Wydarzenia


Ekipa forum
Biblioteka
AutorWiadomość
Biblioteka [odnośnik]18.01.16 17:19
First topic message reminder :

Biblioteka

-  


[bylobrzydkobedzieladnie]


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.


Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 19.05.16 10:33, w całości zmieniany 2 razy
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery

Re: Biblioteka [odnośnik]16.02.16 22:27
Siedząc naprzeciwko zagniewanego Colina wyczuwam wyraźnie buchające od niego rozgoryczenie. Fala negatywnych emocji uderza we mnie ze zdwojoną siłą, a ja przyjmuję owo natarcie, nie unosząc nad sobą nawet tarczy, aby się bronić. Nie zasługuję na takie lekceważenie, lecz Fawley zasługuje na wyrozumiałość. Okazuję mu ogromne względy, dlatego, że jest moim przyjacielem i tylko i wyłącznie dlatego toleruję jego pożałowania godne wystąpienie. Frustracja widoczna w jego oczach, w ściągniętych ustach, w delikatnym marszczeniu brwi przyprawia mnie – na litość Salazara – o nieznaczne wyrzuty sumienia (?) Leciutkie ukłucia, niezidentyfikowane podszepty, jakich jeszcze nigdy nie doświadczyłem, które są dla mnie czymś zupełnie nowym, obcym.
Czymś, z czym nie chcę się mierzyć.
Czymś, z czym nie chcę już nigdy mieć do czynienia.
W ciągu trzech barwnych dekad swego życia zadręczyłem wiele istnień. Stałem się wybitnym katem, wprawianym w swym fachu od maleńkości. Będąc pacholęciem w kołysce, obdarzonym niezwykłą siłą niczym półbóg, tak jak Herakles zadusił zdradliwe węże, tak i ja swoim pierwszym oddechem z wysiłkiem wyrwanym z maleńkich płuc, uśmierciłem każde święte przykazanie. Patrząc w lustro widzę
niezwyciężonego mocarza pozbawionego słabości. Mordercę, pozbawiającego moralności ostatniego tchnienia, łaskawie dobijającego zwłoki, drgające w ostatnich, przedśmiertnych konwulsjach. Nie znam litości, może nawet nie posiadam uczuć, a moje serce to tylko i wyłącznie mięsień, bezrozumnie pompujący błękitną krew i tłoczący żyłami życie. Szklana tafla z nieskalanym wizerunkiem szpeci jednak jedna rysa, niemalże symetryczna; pęknięcie idealnie pośrodku i dzielące mą postać na dwie równe(?) części. Smakuję w tej chwili człowieczeństwa, ucząc się od Colina i doznając porażającej me ciało goryczy. Szepty zatruwają umysł, równomiernie rozchodzące się ukłucia docierają do każdego zakamarka mego organizmu, przeżerając mnie na wylot. Doznaję oczyszczenia, które spływa na mnie wraz z niemym oskarżeniem Colina – który nie śmie wypowiedzieć go na głos?
Pragnie udowodnienia mej winy, pragnie nade mną sądu, wyroku oraz kary, lecz odcina się od procesu i umywa ręce, składając sprawiedliwość w moje (?) ręce. Mimo wszystko, trawa wiernie u mego boku – dlaczego? Czyż nie doznaje z moich rąk krzywd? Czyż nieustanie nie wystawiam go na próby? Czyż nie zagarniam dla siebie wszystkiego, co może mi dać, nie oferując w zamian absolutnie nic? Czyż nie rozporządzam jego ciałem i duszą, wciąż pozostając dla niego enigmatyczną zagadką? Czynię to z premedytacją i dotąd nie widziałem w swych poczynaniach winy. Aż do teraz, kiedy mój protegowany rzeczywiście czuje się dotknięty. Ociekający wodą wygląda szczególnie żałośnie, lecz to nie listopadowy deszcz i krople brunatnego błota spływające z nogawek jego spodni i znaczących szlak, który przebył na miękkim dywanie przykuwa moją uwagę. Nagła zmiana – drobna i nieuchwytna, dla kogoś, kto dobrze nie zna Colina zapewne niezauważalna.
Cisza wypełniająca gęste powietrze niczym misę, bunt oraz rozczarowanie – może w jego oczach zaskrzą się łzy, pośpiesznie otarte wierzchem dłoni? Nie chcę na to patrzeć, przykre poczucie winy za jego rozbicie ponownie rozsadza moją czaszkę niewyobrażalnym bólem. Który usiłuję zakamuflować surowym wejrzeniem, drwiącym uśmiechem i sarkastycznym słowem, jednak tym razem Fawley swoim uporem doprowadza do tego, że przełamuję swoją beznamiętność i wkraczam z nim w bezpośrednią interakcję.
-Jesteś zazdrosny? – pytam spokojnie, choć mam ochotę krzyczeć i wrzaskami zburzyć fasadę, za jakiej bezpiecznymi murami schronił się Colin. Powstrzymuję się jednak i patrzę mu prosto w zagniewane oczy. Dostrzegam nagle dużo więcej – teraz, nieco pociemniałe, przypominają kolorem wzburzone morze – przypominają moje oczy i odbija się w nich równie wielka wewnętrzna rozterka, jaką może odczytać także z mego oblicza. Wyjątkowo.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]20.02.16 22:08
Milczę. I po raz pierwszy od bardzo dawna czuję, że milczenie mnie wyzwala; jest w nim coś urzekającego, co sprawia, że cisza panująca między nami wyraża więcej niż nawet najpiękniejsze, najlepiej dobrane słowa. Cisza jest wymowna, konkretna, nie szuka odpowiednich określeń, bo sama jest najwspanialszym z nich. Ja i cisza. Ja i spojrzenie Samaela, badawcze, czujne, zaciekawione. Ocenia mnie? Zastanawia się, gdzie popełnił błąd? A może przeprowadza szybki rachunek sumienia, próbując przyznać mi rację? Nie, ta ostatnia myśl jest zbyt absurdalna nawet dla mojej szalonej wyobraźni, która podpowiada mi teraz przeróżne scenariusze. Może to jest właśnie ten przełom, o którym wspominał wielokrotnie Samael; przełom, którzy uczyni mnie ze zwykłego śmiertelnika niemalże boga; niemalże równego samemu mistrzowi. Może właśnie teraz pojmę prawdziwą istotę bycia szlachcicem, który sięga po nieosiągalne i nie ogląda się ani w przeszłość, ani nie patrzy w przyszłość, a ludzie stają się dla niego tylko marionetkami potrzebnymi do osiągnięcia celu. Za dużo pytań, za mało odpowiedzi... za mało tych, które byłyby odpowiedziami sensownymi, a nie jedynie przypuszczeniami, nie poszlakami, które łatwo było zgnieść prostą prawdą. W tej ciszy jest coś wspaniałego. Jest siła i potęga, którą odczuwam - czy jestem już szaleńcem, który rości sobie prawo do d y s p o n o w a n i a Samaelem i pogrywania jego osobą, jakby to on był teraz uwięziony na sznurkach mojej zachcianki? Milczenie między nami nie jest milczeniem złym, wypełnionym nienawiścią i pragnieniem zemstym; owszem - rozdrażnienie, rozczarowanie, poczucie zdrady i krzywdy, nawet gniew, stopniowo już gasnący, wszystko kumulujące się w jedno, ale nie nie ma w tym nic złego. To przecież ludzkie uczucia... a ja nadal jestem człowiekiem, choć uparcie dążącym do boskości, którą przede mną otworzono. Patrzę więc chłodnym, zdystansowanym spojrzeniem, tak różnym od tych wszystkich spojrzeń, które miałem opanowane do perfekcji. Uczę się nowości. Uczę się być Samaelem.
- Jestem tobą zawiedziony - mówię krótko, tak jak on mówił wielokrotnie. Nie trzeba przecież wielu słów, aby wyrazić to, co musi być wyrażone; resztę można zachować dla siebie i stłumić potrzebę powiedzenia wszystkiego, może nawet powiedzenia za dużo. Nie po słowach ich poznacie, lecz po czynach - a ja czyniłem właśnie to, czego nauczył mnie Samael. Odgradzałem się od rzeczywistości, która była jedynie tłem dla moich uczynków, mających się od dzisiaj zapisywać wyłącznie na moje konto. Nie była mi już potrzebna protekcja Samaela, a raczej - nie chciałem już tej protekcji, ufając w swoje własne siły i umiejętności, w swoje doświadczenie, które zbudowałem dzięki niemu. Wciąż wiele mu zawdzięczałem, wciąż winien mu byłem szacunek i oddanie, wciąż wiązała mnie z nim złożona przysięga... i zależność emocjonalna, zależność fizyczna, od której nie chciałem się uwolnić. Ale smycz, którą mi założył, chciałem teraz nosić dobrowolnie, nie z przymusu. Rzeczy, których miałem dokonywać, chciałem robić samodzielnie - biorąc za nie pełną odpowiedzialność, bez chronienia się za silnym, przerażającym nazwiskiem mojego mistrza. Chłód w moich oczach nie był więc chłodem odrzucenia i odtrącenia, lecz chłodem triumfu, który właśnie przeżywałem, dopuszczając do siebie myśl, że oto spełnia się moje marzenie szlacheckiej niezależności. Podły w y s t ę p e k Samaela wciąż boleśnie drażnił moje zaufanie do niego, wciąż ranił moją świadomość poczucia własnej wartości, ale jednocześnie wskazywał wyraźnie, że i ja, i Samael byliśmy dwoma oddzielnymi bytami, złączonymi jedynie silną więzią zależności. Bez tej więzi wciąż mogliśmy istnieć - obaj wzbogaceni tym wspaniałym doświadczeniem i obaj silniejsi wspólnymi dokonaniami - lecz w zupełnie innej konfiguracji niż dotychczas. Już nie zależności, ale współistnienia.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Biblioteka [odnośnik]21.02.16 14:33
Wyrównuję oddech. Wyciszam się i uspokajam, porządkując myśli, jakby przeprowadzał archiwizację starych dokumentów. Umysł poddaje się moim zabiegom, nie sprzeciwia mi się i pozostaje posłuszny (lecz nie bierny), dostosowując się do każdej komendy i każdego żądania. A więc wyplenienia niedorzecznej emocjonalności, jaka szarżuje we mnie i truje mnie od środka, powodując reakcje niecodzienne i wręcz niedorzeczne. Obserwując, jak Colin rośnie w siłę przejmuje mnie jednocześnie duma, jak i niepokój. Patrzyłem, jak nieporadnie stawiał pierwsze kroki w świecie szlachectwa, uczyłem go właściwej arystokracie postawy, bezlitośnie łajałem za najmniejsze potknięcie i każde pochylenie głowy w kierunku kogoś, kto na jego ukłon absolutnie nie zasłużył, by nareszcie móc zaprezentować swe dzieło światu. Długo trzymane w zamknięciu, pieczołowicie rzeźbione, dopieszczane z niebywałą dbałością o szczegóły i wykończone – z pietyzmem.
