Sofia Solange Groves
Nazwisko matki: Calabrese
Nazwisko ojca: Spencer-Moon
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Zawód: współwłaścicielka karczmy "U Bobbiego"
Wzrost: 170 cm
Waga: 67 kg
Kolor włosów: brąz z wariacjami
Kolor oczu: gorzka czekolada
Znaki szczególne: niezwykle ciepły i niski ton głosu, francuski akcent, typowo włoska uroda, blizna po ugryzieniu psa na lewej dłoni
11 i 1/4 cala, giętka, daglezja, włos wozaka
Beauxbatons: Smoki
jaguar
sklątkę tylnowybuchową
truskawkami, czekoladą, winem, świeżym ciastem
szczęśliwą rodzinę
sztuką szeroko pojętą, zagadkami, kryminologią, szyframi, czarodziejskimi grami, pisarstwem, hazardem, czarną magią
temu, kto wygrywa
tańczę, zakładam się, flirtuję, oszukuję. gram i wygrywam, kłócę się z mężem, pilnuję finansów
wszystkiego po trochu
Gemmy Arterton
Podobno najważniejsze są pierwsze wzorce. Moimi byli dziadkowie. Dwójka Włochów, którzy niedługo po ślubie przeprowadzili się do Francji; Carmen i Bernardo Calabrese.
Carmen była kiedyś zapewne bardzo piękna, ale niewiele to znaczyło w połączeniu z charłactwem. Zawieszona gdzieś pomiędzy światem magicznym i mugolskim sama chyba nie wiedziała, kim jest naprawdę. Z jednej strony pracowała w całkiem niemagicznej cukierni, piekąc ciasta i dekorując torty; z drugiej zaś czytywała po nocach odziedziczone książki z zielarstwa. W końcu poznała swojego przyszłego męża, któremu akurat jej przypadłość tak bardzo nie przeszkadzała.
Pamiętam ją jako energiczną starszą panią, która tłukła po łapach ścierką za podkradanie ciastek. Zawsze podziwiałam ją za niezwykłą energiczność i ciekawość świata pomimo niemałego wieku. Dopiero potem, kiedy przestała już pracować i spędzała niemal całe dnie przy oknie, czujnie obserwując działania sąsiadów, zaczęła uderzać mnie jej hipokryzja. Doskonale wiedziała, że para z domu naprzeciwko mieszka ze sobą przed ślubu, że panna z czerwonego domu ma nieślubne dziecko; spisywała to z namaszczeniem w swoim grubym notesie z pikantnymi szczegółami, mruczała pod nosem o tym, jak źle się dzieje, grzmiała na niemoralność naszej okolicy. Jakby zupełnie zapomniała o tym, że jej własna córka podróżowała po świecie z magicznym baletem wdając się w rozliczne romanse; i nawet pod jej stopami bawią się przecież dwa ich owoce. Nigdy nie nazwała mojej matki zdzirą.
W przeciwieństwie do dziadka - jemu wymknęło się to parę razy. Może dlatego, że dobrze znał się na rzeczy. Niegdyś szanowany, dość potężny czarodziej, nauczyciel OPCM w Beauxbatons, dyplomatycznie skłoniony do rezygnacji, gdy zaczęło mu odbijać. Ach nie, powodem był przecież dotyk meduzy, który powoli zamieniał go w posąg. Wcześniej zabierał nas na spacery, do zoo, opowiadał o rodzinnym kraju, jednak gdy choroba zaczęła odbierać mu panowanie nad ciałem, zaczął gorzknieć. Jak dla mnie zwyczajnie wariował. Chciał zatrzymać choć jeszcze jedną chwilę, bo bał się, że będzie jego ostatnią; chodził do domu publicznego, by nacieszyć się roznegliżowanymi, młodymi panienkami. Trudno było mieć pretensje.
Właściwie już nie pamiętam twarzy mojej matki. Matki - na Merlina, czy to była matka? Przestała lubić mojego ojca nim jeszcze mnie urodziła i to się chyba na mnie przeniosło. Zupełnie inaczej niż w przypadku Ginny, cudnej Ginny, która przez parę miesięcy miała oboje rodziców. I choć ostatecznie też wylądowała wraz ze mną u dziadków, miała wyższość nazwiska, którego nikt nie mógł jej odebrać. Zrozumiałam to wprawdzie dopiero kilka lat później, ale od początku wiedziałam, że jest uprzywilejowana. Skupiała na sobie uwagę opiekunów. Była takim słodkim, kochanym dzieckiem, zawsze spokojnym, grzecznym, idealnym. Przynajmniej w mniemaniu całego świata poza moim wyjątkiem; w końcu to mnie zrzuciła po kłótni ze schodów, prawda? Wprawdzie w odwecie obcięłam jej włosy, kiedy spała, ale co to jest za zemsta. Żadna.
