi obrazami, innymi wspomnieniami. Kupno księgarni, obsłużenie pierwszej klientki, zapach nowo zakupionej książki, pusty gabinet, który zapełniałem kolejnymi egzemplarzami, nagość kobiet, które mnie onieśmielały, a potem sprawiały, że czułem przyjemność większą od nienawiści, która od dziecka opanowała moje serce. Wyprzeć, zagłuszyć, wyprzeć, zagłuszyć. Nie mogłem pozwolić, by Samael przedarł się przez wspomnienie tak intymne, tak osobiste, wspomnienie, które... mnie ukształtowało i uczyniło c h ę t n y m, by poddać się Avery'emu. A może lękałem się, że mógłby poczuć zazdrość? Że ta ostoja spokoju, ten mrukliwy arystokrata o zimnym spojrzeniu mógłby się poczuć zazdrosny o mnie?
Irytacja wracała; wkrada się drobnymi kroczkami, zupełnie jak kot, czyhający na nieodpowiedni ruch swojej ofiary. Jednakowoż Colin nie jest już bezwolnym barankiem, dostrzegam w nim potencjał i nie chcę go niepotrzebnie tłamsić, a jedynie zaznaczyć rozgraniczenie. On jeszcze nie wie, czego od niego oczekuję, ale wkrótce zapewne się domyśli i zrozumie, że może już przestać się bać. Potrafię go oszukiwać i mamić, wodzić na pokuszenie, aby ślepo za mną podążał. Nie wskoczy za mną w ogień… Ale zachwieje się niebezpiecznie blisko krawędzi, gdy być może już nie zdoła się cofnąć. Wciąż nie ma między nami równości, prawdopodobnie nigdy ona nie zaistnieje, lecz nadal nurtuje mnie kwestia tego strachu. Lont buntu jest krótki i zadziwiająco łatwopalny, aczkolwiek tłumię go zawsze szybko i bezkrwawo. Czemuż wystarczy zaledwie uwaga? Czemuż Fawley nie walczy, czemu się nie broni i przyjmuje każde me słowo za werdykt? Nie przeczę, że posiadam dar przekonywania. Że ludzie lubią wykonywać moje rozkazy. Że wzbudzam posłuch, instynktowny szacunek, głowy same się chylą, a karki zginają na mój widok. Colinie, ty również kiedyś będziesz taki sam. Już wkrótce albo nawet szybciej, niż sam się tego spodziewasz. Spędzając z tobą długie godziny, nie marnowałem ich na czcze pogawędki, ponieważ nad słowa, niemal gwałtem wyrwane z mych ust przedkładałem obserwację. Dzięki niej pojmuję, jak drobne zmiany w tobie stopniowo zachodzą. Może ty sam ich nie zauważasz, lecz ja widzę je wyraźnie. I czuję się dumny z mego (naszego?) osiągnięcia, kiedy tylko słyszę twe kroki na korytarzach mego dworku. Twardy głos oraz wyprostowana sylwetka, jąka mnie witasz zgoła nie przypomina tego miałkiego mężczyzny (bo wówczas nie szlachcica), którego poznałem na sabacie. Wyjątkowym z perspektywy czasu, ponieważ stał się kamieniem węgielnym naszej relacji.
Początkowo zdawała mi się ona tropem niewłaściwym i nieco pochopnie podjętą decyzją, niepotrzebnym ryzykiem. Z czasem przekonałem się – teraz zaś jestem pewny, iż mój wybór okazał się trafny. Ten dokonany przez Colina nie stanowił takiej oczywistości. Był wręcz samobójstwem, kiedy tak pchał się w nieznane czeluści, niebacznie paktując z kimś gorszym od samego diabła i stawiając na szali swoją duszę. Nadal roztrząsam więc kwestię tego zgonu. Żądam od niego posłuszeństwa. Żądam ciała. Żądam wszystkiego, co tylko może mi dać. Chcę go jednak w postaci nienaruszonej, w czystej formie wraz z tymi pierwiastkami buntownika. Którym jest z wyboru lub może zupełnie bez powodu? To nie frapuje mnie zupełnie, ponieważ nie oczekuję od niego przyczyn. Wyjaśnienia tej rewolty, owszem, lecz widać leży to w moim geście i krokach, jakie natychmiast podejmuję, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Krzycz. Krzycz, ile tylko zapragniesz. Pozbądź się tego – mówię, poważniejąc, gdyż udzielam mu ważnych rad. Przydatnych na początku nauki. I choć przeprosiny łechtają moje ego, które i tak rozdęło się do kolosalnych rozmiarów, nie potrzebuję ich. Z ust Colina wysłuchałem wystarczającej litanii pochlebstw oraz obietnic. Prawdopodobnie kotły ze smołą już wrą, a z nieba sypią się złowrogie gromy, by dosięgnąć mnie, grzesznika, ale przyznaję – i bluźnię – że wolę je zajęte czymś innym. Intryguje mnie fakt, że tym jednym czynem mnie do siebie przekonał. Choć nie pozwoliłem sobie na podobną lekkomyślność i przez długi czas nadal udawałem człowieka wyciosanego z kamienia, marmurową rzeźbę bez uczuć, jaką nie jest w stanie wstrząsnąć nic poza płynami ustrojowymi, krwią i krzykiem. Osiągnąłem swój cel i otrzymałem nagrodę – oto w wyniku mych starań, Fawley znowu klęczy u mych stóp, spętany zaklęciem. Myśli, myśli i ich niekiełznany strumień przelewają się przez mój umysł, zasypując go skonkretyzowanymi i niezwykle jasnymi wspomnieniami. Niewymagającymi absolutnie żadnego przesiewu, ponieważ żadna nie stanowi alegorii, nie ma tam symboli, koniecznych do mozolnej interpretacji. Nie ma w tych myślach nic szlachetnego, są one identyczne, jak te, które dla zwykłej przyjemności wydzieram przypadkowym pacjentom w Mungu, otumanionym silnymi lekami. Colin to śmiertelnik, jego pragnienia to pragnienia człowiecze, sztampowe i schematyczne. Przedzieram się coraz silniej przez ten gąszcz podświadomości, którą nieudolnie próbuje przede mną uchronić; nie czuję jednak żadnych barier prócz wyraźnej obecności Colina. Bynajmniej nie fantomowej i wyobrażonej, dokonuje się tu pierwszy progres, gdyż niewielu udaje się sięgnąć takiego poziomu po jedynie suchych wyjaśnieniach. Fawley jest wraz ze mną w swojej głowie albo raczej: to ja jestem tam wraz z nim. On z jasnym zamiarem i pełną świadomością tego, co robi, czego usiłuje dokonać, podczas gdy ja panoszę się w obcym umyśle i goszczę się, jakbym był u siebie. Pochwalę go za to, że się obudził, że znalazł sposób na przebicie, ale… Nagle coś odwraca mą uwagę, przebłysk, wspomnienie, której szybko się ulatnia. Nieuchwytne, szybkie, umykające, jakby chciało wyrwać mi się z rąk. Nie ma w tym interwencji Colina, nie wychwytuję żadnych sztuczek; pierwsza A MOŻE PÓJDZIEMY NA PIWO z kimś tak doświadczonym jak ja, nie mogła przynieść mu sukcesu, ale… Myśl uparcie odmawia współpracy, odgania mnie od siebie, zasypuje innymi, jakby ostrzegała przed wglądem, przed poznaniem jej, przed poznaniem Colina. Złudne jednak są nadzieje, że porzucę raz obraną drogą i napieram coraz silniej, aż kolejne mury kruszą się i pękają a wrota stają otworem, niemalże zapraszająco prezentując wnętrze. Które zaciekle chłonę, oglądam, najpierw – kierowany ciekawością – potem zaś zahipnotyzowany wydarzeniami, jakie niczym w kalejdoskopie wirowały mu przed oczami, odsłaniając wszystko. Z zadziwiającą dokładnością widzę każdą kroplę wilgoci na murach kamiennicy, sęki w starym drewnie, delikatny wzór na koszuli Colina i pogniecione ubranie drugiego mężczyzny. Jego gigantyczny cień, jaki pada na cały obraz i przyciemnia wypadki, jakie rozgrywają się w niepokojąco szybkim tempie, jak ten obcy zawłaszcza sobie coś, co należy przecież do mnie. W jednej chwili opuszcza mnie opanowanie – nie potrafię się dłużej skupić i wręcz wypadam z impetem z umysłu Colina. Tym razem rozgniewany. Tym razem targany emocjami, które zawsze trudno mi było tłamsić. Tym razem domagający się szczegółowych wyjaśnień i odnowienia ich kontraktu.
-Kto to był? – pytam, powoli cedząc słowa, ledwo hamując odruch zaciśnięcia palców na gardle Colina i wbicia mu do głowy, że… mi zależy? Truchleję niespodziewanie, a na mojej twarzy pojawia się trudny do zidentyfikowania grymas. Szuja, farsa, homoseksualiści, obietnica, brud, kiła, głód, syfy, melina, alkohol, pot. Tysiące określeń, miliony niewypowiedzianych pytań i absurd, z jakim mierzę się, twardo patrząc wprost w oczy Colina.
Początkowo zdawała mi się ona tropem niewłaściwym i nieco pochopnie podjętą decyzją, niepotrzebnym ryzykiem. Z czasem przekonałem się – teraz zaś jestem pewny, iż mój wybór okazał się trafny. Ten dokonany przez Colina nie stanowił takiej oczywistości. Był wręcz samobójstwem, kiedy tak pchał się w nieznane czeluści, niebacznie paktując z kimś gorszym od samego diabła i stawiając na szali swoją duszę. Nadal roztrząsam więc kwestię tego zgonu. Żądam od niego posłuszeństwa. Żądam ciała. Żądam wszystkiego, co tylko może mi dać. Chcę go jednak w postaci nienaruszonej, w czystej formie wraz z tymi pierwiastkami buntownika. Którym jest z wyboru lub może zupełnie bez powodu? To nie frapuje mnie zupełnie, ponieważ nie oczekuję od niego przyczyn. Wyjaśnienia tej rewolty, owszem, lecz widać leży to w moim geście i krokach, jakie natychmiast podejmuję, by rozwiać wszelkie wątpliwości.