Colin jest gotwy. Ironia losu, iż pojmuję to dopiero w chwili, kiedy ośmiela się wystąpić przeciw mnie. Nie żartobliwie, nie wulgarnie, nie agresywnie. Chce ode mnie szczerości i tego obawiam się najbardziej. Nadejścia momentu, w którym Fawley się rozczaruje. W swoim narcyzmie przewiduję bowiem, że jeśli tylko upadnę (spektakularnie), to natychmiast pociągnę za sobą Colina. Mój byt przekuwa się na jego istnienie. Jeśli nie ma mnie, on również znika, staje się pyłem i kurzem. Nieważnym w konwencji całego Wszechświata.
Tracę siły, jak Samson po obcięciu włosów. Kolumny, którymi podtrzymuję nasz ciężar chyboczą się niebezpiecznie, gotowe lada chwila runąć i żywcem pogrzebać nas pod gruzami. Filary pękają na dwoje, destabilizując ład, jaki wypracowałem sobie własnym potem i własną krwią. Która teraz wsiąka w ziemię, barwiąc blade marmury brunatną smugą. Rozdziela nas granica, jakiej nie chcę przekraczać. Wiem, że przejście przez Rubikon rozpęta wojnę domową, długą i obfitą w ofiary a ja nie zamierzam wznosić przeciw Colinowi swego oręża. Przyznaję, że jestem potworem – z najspokojniejszym w słońcu uśmiechem wyliczę każdą swoją dewiację, odchylenie od normy, zdiagnozuję u siebie osobowość psychopatyczną i antyspołeczną, lecz nigdy nie splamię się dyshonorem, wbijając nóż w plecy przyjaciela.
-W moim życiu jest tylko jedna licząca się kobieta – mówię, starannie dobierając słowa i uważając, by nie zabrzmiało to jakbym klęczał przed konfesjonałem, wyznając swoje grzechy i na znak pokory sypał głowę popiołem – i nie jest to tamta dziewczyna – uzupełniam, pogardliwie wydymając wargi i rezygnując z utytułowania Eilis choćby jej imieniem – także niewiele wartym. Dziwię się wielce: Colinowi, że naciska z powodu całej tej farsy fałszywej miłości, z powodu pierścionka, jaki wsunąłem na jej palec (złamię go w pierwszej kolejności) oraz s o b i e – że dzielę się z nim tajemnicą, którą powinienem zabrać ze sobą do grobu. Czynię należne przygotowania, aby dać mu to, czego tak pragnie… Mały rewanż? Czyżby Colin zapragnął poczuć się jak ja i mieć mnie nie tylko fizycznie, ale również spętanego duchowo?
Raz. Ten jeden, jedyny raz mogę na to pozwolić. Zawsze spłacam swoje długi, a ten, jaki zaciągnąłem u Colina ciąży na mnie okropnym brzemieniem.
-Pytaj – mówię, nie będąc skorym do zwierzeń z własnej woli. Potrzebuję bodźca, który mnie do tego nakłoni. Stonowanej ciekawości (wiem, że umie ją powściągnąć i poskromić), niewywołującej we mnie gniewu a pobłażanie. Cyrograf podpisany przez Colina okazał się transakcją wiązaną i nadeszła moja kolej, aby spełnić warunki. Zabawne, że potrzebowałem znacznie więcej czasu niż Fawley, aby się z tym pogodzić.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]22.02.16 10:37
Ciekawiło mnie to nowe doświadczenie posiadania niemalże bezczelnej, zaskakującej przewagi nad Samaelem. Pławienie się w jego nikłym zdezorientowaniu, a może nawet niepewności, patrzenie na to, jak powoli się wycofuje, pozostawiając otwarte pole wyłącznie dla mnie. Upokorzyłem go? Nie, na pewno nie, jest na to zbyt silny, a jego siły nie zniszczy byle zaskoczenie, którym właśnie go raczyłem, chociaż niewątpliwie została ona nadwyrężona. Syzyfowy kamień, który powoli wtaczałem na górę swojego szlachectwa, nie spadł brutalnie w przepaść, zmuszając mnie do podjęcia pracy na nowo; przekułem mit na swoją własną modłę, tworząc go od początku i zmieniając tragiczną historię na zwycięstwo, które świętowałem z całą świadomością. I z całą premedytacją swojego spojrzenia, które wbijałem w Samaela, uśmiechając się ledwie dostrzegalnie - z triumfem i pewnością siebie, które zastąpiły wściekłość i zirytowanie jego brakiem zaufania. Przez myśl przechodzi mi nawet bluźnierczy pomysł domagania się od niego przeprosin. Może na kolanach? Może teraz to on powinien złożyć mi hołd uległości, skoro w końcu staliśmy się sobie równi? Czy czułby się tym upodlony i odrzucony, sprowadzony do poziomu podwładnego, uległego i zdanego na moją łaskę? I czy ja ośmieliłbym się wykonać ten milowy krok, podążając za losem, którzy rzucił mi Samaela niemalże do stóp? Odrzucam jednak tę myśl błyskawicznie, uważając ją za zbyt śmiałą nawet jak na obecne warunki, gdy w pełni przeżywam swoją wiktorię. Wiem, że Samael nie rozumie i nie akceptuje jeszcze mojego rozgoryczenia; że stara się je pojąć, może nawet przeczuwa, czym zostało tak naprawdę wywołane; że tworzy sobie scenariusz, w którym zagubiony Colin czuje się oszukany z powodu głupich zaręczyn - zupełnie jakbym był z a z d r o s n y - ale tak naprawdę nie dociera do niego to, gdzie jest fundament mojego gniewu i złości. Tyle razy panoszył się w moim umyśle, tyle razy wędrował jego zakątkami, zaglądał w korytarze, o których sam już dawno zapomniałem, tyle razy wyciągał na światło dzienne tajemnice, które miały pozostać ukryte. Nie wiedział albo nie chciał wiedzieć, że przez te minione miesiące stał się dla mnie nie tylko nauczycielem i przewodnikiem. Że był niemalże o j c e m, rodowym symbolem, którego nigdy nie miałem. Że zastępował mi rodzinę, którą znienawidziłem. A teraz to wszystko mi odebrał. Ponownie. Miał rozwiązanie przed oczami, ale spłycał je nieświadomie do pierścionka, zaręczyn, zazdrości i braku zaufania, jakie mi okazał.
Tak, to ostatnie bolało, drapieżnymi pazurami rozrywając wszystko, co udało mi się poukładać przez ostatnie dwa lata, w czasie których krok za krokiem zanurzałem się w świat magicznej arystokracji, ucząc się podążać utartymi szlakami za Samaelem i bez wahania idąc za nim nawet tam, gdzie do tej pory nikt nie chodził. Paradoksalnie - mógł to zrobić, skoro zabierał mi dokładnie to, co sam mi podarował, ale to bolało jeszcze bardziej, bo czułem się tak, jakbym nie był wart tych wszystkich nauk i całego trudu, który włożył w moją edukację. Wiedziałem, jaki obraz krzywdy mi wyrządzonej kreuje się w umyśle Samaela; wiedziałem, jak tłumaczy sobie moją wściekłość i gdzie szuka jej przyczyn. Tak, Samaelu, zawiodłem się na tobie. Zawiodłem się na twoim braku zaufania do mnie, które sprawiło, że zostałem pominięty w ogłoszeniu tak w a ż n e j decyzji. Ale nie to jest najgorsze; nie to sprawiło, że czułem się opuszczony i zostawiony sam sobie. Śledziłem jego ruchy z jakąś leniwą satysfakcją, jakby spodziewając się, że będzie wytrącony z równowagi i popełni jakiś błąd, szukałem w jego wzroku zagubienia i niepewności, które utrwaliłyby mnie w przekonaniu, że Samael Avery nie jest bogiem bez skazy, nieosiągalnym, wszechpotężnym i niedostępnym zwykłemu śmiertelnikowi. Nie wiedziałem tylko, czy to ja dorównałem jego boskości, czy on spadł z piedestału bóstwa na ziemski bruk.
