Margaery 'Maisie' Elliott
Nazwisko matki: Potter
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: Półkrwi
Zawód: Była renowatorka i malarka, obecnie właścicielka kawiarni "Fidelius".
Wzrost: 174 cm
Waga: 62 kg
Kolor włosów: Blond, czasami zmienia ich kolor na ciemniejszy.
Kolor oczu: Zielone
Znaki szczególne: dołeczki przy uśmiechu, trzy, niewielkie pieprzyki na twarzy, stosunkowo wysoki wzrost.
9 i 3/4 cala, olcha, kieł chropianka, z czarno-złotymi zdobieniami na rączce, giętka.
Leży schowana, niepotrzebna, bezużyteczna.
Hufflepuff
Pies
Zawiedzionego brata
Świeżo parzona kawa, jaśmin, farby, kocie futro
Siebie w otoczeniu męża i dzieci
Antyki, renowacja, malarstwo, charakteryzacja, mugolska psychologia, podróżowanie.
Dawniej Osom, obecnie żadnej z drużyn
Gargulki, góry.
Muzyka klasyczna, jazz, rock 'n' roll
Elizabeth Olsen
Wbrew miejscu mojego urodzenia, częstych podróżach po najróżniejszych zakątkach świata, historia skupia się na Anglii, którą od zawsze traktowałam jako swój jedyny dom, pomimo jej wszystkich mankamentów, trawiących ją wojen i polityki antymugolskiej.
Niewiele pamiętam ze swoich najwcześniejszych lat dziecięcych, spędzonych w tętniącym życiem, wielokolorowym, wielonarodowościowym Nowym Jorku. Nie twierdzę, że ta metropolia nie miała w sobie żadnej magii i piękna – gdyby nie płynęła ona wśród tłumu różnokolorowych ludzi, moja matka, rodowita Angielka, choć zafascynowana niemagicznym światem, nie dałaby się oczarować na tyle, by tam zamieszkać i poślubić jednego z tamtejszych mężczyzn. Nawet mój brat, Roger, zawsze wspomina ten okres z wyraźnie widocznym rozrzewnieniem w oczach, gdy sama zdaje się pozostawać praktycznie obojętna. Nie tęsknię za ruchliwymi ulicami pełnymi taksówek i choć Anglicy są o wiele bardziej statyczni, najpewniej nie potrafiłabym się odnaleźć w miejscu, gdzie drzewa zastąpiły betonowe wieżowce. Od zawsze wszystko skupiało się na Anglii, która u kresu lat 30. zapomniała o bliznach wojny, zakończonej przed prawie dwoma dekadami, by wkrótce zmierzyć się z kolejnymi nastrojami pełnymi niepokoju. Jednak jako czarodzieje nie musieliśmy zaprzątać sobie głowy mugolskimi konfliktami. Wyspy, przed wkroczeniem w siódmą wiosnę życia, stały się moim domem.
Nie należałam do tych najgrzeczniejszych dzieci, za wzór biorąc sobie swojego starszego brata, którego próbowałam naśladować także zachowaniem. Biegałam, wspinałam się po drzewach, brudziłam sukienki, dziurawiłam rajstopki, a gdy trzeba było potrafiłam okazywać emocje, także złość i smutek. Nikt z naszych nowych sąsiadów nie mógł nas uznać za typową angielską rodzinę z przedmieścia – do tego schematu na pewno nie pasowaliśmy, zawsze zbyt do przodu, pomimo krzywych spojrzeń, jakimi obdarzali nas ludzie. Może winą obarczali amerykański styl bycia, może krytykowali rodziców za wychowywanie dzieci w taki a nie inny sposób, a trzeba przyznać, że pozwalali nam na wiele… Otaczali miłością, nauczyli, że wszystkie emocje – nawet smutek – są potrzebne; zaszczepili we mnie poczucie wyjątkowości, na wyżyny wynieśli moją samoocenę. Do dziś jestem pewna, że to właśnie innym mogę i powinnam wiele zaoferować, a wszelkie drobne porażki nie czynią mnie mniej wartościową. Matka zaszczepiła w nas miłość do podróżowania. Każde wakacje spędzaliśmy gdzie indziej – pani Elliott poszukiwała inspiracji do swoich powieści, a ja… Z zachwytem spoglądałam na różne zakątki świata.
Jeszcze w Nowym Jorku wykazywałam się niespożytą ilością energii, choć zatłoczone chodniki nie stanowiły idealnego placu zabaw. Matka wspominając moje wyczyny, często narzekała, że nawet w parku ciężko było mnie upilnować. Wszędzie było mnie pełno, nie raz doprowadzałam rodziców do bólu głowy, gdy dotykałam się rzeczy, których ruszać nie powinnam. Ciekawość świata sprawiła, że prawdopodobnie osiągałam rekordy wśród dzieci chorujących na bańkotrucie - ze niespożytymi siłami czekałam tylko na moment, gdy przez nierozwagę szafka ze składnikami eliksirów i gotowymi specyfikami pozostanie niedomknięta. Gdyby tylko nie ogólne osłabienie, skutecznie zabijające mój zapał do życia i więżące mnie w łóżku, można by pomyśleć, że wszystko to robiłam specjalnie, byle tylko z każdym czknięciem wypuszczać z siebie serie baniek przypominających te mydlane. Wydaje się, że spokorniałam dopiero w Anglii, rozładowując nadmiar energii na zielonych wzgórzach, a także snując się niczym niezwykle entuzjastyczny cień za Rogerem. Dodatkowym ratunkiem od nadmiernych wybryków okazała się kartka papieru wraz z kompletem kredek. Już jako małe dziecko, które dopiero co nauczyło się chodzić, wykazywałam się ponadprzeciętnym zamiłowaniem do wszystkiego co artystyczne; z zapałem upiększałam ściany i meble olejnymi pastelami, lecz dopiero po latach nauczyłam się sprawnego władania pędzlem, z którym praktycznie nigdy się nie rozstawałam. Przed jedenastymi urodzinami to on zastępował mi prawdziwą różdżkę, pozwalając mi na stworzenie niezwykłych dzieł, początkowo na zwykłym bloku, a później na miniaturowej sztaludze, bo trzeba przyznać, jako dziecko nie grzeszyłam wzrostem. Przejawiałam także magiczne zdolności, nie raz udało mi się ożywić namalowanego ptaszka czy "wylać" z kartki odrobinę morskiej wody. Po dziś dzień malarstwo stanowi dla mnie doskonałą okazję, by dać upust wszelkim emocjom i odnaleźć wyciszenie.