- Krzycz. Krzycz, ile tylko zapragniesz. Pozbądź się tego – mówię, poważniejąc, gdyż udzielam mu ważnych rad. Przydatnych na początku nauki. I choć przeprosiny łechtają moje ego, które i tak rozdęło się do kolosalnych rozmiarów, nie potrzebuję ich. Z ust Colina wysłuchałem wystarczającej litanii pochlebstw oraz obietnic. Prawdopodobnie kotły ze smołą już wrą, a z nieba sypią się złowrogie gromy, by dosięgnąć mnie, grzesznika, ale przyznaję – i bluźnię – że wolę je zajęte czymś innym. Intryguje mnie fakt, że tym jednym czynem mnie do siebie przekonał. Choć nie pozwoliłem sobie na podobną lekkomyślność i przez długi czas nadal udawałem człowieka wyciosanego z kamienia, marmurową rzeźbę bez uczuć, jaką nie jest w stanie wstrząsnąć nic poza płynami ustrojowymi, krwią i krzykiem. Osiągnąłem swój cel i otrzymałem nagrodę – oto w wyniku mych starań, Fawley znowu klęczy u mych stóp, spętany zaklęciem. Myśli, myśli i ich niekiełznany strumień przelewają się przez mój umysł, zasypując go skonkretyzowanymi i niezwykle jasnymi wspomnieniami. Niewymagającymi absolutnie żadnego przesiewu, ponieważ żadna nie stanowi alegorii, nie ma tam symboli, koniecznych do mozolnej interpretacji. Nie ma w tych myślach nic szlachetnego, są one identyczne, jak te, które dla zwykłej przyjemności wydzieram przypadkowym pacjentom w Mungu, otumanionym silnymi lekami. Colin to śmiertelnik, jego pragnienia to pragnienia człowiecze, sztampowe i schematyczne. Przedzieram się coraz silniej przez ten gąszcz podświadomości, którą nieudolnie próbuje przede mną uchronić; nie czuję jednak żadnych barier prócz wyraźnej obecności Colina. Bynajmniej nie fantomowej i wyobrażonej, dokonuje się tu pierwszy progres, gdyż niewielu udaje się sięgnąć takiego poziomu po jedynie suchych wyjaśnieniach. Fawley jest wraz ze mną w swojej głowie albo raczej: to ja jestem tam wraz z nim. On z jasnym zamiarem i pełną świadomością tego, co robi, czego usiłuje dokonać, podczas gdy ja panoszę się w obcym umyśle i goszczę się, jakbym był u siebie. Pochwalę go za to, że się obudził, że znalazł sposób na przebicie, ale… Nagle coś odwraca mą uwagę, przebłysk, wspomnienie, której szybko się ulatnia. Nieuchwytne, szybkie, umykające, jakby chciało wyrwać mi się z rąk. Nie ma w tym interwencji Colina, nie wychwytuję żadnych sztuczek; pierwsza A MOŻE PÓJDZIEMY NA PIWO z kimś tak doświadczonym jak ja, nie mogła przynieść mu sukcesu, ale… Myśl uparcie odmawia współpracy, odgania mnie od siebie, zasypuje innymi, jakby ostrzegała przed wglądem, przed poznaniem jej, przed poznaniem Colina. Złudne jednak są nadzieje, że porzucę raz obraną drogą i napieram coraz silniej, aż kolejne mury kruszą się i pękają a wrota stają otworem, niemalże zapraszająco prezentując wnętrze. Które zaciekle chłonę, oglądam, najpierw – kierowany ciekawością – potem zaś zahipnotyzowany wydarzeniami, jakie niczym w kalejdoskopie wirowały mu przed oczami, odsłaniając wszystko. Z zadziwiającą dokładnością widzę każdą kroplę wilgoci na murach kamiennicy, sęki w starym drewnie, delikatny wzór na koszuli Colina i pogniecione ubranie drugiego mężczyzny. Jego gigantyczny cień, jaki pada na cały obraz i przyciemnia wypadki, jakie rozgrywają się w niepokojąco szybkim tempie, jak ten obcy zawłaszcza sobie coś, co należy przecież do mnie. W jednej chwili opuszcza mnie opanowanie – nie potrafię się dłużej skupić i wręcz wypadam z impetem z umysłu Colina. Tym razem rozgniewany. Tym razem targany emocjami, które zawsze trudno mi było tłamsić. Tym razem domagający się szczegółowych wyjaśnień i odnowienia ich kontraktu.
-Kto to był? – pytam, powoli cedząc słowa, ledwo hamując odruch zaciśnięcia palców na gardle Colina i wbicia mu do głowy, że… mi zależy? Truchleję niespodziewanie, a na mojej twarzy pojawia się trudny do zidentyfikowania grymas. Szuja, farsa, homoseksualiści, obietnica, brud, kiła, głód, syfy, melina, alkohol, pot. Tysiące określeń, miliony niewypowiedzianych pytań i absurd, z jakim mierzę się, twardo patrząc wprost w oczy Colina.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie rozumiałem, czemu uczepił się tego jednego wspomnienia i ciągnął je w swoją stronę, jakby było gwarancją ostatniego życiodajnego oddechu. A raczej - rozumiałem aż za dobrze kierującą nim ciekawość, może zazdrość, może i zawiść, która wkradała się i w moje serce zupełnie niespodziewanie, może fascynację, która nie pozwoliła mu opuścić mojego umysłu aż do chwili, gdy wspomnienie dobiegło końca. Gdy obskurna ściana pokoju zamieniła się w błogą ciemność snu; gdy przed oczami wirował mi ten sam obraz mężczyzny, który wżarł się teraz w pamięć Samaela, brudząc ją i znacząc swoją obecnością. Rozumiałem ciekawość, chęć sprawdzenia rzeczywistości i próbę pogodzenia się z faktami; ale nie rozumiałem masochizmu, którym dla mnie samego było wydzieranie takich wspomnień. Gdybym to ja zapuścił się w jego umysł, gdybym to ja odkrył rzeczy widzialne dla niego i niewidzialne dla mnie - nie, nie poszanowałbym ich prywatności, wszak wtedy należałyby mi się one stokroć bardziej niż jemu, byłyby moją zasłużoną nagrodą - opuściłbym je jednakże jak najszybciej, zostawił w spokoju, w ciemnym odmętach niepamięci. Nie chciałbym widzieć jego przeszłości, która byłaby dla mnie bolesna; jego wspomnień, które godziłyby we mnie jak ostrze zbrodniczego sztyletu, wymierzone w pierś ręką wrogą; nie chciałbym gwałtem zdobywać tej części pamięci, której broniłby uparcie - nie ze względu na siebie i swój sekret, ale ze względu na mnie.
Czy nie dostrzegałeś, Samaelu, że nie dla siebie chowałem tajemnicę, którą wydarłeś mi przemocą? Sam jesteś dla mnie zagadką; wszystko skrywasz jak dogłębnie, że ten jeden raz, gdy oddałeś mi swoje myśli, był dla mnie większym darem niż jakikolwiek inny. Symbolem zaufania, jakiego nie spodziewałem się od ciebie otrzymać jeszcze długo - a może nawet nigdy. A teraz poczynał sobie w moim umyśle, w moich wspomnieniach jak ich pan, jak właściciel, strącając mnie z należnego mi piedestału pierwszeństwa, przejmując nad nimi całkowitą kontrolę. Odrzucał myśli, którymi go atakowałem, odrzucał wspomnienia, które rzucałem mu w ostatecznej desperacji; odrzucał wszystko, uparcie dążąc do tego jednego, którego nie chciałem mu pokazać. Na złość mnie samemu, w akcie jakiegoś wewnętrznego masochizmu czy po prostu kierowała nim czysto ludzka ciekawość? Chorobliwa, żądna, nieugaszona, ale mimo wszystko czyniąca z niego zwykłego człowieka, spłaszczająca go do rangi niemalże równego mi - zadziwiające było patrzenie, jak pochyla się nad moim wspomnieniem, jak w końcu wyciąga je z brutalnością, oglądając każdy szczegół. Już nie walczyłem, nie chcąc walczyć w moim mistrzem, czekając jedynie na werdykt; mimo że czułem się winny i skazany, czekałem na ułaskawienie, na odwrócenie koszmarnego losu, który zadrwił ze mnie w dwójnasób. Po to przecież chciałem pojąć wiedzę oklumencji, by chronić to szczególne wspomnienie, a wyciągnięto je ze mnie z dziecinną wręcz łatwością, zdmuchnięto wątły płomień oporu, który udało mi się rozpalić w ciągu tych kilku sekund. Porażka jednak nie bolała; była wszak do przewidzenia, czymś całkowicie oczywistym i zrozumiałym. To nie szermierczy pojedynek, gdzie wściekłość i irytacja w połączeniu ze szczęściem początkującego dały mi wygraną, która cieszyła do dzisiaj i pozwalała patrzeć na Samaela jak na człowieka z krwi i kości. Jego spacer w moim umyśle był czymś znacznie więcej, nad czym nie panowałem, nie umiałem panować i nad czym być może zapanuję dopiero za kilka lat. Ale to przecież nie przed nim chciałem się bronić; dla niego mogłem otworzyć bramy mojego umysłu na oścież, witając go z wylewnością szczeniaka, który już dawno nie widział swojego pana. To było dla mnie największe wyzwanie: traktować go ja nieprzyjaciela, jak wroga, jak największe zagrożenie, a nie jak przyjaciela i mistrza, któremu winien jestem posłuszeństwo. I w tym dzisiaj przegrałem, to mnie bolało bardziej, niż pozwolenie Samaelowi na odczytanie moich wspomnień; bolało mnie to, że go zawiodłem, że nie walczyłem do końca. I bolały mnie jego słowa pełne gniewu, którego nie widziałem u niego od dawna, skierowanego na mnie, wyraźnie widocznego w jego oczach, w twarzy, w ostrym grymasie ust, w drżeniu palców.
- Ktoś, kto przekonał mnie do mojego powołania - odpowiedziałem w końcu zgodnie z prawdą, wytrzymując wyczekujące spojrzenie Samaela i spijając z powietrza wydychane przez niego powietrze. Nie chciałem rozmawiać o Benjaminie; chciałem przyjąć Avery'ego znów w swoim umyśle, podjąć kolejną próbę obrony przed jego atakiem. Chciałem pokazać mu, że się s t a r a m walczyć, że próbuję wyrzucić go ze swoich myśli, że mój umysł jest gotowy podjąć kolejną próbę. Benjamin był przeszłością, a ja chciałem żyć teraźniejszością i przeżywać każdy dzień, jakby był moim ostatnim i jedynym, w którym dana mi była wszelka wolność. Gdybym oglądał się w tył i gdybym patrzył w przyszłość - jak mógłbym żyć z wyrzutami swego niemoralnego postępowania i jak mógłbym co ranek patrzeć na siebie w lustrze wiedząc, że jutro przyjdzie mi zmierzyć się z nimi ponownie?