- Więc kochasz kogoś, kogo nie możesz mieć - powiedziałem spokojnym tonem, przerywając ciszę, która ponownie zapadła po jego słowach. - I najwyraźniej kochasz ją tak bardzo, że przekuwasz jedną miłość na nienawiść do wszystkich kobiet. Kto to jest, Samaelu? Szlachcianka, której nigdy nie dostaniesz? Mugolaczka, której darzenie uczuciem jest poniżej wszelkiej godności? - zakpiłem, chcąc go rozjuszyć, a może tylko sprawdzając, czy jestem w stanie dorównać jego opanowaniu i grać na emocjach równie doskonale, jak udawało się to jemu.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Biblioteka [odnośnik]23.02.16 19:40
Nie chcę znać myśli krążących po głowie Colina. Wolę nie wiedzieć, co takiego roi się w jego głowie, co w tej chwili sobie wyobraża. Nie czuję najmniejszej ochoty, by przeniknąć w głąb jego umysłu, usidlić go, zniewolić i stłamsić. Nie potrzebuję wznosić między nami grubego muru, sięgającego dwóch metrów w dół, nie zamierzam trzymać go na krótkiej smyczy. Obroża pozostała mi jedynie pamiątką, miłym(?) wspomnieniem naszej przeszłości, jaką budowałem na fundamentach posłuszeństwa, uległości oraz groźby. Przestała już ona wisieć nad Colinem niczym widmowy miecz Damoklesa, gotowy opaść na jego kark i oddzielić głowę od tułowia. Fawley mógł cieszyć się swoją wyśnioną niezależnością, którą złożyłem w jego ręce, gdy tylko pojąłem, że moja ingerencja jest już zbędna. Nawet jego uśmiech, trącący lekkim szyderstwem nie wyprowadza mnie z równowagi. Jestem zadziwiająco spokojny, jakby moje postanowienie wyleczyło każdą ranę na mym ciele i odsunęło wszystkie wątpliwości. Mogę mu zaufać. Usiłuję to sobie wmówić, czy też raczej po prostu zrozumieć? Intencje Colina nie powinny być dla mnie tajemnicą, w końcu to ja go stworzyłem, przelałem swoje myśli w jego umysł, ukształtowałem na boskie (moje własne) podobieństwo, pragnąc wyrzeźbić w nim monument nadczłowieka. Takim też go uczyniłem i nareszcie mam sposobność ujrzenia w Colinie pierwiastka, który wydobyłem z niego trudem pracy swoich rąk. Domaga się swej niepodległości i mej kontrasygnaty, chce mnie w taki sam sposób, w jaki ja posiadam jego, żąda stanowczo z b y t w i e l e… choć z drugiej strony wiem, że zasłużył na moją szczerość. Dotychczas dostawał okruchy, jakie spadły z pańskiego stołu, ochłapy, którymi nie zadowoliłby się nawet pies. Wyniszczający głód sprawił, że stoi przede mną gniewny, niezaspokojony, butny i arogancki. Arystokrata o nieugiętym spojrzeniu, dumnej postawie i władczym głosie. Odkrywam zaskakującą prawidłowość – nawet teraz nie tracę trzeźwości umysłu ani niczego z mej błyskotliwości – złość wyzwala w nim szlachcica. Przyklaskuję temu spostrzeżeniu, bowiem stąd niedaleka droga, aby spełnił się w swym dziedzictwie całkowicie. Musi jeszcze przywyknąć do tego ciężkiego brzemienia, ale ma przecież swój cel. Oddalić się od ówczesności.
Pomogę mu w tym, grzebiąc wszystko, co nas dzieli. Powoli odsłonię przed nim tajemnice i sekrety, nawet te najbardziej paskudne, bluźniercze i chore, rozszczepiające moją jaźń na podosobowość psychopaty. Dam mu wszystko – i więcej niż to, czego ośmielił się żądać, więcej niż to, czego próbował się domyślać, więcej niż to, czego się spodziewał. Wbiję mu nóż w plecy, zdradzając każdy występek i przyznając się do (oczywistego) łgarstwa. Mimo nadludzkich przymiotów i boskiego pochodzenia pozostaję śmiertelnikiem (zdaję sobie z tego sprawę) i okłamałem go co do mego człowieczeństwa. Metafora pozostawała w użyciu częściej niż zwykła figura retoryczna, a teraz, gdy już odsłonię karty, wyjdą na jaw moje słabości. Jedna; pięta Achillesowa, która i mnie wepchnie do wspólnego grobu. Wróżę sobie pesymistyczną przyszłość? Nie, ja tylko próbuję przewidzieć, cóż uczyni Fawley, gdy ujawnię się przed nim, nagi jak pierwszy człowiek i zupełnie bezwstydny. I wzbiera we mnie pewność siebie, moje spojrzenie łagodnieje i nie przewierca już Colina na wylot, a usta układają się w dziwny grymas, pośredniczący między kpiącym zaproszeniem a kołtuńskim zadowoleniem. Nie używam siedmiuset żon jak biblijny Salomon, lecz jestem od niego stokroć mądrzejszy i wydaję wyroki równie sprawiedliwe. Dlatego też postanawiam – idąc jego wzorem – rozczłonkować niewinne dziecię, rozerwać wpół i uświadomić, że ten, którego tak podziwia, w rzeczywistości jest katem i mordercą, zażywającym rozkoszy łoża z własną matką.
-Nie – zaprzeczam niezwykle wprost swobodnie – mam ją na tysiąc możliwych sposobów – dodaję – nawet prawnie…w pewien sposób należędo niej – mówię, nie zwracając uwagi na subtelną prowokację Colina. To jest jego własna wojna, dziś nie wyciągam przeciw niemu oręża. Przeciwnie – wychodzę mu naprzeciw pozbawiony tarczy, z uniesionymi rękami i delikatnie przekraczam bariery jego umysłu. Pozwalam, by przyzwyczaił się do mojej obecności, by poczuł, jak rozpycham się w nim, jak go poniewieram, jak bełtam błękit w jego głowie, mieszając go z własnymi myślami. Setki skłębionych wspomnień wirują między nami, miliony obrazów i tysiące wizji - nieme portrety w kalejdoskopie trzydziestu lat.
Dystansuję się całkowicie. Nic innego mi nie pozostało po tym, jak Colin wychynął z labiryntu mych myśli z ostrzem zbroczonym krwią potwora.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]28.02.16 13:27
Żaden człowiek nie pamięta momentu swojego stworzenia; chwili poczęcia i kształtowania się jednostki, żywego bytu powstającego powoli w matczynym łonie, otoczonego bezpiecznym ciepłem pierwotnego istnienia. Jesteśmy wtedy wyzbyci ze świadomości; z samoświadomości swojego pochodzenia, swoich korzeni, swojego oddechu, ruchu dłonią i zaciśnięcia jej w pięść; nie pamiętamy zdenerwowania i szczęścia noszącej nas kobiety, nie czujemy jej bólu ani wybuchów rozkoszy; jesteśmy odcięci od wszystkiego, bezwolni i poddani procesowi odbywającemu się od wieków na identycznych zasadach. Oddajemy kontrolę życiu, by przez dziewięć spokojnych miesięcy przygotować się na wieloletni trud istnienia. Paradoksalnie jednak to oddanie kontroli czyni nas wolnymi. Nie musimy myśleć, zastanawiać się i kalkulować. Nie ponosimy odpowiedzialności za swoje czyny i swoją bezczynność. Trwamy dla samego trwania, bez patrzenia w przyszłość i bez oglądania się za siebie, aby uczyć się na własnych błędach. Nie pamiętałem momentu swojego stworzenia, ale pamiętałem moment, w którym narodziłem się na nowo i gdy wynurzyłem się na powierzchnię swojego bezpłodnego, nieracjonalnego życia; gdy sięgnąłem po dłoń Samaela i w pełni mu zawierzyłem, ślepo i bezgranicznie oddając mu wszystko - bez jakiejkolwiek zachęty z jego strony. Do tej pory nie wiem, co przyciągnęło mnie do tego mężczyzny o ostrym spojrzeniu, niedostępnego i oddalonego o setki mil od wszystkiego tego, co znałem do tej pory, ale szczerze mówiąc, nie chcę wiedzieć. Ta wiedza mnie nie uszczęśliwi, ani nic nie zmieni w naszych relacjach; nie sprawi, że naglę spojrzę na niego z zupełnie innej strony, z innej perspektywy, że zdejmę okulary iluzji, którą raczył mnie Samael przez ostatnie miesiące. Iluzji, że jestem mu zaufanym przyjacielem. Jednak nawet mimo całej złości na niego, całego rozczarowania, nie umiałem jednoznacznie do odrzucić: zawdzięczałem mu zbyt wiele, by przekreślić wszystko w jednej chwili i udać, że przeszłość nigdy nie istniała. Samael stworzył mnie na nowo, zwiastował moje narodzenie całemu światu i wiedziałem, że nikt nigdy tego nie powtórzy; że kolejne odrodzenie nie było już możliwe, a ja nie jestem dumnym feniksem spopielonym we własnym gniewie. Moje łzy upokorzenia nie uleczają, śpiew nie wabi czule najtwardszych serc. Pozostałem człowiekiem i choć byłem stworzony na boski obraz Samaela, nie byłem j e s z c z e nim samym. Dziś miało się to zmienić, gdy wynurzałem się ponownie, tym razem już bez jego pomocy; samodzielnie, krok po kroku przerywałem kolejne fale uległości, wspinając się po schodach ku miejscu po prawicy Samaela. Patrzyłem na niego hardo, bez wahania, bez poddańczego zginania karku, do którego musiał już przywyknąć i nie bałem się jego spojrzenia, jego kpiącego uśmiechu, jego wysublimowanych ruchów: prostych, spokojnych, przemyślanych, nigdy gwałtownych, w końcu traktując go jako równego sobie. Wiedziałem, że gdybym teraz wyszedł, miałbym siłę, aby nie powrócić; wiedziałem, że zdołałbym powstrzymać swoje wewnętrzne pragnienie służenia mu mimo wszystko; wiedziałem, ale trwałem w miejscu, smakując zupełnie nowe uczucie przewagi, uczucie władzy, jaką uzyskałem nad sobą samym. Okres mojego... dojrzewania, jak niegdyś w łonie matki, tak teraz pod dłońmi Samaela, właśnie dobiegł końca, a ja z rozkoszą łapałem kolejne hausty wolności, sycąc się nimi i delektując w sposób wręcz perwersyjny.