Początkowo myślałam, że trafię do Gryffindoru podobnie jak mój brat; gdyby nie poznanie Teddy w drodze do Hogwartu, najpewniej przez wiele tygodni przeżywałabym fakt, że Tiara Przydziału odesłała mnie do stolika Puchonów. Rodzice brali pod uwagę Akademię Magii Beauxbatons, bezpiecznie skrytą w wysokich partiach gór, gdzie oferowano o wiele lepsze perspektywy dla artystycznych dusz jak ja, jednak sentymentalność sprawiła, że trafiłam do o wiele mniej charakterystycznego Hogwartu. Myślę, że nie mieliby serca, by rozdzielić mnie z ukochanym bratem, bez którego musiałam sobie radzić poprzednie dwa lata, z niecierpliwością wyczekując własnej sowy zapraszającej do edukacji.
Wraz z upływem czasu zakocham się w Hogwarcie. Pomimo że tutaj po raz pierwszy zetknęłam się z dyskryminacją rówieśników ze względu na krew i, co dziwne, przydzielony dom, to miejsce było moją pierwszą miłością, na myśl o którym moje małe serduszko przyśpieszało swój bieg. Choć Hogwart nie należał do najurokliwszych miejsc, wypełnionych po brzegi na wzór szlachecki, wielki gmach sprawiał, że każda jedenastoletnia dziewczynka mogła się poczuć niczym mała księżniczka; Błonia zapraszały do spędzenia na nich popołudnia, jezioro kusiło możliwością kąpieli w cieplejsze dni, a las… Od niego trzeba było trzymać się z daleka… podobno - nie byłam odważnym Gryfonem, by się tam wpakować. Jednak oczy zaświeciły mi się w momencie, gdy natrafiłam na salę, gdzie mogłam rozwijać swoje artystyczne zacięcie. Nie miałam żadnych nauczycieli, pod kierunkiem których zdobyłam wiedzę jak przekształcać dziecięcą spontaniczność w odpowiednią zawodowo twórczość. Jednak nie rozpaczałam z tego powodu, tylko tworzyłam. Wydaje się, że właśnie to miejsce sprawiło, że poza malarstwem pokochałam także starocie. Zauroczyły mnie stare szafy, w których przetrzymywano nagrody i odznaki, najczęściej za osiągnięcia sportowe oraz wszystkie zbroje, które poruszały się w najmniej spodziewanym momencie. Lata nauki sprawiły, że potrafiłam przywrócić drugą młodość nawet najbardziej zdewastowanej rzeczy, niezależnie czy była to ściana, stolik czy znoszone ubrania. Z całą pewnością można było nazwać mnie wizjonerką w swojej profesji, z czasem wzrastającą coraz to wyżej i wyżej – lśniące oczy, pewność siebie, to ja, gdy tylko znalazłam inspirację, a w mojej głowie zaczęły kiełkować zalążki pomysłów. Dla poety jest to każde wydobywające się z pomiędzy ust słowo, dla tancerza każdy krok, a dla mnie… stanowiło to każde pociągnięcie pędzlem, szelest papieru ściernego, woń impregnatów. To uskrzydlało. Tak działały na mnie pomysły, twórcze działanie, to właśnie one dodawały mi śmiałości, motywowały do dalszych działań, którym oddawałam się całkowicie. Czasami zdarzało mi się być aż nazbyt nadgorliwą, kosztem innych obowiązków i potrzeb; wskazane było, bym miała przy sobie kogoś, kto ściągnie mnie z powrotem na ziemię i przypomni o posiłku czy porze pójścia spać, by nie zarobić szlabanu za włóczenie się po szkole podczas ciszy nocnej. Choć zwykle starałam się patrzeć na świat przez różowe okulary, zdarzały się okresy, kiedy budziła się we mnie druga, całkowicie sprzeczna część natury, przez którą traciłam całą motywację, a kontakt z innymi ludźmi wydawał się czymś nieosiągalnym. W takich chwilach wszystko co robiłam, wydawało się całkowicie nieistotne, nic nie warte i przeciętne. Potrafiłam popaść w chorobliwy brak pewności siebie, który zwykle mijał sam z siebie lub gdy w głowie zrodziły się kolejne pomysły, motywujące do dalszych działań. I choć najwięcej czasu spędzałabym przy sztaludze, z pędzlem lub papierem ściernym w dłoni, wykazując nie tylko doskonałe wyniki w malarstwie, ale i upiększaniu już gotowych przedmiotów, musiałam się także uczyć.
Nigdy nie obnosiłam się ze swoją zdolnością, która na dobre ujawniła się podczas pierwszego roku nauki w Hogwarcie. To odrobinę późno jak na dziesięcioletnią dziewczynkę, jednak jakby spojrzeć w przeszłość, już dawniej powstawały obrazki, które swoim przekazem mogły wskazywać na zdolności podobne tym, które wykazywała moja praprababka od strony matki. Pamiętam, że bałam się o Polly, naszego psa rasy border collie – nie tylko uwieczniałam ją na tworzonych obrazkach, ale przez cały tydzień chodziłam przybita, nie potrafiąc rozstać się z ukochany zwierzęciem ani na krok. Była uparta i chodziła swoimi drogami, za nic nie chciała się słuchać i to ją zgubiło. Tydzień od powstania pierwszego z obrazków Polly uciekła z domu i została postrzelona – najpewniej przypadkiem pomylona z zającem albo z innym zwierzęciem – podczas polowań obchodzonych na część Hubertusa. Od tego się zaczęło, a potem było już tylko gorzej.