Czy nie dostrzegałeś, Samaelu, że nie dla siebie chowałem tajemnicę, którą wydarłeś mi przemocą? Sam jesteś dla mnie zagadką; wszystko skrywasz jak dogłębnie, że ten jeden raz, gdy oddałeś mi swoje myśli, był dla mnie większym darem niż jakikolwiek inny. Symbolem zaufania, jakiego nie spodziewałem się od ciebie otrzymać jeszcze długo - a może nawet nigdy. A teraz poczynał sobie w moim umyśle, w moich wspomnieniach jak ich pan, jak właściciel, strącając mnie z należnego mi piedestału pierwszeństwa, przejmując nad nimi całkowitą kontrolę. Odrzucał myśli, którymi go atakowałem, odrzucał wspomnienia, które rzucałem mu w ostatecznej desperacji; odrzucał wszystko, uparcie dążąc do tego jednego, którego nie chciałem mu pokazać. Na złość mnie samemu, w akcie jakiegoś wewnętrznego masochizmu czy po prostu kierowała nim czysto ludzka ciekawość? Chorobliwa, żądna, nieugaszona, ale mimo wszystko czyniąca z niego zwykłego człowieka, spłaszczająca go do rangi niemalże równego mi - zadziwiające było patrzenie, jak pochyla się nad moim wspomnieniem, jak w końcu wyciąga je z brutalnością, oglądając każdy szczegół. Już nie walczyłem, nie chcąc walczyć w moim mistrzem, czekając jedynie na werdykt; mimo że czułem się winny i skazany, czekałem na ułaskawienie, na odwrócenie koszmarnego losu, który zadrwił ze mnie w dwójnasób. Po to przecież chciałem pojąć wiedzę oklumencji, by chronić to szczególne wspomnienie, a wyciągnięto je ze mnie z dziecinną wręcz łatwością, zdmuchnięto wątły płomień oporu, który udało mi się rozpalić w ciągu tych kilku sekund. Porażka jednak nie bolała; była wszak do przewidzenia, czymś całkowicie oczywistym i zrozumiałym. To nie szermierczy pojedynek, gdzie wściekłość i irytacja w połączeniu ze szczęściem początkującego dały mi wygraną, która cieszyła do dzisiaj i pozwalała patrzeć na Samaela jak na człowieka z krwi i kości. Jego spacer w moim umyśle był czymś znacznie więcej, nad czym nie panowałem, nie umiałem panować i nad czym być może zapanuję dopiero za kilka lat. Ale to przecież nie przed nim chciałem się bronić; dla niego mogłem otworzyć bramy mojego umysłu na oścież, witając go z wylewnością szczeniaka, który już dawno nie widział swojego pana. To było dla mnie największe wyzwanie: traktować go ja nieprzyjaciela, jak wroga, jak największe zagrożenie, a nie jak przyjaciela i mistrza, któremu winien jestem posłuszeństwo. I w tym dzisiaj przegrałem, to mnie bolało bardziej, niż pozwolenie Samaelowi na odczytanie moich wspomnień; bolało mnie to, że go zawiodłem, że nie walczyłem do końca. I bolały mnie jego słowa pełne gniewu, którego nie widziałem u niego od dawna, skierowanego na mnie, wyraźnie widocznego w jego oczach, w twarzy, w ostrym grymasie ust, w drżeniu palców.
- Ktoś, kto przekonał mnie do mojego powołania - odpowiedziałem w końcu zgodnie z prawdą, wytrzymując wyczekujące spojrzenie Samaela i spijając z powietrza wydychane przez niego powietrze. Nie chciałem rozmawiać o Benjaminie; chciałem przyjąć Avery'ego znów w swoim umyśle, podjąć kolejną próbę obrony przed jego atakiem. Chciałem pokazać mu, że się s t a r a m walczyć, że próbuję wyrzucić go ze swoich myśli, że mój umysł jest gotowy podjąć kolejną próbę. Benjamin był przeszłością, a ja chciałem żyć teraźniejszością i przeżywać każdy dzień, jakby był moim ostatnim i jedynym, w którym dana mi była wszelka wolność. Gdybym oglądał się w tył i gdybym patrzył w przyszłość - jak mógłbym żyć z wyrzutami swego niemoralnego postępowania i jak mógłbym co ranek patrzeć na siebie w lustrze wiedząc, że jutro przyjdzie mi zmierzyć się z nimi ponownie?
Wychowany twardą ręką ojca, jeszcze zanim nauczyłem się chodzić, musiałem pojąć najważniejsze zasady rodu Averych. Ścisła klauzula, która przetacza się moimi żyłami i objawia krwią perfekcyjnie wydestylowaną ze wszelkich brudów i naleciałości, sterylnie wręcz czystą, nakazuje mi nadal pewien rygor. Podporządkowuję mu się pod wieloma względami i uważam go za całkiem rozsądny - choć nieco przestarzały. Opanowanie: pierwsza i najważniejsza reguła, zastępująca mi cały kodeks moralny. Wokół mnie mogą dziać się rzeczy niestworzone, ohydne, nieprzystojne, a ja powinienem pozostać wówczas niewzruszony. Wyzbycie się emocji - poroniony i niedorzeczny pomysł szaleńca, lecz nauczenie się ich ukrywania było pierwszym etapem mej szlacheckiej edukacji. Wielokrotnie wcześniej odczuwałem identyczny gniew i frustrację, spalającą mnie od środka, jednakowoż z a w s z e potrafiłem nad sobą zapanować. Okiełznać mordercze myśli i powstrzymać spięte mięśnie, rwące się do wymierzania sprawiedliwości najprymitywniejszym, samczym sposobem. Tym razem okazuje się to niemożliwe i choć ani drgnę, intensywnie zastanawiam się czy złamać Colinowi kark, czy też raczej sprawić, aby to on sam się przed nim złamał, ugiął i upodlił. Podczas tych rozważań, kiedy pieklę się i wrę ze złości, moja twarz wygładza się i znikają z niej wszelkie grymasy gniewu. Przybieram marsowe, surowe oblicze okrutnego prokuratora, ale w przeciwieństwie do Piłata nie umyję rąk i skarzę Colina z pełną premedytacją i świadomością. Wystąpił przeciwko mnie i nie obchodzi mnie zupełnie, czy była to przeszłość niedaleka, czy zupełnie bliska. Musi ponieść konsekwencję tego buntu, sprzeniewierzenia się, zdrady, ponieważ przyjmując go do siebie w ten sposób, oczekiwałem oddania zupełnego. I co otrzymuję w zamian, za poświęcone mu godziny, za zaufanie, za zmagania się z miotającymi nim sprzecznościami, za cały ten złożony proces kształtowania w nim charakteru, wykuwania mężnego i hartowanego serca ze stali? Niewdzięczność. Aroganckie wzruszenie ramion, splunięcie w twarz. Gorzeję gniewem, jakiego nie powinienem okazywać, ale jakże trudno jest walczyć ze swymi emocjami, kiedy z ognistą pasją próbują się wyzwolić, uciec z okowów i uniknąć tłamszenia uczuć w środku. Potrzebuję oczyszczenia, lecz jestem pewny, że tylko widok Colina na kolanach - cóż za ironia - zrekompensuje mi poniesione straty. Chcę go czołgającego się przede mną jak robaka, chcę uniżoności i pokory, chcę konfesji, chcę wyznania grzechów i rachunku sumienia, a nader wszystko, pragnę jego pokuty. Czy uczynię ją syzyfową pracą i zepchnę Colina z powrotem na samo dno, gdzie przebywają najmarniejsze duszyczki - zależy tylko od niego. Chwilowo rozpiera mnie obrzydzenie pomieszane z tą irracjonalną zazdrością. Gniewem właściciela, że ktoś bez wyraźnego przyzwolenia ośmielił się wykorzystać coś, co należy wyłącznie do mnie. Zawłaszczyłem Colina dla siebie i daję mu to do zrozumienia na każdym kroku. Jest mój i nikt nie odbierze mi tej doskonałej lalki, która potrafi samodzielnie działać i myśleć, lecz pętają ją przy tym sznurki (pozornej?) marionetkowości. Myślę, że ta kukiełka nie znudzi mi się nigdy, lecz nie ręczę za siebie, że kiedy wpadnę w szał prawdziwy, zdoła utrzymać się przy życiu. Natężam więc całą siłę woli, aby nie zacisnąć palców na włosach Colina i nie bić jego głową o twardy, wypolerowany blat stołu, a ze spokojnym, drwiącym uśmiechem i najwyższym skupieniem ponownie wdzieram się do jego umysłu.
Gwałtownie. Brutalnie. Agresywnie. Za nic mam przeszkody, jakie przede mną stawia, a nikły opór jest zbyt słaby, aby mnie powstrzymać. Bierność Colina - wywołana nieudolnością czy obojętnością? - irytuje mnie jeszcze bardziej i forsuję wszystkie przeszkody, by sprawić mu jak najwięcej bólu, wywlekając na wierzch wspomnienia, o jakich chciał zapomnieć. Rozdrapuję zagojone rany, wdychając smród buchającej w nozdrza zgnilizny i podziwiając wypływającą z nich ropę; równie obrzydliwą, jak żółć z ust Colina, gdy zdecydował się wystąpić przeciwko mnie. Wydobywam kolejne obrazy: izolację chłopca, rozterki dorastającego nastolatka, odrzucenie przez ojca, niegasnącą mimo upływu lat a wciąż pielęgnowana i rosnąca nienawiść do Fawleyów, wahania przed wyrzeczeniem się nazwiska. Mam całe jego życie, całe należy do mnie, lecz ja rozpaczliwie pragnę odpowiedzi na nurtującą mnie kwestię i jeśli zostanę zmuszony - przewiercę go na wylot i wywlekę skrzętnie kryjące się przede mną wspomnienie. I nareszcie; powraca. Klitka na Nokturnie, obdrapane drzwi, brudna klatka schodowa, skrzypiące stopnie zasłane wystrzępionym chodnikiem. Dwie sylwetki splecione w gorącym uścisku, fantomowy zapach alkoholu, męskiego potu, podniecenia i samczej dominacji nieznajomego. Oglądanie Colina w służalczej pozycji rozluźnia mnie - przynajmniej nadal znajduje się na właściwym miejscu, lecz nie mam ochoty znosić tego wulgarnego, pornograficznego widowiska. Gdy z ust mojej własności pada imię brodacza, wycofuję się natychmiastowo. I uderzam w punkt, przywołując wspomnienie, gdy klęczy przede mną, oferując wszystko, co tylko może mi dać. Kilkakrotnie je odtwarzam, kilkakrotnie wyraźnie wskazuję, co mi przysięgał i czekam na jego reakcję. Czy pod wpływem adrenaliny wyprze mnie ze swego umysłu? Czy będzie błagać? Czy jego ciało zareaguje niepoprawnie? Wyrywam się w końcu z tego poplątanego gąszczu wspomnień i emocji, wzbogaconych o świeże odczucia i spoglądam na Colina z enigmatycznym uśmiechem.
-Półolbrzym nauczył cię więcej ode mnie? - drwię, po czym zaciskam dłonie na twardych podłokietnikach fotela. Niewiele brakuje, bym stracił kontrolę.
Gwałtownie. Brutalnie. Agresywnie. Za nic mam przeszkody, jakie przede mną stawia, a nikły opór jest zbyt słaby, aby mnie powstrzymać. Bierność Colina - wywołana nieudolnością czy obojętnością? - irytuje mnie jeszcze bardziej i forsuję wszystkie przeszkody, by sprawić mu jak najwięcej bólu, wywlekając na wierzch wspomnienia, o jakich chciał zapomnieć. Rozdrapuję zagojone rany, wdychając smród buchającej w nozdrza zgnilizny i podziwiając wypływającą z nich ropę; równie obrzydliwą, jak żółć z ust Colina, gdy zdecydował się wystąpić przeciwko mnie. Wydobywam kolejne obrazy: izolację chłopca, rozterki dorastającego nastolatka, odrzucenie przez ojca, niegasnącą mimo upływu lat a wciąż pielęgnowana i rosnąca nienawiść do Fawleyów, wahania przed wyrzeczeniem się nazwiska. Mam całe jego życie, całe należy do mnie, lecz ja rozpaczliwie pragnę odpowiedzi na nurtującą mnie kwestię i jeśli zostanę zmuszony - przewiercę go na wylot i wywlekę skrzętnie kryjące się przede mną wspomnienie. I nareszcie; powraca. Klitka na Nokturnie, obdrapane drzwi, brudna klatka schodowa, skrzypiące stopnie zasłane wystrzępionym chodnikiem. Dwie sylwetki splecione w gorącym uścisku, fantomowy zapach alkoholu, męskiego potu, podniecenia i samczej dominacji nieznajomego. Oglądanie Colina w służalczej pozycji rozluźnia mnie - przynajmniej nadal znajduje się na właściwym miejscu, lecz nie mam ochoty znosić tego wulgarnego, pornograficznego widowiska. Gdy z ust mojej własności pada imię brodacza, wycofuję się natychmiastowo. I uderzam w punkt, przywołując wspomnienie, gdy klęczy przede mną, oferując wszystko, co tylko może mi dać. Kilkakrotnie je odtwarzam, kilkakrotnie wyraźnie wskazuję, co mi przysięgał i czekam na jego reakcję. Czy pod wpływem adrenaliny wyprze mnie ze swego umysłu? Czy będzie błagać? Czy jego ciało zareaguje niepoprawnie? Wyrywam się w końcu z tego poplątanego gąszczu wspomnień i emocji, wzbogaconych o świeże odczucia i spoglądam na Colina z enigmatycznym uśmiechem.
