Thibaud Lionel Rosier
Nazwisko matki: Rowle
Miejsce zamieszkania: Dover, Kent
Czystość krwi: czysta szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: Jeździec
Wzrost: 181 cm
Waga: 82 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: brak
daglezja, łuska smoka, 12 cali, sztywna
Beauxbatons - gryfy
koń
burza piaskowa
róża, końska sierść
On i Claire de Lune - razem
czarna magia, quidditch, historia magii, opieka nad magicznymi stworzeniami
Jastrzębie z Falmouth
jazda konna
klasyczna, opera
Ben Barnes
Urodziłem się w Marsylii. Synem Rosierów, po matce Rowlem. Z dzieciństwa pamiętam zapach róż, które ozdabiały każdy kąt naszego dworku oraz piękne konie, które sprezentował jej ojciec. Nie miały skrzydeł, ale i tak miałem wrażenie, że na ich grzbiecie potrafię latać. To przy nich najczęściej objawiały się moje zdolności, kiedy byłem dzieckiem – lewitowałem zamiast spadać na ziemię podczas pierwszych galopów. Moja matka była bardzo chora, miała serpentynę, kobiecą chorobę nękającą błękitnokrwiste kobiety. Ojciec bardzo ją kochał. Wywiózł do Marsylii, gdzie nad morzem mogła odpocząć od arystokratycznego blichtru, od wizyt, przyjęć i sztucznych masek emocji. Byliśmy tam tylko my troje – do czasu, aż pojawiła się Juliette. Wtedy znów byliśmy we troje, ale już bez matki. Nie przeżyła porodu.
Miałem wtedy dziesięć lat – naprawdę minęło już tak dużo czasu? - nie byłem już dzieckiem. Dzieci z rodzin takie jak moja muszą dorastać wcześniej, od zawsze oczekuje się od nas powagi. Tęskniłem za matką, ale odnajdywałem jej ślady w wychowanych przez nią koniach. W ich oczach czasem widziałem jej uśmiech, w ich ruchu jej grację, a w kontakcie jej czułość. Chyba wtedy, kiedy ją straciłem, tak naprawdę pokochałem konie.
Nie miałem czasu odczuć tej pustki, minęło zaledwie pół roku, kiedy otrzymałem wezwanie z Beauxbatons. Ojciec do końca martwił się, że i u mnie objawi się któraś ze szlacheckich dolegliwości... lecz nic ponad świniowstręt nie dało o sobie znać.
Może to śmierć matki sprawiła, że w szkole byłem trochę wycofany, a może to odległość od domu i srogiego ojca sprawiły, że nabrałem swojego rodzaju brawury. Zostałem gryfem, oprócz magii uczyłem się gry na pianinie, świetnie radziłem sobie też na boisku Quidditcha jako pałkarz, gdzie siła była moim atutem. Fascynowały mnie Abraksany, które hodowano w Beauxbatons, szybko – i z fascynacją - odkrywając, że nie były tak łatwe w obejściu, jak zwyczajne konie. Doskonale radziłem sobie na opiece nad magicznymi stworzeniami. Może się to wydać zaskakujące, ale lubiłem też obronę przed czarną magią, choć chyba bardziej ciekawiła mnie ta siła, przed którą na tych zajęciach usiłowali nas chronić – kilka lat później wszedłem w nią sam. Interesowałem się historią magii, upewniając się w słuszności wyższości mojego nazwiska. Wyciągając z niej nauki. Tylko ktoś, kto zna historię, nigdy nie powiela jej błędów.
Im stawałem się starszy, tym mniej dopuszczałem do siebie ludzi. W Beauxbatons próbowali stworzyć wrażenie, że wszyscy byliśmy sobie równi – nie, nie byliśmy. W moich żyłach płynęła krew wyjątkowych czarodziejów o wyjątkowej tradycji, naturalnie, że nie rozumiałem tego od początku, na pierwszym roku, kiedy miałem tylko dziesięć lat i wspomnienie martwej matki. Otoczony wyjątkowym kuzynostwem i kilkoma innymi personami o podobnie chlubnym rodowodzie zdawałem się nie zauważać obecności szlamu wokół mnie. Tristan był mi jak brat, którego nigdy nie miałem, z Marianne łączyło mnie dużo, byliśmy w jednym wieku, oboje wśród gryfów. Druella próbowała być chłopcem jak my – i dobrze jej to wychodziło. Darcy była nieco młodsza. Często jej dokuczałem, wtedy jeszcze nie rozumiejąc, że chciałem tylko jej uwagi. Wakacje spędzałem przy koniach lub w Anglii, bliżej rodziny, do której po śmierci matki ojciec też już nie chciał wracać.
Skończyłem z dobrymi wynikami. Uczyłem się pilnie - dla renomy mojego nazwiska. Byłem Rosierem i nie mogłem zawieźć.