Wizje pojawiały się impulsywnie, w żaden sposób niewywoływane – niezależnie czy byłam zła, wesoła, zmartwiona czy przybita – moje emocje nie miały na nie wpływu. Z perspektywy czasu mogę powiedzieć, że im bardziej chciałabym, by coś się pojawiło, płótno jakby na przekór pozostawało puste. Obrazy dotyczyły najczęściej bliskich mi osób; nie wiem, czy powinni się obawiać, gdy sięgam po pędzel… raz bywają szczęśliwe, raz wieszczą tragedie i smutek. Dla mojego organizmu są wycieńczające – stworzenie obrazu zajmuje niemało czasu, choć w swoich transach zdaję się potrafić więcej, wychodząc poza ramy własnych zdolności. Podczas nich nie jestem świadoma tego, co robię - mieszkanie mogłoby spłonąć przez pozostawiony na kuchence garnek, a ja najpewniej nie ruszyłabym się od sztalugi. Po takich sesjach potrzebuje snu i to w dużej ilości, by się zregenerować. Jeśli Teddy nie potrafi przeżyć bez ciepłego posiłku, dla mnie taką istotą poza jedzeniem jest także odpowiednia dawka snu. Bez niego robię się zgryźliwa, a to nic miłego. Swoich zdolności nie mogę zignorować poprzez świadome unikanie sztalugi – próbowałam, jedyne czym to się skończyło to ogólną drażliwością i bólami migrenowymi. W swojej walce z niechcianymi zdolnościami odkryłam, że one wcale nie potrzebują płótna, wystarczy serwetka w restauracji i długopis czy długopis, raz zdarzyło mi się zdewastować lustro w łazience nową malinową szminką. Niezwykle rzadko zamiast obrazów pojawiają się słowa, najczęściej w tych sytuacjach, gdy próbuję udawać normalność. Wizje wraz z wiekiem stawały się bardziej zawiłe, mniej oczywiste, może dlatego, że umysł dziecka był na nie bardziej otwarty niż dorastającej nastolatki, a później dorosłej kobiety. Można pomyśleć, że nie mam życia przez swoje zdolności, lecz ich manifestowanie zdarzają się rzadko – najczęściej, im mocniej jestem związana z daną osobą lub im bardziej dotyka mnie dana sytuacja. Funkcjonuje u mnie całkiem dobrze intuicja, jakkolwiek można by ją nazwać. Potrafię odnaleźć drogę powrotną, w jakiś sposób udaje mi się odnaleźć coś znaczącego wśród poszukiwanych staroci, niczym igłę w stosie siana.
W świecie musi jednak istnieć jakaś równowaga, z całego rodzeństwa – a była nas aż dwójka – to ja odziedziczyłam zdolności artystyczne i wstydem byłoby prosić o więcej. W pakiecie dostałam nad wyraz wysoki wzrost, jako czternastolatka wyróżniałam się na tle innych rówieśniczek i gdyby nie wyższa ode mnie (chwała Merlinowi) Teddy najpewniej garbienie pozostałoby mi do dzisiaj, jako środek doraźny pozwalający na dopasowanie się do otoczenia. Wraz z przekleństwem w postaci wzrostu pojawiła się lekka nieporadność, a że do ziemi miałam dalej niż inni, często chodziłam poobijana. Pożegnałam się także z marzeniami o szpilkach, jak na przekór otaczali mnie sami niewysocy mężczyźni. Nie byłabym sobą, gdybym nie próbowała odnaleźć plusów swojego położenia - brak najmniejszych trudności w dosięgnięciu najwyższych części płótna rekompensował mi te wszystkie przypadkowe uderzenia głową w otwarte drzwi szafek.
Do nauki podchodziłam z zapałem, lecz i w tym temacie ukazywałam swoją odmienność, w zależności od miesiąca, tygodnia czy też dnia. Często sama urządzałam dla siebie lekcje, bym mogła więcej praktykować, to zaś zdarzało mi się zasypiać lub z roztargnienia zapomnieć o zajęciach. Jednak dość szybko uświadomiłam sobie, że nie dla mnie ścieżka kariery aurora, którą obrał mój brat i to pomimo predyspozycji do wykonywania zaskakująco dobrych zaklęć ochronnych. Dyskwalifikowała mnie mizerna umiejętność z zakresu eliksirów, choć jako dziecko namiętnie zaglądałam do nieuważnie przymkniętej szafki ze składnikami matczynych wywarów, to stworzenie wartościowej mieszanki było dziełem całkowitego przypadku i szczęścia, choć podejrzewam, że niemałą rolę odegrały tu także błagania osób siedzących najbliżej mojego stanowiska, skierowane wprost do osoby wielkiej Morgany. Z zaklęć także nie błyszczałam, w pojedynkach stawiałam na spryt oraz na obronę, w czym rzeczywiście byłam dobra. Rozwój swoich zdolności stawiałam na transmutację pomocną przy artystycznym zacięciu. „Nędzny” groził mi z historii magii – nigdy nie potrafiłam pojąć tych arystokratycznych koneksji, a zapamiętywanie dat przychodziło z wielkim trudem, choć interesowałam się dziejami związanymi w jakimkolwiek stopniu ze sztuką i rzemieślnictwem, być może właśnie to uratowało mnie przed „okropnym”. Teddy była zapalczywą miłośniczką konewek, nawozu i ziemi pod paznokciami i z pewnością mogę powiedzieć, że na lekcjach zielarstwa tylko dzięki niej nie zginęłam przypadkiem, oszołomiona krzykiem mandragory. Rośliny usychały pod wpływem samego mojego spojrzenia, pomimo wszelkich starań i tłumaczeń ze strony przyjaciółki. Lubiłam spoglądać na gwiazdy, lecz na egzaminach nie mogłam liczyć na więcej niż zadowalający. Unikałam wróżbiarstwa, odrobinę przed swoją zdolność, a odrobinę dlatego, że nie wierzyłam w wypełnione dziwnym gazem kule czy wróżenie z dłoni. Na starożytne runy zapisałam się z ciekawości, zafascynowana tymi tajemniczymi symbolami i powiem, że wcale nie byłam z tego taka najgorsza, choć do profesjonalnego tłumaczenia brakowało mi setek godzin spędzonych nad książkami. Inaczej było z mugoloznastwem, niemagiczny świat, dzięki zacięciu rodzicielki i pochodzeniu ojca zawsze był mi bliski. Żadnego problemu nie miałam ze znajomością przedmiotów, jakimi mugole ułatwiają sobie życie zamiast magii – zdaje się, że zapisałam się na ten przedmiot tylko dlatego, że gdzieś pomiędzy drugą a trzecią klasą poważnie zastanawiałam się czy nie wziąć przykładu z matki i popchnąć własnej przyszłości w kierunku niemagicznych, właśnie wtedy przeczytałam pierwszą książkę dotyczącą psychologii - przez wiele lat zebrałam całkiem sporą ich kolekcję, która kurzy się na półkach w salonie. Wraz z każdym rokiem nauki upewniałam się w przekonaniu, że jedynym słusznym wyborem jest dzierżenie w dłoni pędzla. Siedem lat edukacji minęło zbyt szybko, jednak czasu nigdy nie mogłam zatrzymać, a konsekwencją starzenia się było opuszczenie szkoły i wkroczenie w dorosłość.
