Lato, 1952
AutorWiadomość
Artystyczna gra cieni
Sabat, Dwór Parkinsonów, upalne lato, 1952 rok
Na róg jednorożca, dlaczego muszę to znosić - myślał nad tym gorączkowo, stojąc gdzieś pod ścianą. Chociaż był jednym z gospodarzy zacnego sabatu, nie miał zamiaru skakać wokół wszystkich. Szlachta, hermetycznie zapakowana banda idiotów, która musi siebie znosić przynajmniej raz do roku. Wykwinty bal był znośny tylko przez tony alkoholu. Aż zadziwiające, że zwozili beczki i butelki przez trzy dni. Ile trzeba tego wypić, aby nie chcieć umrzeć? Szukał w tłumie ludzi, których tolerował. Kręcił się wokół baru jak żerujący rekin, gdy odchodziła jakaś osoba, on wręcz podbiegał, aby porwać kolejną szklaneczkę whisky.
Jak tak dłużej pójdzie, to przez niewydolność metabolizowania tak dużych ilości alkoholu, zaśnie pod barem i wtedy pokaże prawdziwą klasę z rodu Parkinson. I wtedy w tłumie ujrzał ją.
Anioła. Najpiękniejszą damę wśród obecnych, blask obrączki aż bił po oczach, lecz jeszcze malutki łyk whisky i może runie cały system wartości. Powinien się do kogoś odezwać, czuł na sobie karcące spojrzenie ojca, że nie zabawia gości jak należy. Ona też była gościem. Wyjątkowym gościem. Została sama pośród tłumu ludzi. Znów postanowił uderzyć, zarezerwować sobie ją jako rozmówcę, który nie będzie zadawał pytań o byłą bądź przyszłą małżonkę. Czy to było ważne? Ją interesowało co innego. Obrazy w domu państwa Parkinson. To było coś, o co Alfred dbał wręcz osobiście. Lady Laidan Avery była pierwsza osobą, która odważyła się z nim rozmawiać na poważne tematy. Z baru wziął pierwszy lepszy alkohol, rozlany do eleganckich kryształowych kieliszków. Nie był niestety salonowym pieskiem, wiec takie spotkania były dla niego istotną katorgą. Już nie raz rozmawiali na dzisiejszym sabacie, ale wręcz czekał, aż znów będzie miał sposobność zamienić z nią zaledwie słówko bądź dwa. Czuł się jak rekin, czekający na swoją ofiarę. Pojawiając się tuż za jej plecami, mógł przestraszyć Laidan, która dosłownie na chwilę została opuszczona przez swojego męża. Może rzeczywiście, to co najcenniejsze nie wolno spuszczać z oczu?
- Myślisz, że drętwa atmosfera jest wprost proporcjonalna do wypitego alkoholu? - spytał, marudząc, a w tej kwestii mógłby dodać paskudną, głośną muzykę, ciężkie i wymyślne potrawy, zabójcze spojrzenie ojca i tańce, których nie znosił bardziej niż swojego byłego szefa. Podał jej wówczas kieliszek z alkoholem, a następnie uniósł dłoń, zapraszając ją tym samym do tańca.
- Lady Avery, czy ma pani ochotę zobaczyć więcej obrazów? Tu to tylko namiastka kolekcji - wyszeptał, mówiąc o tych powieszonych w sali balowej i dając jej możliwość ucieczki w tłumie na parkiecie, a jednocześnie pragnął znaleźć partnera do zbrodni. Musiał wyjść z tej piekielnej atmosfery, a jak zrobi to sam, ojciec będzie miał pole argumentów, aby znów go torturować. A jakby tylko miał oprowadzić lady Avery po domu...
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Nie chciała tutaj być. Tu, w tym tłumie osób zbyt rozgrzanych wykwintnym alkoholem, sierpniowym słońcem i perspektywą kolejnego pięknego Sabatu u zapierających dech w piersiach Parkinsonów, niknących jednak i tak w różnokolorowym tłumie. Gdzieniegdzie mijały obnażone ręce kobiet - bez koronkowych rękawiczek - czy okropne w swej niemoralności odsłonięte kolana. Kołowrót tańców, rozmów, przemówień nie miał końca, letnie popołudnie niespodziewanie zamieniło się w upalny wieczór a w końcu w parną noc. Duszną mimo otworzonych szeroko okien, wybiegających na zadbany ogród, pochłonięty przez ciemność, poprzerywaną tylko rozmigotanymi plamkami blasku promieniującego od lewitujących świec.