Po ukończeniu szkoły, z pomocą ojca, założyłem hodowlę abraksanów. Dwie klacze prędko oźrebiły, stawiając przede mną prawdziwe wyzwanie. Nabierałem wprawy, zyskując przy tych olbrzymich rumakach niemałe doświadczenie. Zachowania koni z czasem przestały mieć dla mnie jakiekolwiek tajemnice. Claire de Lune, klacz aetonana, była prezentem od ojca za moje pierwsze sprzedane źrebię. To był wyjątkowy sportowy koń. Zaczęliśmy razem ćwiczyć... i wkrótce podbiliśmy razem Saint Cloud. Wyścigi skrzydlatych koni pochłonęły mnie bez reszty, ja i Claire staliśmy się jednością, która nie miała przed sobą żadnych przeszkód. Zachłysnąłem się moim zwycięstwem. Uwierzyłem w swoją wyższość jeszcze bardziej, nabierając niepokojąco aroganckiej maniery. Jako zwycięzca otaczałem się przyjemnością, a w swojej arogancji zacząłem się interesować czarnoksięskimi praktykami. Czy chciałem osiągnąć coś konkretnego? Ależ nie, jedynie posiąść większą potęgę. Miałem błękitną krew, byłem zdolny i inteligentny. Dlaczego nie miałbym zostać również potężnym? Zatapiałem się w kolejnych księgach, obracałem się wśród paryskich arystokratów, z których niejeden również sięgał po ten zakazany owoc.
Krótkie dystansy zaczęły być nudne dla mnie i dla Claire - jej umiejętności rozwijały się z każdym mijającym rokiem. Zaczęliśmy startować w gonitwach długodystansowych, we Francji, w Anglii - psiakrew, zawsze cal za Carrowem - gdzie zobaczył mnie dostojników Shafiqów i zaprosił na Ocean Ognia, legendarny wyścig wiodący przez pustynie dalekiej Arabii. Claire nie była przyzwyczajona do piasków pustyni, a dla mnie upał i brak wody był nie do wytrzymania. Nie dobiegliśmy pierwsi, byliśmy dopiero trzeci - ale przeżyliśmy - trzy tysiące mil katorgi, podczas której zdani byliśmy wyłącznie na siebie nawzajem. Ten wyczyn dał mi prawdziwy rozgłos.
Rozgłos na tyle duży, że otrzymałem ofertę pojęcia za żonę marcyliańskiej piękności z jednego z wyższych francuskich rodów - Adele była młodą damą o silnym charakterze i wyjątkowo hipnotyzującej urodzie. Wiem, że chciała mnie okręcić sobie wokół palca - ale ja byłem wolny. Ja kochałem konie. Trzy dni przed ślubem miałem wziąć udział w hiszpańskiej gonitwie, nie chciała się na to zgodzić - przeklęła mnie, że nie wrócimy stamtąd cali, że więcej jej nigdy nie zobaczymy. Że nie wrócimy, mówiła. Nie wróciliśmy, wróciłem sam. Claire złamała skrzydło na trasie, uderzając w jedną z podstawionych przeszkód. Nie dało się nic zrobić, magomedycy musieli ją uśpić.
Kiedy zmożona układałaś szyję
W mych chciwych rękach – i gasła latarnia…
Kiedy wróciłem, w dniu ślubu, zabiłem Adele. Avada Kedavra, zielone światło, biała suknia. Życie gasło w jej oczach tak samo, jak gasło w oczach Claire. Ale Claire miała piękniejsze oczy. Nie mogłem dłużej na nią patrzeć, wypowiedziane przez nią słowa raniły mnie jak sztylety. Obwiniałem ją o to, co się wydarzyło, o śmierć mojej Claire, o to, że klątwy Adele, choć bez pokrycia, okrutnie się ziściły.
Byliśmy kochającą się parą, tak nam się wydawało. Czy ludziom mogło wydawać się inaczej? Czy mogli o to oskarżyć mnie? Nie miałem prawa widzieć jej przed ślubem w sukni ślubnej. Ale, tak, mimo to część podejrzeń padła na mnie. W pierwszej chwili - podejrzenia mojego ojca. Wyznałem mu wszystko. Użyłem różdżki Adele, nie swojej. Ojciec zatuszował sprawę, oddalił mnie od podejrzeń, wykupując alibi, jakobym był wtedy na padoku moich abraksanów. Potwierdziło to pięć obcych mi osób. Jednego zawziętego śledczego przekupił. Szerokie wpływy Rosierów były mi tarczą jak ze stali.
Kazał mi zniknąć z Marsylii, na wszelki wypadek. Wysłał mnie do rodziny, do Dover, do ciotki Cedriny... Zostań tam, aż sprawa ucichnie, powiedział. Nie było łatwo rozstać się z moimi abraksanami, lecz jaki miałem wybór?
0 | |
0 | |
5 | |
0 | |
0 | |
10 | |
15 |
Sowa, teleportacja, różdżka, 10 pkt
Witamy wśród Morsów
alone in the wind and the rain you left me
it's getting dark darling, too dark to see