Raz się popisałam - to był pierwszy raz, kiedy objawiła się magia - i podczas kłótni zwyczajnie odebrałam jej mowę. To były najpiękniejsze dwie godziny mojego życia. Brak słodkiego szczebiotu i uwaga dumnych dziadków skupiona w całości na mnie. Nawet matka wysłała mi z tej okazji lakoniczny list z gratulacjami, a ja cieszyłam się bardziej, niż gdyby wygrała milion galeonów.
W końcu miałam dopiero pięć lat, nie zdawałam sobie do końca sprawy z wartości pieniędzy. Jeszcze.
Dziadek nie uważał, by uczenie mnie zaklęć przed pójściem do szkoły było szczególnie ważne, ale czasami zamykaliśmy się w pokoju i transmutował kubek w mysz i odwrotnie. Potem do naszego zamkniętego kręgu dołączyła też Ginny i oczywiście magia straciła swój słodki smak. Znów musiałam dzielić się z siostrą wszystkim. Ale zaraz znalazłam sobie coś, w czym się zupełnie nie odnajdywała.
Czarodziejskie gry nie były nigdy przesadnie wyrafinowane, więc szybko nauczyłam się ich zasad. Potem poznałam mugolskie karcianki i grałam z dziadkiem na cukierki. I dość szybko okazało się, że nie musiał wcale dawać mi forów.
Dość szybko nadszedł czas, kiedy porzuciłam dźganie patykiem żab na machanie różdżką. W Beauxbatons przydzielili mnie do Smoków; początkowo niezbyt rozumiałam, dlaczego nie do silnych Gryfów czy zwinnych Harpii, ale dość szybko zorientowałam się, że to najbardziej odpowiedni dla mnie dom. Nie chodziło nawet o sztukę władania słowem, którą najwyraźniej odziedziczyłam po babci-plotkarce, a o wyższość strategicznego myślenia nad bezrozumną siłą. Wprawdzie praca zespołowa nie była moją mocną stronę - po jakimś czasie odkryłam jednak, że jest dużo bardziej opłacalna od samodzielnej walki ze światem. Zdecydowałam się nawet na dołączenie do drużyny Quidditcha; obsadzili mnie początkowo na pozycji pałkarza (czy ja wyglądam na agresywną?), ale zbieg okoliczności sprawił, że raz grałam jako ścigająca i potem już nią pozostałam - przynajmniej dopóki nauczyciel eliksirów nie wystawił mi beznadziejnej oceny na koniec trzeciej klasy, wymuszając tym samym wyrzucenie z drużyny. Oczywiście to nie zmieniło mojego stosunku do mieszania w kociołku różnych pierdół, ostatecznie jednak eliksiry zdałam. Byłam jednym z tych uczniów na których zawsze mówią zdolna, ale leniwa i tym dziwacznym wyjątkiem, gdy starszej siostrze stawiają za wzór młodszą. Unikanie Ginny na korytarzach nie zmieniło faktu, że wszyscy zdawali sobie sprawę z naszego pokrewieństwa - zresztą byłyśmy zbyt podobne, by się go wyprzeć - a nauczyciele mieli niezwykłe upodobanie w narzekaniu na mój brak zapału do nauki. Nigdy nie byłam typem siedzącym w książkach; radziłam sobie całkiem nieźle z zaklęciami, transmutacją, OPCM (po dziadku chyba), ale wszystko co wymagało pracy z podręcznikiem było moim największym wrogiem. Miałam o wiele lepsze zajęcia niż siedzenie w bibliotece. Zawsze znalazł się jakiś frajer, który nie wierzył, że ogram go w cokolwiek tylko wybierze i stawiał wszystkie swoje czekoladowe żaby lub nawet kieszonkowe, byleby tylko mnie pokonać. Bezskutecznie, rzecz jasna. Ginny była ulubienicą nauczycieli, ja zaś wolałam pławić się w podziwie uczniów. Niedaleko pada w końcu jabłko od jabłoni; tak jak matka poszukiwałam wciąż uwagi i przeglądałam się w zachwyconych oczach chłopców. I tak jak jej w przypadku miało stać się to moją zgubą. Ale wtedy jeszcze o tym nie wiedziałam.