-Półolbrzym nauczył cię więcej ode mnie? - drwię, po czym zaciskam dłonie na twardych podłokietnikach fotela. Niewiele brakuje, bym stracił kontrolę.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W moim życiu pewność była uczuciem, którego zawsze mi brakowało. Owszem, byłem pewien miłości matki; byłem pewien jej bezwarunkowego oddania; byłem nawet pewien, że niezależnie od tego, co zrobię, nie przestanie mnie kochać. W końcu wzrosła we mnie również pewność, że jej miłość nie wypływa wyłącznie z typowo matczynej troski, ale jej fundamentem jest ta sama nienawiść do mojego rodu, jaką we mnie zasiała. Jedyny syn - jedyny fragment łączący ją z rodziną, z rąk której doznała upokorzenia - był zarazem jedyną nadzieją, by się na niej zemścić i fragment po fragmencie niszczyć. We wszystkich tych przypadkach byłem jednakże z a p e w n i a n y i o uczuciu miłości, i o uczuciu nienawiści; o wszystkich innych emocjach, które wirowały wokół mnie jak w zaklętym cyklonie. Z Samaelem było zgoła inaczej; nie tylko w niczym mnie nie upewniał, ale wręcz drwiąco lawirował między uczuciem pewności a niepewności; raz okazując sympatię tak zaskakującą, że wzbudzała we mnie nieufność, innym razem drżąc z gniewu niczym nietłumionego, którego żar i ogień docierał nawet do mnie, boleśnie liżąc płomieniami moją skórę. Przy Samaelu nigdy nie mogłem się czuć pewnie nawet teraz, gdy czułem się coraz bardziej mu r ó w n y, mimo że była to równość pozorna. Żadna nauka, nawet wieloletnia, nawet pod okiem tak doświadczonego i wymagającego nauczyciela, nie mogła zastąpić mi tego, co utraciłem przez bez mała trzydzieści lat życia w swoistej alienacji. Avery musiał wiedzieć, że podejmuje się wysiłku iście syzyfowego; że kamień, który usilnie toczył pod górę, będzie kamieniem opierającym się, nieposłusznym, wykorzystującym każdą nierówność, żeby stoczyć się w dół. A mimo to podjął się tego wyzwania, doprowadzając mnie - prawie - na szczyt szlacheckiej wyniosłości, dumy i arogancji. Czyniąc ze mnie w swych rękach marionetkę, którą stałem się z rozkosznym posłuszeństwem - pierw pozwalając przypiąć sobie sznurki, potem podążając za ich szarpnięciami; doskonale świadomy tego, że służy to tylko i wyłącznie mojemu d o b r u. Czy gdybym był wychowywany przez ojca i poddawany naukom rodowym, nie stałbym się taką samą marionetką? Lecz wtedy zdecydowanie bardziej mniej świadomą i o wiele bardziej buntowniczą, nierozumiejącą, że każde pociągnięcie ma swój cel i skutek. Nie mogłem więc zaprzeczyć, że zawdzięczałem Samaelowi więcej, niż mogłem zawdzięczać komukolwiek - a przy tym była to wdzięczność na swój sposób wstydliwa, wyrażana czynami i emocjami, które powinny budzić co najmniej niesmak i zażenowanie, gdy tymczasem budziły tylko czyste podniecenie i fascynację. Cóż, być może właśnie tak musiało być; być może ten brak męskiej akceptacji - ze strony ojca, dziadka, głowy rodu - doprowadził do tego, że tak usilnie szukałem jej dorosłym życiu, nie wahając się podejmować eksperymentów balansujących na granicy moralności lub wręcz topiących się w niemoralnym błocku? Nie obchodziło mnie to, już nie. Samael pokazał mi, że można być ponad moralnością, trzeba tylko tego bardzo chcieć - i nie poddawać się po pierwszej nieudanej próbie i pierwszym gwałtowniejszym sprzeciwie świata.
Teraz jednakże ten sam Samael, który z anielską wręcz cierpliwością przeprowadzał mnie przez kolejne etapy szlacheckiego obycia, który czuwał nad każdym moim krokiem stawianym na niepewnych, grząskim gruncie, po jakim przyszło mi się poruszać, kipiał świętym, oburzonym i - co przyznawałem jednak z całą stanowczością - całkowicie nieuzasadnionym gniewem. Zupełnie, jakby miał wszelkie prawa zawłaszczyć sobie nie tylko moją przyszłość i teraźniejszość, ale również przeszłość; nawet tę, w której go jeszcze nie było, w której nawet nie śniłem o tym, że za kilka lat stanę się prawdziwym szlachcicem, ze wszystkimi tego obowiązkami, prawami i możliwościami. Gniew na jego twarzy przechodzi powoli w irytację i w drwinę; znów czuję, jak wdziera się do mojego umysłu i znów staram się stawiać opór - już nie z obawy przed wykryciem niechcianych wspomnieć, ale z obawy przed bólem, który Samael sprawiał mi już całkowicie złośliwie, w akcie jakiejś nieprzyzwoicie płytkiej zemsty, do której n i e m i a ł najmniejszego prawa. Nie tym razem. Zamknąłem oczy, by przynajmniej zagłuszyć widok Avery'ego, lecz nic to nie dało, bo ten stanowczo, gwałtownie i z brutalnością, jakiej już dawno u niego nie widziałem, rozszarpywał moją pamięć na kawałki, wczepiając się długimi palcami w najbardziej bolesne, przykre, w najbardziej okrutne wspomnienia; wspomnienia dziecka pozbawionego ojca, dziecka z sercem przesiąkniętym nienawiścią, nastolatka wychowywanego na gruncie niechęci do własnych korzeni, mężczyzny depczącego z zazdrosną namiętnością swoje dziedzictwo. Samael wydobywał to, z czego niegdyś byłem dumny, a co dzisiaj wywoływało poczucie wstydu. I im bardziej próbowałem go powstrzymać, im silniej starałem się wyrzucić go z umysłu, w którym rozpanoszył się jak najstraszliwsza zaraza, tym mniejszy osiągałem skutek. Wydawało mi się wręcz, że Avery jeszcze bardziej rośnie w siłę za każdym razem, gdy czuje mój opór; że przełamywanie go daje mu satysfakcję i napędza do zrywania kolejnych granic. Tym bardziej się więc zdziwiłem, gdy nagle się wycofał i wszystko ustało, a bolesne wspomnienia znów wróciły na swoje właściwe miejsce - bezpieczne, czy dopiero zapowiadały ciszę przed burzą? Która nadeszła kilka sekund później, atakując mnie z zupełnie innej strony, wspomnieniami zgoła odmiennymi, zaskakującymi i niewyobrażalnymi w kontekście całej tortury, jaką przed chwilą zadał mi Samael. Widok mnie samego klęczącego przed nim, gdy za plecami migoczą mi płomienie kominka, przynosi ulgę i ukojenie; i paradoksalnie kolejną porcję bólu. Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu ni to robi i jaki jest cel wyciągnięcia właśnie tego wspomnienia; nie potrafię panować nad ciałem, które reaguje spontanicznie na obrazy pojawiające się w mojej głowie. Tłumię jedynie gwałtowną reakcję, wypierając podniecenie gniewem - tym razem moim: świętym, oburzonym, spopielającym - gdy wypycham Samaela z umysłu, dopiero po chwili orientując się, że sam się zaczął wycofywać. Czemu je przywołał? Chciał porównania? Pewności, że jest l e p s z y? Gwarancji, że to jemu przysięgałem wierność i posłuszeństwo? Miał ją przecież, dlaczego więc żył przeszłością?
- Pieprz się, Avery - wypluwam z siebie, gdy mam już pewność, że język mi się nie poplącze, wargi nie zaschną, a głos nie będzie zdradliwie chrypiał. - Nie przyszedłem tu analizować każdego wspomnienia sprzed twojej ery, tylko nauczyć się je chronić. - Ignoruję ostrzegawcze, drwiące błyski w jego oczach i odpowiadam mu zimnym, gniewnym spojrzeniem. To nie jego sprawa, kto był w moim życiu przed nim i jakie wywołał u mnie emocje; powinno go interesować tylko co, co robię i co zrobiłem po spotkaniu z nim, gdy zaczął wlewać we mnie kolejne nauki i wskazywać właściwą, szlachecką drogę.
Teraz jednakże ten sam Samael, który z anielską wręcz cierpliwością przeprowadzał mnie przez kolejne etapy szlacheckiego obycia, który czuwał nad każdym moim krokiem stawianym na niepewnych, grząskim gruncie, po jakim przyszło mi się poruszać, kipiał świętym, oburzonym i - co przyznawałem jednak z całą stanowczością - całkowicie nieuzasadnionym gniewem. Zupełnie, jakby miał wszelkie prawa zawłaszczyć sobie nie tylko moją przyszłość i teraźniejszość, ale również przeszłość; nawet tę, w której go jeszcze nie było, w której nawet nie śniłem o tym, że za kilka lat stanę się prawdziwym szlachcicem, ze wszystkimi tego obowiązkami, prawami i możliwościami. Gniew na jego twarzy przechodzi powoli w irytację i w drwinę; znów czuję, jak wdziera się do mojego umysłu i znów staram się stawiać opór - już nie z obawy przed wykryciem niechcianych wspomnieć, ale z obawy przed bólem, który Samael sprawiał mi już całkowicie złośliwie, w akcie jakiejś nieprzyzwoicie płytkiej zemsty, do której n i e m i a ł najmniejszego prawa. Nie tym razem. Zamknąłem oczy, by przynajmniej zagłuszyć widok Avery'ego, lecz nic to nie dało, bo ten stanowczo, gwałtownie i z brutalnością, jakiej już dawno u niego nie widziałem, rozszarpywał moją pamięć na kawałki, wczepiając się długimi palcami w najbardziej bolesne, przykre, w najbardziej okrutne wspomnienia; wspomnienia dziecka pozbawionego ojca, dziecka z sercem przesiąkniętym nienawiścią, nastolatka wychowywanego na gruncie niechęci do własnych korzeni, mężczyzny depczącego z zazdrosną namiętnością swoje dziedzictwo. Samael wydobywał to, z czego niegdyś byłem dumny, a co dzisiaj wywoływało poczucie wstydu. I im bardziej próbowałem go powstrzymać, im silniej starałem się wyrzucić go z umysłu, w którym rozpanoszył się jak najstraszliwsza zaraza, tym mniejszy osiągałem skutek. Wydawało mi się wręcz, że Avery jeszcze bardziej rośnie w siłę za każdym razem, gdy czuje mój opór; że przełamywanie go daje mu satysfakcję i napędza do zrywania kolejnych granic. Tym bardziej się więc zdziwiłem, gdy nagle się wycofał i wszystko ustało, a bolesne wspomnienia znów wróciły na swoje właściwe miejsce - bezpieczne, czy dopiero zapowiadały ciszę przed burzą? Która nadeszła kilka sekund później, atakując mnie z zupełnie innej strony, wspomnieniami zgoła odmiennymi, zaskakującymi i niewyobrażalnymi w kontekście całej tortury, jaką przed chwilą zadał mi Samael. Widok mnie samego klęczącego przed nim, gdy za plecami migoczą mi płomienie kominka, przynosi ulgę i ukojenie; i paradoksalnie kolejną porcję bólu. Nie potrafię sobie odpowiedzieć na pytanie, czemu ni to robi i jaki jest cel wyciągnięcia właśnie tego wspomnienia; nie potrafię panować nad ciałem, które reaguje spontanicznie na obrazy pojawiające się w mojej głowie. Tłumię jedynie gwałtowną reakcję, wypierając podniecenie gniewem - tym razem moim: świętym, oburzonym, spopielającym - gdy wypycham Samaela z umysłu, dopiero po chwili orientując się, że sam się zaczął wycofywać. Czemu je przywołał? Chciał porównania? Pewności, że jest l e p s z y? Gwarancji, że to jemu przysięgałem wierność i posłuszeństwo? Miał ją przecież, dlaczego więc żył przeszłością?