Tak jak perwersyjny był nagły atak Samaela wdzierającego się w mój umysł z ponurą mściwością za to, że odważyłem się mu postawić. Albo... nie! Ze zdumieniem doświadczałem zupełnie nowego uczucia, gdy poruszał się w moim umyśle i przestawiał jedne wspomnienia z drugimi - tak, jak robił to do tej pory w czasie naszych lekcji - tym razem jednak jego kroki w mojej świadomości były bardziej wyważone. Usuwał wspomnienie i zastępował je innym; urywkiem, sekundą lub dwiema, wizjami, których nigdy wcześniej nie widziałem i które nie były moje. Nie widzę jej twarzy; dostrzegam tylko jasne włosy odbijające się w mojej świadomości, gdy dziewczyna... kobieta stoi do mnie tyłem, nie pozwalając dostrzec żadnego szczegółu. Widzę zbliżenie jej dłoni opartej czule o ramię Samaela, dłoni rozrywającej jego koszulę, dłoni błądzących po jego ciele. Widzę, nie, słyszę jej śmiech brzmiący w moich myślach odległym echem, szczęśliwi śmiech, beztroski, w którym nie było ani krzty zatroskania. Widzę Samaela, który nie brzydzi się kobiecym dotykiem, który wpatrzony jest w kobietę jak w świętość - Samaela zupełnie innego od tego, którego znałem, darzącego nienawiścią każdą kobietę; Samael w wizjach jest odległy, eteryczny, rozpływający się w mgle wspomnień - ale na pewno nie jest zły i wściekły na kobietę pozwalającą sobie na tyle poufałości. Kolejna migawka odkrywa zupełnie nową scenerię, która przez ułamek majaczy się w oddali, ale wyraźnie słyszę kwilenie dziecka, rozdzierający i urywający się równie szybko, jak się pojawił. Zupełnie jakby Samael pomylił swoje wspomnienia, przez przypadek odkrywając to, które nie powinno zostać odkryte. Opuszcza moje myśli, a ja wpatruję się w niego w milczeniu, w ciszy jeszcze cichszej - o ile to możliwe - od pustki, która nagle zrodziła się między nami. W jego życiu była kobieta, którą kochał i do której należał, którą mi pokazał - a właściwie stworzył złudną iluzję pokazu - nie dzieląc się żadnymi szczegółami. Mimo to znalazłem jeden, o którym zapomniał... albo który pozostawił mi świadomie, chcąc, abym sam na niego trafił. Różnorodność wspomnień była pozorna; wizje, którymi uraczył mnie Samael, były w większości wizjami aktualnymi, z niedawnych miesięcy i niedawnych lat... ale były też wyciągnięte z przeszłości. Widziałem młodego Samaela, niemalże jeszcze nastolatka i dorosłego mężczyznę, któremu zawsze towarzyszyła ta sama kobieta. Blondynka, obecna w jego życiu od zawsze, obecna dzisiaj i zapewne obecna też w przyszłości. Jedyna kobieta, pod której dotykiem nie strząsał jej ręki z ramienia, nie odsuwał się jak najdalej i nie brzydził jej widokiem, której okazywał względy i patrzył na nią z czułością, oddaniem i miłością. Znałem tylko jedną taką kobietę i patrzyłem na Samaela bez słowa, próbując wyczytać z jego twarzy prawdę.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Biblioteka [odnośnik]29.02.16 18:28
Potrzebuję odwagi. Wyjątkowo; przecież gardzę tą cechą, wykształconą jedynie u niedorozwiniętych ludzi, którzy z masochistyczną przyjemnością poszukują źródeł swego upadku. Dotychczas odwagę zastępowałem pewnością siebie. Dziś i jej mi brakuje, kiedy poniewieram się pomiędzy swymi bezwzględnymi rządami a załagodzeniem wyroku Colina. Przecież i w owej chwili karzę go dotkliwie, choć on zapewne jeszcze nie potrafi tego pojąć. Powoli wybudzam go i destyluję z jego świadomości swój obraz – boską ikonę mistrza, nadczłowieka, b o g a. Jestem jego mentorem, patronem, opiekunem i… zawodzę go? Czyżby modły, jakie do mnie wznosił (i peanami czcić mnie nie przestanie) nie wywołały boskiej reakcji? Czyżby bił czołem daremnie, próbując wzruszyć marmurowy pomnik na złotym cokole? Bałwochwalcza religia przyniosła swe żniwo, czyniąc z mego Colina oddanego kultystę a ja ponownie, zatopiony we własnym narcyzmie – niszczyłem dzieło moich rąk. Kolos na glinianych nogach; brutalnie podważam fundamenty istnienia Colina, zastanawiając się, czy jego byt ma jakąkolwiek rację beze mnie. Bez wahania odpowiadam sam sobie i z jeszcze większym lękiem dywaguję nad jego przyszłością. Która jest również moja: nie można nas już rozdzielić. Nawet jeśli zostaniemy rozerwani fizycznie. Zdołałem nasycić już Colina moim wpływem, jest nim przesiąknięty do cna, zawiera moje myśli, moje idee, moje żądze i pragnienia. Gdy przed laty obudziłem go do życia, nie przypuszczałem nawet, jakie konsekwencje to za sobą pociągnie. Przekroczyłem Rubikon, granicę, której ludzie przekraczać nie powinni. I nie żałuję.
Nie czuję skruchy – nie traktuję go przecież surowo – lecz na powrót wypełnia mnie duma z powodu doskonałości dzieła mego stworzenia. Dlatego powinienem ofiarować mu wolność. Przynajmniej dać możliwość wyboru, by zdecydował, czy nadal chce trwać przy mym boku, czy obrać zupełnie inną drogę. Do tego potrzebuję odwagi. Tego właśnie się lękam. Ponieważ perspektywa u t r a t y Colina uświadamia mi, że nie mógłbym pogodzić się z jego odejściem. Zależy mi na nim i jest to jedna z moich największych słabości. Którą winienem tępić i pozbyć się jej, zarządzić ostry detoks i oczyścić się z każdego wspomnienia, każdego uczucia, jakie względem niego żywię, każdej okazanej emocji i wszystkich względów, jakimi go obdarzam. Zagłębiam się w refleksjach i nagle docieram do wniosków, które teraz wydają mi się zbyt proste, zbyt oczywiste – Colin nie jest nikim wyjątkowym.
Nie jest ważny. Nie jest wybitną osobowością, zdolną przyciągnąć moją atencję na stałe. Jest do bólu przeciętnym, nijakim mężczyzną, chełpiącym się pochodzeniem i uważającym się za mego przyjaciela.
Właśnie dlatego widzę w nim wszystko. Dla niego uczę się ustępliwości, dla niego zawieszam broń i dla niego staję się otwartą księgą. Dla naszej przyjaźni poddawanej ciężkiej próbie, obnażam się przed nim, stojąc nagim i bezwstydnym, zupełnie jak pierwszy człowiek przed popełnieniem grzechu pierworodnego. Biblijny Adam wiedział, że swym postępkiem rozgniewał Boga – nade mną zaś nie stała żadna siła wyższa i tylko sam jeden mogę sądzić własne czyny. Twardo patrzę więc w oczy Colina, obrazami opowiadając mu całe swoje życie. Czekał na moją spowiedź trzy lata, podczas których zapewne zastanawiał się, kim jest ten człowiek, któremu złożył w ofierze swe serce. Odpowiadam mu, nie ukrywając już niczego, a on… nadal nie rozumie? Boi się wypowiedzieć na głos to, czego się domyśla? Nie chce przyjąć do swej świadomości mojej dewiacji, zepsucia i pogwałcenia każdej ze starych, szlachetnych zasad moralnych? Wybucham ironicznym śmiechem, ale idę za ciosem i pokazuję mu kolejne wspomnienia, wracając do nich myślami z upodobaniem i kłując ostrzem swych wizji percepcję Colina.
Bose stopy spoczywające na marmurowej podłodze, złociste loki opadające na ramiona, nagie ciało bez jednej skazy i oblicze mej matki, nieco zszokowane, z przebłyskami zażenowania, ale i zadowolenia, jakby me młodzieńcze zafascynowanie i zainteresowanie mile łechtało jej ego. Uśmiecham się z utęsknieniem – Lai pozostaje równie piękna i władcza, jak niegdyś, jak za każdym razem, kiedy przekonywałem się, że jest moja. Gdy pierwszy raz udowodniła mi swoją miłość, a ja pieściłem ją pośpiesznie, nie potrafiąc poradzić sobie z rosnącym podnieceniem. Kiedy kochałem ją niemalże bezwolnie, pozwalając nad sobą panować. Kiedy łagodnie otulałem ją ramieniem, by zasypiać u jej boku, a rano wdychać zapach jej włosów i budzić delikatnymi pocałunkami. Kiedy odbierałem sobie swoją męską należność, a ona wyuzdanie błagała mnie o więcej. Widmo koronkowej bielizny zerwanej silną ręką blednie, zastąpione przez sielankowy alpejski pejzaż. Zarys górskich szczytów tonących we mgle i rozproszenie kolorów, barwiące zachód słońca tysiącami odcieni. Promienie padające na drobną sylwetkę Laidan, którą czule obejmuję i głaszczę po wydatnym brzuchu; nieomal się wzruszam, ponownie widząc, jak w Lai rośnie nowe życie, nasza córka. Równie szybko ucinam tę scenkę – jest zbyt intymna – zastępując ją nową, ponurą i mroczną. Ciche kwilenie noworodka, mój cień, troskliwie(?) nachylający się nad dziecinną kołyską i dociskający poduszkę do twarzy tej biednej istotki. Krzyk przybierający na sile, by wkrótce osłabnąć, a w ostateczności odnaleźć się w ciszy, której minutą czczę śmierć tego niechcianego bachora. Osobiście pozbywam się małego ciałka i samodzielnie przebieram Julie w sukienki tamtej dziewczynki, kładąc ją do tej samej kołyski.
-Ufam ci – mówię zupełnie niefrasobliwie, jakby rzecz następująca między nami równała się popołudniowej partii szachów. Nonszalancko nalewam nam jeszcze po kieliszku Toujours Pur, spodziewając się(?) dłuższej pogawędki na tematy polityczne, przy których zazwyczaj towarzyszyła nam symboliczna lampka alkoholu. Upijam łyk, nie spuszczając wzroku z Colina, zastanawiając się, kiedy zerwie się z fotela, przewróci stół i bluzgnie we mnie najgorszymi przekleństwami. Nie wykonuję ani kroku, aby go zatrzymać – przeciwnie, ofiarowuję mu niepowtarzalną okazję – twoja rzecz, co z tym zrobisz – deklaruję, unosząc w górę obie ręce i zapewniając o swych dobrych intencjach. Zrzuć łańcuchy, Colinie, wyzwól się, wydaj mnie za trzydzieści srebrników.