Miałam piętnaście lat, kiedy dotarła do nas informacja o śmierci rodzicielki. I tak nie pojawiała się w domu od dłuższego czasu, niekiedy racząc nas tylko lakonicznymi listami, ale poczułam ukłucie absurdalnego smutku, kiedy widziałam, jak trumnę z jej ciałem składają w ziemi. Po dwóch wpadkach zaczęła myśleć wreszcie o konsekwencjach swoich działań - a może zwyczajnie przejęła się faktem, że o ile w balecie wybaczyli jej pierwszą ciążę, o tyle po drugiej zwyczajnie ją wywalili - piła więc eliksiry poronne na potęgę. Nie zmieniło to jednak jej podejścia do magicznych i mugolskich używek; a mieszanie musiało wreszcie się źle skończyć. I po prostu umarła. Po prostu.
Stałam nad jej grobem i było mi przykro, choć przecież Veronica Calabrese była postacią zupełnie mi nieznaną, nawet jeśli odziedziczyłam po niej włoską urodę.
Niewiele to zmieniło w moim życiu poza świadomością, że marna imitacja mojej matki tkwi kilka stóp pod ziemią. Wróciłam do szkoły i już parę tygodni później jak zwykle ogrywałam kolegów w karty, wykradałam się z zamku, podkradałam referaty z historii magii, unikałam Ginny.
A to był dopiero początek. Ledwo skończyłam szkołę, a wreszcie choroba pokonała dziadka. Spoczął w grobie obok mojej matki. Straciłam najważniejszego mężczyznę w moim życiu w najgorszym momencie - gdy zachłysnęłam się nagłą wolnością po osiągnięciu dojrzałości. Chciałam zapełnić pustkę po dziadku i takim sposobem wpadłam w silne, męskie ramiona, które miały dać mi ukojenie.
I faktycznie tak było. Skutecznie pozwalał mi zapomnieć o drastycznie pomniejszonej rodzinie, a także o Ginny, która kończyła szkołę. Czasami odwiedzałam babcię, czasem odpisywałam na listy siostry, ale nasz kontakt coraz bardziej się psuł; miałam przecież o wiele lepsze zajęcia. Szybko zaczęliśmy korzystać ze swoich rozlicznych talentów. Początkowo jedynie grałam, potem zaś zaczęły się zakłady, a wreszcie zaczęliśmy trochę pomagać szczęściu. Podsycał mój zapał - obiecywał, że wkrótce zdobędziemy wielki majątek, staniemy się znaczącymi ludźmi. Owinął mnie sobie wokół palca, a ja byłam zachwycona, że ktoś wierzy w moje możliwości. I do tego pragnie mnie rozwijać. Wcześniej nie byłam przekonana do czarnej magii, choć z zainteresowaniem wyłapywałam wszystkie informacje na jej temat na zajęciach z OPCM, ale on naciskał stopniowo, sugerował, że to mnie rozwinie. Więc podczas jednej z nielicznych wizyt u babci zapakowałam książki dziadka i studiowaliśmy najpierw obronę, by wreszcie przejść do zaklęć, którymi szlachetni czarodzieje nie chcieli się parać. Miał wobec mnie wielkie plany; jakby mój talent do gier i zdolność oszukiwania ze słodkim uśmiechem był jedynie początkiem w wykorzystywaniu mojego potencjału. Ale nigdy nie dowiedziałam się, do czego konkretnie dążył. Może go zawiodłam? Może się mną znudził? Pewnego dnia po prostu zniknął. Po prostu.
Parę tygodni później, że prócz goryczy zostawił po sobie jeszcze jedną niespodziankę. Wpadłam w kompletną panikę. Czy babcia była zdolna do wychowania kolejnego bękarta? Może i była, ale nie miałam szansy nigdy się o tym przekonać. Nim ja zdążyłam wyznać jej prawdę, zginęła tragicznie od postrzału. Znalazła się w nieodpowiednim miejscu, w nieodpowiednim czasie; na drodze pocisku wystrzelonego z mugolskiej broni przez jakiegoś rzezimieszka. Nie miała nawet szans, by się obronić. Wtedy mój dość neutralny stosunek do niemagicznych znacząco się pogorszył.