- Pieprz się, Avery - wypluwam z siebie, gdy mam już pewność, że język mi się nie poplącze, wargi nie zaschną, a głos nie będzie zdradliwie chrypiał. - Nie przyszedłem tu analizować każdego wspomnienia sprzed twojej ery, tylko nauczyć się je chronić. - Ignoruję ostrzegawcze, drwiące błyski w jego oczach i odpowiadam mu zimnym, gniewnym spojrzeniem. To nie jego sprawa, kto był w moim życiu przed nim i jakie wywołał u mnie emocje; powinno go interesować tylko co, co robię i co zrobiłem po spotkaniu z nim, gdy zaczął wlewać we mnie kolejne nauki i wskazywać właściwą, szlachecką drogę.
Istnieje ogromna różnica między ciekawością a dociekliwością. Dociekliwość żąda wiedzy, pragnie poznania i wzbogacenia o kolejne doświadczenia. Ciekawość to zwykła fanaberia, niepowstrzymana i obrzydliwa potrzeba kroczenia prosto w stronę piekła. Bynajmniej nie tego prawdziwego – goszczącego jedynie zatwardziałych zwyrodnialców i okrutników – ale do jego przedsionka. Który choć stanowi jedynie namiastkę, wcale nie jest lepszy lokum. Zbiera się tam najgorszy proletariat, wyrzutki, jakich nie godzi się umieścić nigdzie innej. Nędzne złodziejaszki i podrzędni oszuści, lichwiarze i szalbierze, a pośród całego tego tałatajstwa również i plotkarze, wymyślający niestworzone historie i zaprawiający je idealną dawką nieprawdopodobieństwa, by uczynić je możliwymi. I nakłonić innych idiotów, by w nie wierzyli.
Nienawidzę wręcz tej ciekawości, która całkiem sprawnie rządzi życiem wielu. Separuję się od publiczności, nie udostępniam pospólstwu żadnych faktów i zamykam swą szlachecką egzystencję za spiżowymi wrotami, pokazując się jedynie w sytuacjach trywialnych, gdzie wszyscy traktowani są (pozornie) identycznie. Dzięki temu, że jak ognia unikam rozgłosu, wciąż udaje mi się zachować czystą kartę – gdybym szukał poklasku, zapewne już od dawna gniłbym w celi w Azkabanie i pozostałaby po mnie zaledwie pusta skorupa. Na szczęście zgrabnie lawiruję między światem, do którego należę i tym, z jakim nigdy nie chciałbym mieć styczności, unikając komentarzy i przenikając jak cień – obskurnymi korytarzami Munga, wspaniałymi holami wielkich rezydencji arystokratów czy też zatłoczonymi ulicami Londynu. Nie mogę sobie nic zarzucić – potrafię stać się niewidzialny, wtopić w otoczenie i zniknąć, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Dziwię się więc niezmiernie reakcjom Colina, które instynktownie wyczuwam jeszcze przed jego wybuchem. Nie zniżam się wszak do poziomu tych brudnych, wszawych kundli, których pokarmem są informacje wydzierane przemocą bądź podstępem. Nie rozpowiem przecież o jego eksperymentach, chociażby z uwagi, że sam brałem w nich udział. Nie zhańbię się obrzydliwym plotkarstwem – domeną kobiet, zbyt słabych, by otwarcie splunąć swemu przeciwnikowi w twarz. Mimo targającego mną gniewu udaje mi się opanować i w myślach nie przebijam już serca Colina zaostrzoną końcówką pióra. Wystarczy, że sycę się widokiem jego udręczonej twarzy i wiem, że wszystkie wspomnienia, jakie przed momentem wywlokłem na wierzch sprawiają mu nieopisany ból i wywołują w nim zamęt. Zanurzam się w jego umyśle ponownie; znowu delikatnie, ostrożnie, bez śladu wcześniejszej brutalności. Gwałtowność odchodzi w zapomnienie, gdy niemalże dryfuję, niesiony skłębionymi emocjami, uczuciami skondensowanymi w te najprostsze i najprymitywniejsze formy. Jestem dyskretny – moje skupienie osiąga maksimum, ponieważ nie chcę pozwolić, by Colin wyczuł mą obecność i zirytował się jeszcze bardziej. Wyciszam go, odnajdując wspomnienia, które muszą mu być miłe lub…obojętne. Mieszam jego myśli dowolnie, przeplatając te błahe i nieważne z fundamentalnymi (ów pamiętny sabat), tak, by w żaden sposób nie mógł pojąć, że to ja za tym stoję. Pogawędkę o Benjaminie utniemy sobie później – mogę wybaczyć, lecz nie zapomnę i zmiażdżę go, kiedy nadejdzie na to odpowiednia pora. Z uśmiechem na twarzy i lekkością w sercu, iż zemsta zostanie dopełniona a niedopowiedzenia między nami – znikną. Czy to nieodpowiednie, że roszczę sobie prawda do Colina, który na kolanach klął się i przysięgał, że należy do mnie? Wciąż nie potrafię pozbyć się tego palącego uczucia zdrady (i zazdrości?), przez którą krew w moich żyłach wrze, ciśnienie się podnosi, a pięści bezwiednie się zaciskają, gotowe do zadania ciosu za krzywoprzysięstwo. Jedyne pocieszenie odnajduję w tym, że wciąż mam go przed sobą, że laleczka nadal znajduje się w moich rękach, że nadal ochoczo spełnia rozkazy, że wznieca rebelie, że dowartościowuje się, choć nadal tylko podryguje na sznurkach zawieszonych u mych dłoni. Nieśpiesznie wychylam się z umysłu Colina, powracając do własnej świadomości, zostawiając mu jego świat, pewny, iż za chwilę tam wrócę – i pewny tego, że on sam mnie o to poprosi. I istotnie, wśród podłych bluzg oraz wulgarnych obelg, którymi pluje mimo mego upomnienia. Nie tracę nad sobą kontroli – oddycham równomiernie i powstrzymuję się przed trwałym ucieszeniem swego gościa i ach… niemalże uśmiecham się z wyższością, słysząc kolejne gniewne słowa. Lecz cała jego frustracja, cała złość, gniew oraz bunt, uczucia tak podobne do tych, które jeszcze chwilę wcześniej miotały również mną – znika, zapada się i nie istnieje. Colin (nie?)świadomie raczy mnie pochlebstwem, jakie wyjątkowo przełykam gładko a nawet… chcę ich więcej. Moja era. Pobrzmiewająca złotymi zgłoskami, zapisana złotymi literami, wieczna już epoka, uwieczniona w umęczonym obrazie człowieka, który siedzi tuż przede mną z obliczem pałającym nienawiścią. Oraz dobrze zamaskowaną prośbą, jakiej zapewne nie zamierzał odsłaniać i zostawiać na ma pastwę, lecz na to jest już stanowczo za późno.
-Przepraszałeś. Pamiętasz? – zwracam mu uwagę, wyłącznie w ten sposób podsumowując jego karygodny występek. I naraz uderza mnie myśl, jaka pozwala mi spojrzeć na sytuację z przymrużeniem oka. Czyżby Fawley, ten szczwany lis prowokuje mnie celowo? Mając w pamięci swoją karę, jaką pokornie przyjął z mych rąk ledwie miesiąc temu? Mierzę go czujnym spojrzeniem; kąciki ust lekko mi drgają. Nawet, jeśli to tylko moje przypuszczenia – owa egoistyczna wizja, stawiającą jedyną boską osobę (czyli mnie) w centrum świata Colina całkowicie studzi zapał przed bratobójstwem.
-Jeszcze raz – mówię, zostawiając mu swe słowo do swobodnej interpretacji. Ponawiam komendę przygotowania się do penetracji umysłu czy raczej lojalnie uprzedzam i ostrzegam, że następnym razem już nie będę tak pobłażliwy? Nie obchodzi mnie, jak to odczyta, niech zagubi się w niepewności, niech wije się wśród wątpliwości, byle tylko przez własną głupotę nie ukręcił sobie pętli na szyję i nie zmuszał mnie, bym wytrącił mu stołeczek spod nóg. Nie potrzebuję wisielców, ale zależy mi na nim żywym, z sercem dynamicznie tłoczącym krew, z iskrami buntu w ciemnych oczach, jak i z pokornym chyleniem głowy. Ponownie zatracam się w świadomości Colina, ponownie przesiewając jego wspomnienia, ponownie odszukując te nieistotne i zasłaniając się nimi, kiedy gmeram coraz głębiej, żeby odnaleźć sceny zakulisowe. Bawię się z Fawley’em w kotka i myszkę, niemalże uciekając przed nim, błądząc poplątanymi i złożonymi uliczkami jego umysłu. Filtruję każdą myśl i każde wspomnienie, na które się natykam, celowo wracając do tych szczególnie wstydliwych, wiedząc, iż ich demaskacja podziała na niego jak najsilniejszy katalizator. I wciąż oczekuję, oczekuję reakcji innej niż bierność, innej niż nieudolne próby wypchnięcia mnie poza nawias, innej niż zasłony dymne utworzone z najnudniejszych i najmniej interesujących wspomnień. Nie odczuwam jednak nic poza delikatnym naciskiem; dokuczliwa migrena, która jednak momentalnie rozpływa się w niebyt. Wraz ze mną, kiedy opuszczam myśli Colina (fizycznie; jestem więcej niż pewny, ba, jestem przekonany, że goszczę w nich często) i bezkompromisowo częstuję go Toujours Pour. W pękatej butelce majaczy już dno – a piję ją przecież wyłącznie z nim, a i wówczas zadowalamy się tylko jednym kieliszkiem.