Lub trwaj przy mnie i dostąp łaski zbawienia, decyzja należy do ciebie.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]05.03.16 13:16
Zapadam się... nie, zanurzam się w kolejnych wspomnieniach, którymi raczy mnie Samael, robiąc to z jakąs ponurą satysfakcją, powoli i nieśpiesznie odkrywają to, co było do tej pory zakryte dla mojej wiedzy i wiedzy innych osób. Nie wątpiłem bowiem, że pokazywał mi sekret trzymany głęboko w swojej świadomości, tajemnicę, którą nie dzielił się z nikim, nikomu jej nie ujawniając przez wszystkie te lata... gdy był symbolem moralnego upadku i darcia ideałów na strzępy. Nie chciałem tu być; nie chciałem jak on, nie chciałem razem z nim deptać świętości matczynego skarbu; nie chciałem wraz z Samaelem dopuszczać się tej strasznej nieprawości, która w jednej chwili wstrząsnęła fundamentami, na których budowałem samego siebie, fundamentami stworzonymi właśnie przez niego. Dał mi nowe życie, ulepił mnie pracą swoich rąk, zapewnił opiekę i protekcję swojego nazwiska, dopuścił mnie do udziału w swoim własnym życiu - tylko po to, by jednym wspomnieniem wszystko to mi odebrać. Oglądałem sceny, których nigdy nie pragnąłem oglądać i z każdym kolejnym wspomnieniem dopuszczałem się tego samego grzechu, który on z radością w oczach i z uśmiechem na ustach popełniał w swoim przekonaniu o własnej wielkości. Tak, to ja byłem w jego myślach, to ja penetrowałem jego wspomnienia, ale cóż z tego, skoro to nadal Samael dopuszczał się gwałtu na mojej świadomości, splatając mi cierniowe kajdany na rękach i nie pozwalając się uwolnić od wizji, które podsyłał mi raz za razem. Ogarnia mnie obrzydzenie - do Samaela, do jego matki, to tego co ich łączy. Ogarnia mnie obrzydzenie do siebie samego, że na to patrzę, zmuszony, ale i zafascynowany tym, że człowiek może upodlić się tak bardzo; odrzeć z resztek społeczeństwa i, kryjąc się pod płaszczem nienawiści do kobiet, którymi pogardza, czynić rzeczy tak niemoralne. Byłem pewien, że to, co czynimy razem, jest godne potępienia i zasługuje na najsroższą karę; myślałem, że to, czego dopuściłem się sam w mroku i zaciszu swojej rezydencji, delektując się krzykiem bólu tej małej dziwki, było występkiem przeciw wszelkiej moralności i ludzkiej kulturze; i przechodziłem nad tym do porządku dziennego, czując się większy od moralności i zasad, większy od bogów, którzy wszak i tak dopuszczali się gorszych nieprawości, większy od złudnego świata iluzji, gdzie podłość i zło skrywało się w ludzkich sercach, dla niepoznaki jedynie przykrytych uśmiechami i uprzejmością. A teraz Samael pokazywał mi rzecz jeszcze bardziej bluźnierczą, jeszcze bardziej nieludzką, jeszcze bardziej zwierzęcą, gdzie moralność i zasady już nie istniały. Pokazał mi coś takiego i oczekiwał akceptacji? Potaknięcia? Szczęścia, że podzielił się sekretem, którego wolałbym nigdy nie znać? Czułem się brudny, oblepiony obrzydliwymi wspomnieniami, które najwyraźniej jemu samemu sprawiały jakąś ponurą, mroczną radość. Nie chciałem tu być, pragnąłem wyjść na zewnątrz, uciec, odetchnąć powietrzem, które nie było przesycone jego oddechem, spojrzeć w niebo, które nie nosiło w sobie żadnych znamion fałszywej boskości, jaką do tej pory karmił mnie Samael. Mój ideał właśnie upadał; rozsypywał się na proch, rozpadał kawałek po kawałku, a ja robiłem to razem z nim, rozdarty między pragnieniem ucieczki a przysięgą wierności, jaką mu kiedyś złożyłem.
- Jesteś chory - wyszeptałem, ledwie wypowiadając tych kilka zgłosek. To nie było normalne. Nic w tym wszystkim nie było normalne; taka bliskość z własną matką prowadząca do rzeczy jeszcze bardziej nienormalnej, godzącej w prawa natury, zaburzające biologiczną pewność gatunku. Próbowałem wstać z fotela, otumaniony informacjami, które powoli przetwarzałem, ale im mniej starałem się o nich myśleć, tym mocniej do mnie powracały; obok obrzydzenia pojawiła się nagle nienawiść skierowana w stronę Samaela. Za to, że mi to wszystko pokazał, że ze mnie zadrwił, ironicznie przechodząc zatajenia błahego narzeczeństwa o prawdy o swojej matce. Wiedziałem, że wszystko co robił, było złe, przesiąknięte moralną zgnilizną; nie dziwiłem się już, że jego arystokratyczne wychowanie, które opierało się przecież na poszanowaniu tradycji i zasad, nie przeszkadzało mu w ich łamaniu ze mną, gdy zdobywał dla siebie moją duszę i uległe ciało. Nie dziwiło mnie to już, skoro sam popełniał gorsze wykroczenia przeciw moralności, a w porównaniu z nimi przygarnięcie małego, nieszczęsnego szczeniaka, który gubił się na salonowych przestrzeniach, uczynienie z niego swojej maskotki i kochanka, było faktycznie zwykłą zachcianką. - Pieprzony świr - wybełkotałem, opierając w końcu łokcie na kolanach i chowając twarz w dłoniach. Nie chciałem go widzieć, ani słyszeć, nie chciałem czuć jego obecności, dojmująco przenikającej całe moje ciało. Rozpaczliwie szukałem wyjścia z sytuacji na pozór nierozwiązywalnej; jak mogłem mu spojrzeć w oczy wiedząc o nim takie rzeczy i jak mogłem mu dalej służyć, znając jego największy sekret? Cała moja siła, którą emanowałem chwilę temu, kiedy wydawało mi się, że jestem mu w końcu równy, zniknęła nagle, pozostawiając mnie na powrót odsłoniętym. - Naprawisz to - powiedziałem w końcu, wpatrując się w podłogę i wciąż nie podnosząc wzroku na Samaela. - Jeśli coś dla ciebie znaczę, jeśli uważasz mnie za przyjaciela i choć odrobinę szanujesz, to usuniesz mi to popieprzone wspomnienie z pamięci - zażądałem, zgrzytając zębami i oddychając ciężko.
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Biblioteka [odnośnik]06.03.16 13:23
Wyzbyty jakiejkolwiek emocjonalności, siedzę sztywno, poddając reakcje Colina twardej psychoanalizie. Krążę wraz z nim po obrazach z mojej przeszłości, penetruję wspomnienia, o których zapomniałem, wizje, jakie zalęgły się już na dobre w memoriałach umysłu, do jakich zwykłem z lubością powracać i tych zamkniętych w meandrach pamięci, gdzie nawet ja lękam się zaglądać. Odbywając ten zadziwiający spacer po własnej przeszłości i odgrywając rolę przewodnika odkrywam, że faktycznie jestem pozbawionym serca potworem – zachowuję okropną obojętność, mijając kolejne i kolejne etapy życia, zaważające na to, kim obecnie się stałem. Nie widzę swoich winy, a jedynie nieustannie i nieprzerwanie gloryfikuję swą osobę, chwaląc i opiewając własną wielkość, zadziwiony(?) swą przenikliwością i błyskotliwym umysłem. Rozpiera mnie ogromna duma z tego, co dokonałem, z imperium, które wzniosłem… by w jednej chwili zostało zmiecione, by nie został na nim nawet kamień na kamieniu?
Gruzy dawnego świata przypominają mi oblicze Colina, chmurne, zszokowane, jak lud mego mocarstwa bezbrzeżnie zadziwiony jego destrukcją. Wielkie rzeczy nie mogą upadać bez powodu, grozi nam zachwianie równowagi, jesteśmy o krok od biblijnej apokalipsy i nawet rżenie koni czterech jeźdźców zwiastuje mi zgubny koniec… lub daje szansę na naprawę tego, co na moich oczach obraca się w perzynę. Racjonalne myślenie niemalże zasłania mi panika, bo przecież nie tego się spodziewałem. Nie wiem, czy byłem głupcem, oczekując, że Colin zrozumie coś, co wszak stawało ponad ludzkie prawa, czy po prostu w zaślepieniu swą wielkością w y m a g a ł e m od niego akceptacji i wzruszenia się tym, czego dokonałem, pętając losy matki z losami jej dziecka, a jednocześnie najdoskonalszego kochanka. Dopiero teraz widzę swój potworny błąd, pomyłkę, jaką niebacznie popełniłem, krzywdę, jaką mu wyrządzam. Twarz skrzywiona w niewysłowionym grymasie powstrzymuje mnie jednak przed przerwaniem tego seansu spirytystycznego, który oglądam milcząc w jakimś zadziwiającym akcie masochizmu. Cierpiący Colin wywołuje i we mnie skurcze bólu, aczkolwiek twardo trzymam się przyrzeczenia, mimo tej jawnej niechęci, odkrywam przed nim całą prawdę, tą której pożądał i tą, na którą nie chciał znać odpowiedzi. Tkwiąc w tym kłującym niepoprawnością paradoksie, związany obietnicą zaufania, obnażam się przed nim i odsłaniam każdą swoją słabość, by w efekcie otrzymać od Colina wyłącznie wyrzuty i zdradzieckie insynuacje, oskarżające mnie i obrzucające inwektywami… Powinienem się z nim zgodzić, zaiste, przecież każde słowo padające z jego ust to fakt niepodważalny, jak boskie tajemnice, odsłonione jedynie przed nielicznymi. Mierzi mnie to jednak i kłuje okrutnie, jakby moje stygmaty nagle się otwarły i jakbym ponownie broczył krwią za cudze winy.