To był właściwie najgorszy czas w moim życiu; we wczesnej ciąży z jakimś oszustem do której bałam się przyznać jedynej osobie, jaka mi pozostała. Ginny wcale nie polepszała mojego humoru, tuż po pogrzebie racząc mnie pogadanką w tonie mocno nieprzyjemnym; że powinnam się ustatkować, nie iść w ślady matki, znaleźć sobie stałą pracę i miejsce zamieszkania. Że nie powinnam być jak nasza puszczalska matka. Nie miała nawet pojęcia, jak bliska jest prawdy, a ja wpadłam w szał. Padło wiele gorzkich słów, które zdruzgotały resztkę naszej relacji ostatecznie doprowadzając do tego, że straciłyśmy kontakt na niemal sześć lat. Tym bardziej, że ona wyjechała do Anglii, by zamieszkać z ojcem, który nagle sobie o niej przypomniał, a ja zostałam całkiem sama z niechcianym dzieckiem i brakiem planu na życie.
Robiłam więc to co umiałam najlepiej. Szukałam bogaczy uzależnionych od hazardu od których bardzo łatwo było zdobyć pieniądze. Kto nie ma szczęścia w miłości, ten ma szczęście w kartach, tak mówią. Niełatwo było przetrwać te miesiące, kiedy wstydziłam się wyjść z okrągłym brzuchem; wtedy jeszcze za bardzo tkwiłam w podwójnej moralności mojej babci, by zdobyć się na wypicie eliksiru poronnego. Dopiero kiedy urodziłam i przez moment trzymałam syna w ramionach - kruche, maleńkie dziecko, które pragnęło mojej obecności - zrozumiałam, że to nie może się powtórzyć. Nie mogę popełnić błędu mojej matki i zranić kolejnej małej, bezbronnej istoty, tak jak ona zraniła mnie i moją siostrę. Oddałam go do domu dziecka jak ostatni tchórz, ale wiedziałam, że byłabym okropną matką. Nie miałam żadnego wzoru na którym mogłabym się opierać. Wróciłam do gier; próbowałam zapomnieć, ale to nie było możliwe. Stałam się bardziej nieufna, ostrożnie dawkowałam eliksiry poronne, starałam się nie ryzykować za bardzo i nie rzucać w oczy. Grałam, zakładałam się, oszukiwałam. Wróciłam do studiowania czarnej magii, a jednocześnie czasami odwiedzałam mugolskie kasyna. I choć mugolami gardziłam, jak ognia unikałam rzucania na nich jakichkolwiek zaklęć; nie z litości, lecz ze zwykłego wyrachowania, w końcu nie chciałam trafić do więzienia za łamanie czarodziejskich praw. Dostatecznie dużo miałam już za uszami, by ryzykować jeszcze bardziej. Z drugiej strony zdobywałam coraz więcej doświadczenia i stawałam się bardziej pewna siebie. Stawki zaczęły rosnąć. Nikt nie wiedział, że nie zużywam pieniędzy jedynie na spełnianie kolejnych zachcianek, lecz i na wysyłane anonimowo prezenty do jednego z domów dziecka. Powtarzałam sobie, że uzbieram dostatecznie dużo, by zająć się czymś względnie legalnym; może otworzyłabym cukiernię lub lodziarnię?, rzucę to wszystko i może, może kiedyś zabiorę swojego syna i spróbuję udowodnić, że nie jestem jak moja matka. Ale bałam się, choć nie chciałam tego przyznać. Kiedy uzbierałam już wyznaczoną sumę, stwierdzałam, że przydałoby się jeszcze więcej. I tak wpadłam w błędne koło, niemal jak hazardziści, którymi tak gardziłam, uśmiechając się do uroczo. Czasem myślałam o Ginny, ale nie zdecydowałam się do niej napisać. Ona miała swoje życie, ja swoje.
Błąkałam się z miasta do miasta, z kraju do kraju w poszukiwaniu własnego miejsca na świecie. Stawałam się coraz bardziej obojętna na to, że oszukuję ludzi. Moralne granice ciągle się przesuwały, a ja brnęłam swoją ścieżką wprost do Tower (a może nawet Azkabanu?), choć nie zdawałam sobie z tego sprawy. I wtedy pojawiło się pierwsze ostrzeżenie.