Zaaklimatyzowanie się poza budynkiem szkoły zajęło mi trochę czasu. Choć mugolskie konflikty dobiegły końca dwa lata temu, ogrom zniszczeń wciąż pozostawał widoczny, szczególnie dla młodej panienki zamieszkującej mury wspaniałego zamku przez ostatnie osiem lat. Natomiast wojna czarodziejów wciąż trwała w najlepsze, nie nastawiając na optymistyczny i szybki jej koniec - nie, gdy Albus Dumbledore (najlepszy nauczyciel transmutacji zapewne w historii całej szkoły) poległ w starciu z Grindelwaldem. Choć drżeli przed nim wszyscy, jednak to rodziny o niższym statusie krwi miały się czego najbardziej obawiać - w końcu szlachta bezpiecznie schroniła się za murami własnych rezydencji, siecią koneksji i skrytką pełną złota. Może dlatego coraz bardziej moje zazwyczaj radosne myśli skupiały się na zamartwianiu o losy brata, który swoją przyszłość powiązał z karierą aurora. Po zdaniu owutemów wprowadziłam się do domu rodziców, często całe wieczory potrafiłam spędzać u Rogera, wkradając się do środka po rynnie i niewielkim daszku nad drzwiami prowadzającymi do niewielkiego ogrodu, pomimo że posiadałam klucze.
Jeśli można powiedzieć, że nie mogłam doczekać się ukończenia Hogwartu, to tylko z jednego powodu - oczyma wyobraźni widziałam prace podpisane swoim nazwiskiem w wielkich galeriach. Oczywiście, od tego dzieliła mnie daleka, drakońska droga, dlatego pracowałam nad obrazami, kiedy tylko mogłam; początkowo tylko na strychu przystosowanym do tworzenia, nie rozstawałam się także ze szkicownikiem, choć o wiele bardziej od ołówka wolałam trzymać w dłoni pędzel. Byłabym jednak całkowitą ignorantką, gdybym myślała, że tworząc według siebie rozwinę skrzydła i zaistnieję w dość hermetycznym, artystycznym świecie. Zaczęłam od mniejszych pracowni, by pod okiem mniej lub bardziej wprawnych twórców wyjść poza zakres własnych umiejętności. Do mojej sakiewki zaczęły trafiać pierwsze sykle, a później i galeony - w końcu zyskałam możliwość samodzielnej inwestycji w potrzebne materiały - natomiast co lepsze dzieła trafiały na niewielkie wystawy, gdzie od czasu do czasu łowcy talentów wyłapywali prawdziwe perełki. Trafiałam pod opiekę różnych artystów, jednak pobieranie nauk u lady Avery odbiło się na mnie najbardziej.
Dziś wiem, że poza dużą ilością szczęścia i zdolności, o mojej obecności w galerii lady Laidan Avery zadecydowała także czysta złośliwość kobiety. Wielka i znana galeria, protekcja kobiety, która ciężką pracą zasłynęła w artystycznym świecie, przez dekady wspinając się po szczeblach własnej kariery i pozycji, to było coś, dzięki czemu zostałam wtajemniczona w pilnie szczerzone techniki malarskie, by w końcu zaistnieć już nie tylko na nic nieznaczących wystawach. Każdy cieszyłby się z takiej szansy, stanowiącej milowy krok dla kariery, nic więc dziwnego, że zaślepiło mnie moje własne szczęście. Początkowo wysokie wymagania lady uznawałam za coś najzwyklejszego na świecie, a wszystkie uwagi, choć brałam głęboko do siebie, traktowałam jako zasłużoną krytykę, mającą wpłynąć na mój rozwój. Nawet te skrajnie subiektywne stanowiły coś normalnego, nie istotne czy tyczył się położenia farby czy zmiany technik, gdy obraz był w zaawansowanym stadium tworzenia. Nie raz zdarzało mi się kończyć prace, które na następny dzień zamiast na ścianę, trafiały do kosza – całkowicie zniszczone - powinnam się dziwić, że takie wypadki przytrafiały się tylko mnie. Nie potrafiłam znaleźć winnego, a z czasem nauczyłam się przełykać łzy, tylko od czasu do czasu zalewając nimi rękawy koszuli Rogera; podczas wyścigu szczurów zwycięża tylko najlepszy, nie było tam miejsca na żadne emocje, choć z tygodnia na tydzień chodziłam coraz to bardziej przybita. Bywały także dni, gdy z obrzydzeniem patrzyłam na pędzel, swoją dawną miłość. Pomimo wszystkich trudów i psychicznych kopniaków, nie zrezygnowałam, by w końcu doczekać się obietnic umieszczenia prac na jednym z wernisaży. Rozmawiałam o swoim pomysłach z lady Avery, co chyba było niewybaczalnym błędem, bo takie same koncepty zaczęłam dostrzegać w pracach innych artystów; ich dzieła – choć często gorsze – trafiały na wystawy, natomiast moje szły w odstawkę, podziwiane tylko przez ściany pracowni. Rozgoryczenie się kumulowało, lecz swoje apogeum osiągnęło, gdy odkryłam tożsamość swojego oprawcy w postaci samej lady. Oczy otworzyły się, dopiero gdy po rzuconych ostrych słowach, mających zrujnować moją całą malarską przyszłość, po raz ostatni opuściłam galerię. Laidan Avery górowała nade mną po raz kolejny, pomimo swojego lilipuciego wzrostu.