Zdaje się, że oboje popełniliśmy błędy, zatrzymujące nas w jednym kręgu dantejskiego piekła - bez szansy na ucieczkę? Czy może jednak istniało wyjście – dla mnie dotąd niesłychane – aby ukorzyć się i zbiec bez żadnych konsekwencji? Błądzę w labiryncie własnej możności, przecież nie do tego zostałem stworzony a wykonywanie r o z k a z ó w, tak, właśnie: uwłaczających mej godności rozkazów z ust Fawley’a, który do niedawna wciąż znajdował się poza szlacheckim nawiasem a przyjęto go z powrotem z otwartymi ramionami wyłącznie dzięki mej protekcji, nie satysfakcjonuje mnie zupełnie. Noszę w sobie urażoną dumę i walczę z usilnym pragnieniem pouczenia go, począwszy od języka, jakiego używa – obrzydliwy i wulgarny, pewnie nauczył się go od półolbrzyma, kiedy ten go posuwał – skończywszy na całej wymowie jego mowy. Pożądał tego, co właśnie sprawiało, że się gubił i wariował, ponownie utyskując o mą litość. Powinienem wypchnąć go za drzwi, wyrzucić z mego domu, zniszczyć i zapomnieć, pochować w beznadziei po… jego utracie, lecz zdaję sobie sprawę, iż nie jestem do tego zdolny. Nie mogę, nie chcę, nie umiem. I on również wije się w dysonansie pomiędzy wdzięcznością za wszystko, co dla niego zrobiłem oraz obrzydzeniem. Jednak jesteśmy przyjaciółmi, jednak jest kimś więcej niż tylko moim kochankiem, najbardziej oddanym sługą. Jest m o i m Colinem, który choć wyparł się mnie (trzykrotnie?), lżąc niewybaczalnymi słowy, wciąż pozostaje mi bliski i dlatego uzyskuje moje miłosierdzie. Milcząc celuję w niego różdżką – akt poświęcenia z jego strony, jednak ufa, inaczej lękałby się, że zadam mu cios bez mrugnięcia okiem a ciała pozbędę się tak, jak uczyniłem to ze swym bezimiennym dzieckiem.
-Obliviate – szepczę, usuwając kolejne wstęgi wspomnień, by barwić je innymi kolorami i zaplatać na nowo, tworząc fałszywą siatkę obrazów, z jakich pieczołowicie formuję swoją nową przeszłość. Dla naszej wygody i tylko na jego prośbę. Oszukuję go, lecz czynię to dla większego dobra, ulubiony slogan usprawiedliwiający najgorsze zbrodnie znajduje znakomite zastosowanie w każdej mej ingerencji w pamięć Colina. Już czystej, już wolnej, on sam także może odetchnąć spokojnie, napełniony nowym życiem, w którym nie wie nic o swoim przyjacielu.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]07.03.16 19:26
Może właśnie tutaj miałem stać tego pochmurnego dnia, zmęczony po nieprzespanej nocy, zirytowany, zły, wręcz wściekły, ociekający goryczą i miotający się między służbą i obowiązkiem, a własną normalnością, własnym człowieczeństwem, które tak łatwo mógłbym stracić jedną nierozważną decyzją. Z pewnym rozbawieniem - szaleńczym niejako, przebrzmiewającym prawie że jak śmiech przez łzy - uświadamiam sobie, że chciałem być taki jak on, a oto tracę wszystko, co czego dążyłem, a mój ideał rozsypuje się na kawałki niczym tafla lustra; rozpryskuje się po podłodze, a złośliwe odłamki wbijają mi się w skórę, przedzierają do żył i pędzą w stronę serca. Trafiają do oczu, raniąc je boleśnie, bo już nie chcę patrzeć na Samaela; nie mogę jednak zamknąć powiek, bo ból się wzmaga, atakuje mnie, rani, zmuszając, bym na niego patrzył; bym widział swój własny upadek, bym widział siebie samego na kolanach, pokonanego, zdesperowanego, tracącego w jednej chwili wszystko, co było najważniejsze. O n miał być moim ideałem? Moim celem? Moim przeznaczeniem? Sprzedawałem samego siebie na targu próżności, próbując stać się równy Samaelowi, ignorując dziwne znaki i zachowania, ignorując jego nienawiść do kobiet, ignorując zadziwiającą dumę i butę, której nie ukrywał, stawiając się ponad innymi - ponad całą szlachecką bracią równą mu krwią - ale czegoś takiego nie mogłem zignorować. Sama świadomość faktu, czego się dopuścił, była oburzająca; stokroć jednak mocniej podsycana faktem, co sam czułem do swojej matki. Nabożny szacunek i bezbrzeżne oddanie, w których nigdy, przenigdy nie zapuściłbym się do takiej bezecności. Wspomnienie pokazywane mi przez Samaela obrzydzały mnie tym bardziej, że podświadomie sam stawiałem się na jego miejscu, nie mogąc zaakceptować czegoś tak... nie, to było ponad moje siły. To wykraczało swoim szaleństwem ponad moją nienawiść do własnego rodu, a okrucieństwem wyprzedzało wszystko, co sam czyniłem z uległym ciałem Raven.
Dlatego poddaję się zaklęciu Samaela z radością; zamykam oczy, by łatwiej skupić się na wizjach i wspomnieniach, które nie mają nic wspólnego z dzisiejszym dniem i prawie nie czuję obecności Samaela w mojej głowie. Jest zresztą zupełnie inna od jego bezczelnego panoszenia się podczas naszej nauki oklumencji; łagodniejsza, spokojniejsza, jakby zaklęcie wyciągało ze mnie wspomnienie z zadziwiającą delikatnością i ostrożnością. Nie dbam jednak o to, chcę się go po prostu pozbyć, chcę nie wiedzieć, kim jest kobieta, którą Samael k o c h a, chcę zapomnieć o sekrecie, który mi wyjawił. Wszystko trwa sekundę, dwie, a może dziesięć... a może rozgrywa się w ułamku sekundy, daleko poza moją świadomością i kontrolą. Chwilę wcześniej straciłem całe zaufanie do Samaela, gdy wyrzucałem mu zatajenie swoich zaręczyn i potraktowanie mnie jak kogoś gorszego; chwilę wcześniej udowodnił mi, że nadal darzy mnie zaufaniem bezgranicznym. A teraz, paradoksalnie, ufałem mu bardziej, niż kiedykolwiek wcześniej, gdy poddawałem się zaklęciu może nawet gorszemu niż śmierć; co przecież czyż słodki sen w wieczności nie byłby lepszy od niewiedzy o sobie samym? Ufałem mu, gdy oddawałem mu siebie, swoją przeszłość i pamięć, pozwalając mu modyfikować ją bez przeszkód; wierząc jedynie, że okaże się godzien tego zaufania. Więc gdy otwieram oczy, lekko zdezorientowany, dalej siedzę w fotelu, leniwie dzierżąc w dłoni szklankę z alkoholem, a w moich uszach wciąż przebrzmiewają słowa wypowiedziane przed chwilą przez Samaela. Ufam ci i twoja rzecz, co z tym zrobisz. Ale cóż miałbym zrobić? Zdradził się przecież przede mną tylko prostym, acz zaskakującym wyznaniem o kobiecie, którą kochał; pokazał mi ją we wspomnieniach, ale jej obraz był zatarty, nierozpoznawalny, a mimo to widziałem w tych wszystkich wizjach, że łączy ich prawdziwe uczucie. Widziałem, że traktuje ją zupełnie inaczej od wszystkich innych kobiet. I w tej chwili mi to wystarczyło, w tej chwili mogłem zaakceptować tylko ten niewielki ochłap wiedzy, jaki mi rzucił; miał kogoś, z kim był szczęśliwy i to było najważniejsze; odsłonił się, uchylił rąbka tajemnicy i może kiedyś uchyli kolejny. Ale dzisiaj? Dzisiaj i tak czułem, że odniosłem zwycięstwo. Dlatego uśmiechnąłem się ze spokojem w sercu, jakbym właśnie nie wyrządził Samaelowi największej dotychczas awantury, sięgając szklanką do ust i wypijając za jego szczęście.

z/w
Colin Fawley
Colin Fawley
Zawód : Właściciel Esów&Floresów i własnej sieci ksiegarni
Wiek : 36
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Zasada pierwsza: nie angażować się
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
A co, jeśli wszyscy żyjemy w świecie, który nie ma końca?
Nieaktywni
Nieaktywni
http://morsmordre.forumpolish.com/t592-colin-fawley http://morsmordre.forumpolish.com/t1184-poczta-kociarza-colina https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 http://morsmordre.forumpolish.com/f123-inverness-stuart-street https://www.morsmordre.net/t2778-skrytka-bankowa-nr-117#44918 http://morsmordre.forumpolish.com/t1185-colin-fawley
Re: Biblioteka [odnośnik]24.04.16 13:52
Dryfowanie między życiem i śmiercią, między bytem fizycznym i materialnym niebytem, między prawdą przeszłości i fałszem teraźniejszości było... męczące. I irytujące zarazem, ponieważ z każdym kolejnym upływającym dniem Marcolf coraz silniej odczuwał wszystkie swoje ograniczenia; wszystkie drobniejsze i poważniejsze sprawy, rzeczy, działania, które przestały być nagle dla niego osiągalne. Zwykły dotyk, choćby przelotny, urastał nagle do rangi niespełnionego marzenia; poczucie smaku i węchu stały się niedoścignionym pragnieniem. Pozostawał mu wzrok i słuch, które – choć niezwykle potrzebne i dające mu jeszcze nikłą namiastkę ż y c i a – były przecież jedynie spopielającym go płomieniem bólu, którego nie mógł ugasić. Widzieć i słyszeć, ale nie móc dotknąć było przekleństwem, karą za jego dotychczasowe życie i popełniane błędy. Karą za... Samaela?
- Kiedyś w moim gabinecie coś mi obiecałeś, Samaelu, a ja ci uwierzyłem. Byłeś moją dumą i największym osiągnięciem, a stałeś się marnym, plugawym robakiem, którego należy zdeptać. - Głos Marcolfa, mimo że słowa wypowiadane były szeptem, rozbrzmiał w pomieszczeniu donośnie i wyraźnie. Każda zgłoska niosła za sobą żal, ból i zwątpienie – w Samaela, w Marcolfa, w wielki plan uczynienia z ich dwojga prekursorów nowego, lepszego świata. W każdej zgłosce brzmiało to, co ciążyło Avery'emu od rozmowy z Laidan w mauzoleum. Niedowierzanie i zaprzeczenie zmieszały się z rozpaczą, że wszystko, co budował, co tworzył, co pielęgnował pracą własnych rąk, runęło, zostawiając dogasające powoli zgliszcza. Był skłonny w y b a c z y ć Samaelowi naprawdę wiele; oddał mu przecież Laidan, widząc w tym geście prawdziwie uświęconą wymianę pokoleń; oddał mu wręcz samego siebie, poświęcając życie na wychowanie syna, by ten poszedł w jego ślady; by deptał ckliwe przeznaczenie, samemu torując sobie drogę własnego losu. Rzucił mu do stóp niewierny świat, by Samael go ujarzmił, założył ostre wędzidła i brutalnie usadził w miejscu, prezentując mu całą swoją władzę, wynikającą z przewagi siły. Był skłonny wybaczyć synowi naprawdę wiele, ale były rzeczy, które na wybaczenie nie zasługiwały; rzeczy tak plugawe i obrzydliwe, że budziły niesmak nawet w Marcolfie – tym samym Marcolfie, który łamał boskie przykazania i pluł naturze w twarz, rzucając jej bezczelne wyzwanie, gotów stoczyć najcięższe boje z przeznaczeniem.