Zazwyczaj nikt nie dostrzegał moich oszustw, a nawet jeśli, umiałam się z tego wywinąć. Tym razem było inaczej; jedna z niedoszłych ofiar zorientowała się, że pragnę pozbawić ją nieco większej sumy niż wypadało. Nie pomagało zgrywanie słodkiej idiotki i tylko zimna krew zachowała mnie od zdemaskowania. Wybuchnęłam potokiem niezwiązanych ze sobą włoskich sformułowań i to na tyle zbiło go z pantałyku, że wyrwałam się i najzwyczajniej w świecie uciekłam. Może był czarodziejskim policjantem? Nie chciałam się przekonywać. Przez jakiś czas byłam bardziej ostrożna, ale okazał się być kim więcej niż tylko zdenerwowanym, oszukanym bogaczem. Sam mnie odnalazł i tym razem nie dał uciec. O dziwo, wcale nie pragnął wpakować mnie do więzienia, lecz uczynić wspólniczką. Zaskakująca, lecz miła propozycja oszołomiła mnie na tyle, że zwyczajnie się zgodziłam. I przez parę tygodni faktycznie towarzyszyłam Robertowi ukrywając się pod uroczym imieniem Carla. Nie kwapił się jednak do wtajemniczania mnie w jakiekolwiek szczegóły naszej ewentualnej działalności w związku z czym pewnego dnia po prostu opuściłam go całkiem po angielsku nie czując większego przejęcia faktem odebrania mu portfela.
Okazało się jednak, że nie tak łatwo jest się od niego uwolnić. Niemal pół roku później wpadliśmy na siebie (czy na pewno przypadkiem?) we Francji i wcale nie wyglądał na tak zachwyconego jak pierwszym razem. Właściwie podejrzewałam bardziej, że marzy o zamordowaniu mnie z zimną krwią, ale odpowiednio skruszona mina i kilka smutnych kłamstw (tak naprawdę mam na imię Audrey) skłoniły go do przebaczenia. I znów chciał, bym mu towarzyszyła. Tym razem wytrzymałam całe dwa miesiące; lecz choć zaczęłam stawać się czymś więcej niż tylko maskotką, wciąż czułam niedosyt. Po raz kolejny zniknęłam, zabierając dla towarzystwa sporą sumkę z pieniędzy Roberta.
Ale coś zaczęło się psuć. Obawiałam się, że teraz naprawdę się wścieknie i naśle na mnie jakichś niezbyt miłych znajomych - i martwiłam się tym całkiem często. Zastanawiałam się, gdzie teraz jest i czy o mnie myśli... to znaczy, o tym jak mnie dorwać i ukarać, oczywiście. Paradoksalnie zwiększone ryzyko wcale nie wzmagało doznań; czułam się coraz bardziej smętna, zniechęcona i zobojętniała, ze wszystkich sił broniąc się przed przyznaniem, że zwyczajnie za nim tęsknię. Zabawne. On pewnie marzył o tym, jak rzuca na mnie avadę, a ja tak po prostu tęskniłam. Ironia losu. Wtedy wyszła na jaw moja skrajna głupota; pojechałam do Anglii i go odszukałam. Kolejna wzruszająca historia - wszak sama się zgłosiłam, musiał to docenić - i tak, to ostatni raz, a naprawdę mam na imię Dorothy. Cztery miesiące. Ale znów zaczęłam się nudzić.
Przyłapał mnie w środku nocy przy swojej skrytce. Musiałam mieć naprawdę głupią minę, gdy zdałam sobie sprawę, że to już trzeci raz. I zupełnie nie spodziewałam się, że zamiast zaklęcia niewybaczalnego padną jeszcze bardziej brzemienne w skutkach słowa. Tower albo ślub.
A więzienie podobno kiepsko wpływa na cerę.