Musiałam coś zmienić, odciąć się od tego wszystkiego, by nie skończyć na odurzających eliksirach, mających za zadanie poprawić mi nastrój i zmotywować do wstania z łóżka. Wynajmowałam niewielkie mieszkanie w Londynie, lecz po sprzedaży obrazów i wyłożeniu wszystkich oszczędności, udało mi się nabyć położony tuż pod, od lat nieużywany lokal. Nie postarałam się o wspólnika, jeśli czegoś nauczyłam się z pracowni lady Avery, to tego, że lepiej zrobić coś samemu; potrzeba było sporej ilości czasu, bym ponownie przekonała się, że wsparcie innych jest ważne – jednak wtedy wystarczała mi bliskość brata, z którym dzieliłam się swoimi pomysłami i planami, wciąż spędzając u niego zastraszające ilości czasu jak na zapracowaną kobietę. Odnowiłam lokal, by skupić na czymś myśli, a wkrótce jego wnętrze zaczęłam wypełniać antykami, które trafiały do mnie w ramach renowacji. Dochody zaczęły rosnąć, dopiero gdy wdrążyłam się w rynek. Zaczęłam spędzać całe dnie na odnawianiu, a także wyszukiwaniu cennych przedmiotów, w miejscach, gdzie nie wiedzieli nawet o ich wartości. Odnawiałam i sprzedawałam, taki był mój sposób na życie – nie ważne czy były to obrazy, stare meble czy mniejsze szpargały. Cieszyłam się z tego, praca odciągała myśli od niepowodzeń przeszłości, a dopóki miałam co włożyć do garnka, opłacić czynsz i wypełnić szafę kolejnymi sukienkami, często stworzonymi przez siebie - nic więcej nie było potrzebne mi do szczęścia. W miarę rozwoju swojej niewielkiej pracowni zaczęłam podróżować; być może brakowało mi życia w drodze, do którego miłość zapaliła w nas matka we wcześniejszych latach życia. Nie skupiałam się już tylko na Anglii, swoich staroci szukałam w Irlandii, Szkocji, a także poza Wyspami, a także po raz pierwszy rozkochując się we Francji. Mnogość zajęć i obowiązków nauczyła mnie gospodarowania czasem, a oduczyła stawiania rozrywki ponad zobowiązania – piwo na mieście? Nie gdy po raz kolejny musiałam przemalować zdobienia jednej z odnawianych gablot. W swoim dopiero co nabytym perfekcjonizmie, patrzyłam krytycznie na wszystkie błędy w organizacji i opóźnienia względem terminów. W między czasie próbowałam zagłębić się wraz z bratem w tą samą dziedzinę magii - animagię. Transmutacja nie stanowiła dla mnie większego problemu, jednak zmiana swojej postaci w zwierzę, okazała się problemem. To mój brat osiągał lepsze wyniki, głównie przez systematyczność i determinację - zapewne ta zdolność uratowała mu nie raz życie w pracy i czyniła z niego doskonałego szpiega i mistrza ucieczek. Sama odnajdowałam dla siebie więcej zajęć, animagię traktując jako zwykłą ciekawostkę, umiejętność, która wzbudza podziw. Raz udało mi się zmienić paznokcie w psie pazury, a twarz porastała zwierzęca sierść, a potem wszystko ustało, a może to ja odpuściłam?
W tamtym okresie poznałam Douglasa, który zaburzył mój idealny porządek wszechświata w stosunku do mężczyzn. Ten niezwykle czarujący gracz Os stał się głównym impulsem, który pchnął mnie do kolejnych zmian, w zdawałoby się, że w dobrze poukładanym życiu. Niespełniona miłość zdaje się dziecinnym powodem do większych zmian. Wróć. Zranione nadzieje i serce. Nie będę dawać, że było coś więcej. Młody gracz, na punkcie którego zwariowały nastolatki; dziwne, że nie pomyślałam, że i mnie potraktuje jak jedną z fanek. Poznaliśmy się, gdy grzał jeszcze ławkę rezerwowych, a Roger zamiast wyjścia na piwo, zabierał mnie na mecze i treningi Os. Znajomość rozwijała się szybko, wystarczyło kilka rozmów, kilka wyjść do kina czy niewielkich restauracji – w końcu kto by nie zmiękł na widok tego czarującego uśmiechu - od drinka do drinka, trafiliśmy w końcu do jego kawalarki. Wszystko zmieniło się w mgnieniu oka. Los czasem coś nam daje, ale częściej odbiera - żegnaj, kochanie, było miło, ale się skończyło. Urwał znajomość w najlepszym okresie dla jej rozkwitu – gdyby nie potraktował tego tak przedmiotowo, wystawiając mnie niczym niepotrzebny element wystroju, ot tak, za drzwi, może przełknęłabym upokorzenie i straconą cnotę, tak cenną na początku lat 50.
Nie potrafiłam włożyć pancerza na serce i wciąż pozostawać zdolną do jakichkolwiek uczuć – musiałam zająć swoje myśli, odciąć się od wspomnień. Zaszycie się w pokoju, by łkać w poduszkę, tylko pogorszyłoby sprawę – wepchnęłoby mnie w emocjonalny dół i pokazałoby wszystkim moim bliskim, jak bardzo to wszystko mnie ubodło. Odcięłam się od ludzi, całe dnie poświęcałam pracy, jednak ciasne pomieszczenia pracowni zdawały dusić. Potrzebowałam się wyrwać, znaleźć coś, co pomoże mi wrócić do stanu przed tym krótkim romansem. Nie, nie szukałam kolejnej miłostki, ukojenia w ramionach innego. Jeśli już wychodziłam ze znajomymi, napotkanych mężczyzn traktowałam jako przelotne kontakty, tym razem zamieniając role – to ja kończyłam wszystko, krótko całując ich w policzek. W ramach oczyszczenia, coraz to częściej wyjeżdżałam, by odnaleźć przedmioty, które mogłam odnowić i zarabiać na nich krocie – przynajmniej w mniemaniu młodej dziewczyny, próbującej samodzielnego życia w wielkim mieście i wciąż nieposiadającej zbyt wiele. Moje wyjazdy na tydzień lub dwa przypominały podróże z dzieciństwa – może przypominałam matkę, choć ona szukała inspiracji, a ja ukrytych skarbów i zapomnienia wśród sterty rupieci.
Linie naszych losów przeplotły się ze sobą w idealnym momencie. Zrujnowanie tych marzeń sprawiło, że zaczęłam się obawiać głębszych zbliżeń, a świat i otaczających mnie ludzi zaczęłam traktować z większym dystansem. Choć staram się to ukryć pod maską pewności siebie i niezobowiązującego flirtu, tak na prawdę bałam się kolejnego zranienia i wykorzystania, co stanowiło paliwo dla zmartwień i stresów. Dystansowałam się, gdy znajomość przekraczała pewne granice. Natomiast Felix dopiero co odziedziczył spadek po zmarłym Clemencie, jednak zdążył odczuć ciężar obowiązków, jakie spoczęły na jego ramionach… Właśnie w takich okolicznościach udało nam się natrafić na siebie. Do cyrku przyszłam kilka razy podczas jego postoju w jednej z magicznej wiosek, do której trafiłam po podsłuchanej plotce o jednym z niezwykle cennych luster – weekendowe próby negocjacji przeciągały się o kolejne dni, więc do cyrku wracałam choćby ze zwykłej nudy. Jako dziecko nie miałam styczności z takim rodzajem atrakcji, więc pierwsze przedstawienie wprost mnie uwiodło. Dopiero przy kolejnych pokazach mogłam dostrzec mniej kolorową rzeczywistość – odrobinę zbyt chude zwierzęta czy zużyte stroje, którym ktoś w nieumiejętny sposób próbował przywrócić drugą młodość. Gdyby nie moje wysokie poczucie estetyki, które nie pozwoliło mi przejść obojętnie obok podniszczonego odzienia jednej z akrobatek, cała ta, trwająca prawie dwa lata przygoda nie miałaby miejsca. Kilka zaklęć rzuconych na nieszczęsną sukienkę sprowadziło na mnie uwagę – zapewne za pomocą poczty pantoflowej – obecnego właściciela trupy na kółkach. Nie mogłam się nie zgodzić na jego propozycje, umożliwiającą mi wślizgnięcie się do tego kolorowego świata pełnego osobliwych dziwów i czarów. Nie byłabym sobą, gdybym nie skorzystała z takiej okazji.
To właśnie tutaj spędziłam dwa lata, odcinając się prawie że całkowicie od rzeczywistego świata, którym wciąż wstrząsała wojna czarodziejów. Nie angażowałam się osobiście, za to każdej nocy drżałam o Rogera, wyklinając jego rozwagę przy wyborze zawodu. Dopiero lata później pojawiła się myśl, że ten świat nie może tak wyglądać. W roku 1952 coś innego zaprzątało mi głowę niżeli Grindelwald obejmujący stanowisko dyrektora Hogwartu. Czułam, że tam, w świecie artystów i dla artystów, po prostu rozkwitam. Ukojenie, jakiego doznałam w tym magicznym, lecz dotychczas nieznanym sobie otoczeniu było wszystkim, czego potrzebowałam. Od strony kulis mogłam poznać rzeczywistość niezwykle utalentowanych ludzi, stanowiących dla siebie rodzinę; obcować ze wszystkimi magicznymi stworzeniami, które na komendę swojego opiekuna potrafiły wypełnić ogromny chapiteau zapierającymi dech w piersi cudami wszelkiego typu. Jednak nie wszystko było tak kolorowe jak podczas pokazów. Choć każdy dawał z siebie wszystko, otrzymywał w zamian minimum tego, czego mógł oczekiwać. Sprzedaż z biletów okazała się niewystarczająca, by poradzić sobie z utrzymaniem cyrku i wciąż narastającymi długami.
Nie wiem, które z nas jako pierwsze zaufało drugiemu, choć być może to mi dzień po dniu udawało się coraz to bardziej zbliżyć ku niemu. Marne kilka syklów, które otrzymywałam za ciężką pracę, wymagającą ode mnie szerokiego wachlarza zdolności artystycznych – począwszy od charakteryzacji poprzez dekoracje i stroje, by w końcu otrzeć się o występy na głównej scenie – szybko okazały się zbędną zapłatą; czerpana z tego radość rekompensowała mi wszelkie niedogodności. To wszystko zajmowało zaskakującą ilość czasu nawet przy biegłości w takich magicznych zabiegach, dlatego polowania na antyki w miastach, w których się zatrzymywaliśmy zeszły na boczny plan, stając się pewnego rodzaju hobby. Rupiecie zmieniałam nie do poznania, pomniejszałam i w taki sposób transportowałam z miasta do miasta, w jednym z cyrkowych wozów, sprzedając je przy okazji, gdy znaleźli się nabywcy. Do domu wracałam wybiórczo, gdy listy do Rogera okazywały się niewystarczające, by ukoić tęsknotę za bratem. Po zaledwie kilku tygodniach spędzonych u boku magicznej trupy przekonałam się, że dla Felixa zrobiłabym wiele i to całkowicie nieodpłatnie. Jemu zaufanie zajęło więcej czasu, lecz w końcu udało mi się udowodnić, że mój pobyt tutaj nie jest przypadkowy, a osoba godna zaufania. Zabarwiłam jego załamujący się świat odrobiną szczerej radości, w końcu, nawet w najbardziej niepewnych i dramatycznych sytuacjach, potrafiłam obdarowywać ludzi uśmiechem, odciążać choć na chwilę ich ramiona, przynieść poczucie troski i ulgi płynącej ze wsparcia. Przywołałam na jego twarz szczere, pozytywne emocje, by w charakterystyczny dla siebie sposób przedostać się przez bariery stworzone ze zdawałoby się, że nieprzeniknionej enigmatyczności. Za wielomiesięczną misję obrałam sobie zasianie odrobiny szczęścia w tych prawie że cyjanowych oczach, a metod do tego miałam co niemiara – w końcu sprawiłam, że zaufał mi nie tylko w akcie rozpaczliwej desperacji i poszukiwania pomocy u obcej sobie kobiety. A mi... pomimo wszelkiej ostrożności przy zawieraniu takich typów znajomości, zaczęło na nim zależeć... Jak przyjaciółce na przyjacielu.
Na kilka ostatnich miesięcy istnienia cyrku odnalazłam się w małej roli przed mniej lub bardziej pokaźną publicznością. Lekko osmolona skóra, nadpalone włoski na przedramionach czy ciepło buchające od płomieni, z jakimi igrał Felix, nie stanowiły bariery nie do przełamania. W dość skąpym odzieniu asystowałam chłopakowi tańczącemu z ogniem, bo w końcu każdy magik potrzebuje uroczej asystentki. Jednak pomimo wysiłków i przydatnej, acz przyśpieszonej nauki zarządzania finansami nie wszystko przebiegało tak, jak byśmy chcieli, cyrk popadał w coraz to większe zobowiązania. Raz po raz konfrontowaliśmy się z rzeczywistością, która pomimo całej otoczki niezwykłości była wyjątkowo bezwzględna, za nic mająca rozpaczliwe potrzeby ubogich artystów. I na nic były nasze wszystkie wysiłki, tworzenie nowych pokazów bez sprzedaży zwierząt – Felix długo nie chciał o tym słyszeć – czy bez redukcji etatów – to nie wchodziło w grę. Zależało mu, próbował wszystkiego, bywały momenty, że sytuacja okresowo ulegała poprawie; dzięki wglądowi do księgi finansowej widziałam jak dziura budżetowa, w jakiś magiczny sposób pomniejszała się, by po krótkim czasie znów wrócić do poprzednich rozmiarów. Myślę, że Felix wiedział o moich podejrzeniach, które szybko zamieniły się w pewność wobec tego, czego się podjął by ocalić swój ukochany cyrk. Roger zapewne nie zrozumiałby moich pobudek, w końcu na tym polega różnica pomiędzy nami, dla bliskich sobie osób potrafiłam odnaleźć wytłumaczenie nawet najgorszych występków. Jednak Felixowi w tym jednym nie mogłam mu pomóc, więc trzymałam się z boku; nie mieszał mnie do tego, więc i ja udawałam, że nic nie widzę, wciąż wiernie asystując mu na scenie czy spędzając u jego boku jedne z wielu wieczorów.