Plugastwa i okropieństwa, które toczyły jego ukochanego syna, fragment po fragmencie i kawałek po kawałku odłupując, odłamując, obgryzając nietknięty dotąd pomnik jego dziedzictwa przygotowany drżącymi, lecz pewnymi rękami ojca. W całym bólu i rozgoryczeniu, w całej rozpaczy, zwątpieniu i niepewności – które czyniły go jeszcze słabszą karykaturą własnego siebie – Marcolf próbował z r o z u m i e ć, co popchnęło Samaela do tak podłego i niezrozumiałego czynu. Co sprawiało, że najwspanialszy symbol doskonałości upadł tak nisko, czołgając się po zakurzonej posadzce i zbierając swoim nienaruszonym, idealnym ciałem wszelki bród i pył niemoralności. Nie umiał odpowiedzieć sobie na to pytanie – a może po prostu nie chciał znać odpowiedzi? Może po prostu nie chciał dowiedzieć się, w którym miejscu uczynił błąd; jakie wydarzenie w y p a c z y ł o Samaela tak bardzo, że zamiast pluć w twarz bogom i półbogom – splunął w twarz swojej matce i swojemu ojcu? Odpowiedź mogła być zbyt oczywista i prosta, a nawet zbyt... rozsądna, a przez to jeszcze bardziej bolesna. Jednakże samo czekanie na wytłumaczenie syna, na słowa jego przeprosin? i wyjaśnień było torturą nie do zniesienia. Torturą, z którą Marcolf nie mógł sobie poradzić, a którą codziennie, godzina za godziną, musiała znosić Laidan.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Biblioteka [odnośnik]01.06.16 19:23
| 16 grudnia

Oczekiwał go. Wiedział, że prędzej czy później nastąpi owa nieuchronna konfrontacja, iż będzie musiał ponownie przybrać maskę człowieka słusznie oskarżonego, z żalem wypisanym na twarzy i skruchą przebłyskującą w granatowych oczach, przyznać się do swojej zbrodni. Za którą miał ponieść zasłużoną karę; nieuchronna kolej rzeczy, niczym w bajce z morałem, jaką rodzice opowiadają swoim dzieciom tuż przed zaśnięciem. Nawet w haniebnym czynie Samaela zalągł się uniwersalizm, a on przeistoczył się w archetyp człowieka przegranego, którego nic nie zdołało uchronić przed upadkiem moralnym. Przestrogą dla tych, sądzących, że nie obowiązują ich żadne zasady i że Los stoi zawsze po ich stronie. 
Zbyt długo igrał z ogniem, za daleko wykroczył poza granicę (stworzoną przecież nie dla niego a dla ludzi zwykłych)... Czym przelał czarę goryczy, cóż było tą ostatnią kroplą, która doprowadziła rodzinę Averych do urzeczywistnienia się ich najgorszej tragedii. Rozkładu ich namiętności, ich miłości, stającej się parzącym przekleństwem wspólnej krwi, mimo sterylnej czystości, przenosząc otwartymi żyłami już tylko paskudne zarazki. Samael musiał cierpieć, lecz uparcie poszukiwał przyczyny, ale przecież nie dopuścił się żadnego bałwochwalstwa (uświęcał Lai przed innymi bogami) a jego jedynym grzechem była hybris. Notoryczna. 
Ulatniająca się wyłącznie, gdy stawał przed obliczem swego ojca, żywiąc do niego szacunek znacznie większy niż do nieistniejącego Boga czy czarodziejskiej tradycji. Marcolf dał mu życie, on wskazał mu drogę i pokazał, jakim sposobem osiągnąć wielkość. Za wszelką cenę, dążąc po trupach... i czyż nie jego radami kierował się Avery, kiedy pogrążał się w hedonistycznej zapaści, starając się wyrwać jak najwięcej dla siebie?. Był wszechpotężny i należało mu się wszystko; w przerysowanym poczuciu własnej wartości utwierdził go Marcolf, więc Samael bez żadnych oporów, wyrzutów sumienia i zajadłych bólów kręgosłupa moralnego smakował każdego rodzaju rozkoszy swego kapryśnego gusta i zabawiał się tak frywolnie, jak nie bawili się w zrównanej ziemią Sodomie. Nadszedł jednak czas skruchy, kiedy winien przyczołgać się do Marcolfa na kolanach, spełniając po latach przypowieść o synu marnotrawnym. Uderzająco podobną do jego losów, bo również przecież utracił swoją ojcowiznę, tylko że to nie on powrócił do rodzinnego domu błagać o wybaczenie, a jego rodzic powstał z martwych. Nie mógł zaznać spokoju w rodzinnej krypcie obrośniętej bluszczem? Czy może rozmiar występków jego dziedzica przyzwał go ponownie do życia doczesnego? Samael pragnął zapytać ojca o tak wiele, lecz rozsądnie milczał, świadom, iż wyraz tęsknoty za twardą ręką mentora, wychowawcy oraz rodzica zabrzmi niezwykle pusto w obliczu tego, czego się dopuścił. Instynktownie zerwał się z fotela; kieliszek z winem zachybotał się na krawędzi stolika, gdy Avery chylił głowę, sięgając po ojcowską dłoń, by złożyć na niej pocałunek. Daremnie; palce mężczyzny zderzyły się z nicością, przerażająco chłodną pustką, w pełni uświadamiającą mu fakt, iż Marcolf jest martwy. Mimo tego, cofnął się jednak, przyjmując każdy słowny cios, bolący - chyba nawet bardziej? - niż słyszany z ust Laidan. 
-Wiem, ojcze. Zawiodłem cię i skrzywdziłem matkę. Zasłużyłem na to - przyznał cicho. Głos Marcolfa wciąż jeszcze zdawał się dudnić, podczas gdy jego szept został zduszony w jednej chwili, jakby sama konfesja nie chciała ranić uszu jego ojca. Avery wiedział, iż przed jego gniewem nie ucieknie a w tej chwili wydawał mu się także i jedyną nadzieją.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]01.06.16 19:41
Patrząc na Samaela nie potrafił dostrzec nic więcej, jak rozpływające się w nicości złudne nadzieje; jak wieloletnie, jak trzydziestoletnie kłamstwo, które dojrzewało w ciszy i w spokoju, chronione od silnych wiatrów, pielęgnowane i starannie przycinane jak najcenniejszy krzak róży, aby w pewnym momencie pozbyć się pachnącego kwiecia i wystawić kolce. Ostre, boleśnie raniące i fragment po fragmencie wydzierające serca tych, którzy darzyli Samaela największym i najszczerszym uczuciem. Zdrada i kłamstwo stawały się nowymi symbolami rodu Averych, skutecznie niwecząc piękną teorię i piękne plany zbudowania potęgi tak wielkiej, że żaden z czarodziejskich rodów nigdy nie sięgnął po władzę równie ogromną. Buńczuczne oddziały słabych oponentów miały zostać zmiażdżone w pył, a przeciwnicy – te całe roje głupców z głowami pochylonymi nad ustawami i traktatami – znaleźliby należne sobie miejsce w ziemnych norach, ukryci przed gniewem nowego władcy, nowego przywódcy, który silną, bezlitosną, acz rozsądną ręką doprowadziłby magiczny świat do przysługującej mu chwały. Przygotowywał grunt swojemu synowi, karczując całe lasy opornych i wypalając doszczętnie wszystkich tych, którzy mogliby zagrozić jego pragnieniu. Dokonał wszystkiego, czego mógł dokonać jeszcze-śmiertelnik, stawiając pierwsze podwaliny pod nieśmiertelne i boskie dzieła, których miał dokonać Samael. I poniósł porażkę.
Nie ze strony wrogów zewnętrznych; nie ze strony świata, który uparcie dążył do zachowania obecnego statusu quo; nie ze strony społeczeństwa, opornie przyjmującego świadomość rosnącego w potęgę rodu Averych. Nawet nie ze strony natury, która miast zbuntować się przeciw świętokradztwu kazirodztwa, obdarzyła Marcolfa i Laidan synem zdrowym i inteligentnym, niezdeformowanym prawami guseł ostrzegających przed dziećmi z takich związków. Porażka przyszła z wewnątrz, wymierzona wprost w serce, raniąca duszę i rozdzierająca Marcolfa na strzępy; zupełnie niespodziewana, zaskakująca i demaskująca najsłabszy punkt w planie Avery'ego – jego własnego syna. Gdy pierwsze słowa Laidan, wypowiedziane w mauzoleum z wciąż dźwięczącym w głosie niedowierzaniem, dotarły do Marcolfa, gotów był poddać się bezwarunkowo temu niedowierzaniu. Zaprzeczyć i zaprotestować, nie wahając się przy tym zarzucić córce kłamstwa. Lecz kiedy świadomość zrozumiała, a serce przyjęło prawdę, było już za późno na wszelkie protesty. Starożytne alea iacta est rozbrzmiało ponownie, a Rubikon wystąpił z brzegów, raz na zawsze pieczętując los Samaela; decyzja została podjęta, kara zaplanowana i tylko boska interwencja mogła uchronić niepokornego syna przez przyjęciem jarzma niewoli, które sam na siebie zarzucił swoim niewybaczalnym zachowaniem. Jednak skoro Samael mienił się równym bogom (słusznie), beznamiętnie patrząc im w twarz i podważając ich decyzje, któż z nich rzuciłby się teraz ratować go w chwili, gdy został strącony z boskiego piedestału?