Nienawidzę wręcz tej ciekawości, która całkiem sprawnie rządzi życiem wielu. Separuję się od publiczności, nie udostępniam pospólstwu żadnych faktów i zamykam swą szlachecką egzystencję za spiżowymi wrotami, pokazując się jedynie w sytuacjach trywialnych, gdzie wszyscy traktowani są (pozornie) identycznie. Dzięki temu, że jak ognia unikam rozgłosu, wciąż udaje mi się zachować czystą kartę – gdybym szukał poklasku, zapewne już od dawna gniłbym w celi w Azkabanie i pozostałaby po mnie zaledwie pusta skorupa. Na szczęście zgrabnie lawiruję między światem, do którego należę i tym, z jakim nigdy nie chciałbym mieć styczności, unikając komentarzy i przenikając jak cień – obskurnymi korytarzami Munga, wspaniałymi holami wielkich rezydencji arystokratów czy też zatłoczonymi ulicami Londynu. Nie mogę sobie nic zarzucić – potrafię stać się niewidzialny, wtopić w otoczenie i zniknąć, nie pozostawiając po sobie najmniejszego śladu.
Dziwię się więc niezmiernie reakcjom Colina, które instynktownie wyczuwam jeszcze przed jego wybuchem. Nie zniżam się wszak do poziomu tych brudnych, wszawych kundli, których pokarmem są informacje wydzierane przemocą bądź podstępem. Nie rozpowiem przecież o jego eksperymentach, chociażby z uwagi, że sam brałem w nich udział. Nie zhańbię się obrzydliwym plotkarstwem – domeną kobiet, zbyt słabych, by otwarcie splunąć swemu przeciwnikowi w twarz. Mimo targającego mną gniewu udaje mi się opanować i w myślach nie przebijam już serca Colina zaostrzoną końcówką pióra. Wystarczy, że sycę się widokiem jego udręczonej twarzy i wiem, że wszystkie wspomnienia, jakie przed momentem wywlokłem na wierzch sprawiają mu nieopisany ból i wywołują w nim zamęt. Zanurzam się w jego umyśle ponownie; znowu delikatnie, ostrożnie, bez śladu wcześniejszej brutalności. Gwałtowność odchodzi w zapomnienie, gdy niemalże dryfuję, niesiony skłębionymi emocjami, uczuciami skondensowanymi w te najprostsze i najprymitywniejsze formy. Jestem dyskretny – moje skupienie osiąga maksimum, ponieważ nie chcę pozwolić, by Colin wyczuł mą obecność i zirytował się jeszcze bardziej. Wyciszam go, odnajdując wspomnienia, które muszą mu być miłe lub…obojętne. Mieszam jego myśli dowolnie, przeplatając te błahe i nieważne z fundamentalnymi (ów pamiętny sabat), tak, by w żaden sposób nie mógł pojąć, że to ja za tym stoję. Pogawędkę o Benjaminie utniemy sobie później – mogę wybaczyć, lecz nie zapomnę i zmiażdżę go, kiedy nadejdzie na to odpowiednia pora. Z uśmiechem na twarzy i lekkością w sercu, iż zemsta zostanie dopełniona a niedopowiedzenia między nami – znikną. Czy to nieodpowiednie, że roszczę sobie prawda do Colina, który na kolanach klął się i przysięgał, że należy do mnie? Wciąż nie potrafię pozbyć się tego palącego uczucia zdrady (i zazdrości?), przez którą krew w moich żyłach wrze, ciśnienie się podnosi, a pięści bezwiednie się zaciskają, gotowe do zadania ciosu za krzywoprzysięstwo. Jedyne pocieszenie odnajduję w tym, że wciąż mam go przed sobą, że laleczka nadal znajduje się w moich rękach, że nadal ochoczo spełnia rozkazy, że wznieca rebelie, że dowartościowuje się, choć nadal tylko podryguje na sznurkach zawieszonych u mych dłoni. Nieśpiesznie wychylam się z umysłu Colina, powracając do własnej świadomości, zostawiając mu jego świat, pewny, iż za chwilę tam wrócę – i pewny tego, że on sam mnie o to poprosi. I istotnie, wśród podłych bluzg oraz wulgarnych obelg, którymi pluje mimo mego upomnienia. Nie tracę nad sobą kontroli – oddycham równomiernie i powstrzymuję się przed trwałym ucieszeniem swego gościa i ach… niemalże uśmiecham się z wyższością, słysząc kolejne gniewne słowa. Lecz cała jego frustracja, cała złość, gniew oraz bunt, uczucia tak podobne do tych, które jeszcze chwilę wcześniej miotały również mną – znika, zapada się i nie istnieje. Colin (nie?)świadomie raczy mnie pochlebstwem, jakie wyjątkowo przełykam gładko a nawet… chcę ich więcej. Moja era. Pobrzmiewająca złotymi zgłoskami, zapisana złotymi literami, wieczna już epoka, uwieczniona w umęczonym obrazie człowieka, który siedzi tuż przede mną z obliczem pałającym nienawiścią. Oraz dobrze zamaskowaną prośbą, jakiej zapewne nie zamierzał odsłaniać i zostawiać na ma pastwę, lecz na to jest już stanowczo za późno.
-Przepraszałeś. Pamiętasz? – zwracam mu uwagę, wyłącznie w ten sposób podsumowując jego karygodny występek. I naraz uderza mnie myśl, jaka pozwala mi spojrzeć na sytuację z przymrużeniem oka. Czyżby Fawley, ten szczwany lis prowokuje mnie celowo? Mając w pamięci swoją karę, jaką pokornie przyjął z mych rąk ledwie miesiąc temu? Mierzę go czujnym spojrzeniem; kąciki ust lekko mi drgają. Nawet, jeśli to tylko moje przypuszczenia – owa egoistyczna wizja, stawiającą jedyną boską osobę (czyli mnie) w centrum świata Colina całkowicie studzi zapał przed bratobójstwem.
-Jeszcze raz – mówię, zostawiając mu swe słowo do swobodnej interpretacji. Ponawiam komendę przygotowania się do penetracji umysłu czy raczej lojalnie uprzedzam i ostrzegam, że następnym razem już nie będę tak pobłażliwy? Nie obchodzi mnie, jak to odczyta, niech zagubi się w niepewności, niech wije się wśród wątpliwości, byle tylko przez własną głupotę nie ukręcił sobie pętli na szyję i nie zmuszał mnie, bym wytrącił mu stołeczek spod nóg. Nie potrzebuję wisielców, ale zależy mi na nim żywym, z sercem dynamicznie tłoczącym krew, z iskrami buntu w ciemnych oczach, jak i z pokornym chyleniem głowy. Ponownie zatracam się w świadomości Colina, ponownie przesiewając jego wspomnienia, ponownie odszukując te nieistotne i zasłaniając się nimi, kiedy gmeram coraz głębiej, żeby odnaleźć sceny zakulisowe. Bawię się z Fawley’em w kotka i myszkę, niemalże uciekając przed nim, błądząc poplątanymi i złożonymi uliczkami jego umysłu. Filtruję każdą myśl i każde wspomnienie, na które się natykam, celowo wracając do tych szczególnie wstydliwych, wiedząc, iż ich demaskacja podziała na niego jak najsilniejszy katalizator. I wciąż oczekuję, oczekuję reakcji innej niż bierność, innej niż nieudolne próby wypchnięcia mnie poza nawias, innej niż zasłony dymne utworzone z najnudniejszych i najmniej interesujących wspomnień. Nie odczuwam jednak nic poza delikatnym naciskiem; dokuczliwa migrena, która jednak momentalnie rozpływa się w niebyt. Wraz ze mną, kiedy opuszczam myśli Colina (fizycznie; jestem więcej niż pewny, ba, jestem przekonany, że goszczę w nich często) i bezkompromisowo częstuję go Toujours Pour. W pękatej butelce majaczy już dno – a piję ją przecież wyłącznie z nim, a i wówczas zadowalamy się tylko jednym kieliszkiem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Biblioteka powinna mnie uspokajać, zgromadzone wokół książki pomagać; powinienem czerpać siłę z otaczającej mnie wiedzy, z milionów słów zgromadzonych na kartach tomów, z miliardów liter i cyfr, które równymi rzędami zdobiły kolejne strony, układając się w wyrazy, zdania, akapity, tworząc rozdziały i całe powieści... a może wiersze? Choć to czysty obłęd, w tym momencie zacząłem zastanawiać się nad zawartością biblioteki Samaela; wiedziałem, że nie stroni od dobrej lektury, ale czy znałem jego gust? Wysublimowany, niebanalny, zaskakujący, może nieco abstrakcyjny, z wylewnym kontrastem; czy zaczytywał się w splamionych prostym, bezładnym językiem wierszach, czy też wyżej cenił poezję składną, piękną, z wyszukanymi zwrotami i rymami pieszczącymi ucho słuchacza i wzrok czytelnika? A proza? Czy fantastyczne, niespotykane historie tworzyły w jego wyobraźni obrazy, które nie pozwalały mu zasnąć w długie letnie noce? Czy wszystkie opowieści ucięły się gwałtownie po przekroczeniu progu dorosłości? Gonitwa myśli niepoukładanych, niepokornych, nieprzystojnych, niemoralnych: wszystko, co Samael wyszukiwał w mojej pamięci, każda nić wspomnień, za którą ciągnął z zadziwiającą delikatnością, każda wielka pajęczyna bólu, który chowałem w odmętach umysłu - wszystko to ucichło na moment, gdy skupiałem się na książkach. Gdy szukałem tytułów, które może znalazłbym gdzieś tu na półkach skrywających kolorowe, skórzane okładki. Gdy szukałem tytułów, które połączyłyby mnie z Samaelem nową nicią czegoś wspólnego, co moglibyśmy dzielić i co byłoby naszą kolejną tajemnicą. Prawie nie usłyszałem jego ostatnich słów; ostrzeżenia, które padło nagle, beznamiętnie, nie pozwalając mi się przygotować na kolejny atak. Chociaż tym razem wiedziałem, czego się spodziewać, wiedziałem, do czego będą dążyły jego macki i gdzie zapuści się pragnienie Samaela - ku mojemu zaskoczeniu skierował się zupełnie gdzie indziej. Nie odkrywał wspomnienia o Benjaminie na nowo - och, czyżbym poczuł ukłucie bólu, zazdrośnie wywołane przez Avery'ego na samo wspomnienie wielkoluda? - nie szukał kolejnych szczegółów mojej małej p r z y g o d y, lecz skierował się w miejsca, w których jeszcze nie był. I znów wydzierał mi pamięć kawałek po kawału, mimo że chroniłem ją z całych sił; mimo że starałem się najmocniej, jak tylko potrafiłem, schować przed nim kolejne wspomnienia i kolejne informacje. Bezwartościowe dla niego, mało ważne dla mnie, ale przez sam fakt, że były m o j e, czułem się za nie odpowiedzialny. Tym bardziej więc rosła moja irytacja, tym większe więc czułem zdenerwowanie, że Samael panoszy się tam zupełnie jak u siebie, jakby był w swoim własnym umyśle i przekładał myśli z jednej szuflady do drugiej. Ta nie pasuje do wspomnień z dzieciństwa, przenieśmy ją więc do późniejszego okresu. Gdyby wszystko było takie proste! Zaszufladkować, zapomnieć, odkurzyć od czasu do czasu... Samael pokazywał mi teraz, że na nic były moje starania, by zapomnieć o przeszłości i żyć teraźniejszością. Im bardziej próbowałem go wyprzeć - i nawet jeśli czasami czułem, że moje starania przynoszą efekty - to ulegałem nie tyle napastnikowi wdzierającemu się w mój umysł, bo sobie samemu. Ulegałem mojemu pragnieniu, by przeżyć na nowo tamte wspomnienia, by przypomnieć sobie czas, który chciałem zapomnieć. Ulegałem własnej słabości. Lecz przynajmniej wiedziałem, gdzie tkwi mój problem; wiedziałem, nad czym muszę pracować w samotności, zanim podejmiemy z Samaelem kolejne próby. Nie będę dobrym oklumentą, jeśli wciąż będę wracał do przeszłości i jeśli nie rozprawię się z nią raz na zawsze. Nie byłem nawet na niego zły, że wydarł mi wspomnienie o Benjaminie. Nie byłem zły, ale i nie potrafiłem mu p o d z i ę k o w a ć; powróciłem więc do tonu obojętności, patrząc na niego bez emocji, które gwałtownie targały mną chwilę wcześniej. A kiedy się odezwałem, sięgając po kielich z alkoholem, w moim głosie nie brzmiał ani wyrzut, ale nie brzmiało również zadowolenie.