Jeśli wszystko w życiu ma swój czas, wszystko ma także swój koniec. Nie inaczej mogło być w przypadku mojej cyrkowej przygody. Już na samym początku wiedziałam, że to tylko czasowa fascynacja, którą wcześniej czy później przyjdzie mi porzucić, nie mogłam jednak przewidzieć ile to potrwa. Obydwoje byliśmy świadomi, że nasze wysiłki nie przynoszą oczekiwanych skutków; tamtej nocy, gdy zostaliśmy już całkiem sami, nijak nie mogłam wyplenić z niego jednego z najgorszych uczuć - bezradności. Może wpływ na to miał ogłupiający, intensywniejszy niż zwykle zapach jaśminu, że, w nie do końca zrozumiałym dla siebie impulsie serca, zapragnęłam przegonić jego smutek, okazać mu choć odrobię czułości. Chciałam ukoić ból pozostały po psychicznym rozdarciu, a fizyczność stanowiła ku temu tylko jedną z dróg, nieszczęśliwie zachodzącą na wyznawane przeze mnie przekonania. Wiem, że nigdy nie zainicjowałby czegoś takiego – byłabym ślepa, gdybym przez niecałe dwa lata znajomości, że główną rolę w jego sercu gra ktoś inny – na koniec pozostało mi jeszcze wspomnienie jego wiecznie po przygryzanych ust zanim zniknęłam bez słowa z jego życia niczym nigdy nieistniejąca senna mara.
Do dziś nie udało mi się pozbyć osoby Felixa ze swoich myśli - nota bene, nawet nie próbowałam. Czasami zastanawiam się, czy może jego plany się powiodły i cyrk wznowił działalność. Innym razem łapię się na próbach stworzenia listu, jednak żadne słowa nie wydają się odpowiednie po moim nagłym zniknięciu; mimo wszystko po dziś dzień cenię sobie wspomnienia naszej przyjaźni, choć może zakończyła się nie tak, jak powinna.
Wróciłam do Londynu, w którym wynajęłam niewielkie mieszkanie na piętrze, by wzbogacona o nowe doświadczenia rozpocząć kolejny etap życia. Podejść do niego poważnie, tak jak powinna każda młoda panna w moim wieku, znaleźć pracę, męża, urodzić i wychować dzieci. Założenia spełniły się chociaż połowicznie – znalazłam pracę w jednej z pracowni renowatorskich, gdzie pomagałam staremu już Alfredowi przy czynnościach zbyt wymagających jak na jego wiek. Odnawialiśmy meble, ściany, dzieła sztuki, mniejsze przedmioty, które należały do bogatych rodzin, nierzadko o szlachetnym pochodzeniu. By nie zaniedbać talentu, który nieużywany niestety zanika, w wolnych chwilach tworzyłam ilustracje na ulotki, zdarzały się także zlecenia od Czarownicy. Pracy oddawałam się całkowicie, w końcu stanowiła moją pasję, ucieczkę od rzeczywistości. Do związków wciąż podchodziłam w swobodny sposób, każdego ze swoich partnerów traktując jako oderwanie od monotonni dnia codziennego. Wyjątek zawsze potwierdza regułę, a był taki jeden, trwał niecały rok, może zachowałam się nieodpowiednio, łudząc go przez tak długi okres czasu. Jednak dłuższy pobyt w jednym miejscu, z jedną osobą sprawił, że zaczęłam podchodzić do większości spraw i obowiązków w sposób wygodny, liniowy, schematyczny i oczywisty. Zatraciłam chęci do myślenia kreatywnego, spontanicznego i elastycznego, omal nie stając się jedną z tych kur domowych, czekających w drzwiach domu z obiadem dla męża. Nieważne, jak bardzo starałabym się uporządkować swoje życie według społecznych standardów, musiałam ponownie złapać wiatr w żagle.
Tajfun, którego oczekiwałam pojawił się w osobie Hectora MacLagenna i jak później się okazało, był silniejszy niż byłam w stanie znieść. Życie potrafi przewrócić się do góry nogami z powodu jednego wyboru. Gdybym wiedziała o tym, najpewniej nie zdecydowałabym się na coś tak nieodpowiedzialnego. Początkowo moje relacje z Hectorem ograniczały się do renowacji przedmiotów, które ściągał do kraju z podróży. Obraz, który obłożony był jeszcze kilka dni temu potworną klątwą lub jakiś inny, już nie groźny artefakt. Przybliżał mi świat, który dawniej był poza moim zasięgiem, a czarna magia, łamanie klątw i czyhające na łamaczy niebezpieczeństwa były fascynujące, nawet jeśli przedstawiane tylko za pomocą opowieści.
Ludzi od dawien dawna przyciągało wszystko co tajemnicze, pasjonowały ich sytuacje przerastające ich możliwości - nie należałam tutaj do wyjątku. Zafascynowana relacjami MacLagenna, z czasem zaczęłam nalegać na więcej - już nie wystarczały słowa, chciałam zobaczyć na własne oczy, czym zajmuje się mężczyzna wraz ze swoim partnerem od łamania klątw. Hector wyszedł na chwilę z pomieszczenia, gdzie wisiało lustro, nie do końca zadowolony z wykonanej pracy. Gdybym znała się na tym choć odrobinę, wiedziałabym, że z tamtym magicznym lustrem było coś nie tak, nawet po ściągnięciu klątwy. Zgubiła mnie własna głupota, naiwność i kojący głos drugiego z mężczyzn. Dotknęłam ramy... Nie pamiętam nic poza ciemnością.