- Zasłużyłeś? - zimny ton Marcolfa brzmiał równym niedowierzaniem co niedawne słowa Laidan. Nie złagodziło go ani nagłe posłuszeństwo Samaela, ani jego uległość, ani szacunek przemawiający z każdego kroku i gestu. - Skalałeś się czynem tak plugawym, że nawet piekielne ognie byłyby dla ciebie nagrodą – mówił dalej z obrzydzeniem, nie ruszając się z miejsca i pustym, gniewnym wzrokiem wpatrując się w umiłowanego syna. Pierworodnego, jedynego, stworzonego do rzeczy wielkich, wybranego i namaszczonego do boskości, którego przeznaczeniem było wyciągnięcie zdradzieckiego sztyletu i wbicie go w serca rodziców. - Brzydzę się tobą – wysyczał, a targające nim silne emocje sprawiły, że temperatura w gabinecie spadła jeszcze bardziej; mocniej, wyraźniej i dosadniej podkreślając cały niesmak i gniew, którym poddał się Marcolf.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Biblioteka [odnośnik]01.06.16 19:56
Pojęcie winy pozostawało wyłącznie kwestią smaku. Nad wyraz wydelikaconego, przyjmującego wszystkie eksperymenty z olbrzymią dozą nieufności. Avery zarówno w chwili zapadania się coraz głębiej w rozkoszną sodomię oraz teraz, skuty metaforycznymi kajdanami i postawiony przed obliczem Sprawiedliwego Ojca wiedział, że przekroczył granicę, która nawet przed nim miała pozostać nienaruszona. Plwając w twarz bogom i strażnikom prawa, jakie poznawał przedwcześnie. Wina gęstniała, kwaśniała, kondensując się, trzymana w zamknięciu, aby w końcu wybuchnąć słodkim a zarazem mdłym zepsuciem, wydostając z ust Laidan klątwę i życzenia najgorszego, które potwierdzone Słowem ojca właśnie powinny oplatać go łańcuchami i przyzywać z nieba grom przeznaczony dla zdrajców. Wyrok iście salomonowy; nie istniał przecież człowiek mądrzejszy i rozumniejszy od Marcolfa - nawet po jego o d e j ś c i u. Samael winien był mu nie tylko bezbrzeżny szacunek (jako ojcu), ale również graniczący z czcią podziw. Dziwne, że w ich rodzie nie przyjął się zwyczaj oddawania wybitnym osobistościom boskiego (bałwochwalczego?) hołdu, na który Marcolf przecież zasługiwał. Obiektywnością, kiedy dobitnie i bez żadnego sentymentu surowo osądzał swego jedynego syna, nie bacząc na pozostawienie spuścizny bez prawowitego spadkobiercy. Avery nie miał do niego żalu. W jego spojrzeniu kryło się nawet ciche uznanie, ponieważ sam bezsilnie ulegał rodzinnym więziom. Splamił się tym przed laty - hańbę przekuwszy w atut, chełpił się nim do tej pory, wciąż uważając Laidan na swoją - a dziś koło zatoczyło krąg, ponieważ znowu chwiał się skonfundowany uczuciami do matki. Kobiety fatalnej? Wszystko przecież obracało się dookoła niej - wówczas palony nastoletnim pożądaniem, obecnie trawiony dojrzałą miłością, pozostawiającą jednak po sobie wyłącznie wypalone zgliszcza. Powinien walczyć? A może odejść, dobrowolnie udać się na banicję, pozwolić jej wieść życie bez niego? Szczęśliwsze? Spokojniejsze? Przyjąć decyzję Marcolfa, paść przed nim na kolana i podziękować mu za ostatnią łaskę, za ostatnią audiencję, za to, że przed dokonaniem się kary, zechciał po raz ostatni spojrzeć w oczy niegodnego grzesznika. Kwintesencja paradoksu: obiecywał ojcu opiekę nad matką i nawet, zdawałoby się, toczony zarazą, będąc zdehumanizowanym potworem, najpierw myślał o niej, przeniknięty już całkowicie obojętnością nad swoim własnym losem. Kochankom nie były pisane szczęśliwe zakończenia, lecz Samael pragnął choć dla Laidan wybłagać boskie wstawiennictwo. Nie mogła cierpieć już więcej. Tyle chciał przekazać ojcu i o to go prosić. Żadnych żądań, żadnego korzenia się i sypania głowy popiołem. Żałował wyłącznie cierpienia, jakie przysporzył matce. Bolało go wyłącznie ej złamane serce. Rwał sobie włosy z głowy, nie spał, nie jadł, tylko przez nią, nie snując refleksji nad własną plugawą duszą, nie prowadząc studium zbrodni, nie dokonując rachunku sumienia i nie kajając się za swoje niegodne postępki. Ikarowy lot zakończył w płomieniach, lecz jeśli mógł uratować chociaż ją... bez wahania poświęciłby swe istnienie. Mowa ojca kuła go niemiłosiernie, lecz bolała inaczej niż słowa matki. Wydziedziczenie byłoby konsekwencją łagodniejszą, niż owe policzki, wymierzane mu przez Marcolfa, po których kurczył się w sobie jak skarcony chłopiec. 
-Pozwól mi to naprawić - rzekł, po chwili napiętego milczenia, kiedy w końcu poczuł się dość silny. Niegdyś nie ważył się odezwać bez pozwolenia ojca, obecnie, pozostając w niełasce miał więcej skrupułów, niż kiedy mienił się jego ulubieńcem. Zadrżał pod wpływem chłodu i uniósł wzrok, wpatrując się w jego gniewne oblicze.
- Nie dla mnie. Dla niej - wyszeptał.


And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Doskonała rozpusta wymaga doskonałego odprężenia.
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t631-samael-marcolf-avery#1801 https://www.morsmordre.net/t1443-samaelowa-skrzynka-z-pogrozkami#12562 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f119-shropshire-peace-street-102 https://www.morsmordre.net/t2798-skrytka-bankowa-nr-160#45281 https://www.morsmordre.net/t972-ten-lepszy-avery
Re: Biblioteka [odnośnik]01.06.16 20:27
Kłamstwo powtórzone po stokroć stawało się prawdą; po tysiąckroć prawdą absolutną; dlaczego więc szeptane po raz milionowy, rozpływało się w niebycie? Dlaczego powtarzane raz za razem błaganie, by ten okrutny czyn nigdy nie miał miejsca i okazał się ponurym, niewysmakowanym, obrzydliwym wręcz żartem, nie zamieniało się choćby w namiastkę prawdy, na której Marcolf mógłby spróbować zbudować fundamenty ku wybaczeniu Samaelowi? Dlaczego błagania i prośby rozpływały się w powietrzu, w bezwietrznej przestrzeni zawieszenia między prawdą a kłamstwem? Istniało przecież naprawdę wiele wytłumaczeń i wyjaśnień, które usprawiedliwiłyby jego niepokornego, skalanego grzechem syna. Dziesiątki wymówek, które – choć z bólem i bez całkowitego przekonania – Marcolf mógłby u z n a ć, rozgrzeszając Samaela i – ten jeden raz – wyciągając dłoń miłosiernego ojca. Łamiąc przy swoje zasady, swoje reguły i standardy, których przestrzegania wymagał przez lata nie tylko od siebie, ale i swojego otoczenia, każąc srodze każdy występek przeciw boskim prawom ustanowionym samodzielnie. Był gotów oddać się samemu na wieczne potępienie, by ratować d u s z ę oraz przyszłość swojego jedynego syna, potomka zrodzonego z bezbrzeżnej miłości jako dzieło ze wszech miar doskonały. Nie było jednak żadnego wytłumaczenia i żadnych wymówek; nie było prób zaklinania rzeczywistości, ani wypierania się dokonanych czynów. Samaela nie zaprotestował, ani nie padł na kolana, by przekonać Marcolfa, że n i e popełnił grzechu, za który miał być właśnie sądzony. Przyjął prawdę i obnosił się z nią niemalże świętokradczo... ufając w miłosierdzie Marcolfa lub naiwnie wierząc, że ojcowska miłość przezwycięży dokonaną podłość?
- Teraz o niej myślisz, Samaelu? Teraz obchodzi cię jej ból i wyrządzona krzywda? - wyrzut i zirytowanie przenikały się wzajemnie, tworząc mieszankę okrutnego gniewu, który mimo upływającego czasu wcale nie znikał z głosu Marcolfa. Wręcz przeciwnie, nabierał jeszcze większej mocy, potęgując się przeciw wrogowi, którym stał się dla Marcolfa Samael w chwili, gdy zdeptał dziesiątki lat starań i całe poświęcenie, które włożone zostało w budowanie rodowej potęgi. - Jeśli j a nie znam sposobu, by ci wybaczyć, jak mogłaby to zrobić twoja matka? – ta sama, która nosiła go pod łonem i wydała na świat w bólach złagodzonych wyłącznie świadomością dziejącego się cudu. Cudu, będącego trzydzieści lat później przyczyną cierpienia jeszcze większego, wewnętrznego, którego nie dało się ugasić żadnym zaklęciem, eliksirem i żadnymi kojącymi słowami. Jak Samael mógł naprawić coś, co sam skruszył, co sam zniszczył, zamieniając piękny pomnik miłości w pył? Rozbijając jednolitą, potężną skałę szacunku i zaufania w drobny mak, a potem – na domiar złego – depcząc leżące na ziemi resztki bez najmniejszych wyrzutów sumienia.
- J a k chcesz to naprawić? - wysyczał w końcu, odsuwając się gwałtownie do syna i przechodząc na drugi koniec gabinetu, gdzie nie musiał już patrzeć w jego oczy, w których widział swoje własne odbicie. Błagalne spojrzenie irytowało Marcolfa bardziej, niż przepraszający, zdesperowany ton syna, ukazujący jego kolejną słabość. Nie znał rzeczy, która wynagrodziłaby Laidan doznane upokorzenie; nie znał rzeczy, która złagodziłaby jego gniew i wściekłość; nie znał w końcu rzeczy, która usatysfakcjonowałaby ich oboje i sprawiła, że wybaczyliby Samaelowi jego występek. Pewnych rzeczy nie można wybaczyć, pewnych czynów nigdy nie można zapomnieć... a pewnych zdrad nigdy nie można pozostawić bez zemsty.
Gość
Anonymous
Gość

Strona 2 z 3 Previous  1, 2, 3  Next

Biblioteka
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach