Bleach Pistone
Nazwisko matki:Dolohow
Miejsce zamieszkania: gdziekolwiek
Status majątkowy: nędzny
Zawód: wagabunda
Wzrost: 180 centymetrów
Waga: 59 kilogramów
Kolor włosów:blond po potraktowaniu wybielaczem
Kolor oczu: szarozielone
Znaki szczególne: chodzę w spodniach i patrzę na ludzi z góry, bo często przewyższam ich o głowę
we mnie szykującą obiadek kochanemu mężulkowi
paloną gumą i alkoholem
siebie ze światem pod stopami
sobą
robię to, czego mi nie wolno, czytam zakazane ksiązki, zachowuję się nieodpowiednio jak na młodą panienkę
Sama jestem sobie
Krystal Glynn
Poniedziałek
ja
Wtorek
ja
Środa
ja
Czwartek
ja
Piątek
ja
Gdybym kiedyś postanowiła napisać dziennik, wpis z każdych dwudziestu czterech godzin byłby identyczny. Przyczyna jest prosta. Prawie nie dostrzegam ludzi obok siebie. Wiem, że są. Widzę, jak mnie mijają. Słyszę, jak do mnie mówią. Ale tak naprawdę, nic dla mnie nie znaczą. Nic mnie nie obchodzą. Liczy się tylko jedna osoba. Liczę się ja.
Podobno egoizm to droga donikąd.
„Zawsze nadchodzi taka chwila, że będziesz potrzebować czyjejś pomocy. Ale wtedy będzie za późno, żeby się zmienić. Zostaniesz sama”.
Tymi słowami żegna mnie matka, gdy sześć lat temu trzaskam drzwiami naszego domu, by już nigdy nie wrócić. Nie odzywam się do niej do tej pory. Nie tęsknię w ogóle. I pluję na jej filozofowanie. Ona upiłowuje myśleć o wszystkich dookoła siebie. I jak skończyła? Samotnie wychowując niewdzięczną córkę (czyli mnie) w obcym kraju. Czego nie omieszkam jej wygarnąć, przy okazji wywlekania na wierzch wszystkich brudów.
„Jesteś taka sama jak twój ojciec”
Och, trzeba było po prostu zwracać większą uwagę na to, z kim się pieprzy.
Ojciec, niejaki Jermaine Pistone. Czarodziej półkrwi, jasnowidz. Uzależniony od rzucania. Rzucił szkołę, rzucił pracę, rzucił palenie, rzucił rodzinę.
Na odchodne też mówi mi coś (niby) do słuchu.
„Do niczego nie dojdziesz. Ale chociaż o twoim bracie za parę dekad będzie głośno”.
W wieku ośmiu lat tracę ojca. W zamian za to zyskuję przyrodniego brata. I gromadkę całkiem licznego rodzeństwa, rozsianego po całym terenie Stanów Zjednoczonych. Nigdy nie widziałam ich na oczy. I nie mam ochoty tego zmieniać.
Matka pochodzi z Rosji i wielokrotnie próbowała opowiadać mi o tamtych stronach, tradycjach, dziadkach. Bla, bla, bla.
Imponuje mi jedynie tym, że sprzeciwiła się ustawionemu małżeństwu (co to za poroniony pomysł?) i uciekła przed ślubem z jakimś czarodziejem czystej krwi którego w ogóle nie znała. Mariaż z przyczyn majątkowych czy innych bzdur - fuj. Tamtego mężczyznę w dzieciństwie wyobrażałam sobie jako brodatego, ruskiego bojara i nie dziwię się, że matka zwiała. Sama zrobiłabym to samo. Chyba właśnie tą opowiastką zaszczepiła bowiem we mnie kobiecą niezależność.
Nie mam magicznych zdolności i szczególnie nad tym nie ubolewam. Matka załamuje ręce i płacze, ale mnie obchodzi to tyle, ile jej łzy. Wręcz ją wyśmiewam (ależ jestem uroczą, jedenastoletnią cyniczką) i każę wziąć się w garść. Nie potrzebowałam magii, nie potrzebuję jej do dziś. Podoba mi się to balansowanie na granicy dwóch światów i nienależenie do żadnego. Jestem słownikowym wyrzutkiem. Autsajderem poza wszelką klasyfikacją. Jestem wyjątkowa.
Nie odczuwam skutków wojny, potem dostaję się liceum chodzę do szkoły (albo raczej: bywam tam); podkochuje się we mnie głupkowaty rozgrywający drużyny footballowej. Jego IQ jest mniejsze niż to, co chowa w spodniach, ale nic nie irytuje mnie bardziej od jego kretyńskiego uśmiechu. Szybko dochodzę do wniosku, że Bryan (bardziej amerykańskiego imienia rodzice nie znaleźli?) jest beznadziejny, śmierdzi potem i starymi „szczęśliwymi” skarpetami. Żegnam go publicznie niemiłymi słowy i bezpardonowo zaczynam pokazać się z jego najlepszym przyjacielem.
Kończę szkołę z wynikami poniżej średniej (taka zdolna, lecz taka leniwa; nauczyciele prawie płakali stawiając mi dopuszczające stopnie) i rzucam wszystko w cholerę. Jeszcze kilka lat formalnie mieszkam z matką, przy dobrych wiatrach widując ją parę razy w miesiącu. Nie może przywołać mnie do porządku, więc całkiem słusznie, rezygnuje . Nie może uczynić nic lepszego dla swojego zdrowia.
W końcu nadchodzi czas mojej upragnionej wolności: pakuję manatki i bez zbędnych czułości wyprowadzam się z domu. Raczej wśród krzyków i rzucania talerzami, choć nie obywa się mimo wszystko bez kaskady łez mojej matki, z której wrażliwości ponownie okrutnie drwię.
Przez kilka lat włóczę się po Stanach, podróżuję z przypadkowymi ludźmi i żyję na ich koszt. Jestem cwaniarą i do tej pory jakoś nikt nie zarzucił mi „egoizmu”, jak nazwała to moja matka.
Po zwiedzeniu całego kraju pragnę odmiany. Rok temu zawitałam więc do Londynu, który okazał się…
Znośny. Ciekawy. Kręcę się teraz dużo bliżej środowiska czarodziejów, niż wówczas, gdy mieszkałam w Stanach. Tutejsze regulacje społeczne są dużo bardziej intrygujące, a podziały – wyraźniejsze. Nadal udaje mi się pomieszkiwać u mych chwilowych kompanów, nie straciłam przecież nic z uroku osobistego i zdolności perswazji. Choć odczuwam dziwną potrzebę znalezienia stałej pracy i miejsca zamieszkania. Na szczęście, skutecznie jeszcze ją wypieram.
Potrafię za to całymi godzinami przesiadywać w Dziurawym Kotle, zagadywać napotkanych mężczyzn i łaskawie pozwalać stawiać sobie drinki, byle tylko pociągnąć ich za język. Oni jednak bardzo często nie chcą mówić. Wobec tego, znajduję inny sposób na pozyskiwanie informacji. I wcale nie jest nim seks z dziennikarzami Proroka Codziennego czy Walczącego Maga.
Zdarza się, że przebieram się za mężczyznę, zapuszczam się tam, gdzie nie powinnam i słucham tego, co nie jest przeznaczone dla moich uszu.
Bo kto mi zabroni?
0 |
nico
Witamy wśród Morsów
prządką