z/t x2
z/t x2
1 listopada (Colin nie może beze mnie żyć)
W swoim życiu przeżyłem niejedną rewolucję. Mugolska wojna nie wstrząsnęła wprawdzie moim światem, nie przekazała przesłanek ideologicznych i nie wpłynęła na mnie w żaden sposób, lecz to załamanie się wszelkich wartości nie dotyczyło bezpośrednio mnie. Działo się obok. Smak wyniszczającej rewolucji poznałem nieco później. Ogień trawił mnie do reszty, gdy widziałem nagie ciało mojej matki i targały mną dreszcze pożądania, tak silne, jak agonalne skurcze i żałosne podrygi mugolskich żołnierzy. Iskra zapalna wznieciła pożar, który rozprzestrzenił się błyskawicznie i… zaprowadził nowy ład. Rewolta odniosła zwycięstwo, byłem (i nadal jestem, gdy pomyślę o tej chwili) szalenie dumny ze swojej odwagi. Ponieważ w takich i nie innych kategoriach to postrzegam.
Kolejny przewrót; bunt przeciwko wszystkiemu, morderstwo z zimną krwią, zbrukanie sumienia grzechem straszliwym, który jednak nigdy mi nie ciążył. Ot, błahostka konieczna do osiągnięcia pełnego sukcesu. Cel uświęca środki, bez zastrzeżeń wierzyłem w słuszność tego porzekadła i nie zawahałam się ani na chwilę, gdy torowałem mojemu dziecku, które kochałem od momentu poczęcia drogę do zaszczytów i godności noszenia mego nazwiska.
Ostatnie powstanie miało charakter nieco odmienny i nie przebiegało równie gwałtownie. Wręcz muszę przyznać: zgoła różnie i niepodobnie do pozostałych wydarzeń, jednoznacznie nakreślających bieg mego życia. Dlaczego więc poznanie Colina uważam za jedno z tych fundamentalnych momentów? Wbrew pozorom nasza znajomość nie obfituje przecież w wyrazy sympatii, opierając się prędzej na wzajemnych, choć i nierównych korzyściach. A jednak jest jedną z głównych osi, wokół których się obracam całkiem dobrowolnie. Kierując się chłodną logiką, powinienem raczej usilnie starać się zrozumieć ten powód i rozgryźć fakt, czy rzeczywiście – jak do tej pory mi się zdawało – przyciągam Colina do siebie, czy może dzieje się rzecz wręcz odwrotna – i to ja stanowię podmiot naszej osobliwej gry? Mocno w tą wątpiłem – znałem siebie, znałem też jego – i nie wahałbym się stwierdzić, iż może nawet lepiej niż on sam znał siebie. Miałem go wszak do dyspozycji nieustannie, widywałem go obdartego, oddartego, obnażonego, nagiego i potrafiłem spojrzeć nań ze stosownym dystansem. Którego jemu brakowało, by mógł ocenić siebie stosownie i posiadać sądy zupełnie obiektywne.
Nic zaś nie stało na przeszkodzie, bym to ja wydawał werdykty. I sądziłem surowo, musząc potraktować go niemalże jak małą, rozkapryszoną dziewczynę, która tupiąc nóżką, nie dostała tego, czego chciała. Początkowo nie wierzyłem, że to mój przyjaciel dał taki popis charakteru, lecz cierpkie słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, iż jednak się nie myliłem. I tak o to nadchodziła kolejna rewolucja, w której stałem po przeciwnej barykady. Ogień najlepiej zwalczać ogniem – czyż nie powinienem pójść za ciosem i samemu zademonstrować Colinowi iście kobiece fanaberie? Może wówczas by oprzytomniał i doszedł do wniosku, iż jego zachowanie absolutnie nie licuje z pozycją oraz sprowadza go do podrzędnej rangi infantylnego niedorostka? Nie potrafiłem jednak zdobyć się na to – ktoś z naszej dwójki musiał okazać odrobinę rozsądku i oczywiście, padało na mnie. Nie mogłem zmusić się wcale do okazania Colinowi zrozumienia, aczkolwiek dawałem mu szansę na wyjaśnienie tego zajścia. Niczym synowi marnotrawnemu (po raz kolejny) pozwalałem na powrót; niech się wyżali, niech pogdera, jak paskudnie go potraktowałem… i niech wreszcie zamilknie i ochłonie, ponieważ nawet moja cierpliwość ma swoje granice.
Spotykamy się jakby nic się nie stało, odbywając nasz cotygodniowy rytuał. Między nami panuje jednak cisza, w której napięcie aż drży, jakby najdrobniejszy szelest czy szept, mógł zdetonować silny ładunek wybuchowy. Fantomowa żelazna kurtyna odgradza nas od siebie, gdy piorunujemy się wzrokiem, czekając, kto pierwszy rzuci rękawicę. Wiem, że to on ma potrzebę zademonstrowania mi swojego rozżalenia, smutku, wiem, że czuje się odrzucony, że myśli, że nie podzieliłem się z nim tym sekretem wcześniej, ponieważ nie darzę go zaufaniem. I to ja muszę go z tego błędu wyprowadzić i nie dopuścić, by nadal się dąsał i stroił fochy, krzyżując ręce na piersiach, irytująco milcząc, odpowiadając co najwyżej monosylabami. Dostrzegam teraz, że to zachowanie jest wręcz nieznośne i wolę już, kiedy ten narwaniec wykrzykuje obelgi pod mym adresem (za co stosownie do treści go napominam), niż gdy uparcie wpatruje się w przestrzeń, rzucając mi to nieme wyzwanie. Nie zawiodę go i zagram w jego grę, jednak wynik stracie nie będzie oczywisty. Oboje poniesiemy straty – ogromne, stąd nasz triumf (oboje go uświęcimy) stanie się zwycięstwem pyrrusowym. Trzeba ponosić ofiary – z tym zawsze się zgodzę – oraz umieć je oddawać. Colin może i nie zasługuje na taką wyrozumiałość z mej strony, ale staram się. W końcu jest tylko człowiekiem.
-Długo jeszcze zamierzasz zachowywać się jak kobieta przed menstruacją? – pytam zrezygnowanym tonem, ponieważ daję mu tym samym do zrozumienia, że kwestia została podjęta do otwartej dyskusji. Niewątpliwe to ja mam rację, jednakowoż, jako wytrawny dyplomata, wiem, kiedy powinienem się wstrzymać i wyciągnąć z tego korzyści większe, niźli z dalszej krwawej rozprawy.
W swoim życiu przeżyłem niejedną rewolucję. Mugolska wojna nie wstrząsnęła wprawdzie moim światem, nie przekazała przesłanek ideologicznych i nie wpłynęła na mnie w żaden sposób, lecz to załamanie się wszelkich wartości nie dotyczyło bezpośrednio mnie. Działo się obok. Smak wyniszczającej rewolucji poznałem nieco później. Ogień trawił mnie do reszty, gdy widziałem nagie ciało mojej matki i targały mną dreszcze pożądania, tak silne, jak agonalne skurcze i żałosne podrygi mugolskich żołnierzy. Iskra zapalna wznieciła pożar, który rozprzestrzenił się błyskawicznie i… zaprowadził nowy ład. Rewolta odniosła zwycięstwo, byłem (i nadal jestem, gdy pomyślę o tej chwili) szalenie dumny ze swojej odwagi. Ponieważ w takich i nie innych kategoriach to postrzegam.
Kolejny przewrót; bunt przeciwko wszystkiemu, morderstwo z zimną krwią, zbrukanie sumienia grzechem straszliwym, który jednak nigdy mi nie ciążył. Ot, błahostka konieczna do osiągnięcia pełnego sukcesu. Cel uświęca środki, bez zastrzeżeń wierzyłem w słuszność tego porzekadła i nie zawahałam się ani na chwilę, gdy torowałem mojemu dziecku, które kochałem od momentu poczęcia drogę do zaszczytów i godności noszenia mego nazwiska.
Ostatnie powstanie miało charakter nieco odmienny i nie przebiegało równie gwałtownie. Wręcz muszę przyznać: zgoła różnie i niepodobnie do pozostałych wydarzeń, jednoznacznie nakreślających bieg mego życia. Dlaczego więc poznanie Colina uważam za jedno z tych fundamentalnych momentów? Wbrew pozorom nasza znajomość nie obfituje przecież w wyrazy sympatii, opierając się prędzej na wzajemnych, choć i nierównych korzyściach. A jednak jest jedną z głównych osi, wokół których się obracam całkiem dobrowolnie. Kierując się chłodną logiką, powinienem raczej usilnie starać się zrozumieć ten powód i rozgryźć fakt, czy rzeczywiście – jak do tej pory mi się zdawało – przyciągam Colina do siebie, czy może dzieje się rzecz wręcz odwrotna – i to ja stanowię podmiot naszej osobliwej gry? Mocno w tą wątpiłem – znałem siebie, znałem też jego – i nie wahałbym się stwierdzić, iż może nawet lepiej niż on sam znał siebie. Miałem go wszak do dyspozycji nieustannie, widywałem go obdartego, oddartego, obnażonego, nagiego i potrafiłem spojrzeć nań ze stosownym dystansem. Którego jemu brakowało, by mógł ocenić siebie stosownie i posiadać sądy zupełnie obiektywne.
Nic zaś nie stało na przeszkodzie, bym to ja wydawał werdykty. I sądziłem surowo, musząc potraktować go niemalże jak małą, rozkapryszoną dziewczynę, która tupiąc nóżką, nie dostała tego, czego chciała. Początkowo nie wierzyłem, że to mój przyjaciel dał taki popis charakteru, lecz cierpkie słowa utwierdziły mnie w przekonaniu, iż jednak się nie myliłem. I tak o to nadchodziła kolejna rewolucja, w której stałem po przeciwnej barykady. Ogień najlepiej zwalczać ogniem – czyż nie powinienem pójść za ciosem i samemu zademonstrować Colinowi iście kobiece fanaberie? Może wówczas by oprzytomniał i doszedł do wniosku, iż jego zachowanie absolutnie nie licuje z pozycją oraz sprowadza go do podrzędnej rangi infantylnego niedorostka? Nie potrafiłem jednak zdobyć się na to – ktoś z naszej dwójki musiał okazać odrobinę rozsądku i oczywiście, padało na mnie. Nie mogłem zmusić się wcale do okazania Colinowi zrozumienia, aczkolwiek dawałem mu szansę na wyjaśnienie tego zajścia. Niczym synowi marnotrawnemu (po raz kolejny) pozwalałem na powrót; niech się wyżali, niech pogdera, jak paskudnie go potraktowałem… i niech wreszcie zamilknie i ochłonie, ponieważ nawet moja cierpliwość ma swoje granice.