Przez dłuższy czas szukałam mimo wszystko sposobów, by jakoś się z tego wywinąć - choć, o zgrozo, perspektywa zostania panią Groves z każdym dniem podobała mi się coraz bardziej. Robert pilnował mnie ze zdwojoną czujnością do momentu, aż poddałam się całkowicie. Zaczynając od zdradzenia prawdziwego imienia aż po oficjalne zaproszenie na ślub Ginny. Może i nie odzywałyśmy się do siebie przez kilka lat, ale nie mogło zabraknąć jej w tak ważnym dla mnie momencie. Kiedy przyjechała zorientowałam się, że stała się jedynie cieniem dawnej wzorowej, uroczej panienki, lecz żadna z nas nie zaczęła rozmowy na ten temat. Po ceremonii, na której poznałam rodzinę Roberta (niedługo cieszyłam się z faktu, że nie będę mieć teściowej - zaraz przedstawił mi swoją babcię), Ginny wróciła do siebie, a ja - młoda mężatka (jak to brzmi!) - zamieszkałam w Londynie, mianując się dumnie współwłaścicielką karczmy "U Bobbiego". Oczywiście mój mąż twierdził z uporem, że taka ze mnie współwłaścicielka jak z buchorożca ptak. Ja za to nazywałam go Bobikiem i dzięki temu byliśmy kwita. W końcu to, że zaczęliśmy nosić obrączki nie oznaczało wcale, że stanę się przesadnie miła. Słodką idiotką mogę być dla wszystkich innych, ale nie dla niego.
Fakt ślubu wcale nie zmienił mojej skłonności do szukania nowych wrażeń. Myśli o ucieczce magicznie nie zniknęły, choć resztki poczucia przyzwoitości zmuszały mnie do walki. Moim niespodziewanym sojusznikiem okazała się być... Ginny. Nagle na jaw wyszło, że wspaniały ojczulek zwyczajnie ją wyrolował i moja kochana siostrzyczka, którą niegdyś stawiano mi za wzór, która miała wielkie plany, która śmiała wytykać mi moje podobieństwo do matki nagle znalazła się w bardzo trudnej sytuacji. Nie zaprzeczę, że odczuwałam coś na kształt mściwej satysfakcji, gdy role się odwróciły, a ona zwróciła się do mnie o pomoc, ale nie wahałam się ani chwili. Z pomocą Roberta sprowadziłam siostrę do Londynu i zaangażowałam w rodzinny biznes, wtajemniczając w nie do końca legalne interesy kroczek po kroczku. Nawet nie mając grosza przy duszy miała te swoje durne zasady i trzeba było ostrożnie przekonywać ją do ich naginania.
W takiej sytuacji odpowiadać musiałam nie tylko za siebie; co zrobiłby z nią Robert, gdybym nagle zniknęła? Zresztą zaczęłam w końcu przyzwyczajać się do stałego miejsca, znajomych twarzy, kłótni z mężem. O wszystko.
Na przykład o Rycerzy Walpurgii, do których chciałam dołączyć. Nie jestem może zagorzałym wrogiem mugoli jako takich, ale ich wpływu na świat czarodziejski; wciąż się ukrywamy, choć posiadamy o wiele lepsze narzędzia, by kreować otaczający nas świat. Dodajmy do tego mój pociąg do czarnej magii... Robertowi nagle zaczęło przeszkadzać moje upodobanie do podejrzanych praktyk. Z uporem maniaka wybijał mi ten pomysł z głowy, nalegając, bym skupiła się bardziej na pracy w karczmie; zaczynając od planowania nowych dań, a kończąc na finansach. I właśnie tymi finansami mnie spryciarz przekonał - bo czy mogłabym odmówić zajmowania się pieniędzmi?
Odłożyłam więc ewentualne dołączenie do Rycerzy na później i wpadłam w wir pracy. Wbrew temu, co mi wróżono, najwyraźniej udało mi się względnie ustatkować; choć cały czas myślę o swoim synu, który nigdy mnie nie poznał, a o którym nie odważyłam się powiedzieć nikomu.
Początkowo Sofia korzystała ze wspomnienia pierwszego objawienia się w niej magii, dumy dziadków, poświęconej jej uwagi. Nauka zaklęcia zbiegła się jednak z pogrzebem dziadka, po którym nie była już w stanie powtórzyć sukcesu. Dopiero parę lat później znów była w stanie wyczarować patronusa; myślała wtedy o tęsknocie za siostrą i wspólnym wysłuchiwaniu opowieści z Włoch. Później zaczęła wykorzystywać wspomnienie narodzin swojego syna i krótkiego momentu, jaki z nim spędziła, obecnie zaś - miesza się ono z wizjami męża.
10 | |
3 | |
9 | |
0 | |
0 | |
5 | |
2 |
różdżka, teleportacja, 12 punktów statystyk (=30)
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Sofia Groves dnia 13.02.16 11:23, w całości zmieniany 15 razy