Spędziłam kilka dni w Mungu, w śpiączce; przez ten cały czas trwał przy mnie Roger. Nigdy nie widziałam go tak zmartwionego, ale i rozgniewanego jednocześnie. Choć może to złe słowo… Był rozczarowany. Z całego zajścia nie pamiętałam zbyt wiele, jakby potraktowana nieumiejętnie rzuconym Obliviate. Dopiero w pierwszym dniu po wypisie z Munga, gdy ujęłam różdżkę do ręki, boleśnie przekonałam się, co mnie spotkało. Klątwa okazała się mieć swoje niewidoczne konsekwencje, choć nie wpływała na mnie fizycznie zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie. Uzdrowiciele nie wykryli żadnych zmian, bo nie szukali w tamtym kierunku; wszak nie często zdarza się, by czyjeś magiczne zdolności zostały całkowicie związane. Wspomnienie tej chwili, gdy leżałam w mungowskim łóżku, popchnęło mnie do dalszych działań, gdy zdałam sobie sprawę z konsekwencji własnej głupoty. Nieważne ile będzie kosztowało mnie to trudu i wypowiedzianych kłamstw, nieważne jak bardzo będę potrzebowała w kimś oparcia, Roger nie dowie się prawdy.
Oczywiście, że się bałam, jednak w miarę upływu czasu przeszłam przez wszystkie fazy od szoku aż do finalnej akceptacji. Pogodziłam się z tym niezwykle prostym faktem, lecz dla osoby wychowanej od początku w czarodziejskim otoczeniu niezwykle ciężkim. Pomimo całej sympatii do mugoli, było to coś nie tylko nowego - musiałam nauczyć się życia bez magii. Początkowo wertowałam księgi, pozostając całkiem sama ze swoją przypadłością – Hector, całkowicie nieświadomy problemu, wybrał się w kolejną ze swoich podróży, tym razem w miejsce, w którym przyszłam na świat, do Stanów. Choć równowaga, do której przywykłam przez całe swoje życie, została zachwiana, nie myślałam o tym by podzielić się swoją dolegliwością z rodziną; dla nich moje problemy miały pozostać tylko moimi, więc podjęłam się prób maskowania braku magii. Wyjątkiem była jak zawsze Teddy - przed nią nie byłabym w stanie tego ukryć, przejrzałaby mnie na wylot, dobrze było odnaleźć wsparcie w jej osobie. Początkowo kurczowo trzymałam się tego, co znane i oswojone – łudziłam się, że to samo przeminie, w końcu nadzieja umiera ostatnia. Zniknęły także wizje - akurat za nimi nie płakałam po nocach.
Zrezygnowałam z pracy w pracowni Alfreda, nie będąc zdolną do świadczenia mu dalszej pomocy. Przez całe życie na dość się napodróżowałam; zdawało się, że żaden zakątek Anglii i Szkocji nie ma przede mną tajemnic. Poza tym powiedzmy sobie wprost, brak magii, a co się z tym wiąże, niemożność teleportacji, wcale nie służy wyszukiwaniu przedmiotów nadgryzionych przez ząb czasu. Podobnie sprawa miała się z samą renowacją – jeśli byłam w stanie wykonywać prace manualne, to wszystkie magiczne wspomagania, do który przywykłam, zostały całkowicie wykluczone. Nagle na nic nie miałam czasu, głowę zaprzątam sobie doczesnymi kwestiami – nigdy nie pomyślałabym, że sprzątanie klatki po sowie jest tak pracochłonne, a parowanie skarpetek potrafi doprowadzić do szwedzkiej pasji. Nie ukrywałam, że życie nieułatwiane w żaden sposób nie należy do najłatwiejszych – kuzynkę Alice nakarmiłam historią o zafascynowaniu mugolskim światem i tworzeniem własnej książki, o życiu czarodzieja niczym mugol; nie mogła mi nie uwierzyć, w końcu obydwie cierpiałyśmy na podobną manię na punkcie niemagicznych. Podobnie Rogerowi wytłumaczyłam rezygnacje z pracy, szaloną koncepcją wgłębienia się w świat mugoli, dobrowolnego zaznania życia takiego jak oni. Wraz z upływem czasu przywykłam, do takiego stanu rzeczy, co więcej – nie myślałam o czymkolwiek, by przełamać klątwę. Wbrew pozorom i takim drobnostkom jak skarpetki, przekleństwo okazało się błogosławieństwem, które na nowo otworzyło mi oczy na świat. Hector, gdy tylko dowiedział się o ciążącym nade mną przekleństwie – wziął sobie za punkt honoru odczynienie całej złej magii. Nie ukrywam, że nie spodziewałam się, że aż tak się tym przejmie – machnięciem ręki starałam się go zbyć, jednak on wciąż i wciąż podsuwał mi pod nos nowe teorie odnalezione w grubaśnych tomiszczach.
Jednak bezrobotną nie mogłam być do końca życia, taka nierozwaga wcześniej czy później zakończyłaby się pobytem pod mostem. Spróbowałam czegoś zwyczajnego, nierzucającego się w oczy, jednak ściśle związanego z mugolami. Wynajęłam niewielki lokal w jednej z bardziej malowniczych portowych dzielnic, skrytych przed wzrokiem mugoli. Skrzek mew, zapach soli, lecz nie ryb - od części rozładunkowej dzieli mnie bezpieczna odległość - tworzy niepowtarzalny klimat. Swoje problemy spowodowane brakiem magii usunęłam z myśli, dzięki nowemu zajęciu – musiałam znaleźć dostawców różnorodnych, wysokogatunkowych ziaren kawy, a także ciast i słodyczy. Samodzielnie odnowiłam i urządziłam kawiarnię, zatrudniłam dwóch pracowników, by obowiązki nie spoczywały tylko na moich ramionach. W menu pod znanymi nazwami eliksirów i zaklęć kryją się najróżniejsze kawy, często z magicznymi niespodziankami. Do Fideliusa pierwsza klientela weszła niespełna miesiąc temu.
Czasami wciąż czuję się osłabiona, a przy próbach użycia magii pojawiają się migrenowe mroczki, których nie jestem w stanie usunąć nawet za pomocą najlepszych eliksirów. Lecz to nie problem, wystarczy tylko wypuścić różdżkę z ręki i pogodzić się ze swoim losem.
Mogę uznać to za kolejną, wartą przeżycia przygodę.
Panna Elliott lubi towarzystwo innych ludzi, jest wierna i lojalna. Pomimo wszelkich przeciwności potrafi optymistycznie i z nadzieją patrzeć w przyszłość.
Maisie przywołując patronusa myśli o okresie spędzonym w cyrku z Felixem oraz o okresie nauki w Hogwarcie.
5 | |
10 | |
13 | |
0 | |
0 | |
0 | |
1 |
Różdżka, 13 pkt statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Maisie Elliott dnia 19.02.16 23:58, w całości zmieniany 8 razy
Witamy wśród Morsów
prządką