Spotykamy się jakby nic się nie stało, odbywając nasz cotygodniowy rytuał. Między nami panuje jednak cisza, w której napięcie aż drży, jakby najdrobniejszy szelest czy szept, mógł zdetonować silny ładunek wybuchowy. Fantomowa żelazna kurtyna odgradza nas od siebie, gdy piorunujemy się wzrokiem, czekając, kto pierwszy rzuci rękawicę. Wiem, że to on ma potrzebę zademonstrowania mi swojego rozżalenia, smutku, wiem, że czuje się odrzucony, że myśli, że nie podzieliłem się z nim tym sekretem wcześniej, ponieważ nie darzę go zaufaniem. I to ja muszę go z tego błędu wyprowadzić i nie dopuścić, by nadal się dąsał i stroił fochy, krzyżując ręce na piersiach, irytująco milcząc, odpowiadając co najwyżej monosylabami. Dostrzegam teraz, że to zachowanie jest wręcz nieznośne i wolę już, kiedy ten narwaniec wykrzykuje obelgi pod mym adresem (za co stosownie do treści go napominam), niż gdy uparcie wpatruje się w przestrzeń, rzucając mi to nieme wyzwanie. Nie zawiodę go i zagram w jego grę, jednak wynik stracie nie będzie oczywisty. Oboje poniesiemy straty – ogromne, stąd nasz triumf (oboje go uświęcimy) stanie się zwycięstwem pyrrusowym. Trzeba ponosić ofiary – z tym zawsze się zgodzę – oraz umieć je oddawać. Colin może i nie zasługuje na taką wyrozumiałość z mej strony, ale staram się. W końcu jest tylko człowiekiem.
-Długo jeszcze zamierzasz zachowywać się jak kobieta przed menstruacją? – pytam zrezygnowanym tonem, ponieważ daję mu tym samym do zrozumienia, że kwestia została podjęta do otwartej dyskusji. Niewątpliwe to ja mam rację, jednakowoż, jako wytrawny dyplomata, wiem, kiedy powinienem się wstrzymać i wyciągnąć z tego korzyści większe, niźli z dalszej krwawej rozprawy.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wymknąłem się z sali balowej po cichu, bez rozgłosu - pierw zaczepiony przez Lornego, od którego uwolniłem jednak szybko, zostawiając go w ramionach narzeczonej; potem czując na sobie wzrok Samaela. Którego nie chciałem oglądać, nie chciałem słyszeć, nie chciałem czuć jego obecności tuż przy sobie, bo przypominałaby mi o klęsce i porażce, jakiej przed chwilą doznałem z jego rąk, a o której on sam zapewne nawet nie wiedział. Nie wiedział, ile dla mnie znaczy on sam, ile znaczy jego zaufanie, ile znaczy nadzieja i wiara, jaką we mnie pokładał, gdy brał mnie pod swoje skrzydła, ucząc wszystkiego od podstaw i nie irytując się przy każdym moim potknięciu. Byłem głupcem wierząc, że to zainteresowanie moją osobą wypływa nie tylko z czystej ciekawości, czy brudną glinę da się przerobić na szlachecki wyrób; wierząc, że Samael widzi we mnie coś więcej, niż przygodnego pariasa, pragnącego wrócić na piedestał i szukającego protektora; że darzy mnie z a u f a n i e m na tyle dużym, by nie postawić mnie przed faktem dokonanym, ogłaszając wszem i wobec swoje zaręczyny i tym samym zrównując mnie ze wszystkimi, którzy znajdowali się wtedy na sali. Upokorzył mnie i podeptał tę część mojej dumy, która należała wyłącznie do niego; przekroczył granicę, którą dla niego otworzyłem oddając mu swoje posłuszeństwo, lecz uczynił to w sposób tak brutalny i bolesny, że nie widziałem w nim już szlachcica, któremu z radością oddałem swoje usługi. Owszem - tamten Samael był wyniosły, arogancki, zimny, wyprany z emocji, które mną targały w sposób wręcz groteskowy, był pewny siebie i przewidujący. Niczym nie różnił się od tego, który kilkanaście minut wcześniej ogłaszał światu swoje zaręczyny. A jednak był kimś zupełnie innym. Nie był już m o i m Samaelem, któremu ufałem na tyle, by wpuścić go w swój umysł i pokazać każdy sekret trzymany w jego zakątkach. Nawinie myślałem, że nasza znajomość - utrwalona psychiczną zależnością i fizycznym pragnieniem, lecz jak widać tylko z mojej strony - jest silna na tyle, by i on odwdzięczył mi się dokładnie tym samym: zaufaniem. Zdrada była stokroć mocniejsza z samej istoty rzeczy, której dotyczyła - kobiety. Dziewczyna młoda, płocha, najwyraźniej mocno zaskoczona całym wydarzeniem, okazała się ważniejsza ode mnie; istotniejsza od kogoś, kto oddał Samaelowi swoje ciało i zaprzedał duszę.
Wyszedłem z balu po cichu, lecz z wściekłością pulsującą wraz z rytmem serca i z gniewem wypełniającym moje żyły. Nie chciałem usprawiedliwiać Avery'ego, nie szukałem wytłumaczeń, które mogłyby go wybielić, nie próbowałem znajdować wymówek, dla których postanowił zignorować naszą relację na rzecz zwykłej, bezużytecznej dziewczyny, która miała być wyłącznie rozpłodowym materiałem, odstawionym potem w zapomnienie. Tak, co do tego byłem pewien - Samael nie był zdolny, by pokochać kobietę i jego piękne słowa o miłości, piękna zaręczynowa oprawa i gest, który wzruszył niejedną niewiastę zebraną na sali, były dla mnie tylko pustymi znakami pod publikę. Nie kochał jej, nie darzył żadnym uczuciem prócz niechęci - a być może i nienawiści - ale mimo to postawił ją wyżej ode mnie. Uczynił młodą, nieopierzoną dziewuchę kimś ważniejszym niż ja, dobitnie dając mi do zrozumienia, że byłem dla niego nikim mimo wszystkiego, co dla niego poświęciłem; mimo grzechów, które popełniałem dla jego kaprysu. Byłem wściekły, zagniewany, byłem zraniony i stłamszony brutalną prawdą, która dotarła do mnie niespodziewanie, rzucona mi na ramiona niczym kamień oddany w opiekę Syzyfowi. I nie potrafiłem myśleć o niczym innym przez kolejne godziny, gdy bez celu kręciłem się po ogrodach posiadłości Averych, wyczekując ranka i obserwując, jak noc zamienia się w świt, świt w dzień, a ten ostatni powoli rozkwita kolejnymi minutami, racząc mnie siąpiącym, listopadowym deszczem. Do gniewu i wściekłości dołączyło jeszcze przenikliwe zimno i przemoknięte ubranie, ale ani przez myśl mi nie przyszło, by chronić się przez chłodem i deszczem jakimś zaklęciem. Chciałem marznąć i chciałem moknąć, aby dostąpić oczyszczenia, którego potrzebowałem równie mocno, jak kolejnych haustów powietrza. Chciałem zabrudzić jego cholerny, miękki dywan wodą skapującą z mojego ubrania i błotem z butów, które zostawiały ślady irytująco odciskające się na nieskazitelnym materiale. Chciałem milczeć, aby pokazać mu, że nie m u s z ę już darzyć go szacunkiem i okazywać mu swojego oddania; że zwolnił mnie z tej obietnicy kilka godzin temu, przecinając gruby, gordyjski węzeł. Więc marzłem, mokłem, brudziłem i milczałem. I patrzyłem w oczy Samaela, który mnie zranił, a teraz wydawał się zupełnie beztrosko podchodzić do całej sprawy - udając że nic się nie stało, czy faktycznie tak uważał? Milczę więc wymownie, zgrzytając zębami, aż rozbolała mnie szczęka i nie spuszczając z Avery'ego swojego wzroku, jak orzeł polujący na swoją ofiarę, którą wypatrzył wśród drzew i jak myśliwy, który zasadził się na sarnę, gotów powalić ją jednym celnym strzałem.
Wyszedłem z balu po cichu, lecz z wściekłością pulsującą wraz z rytmem serca i z gniewem wypełniającym moje żyły. Nie chciałem usprawiedliwiać Avery'ego, nie szukałem wytłumaczeń, które mogłyby go wybielić, nie próbowałem znajdować wymówek, dla których postanowił zignorować naszą relację na rzecz zwykłej, bezużytecznej dziewczyny, która miała być wyłącznie rozpłodowym materiałem, odstawionym potem w zapomnienie. Tak, co do tego byłem pewien - Samael nie był zdolny, by pokochać kobietę i jego piękne słowa o miłości, piękna zaręczynowa oprawa i gest, który wzruszył niejedną niewiastę zebraną na sali, były dla mnie tylko pustymi znakami pod publikę. Nie kochał jej, nie darzył żadnym uczuciem prócz niechęci - a być może i nienawiści - ale mimo to postawił ją wyżej ode mnie. Uczynił młodą, nieopierzoną dziewuchę kimś ważniejszym niż ja, dobitnie dając mi do zrozumienia, że byłem dla niego nikim mimo wszystkiego, co dla niego poświęciłem; mimo grzechów, które popełniałem dla jego kaprysu. Byłem wściekły, zagniewany, byłem zraniony i stłamszony brutalną prawdą, która dotarła do mnie niespodziewanie, rzucona mi na ramiona niczym kamień oddany w opiekę Syzyfowi. I nie potrafiłem myśleć o niczym innym przez kolejne godziny, gdy bez celu kręciłem się po ogrodach posiadłości Averych, wyczekując ranka i obserwując, jak noc zamienia się w świt, świt w dzień, a ten ostatni powoli rozkwita kolejnymi minutami, racząc mnie siąpiącym, listopadowym deszczem. Do gniewu i wściekłości dołączyło jeszcze przenikliwe zimno i przemoknięte ubranie, ale ani przez myśl mi nie przyszło, by chronić się przez chłodem i deszczem jakimś zaklęciem. Chciałem marznąć i chciałem moknąć, aby dostąpić oczyszczenia, którego potrzebowałem równie mocno, jak kolejnych haustów powietrza. Chciałem zabrudzić jego cholerny, miękki dywan wodą skapującą z mojego ubrania i błotem z butów, które zostawiały ślady irytująco odciskające się na nieskazitelnym materiale. Chciałem milczeć, aby pokazać mu, że nie m u s z ę już darzyć go szacunkiem i okazywać mu swojego oddania; że zwolnił mnie z tej obietnicy kilka godzin temu, przecinając gruby, gordyjski węzeł. Więc marzłem, mokłem, brudziłem i milczałem. I patrzyłem w oczy Samaela, który mnie zranił, a teraz wydawał się zupełnie beztrosko podchodzić do całej sprawy - udając że nic się nie stało, czy faktycznie tak uważał? Milczę więc wymownie, zgrzytając zębami, aż rozbolała mnie szczęka i nie spuszczając z Avery'ego swojego wzroku, jak orzeł polujący na swoją ofiarę, którą wypatrzył wśród drzew i jak myśliwy, który zasadził się na sarnę, gotów powalić ją jednym celnym strzałem.
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Biblioteka
Szybka odpowiedź