To właśnie tam Laidan pragnęła się znaleźć, z nadzieją na chociażby chwilową ulgę w nieznośnym gwarze i bliskości męża, jak zawsze brylującego w towarzystwie z wytrwałością godną mistrza ceremonii...posiadającego idealną partnerkę. Avery nie marudziła, wypełniając dzielnie szlacheckie obowiązki u boku mężczyzny swojego życia, chociaż jej myśli odbiegały daleko od tematyki rozmów, komplementowania strojów i przyklaskiwania każdej wypowiedzi Reagana. Zazwyczaj w takich nieznośnych sytuacjach wyobraźnia podsuwała jej obrazy Samaela, ale teraz, kiedy jej ukochany zabiegał o względy świeżej narzeczonej, musiała definitywnie wyrzucić go z pamięci. Co nie było takie łatwe, ale wino zawsze pomagało - zwłaszcza wypite w zatrważających ilościach. Tylko najuważniejszy obserwator nie zorientowałby się, że lady Avery wcale nie trzyma w dłoni tego samego kieliszka co przed trzema godzinami. Umiejętnie sączyła kolejne porcje trunku, dyskretnie odkładając zużyte szkło na przeróżne tace, rozmawiając i dotrzymując kroku swojemu mężowi. Kroku coraz bardziej płynnego - nie, nie zataczała się, wysokie obcasy ani razu nie zagwarantowały jej wstydliwego zachwiania; raczej poruszała się coraz bardziej zmysłowo, krągle, marząc tylko o tym, by mogła na chwilę wymknąć się z przepełnionej sali i - co najważniejsze - umknąć Reaganowi.
Marzenia łaskawie spełnił nadęty dyrektor departamentu przestrzegania prawa Ministerstwa Magii, odciągający na bok jej męża w sprawie najwyższej wagi służbowej. Co oznaczało zapewne zamknięcie się razem z innymi możnymi mężczyznami w gabinecie seniora Parkinsona, picie najdroższej whisky i snucie dyplomatycznie morderczych planów. Z wewnętrzną ulgą obserwowała odchodzącego Reagana - musiała przybrać nieco smutną i zagubioną minę - i już miała skierować swoje kroki w kierunku tarasu, gdy wyczuła za sobą czyjąś obecność. Drgnęła odrobinę nerwowo, ale już sekundę potem, kiedy wyczuła specyficzny aromat nieco goździkowej wody kolońskiej, odwróciła się do nieznajomego z lekkim uśmiechem. Unosząc głowę mocno do góry - Alfred Parkison w swej nieskromnej, przystojnej osobie sięgał niemalże sufitu i Laidan czuła się przy nim jeszcze drobniejsza niż zazwyczaj, nawet pomimo wysokich obcasów i równie wysokiego mniemania o sobie. Podsyconego tylko upojeniem, rozpuszczającym się powoli w upalnej atmosferze wieczoru.
- Wręcz odwrotnie, lordzie Parkinson - odparła gładko i miękko; wysokoprocentowe trunki rozluźniały zarówno obyczaje jak i języki...lecz nie Laidan, zawsze kulturalnej, zawsze uprzejmej i zawsze skromnej, nawet jeśli jej jasnogranatowe oczy wydawały się iskrzyć blaskiem nieco dwuznacznego zadowolenia, jakby obecność ulubionego przedstawiciela pięknego rodu upajała ją szybciej niż skrzacie wino. Które odebrała od niego, z cichym śmiechem przyjmując także ciepłą dłoń. - O niczym innym nie marzę - dodała trochę ciszej i paradoksalnie poważniej; naprawdę chciała wyrwać się z tego hałaśliwego miejsca a chłodne korytarze rezydencji Parkinsonów wydawały się równie kuszące co zakamarki ogrodu. Zwłaszcza w takim towarzystwie.
To właśnie tam Laidan pragnęła się znaleźć, z nadzieją na chociażby chwilową ulgę w nieznośnym gwarze i bliskości męża, jak zawsze brylującego w towarzystwie z wytrwałością godną mistrza ceremonii...posiadającego idealną partnerkę. Avery nie marudziła, wypełniając dzielnie szlacheckie obowiązki u boku mężczyzny swojego życia, chociaż jej myśli odbiegały daleko od tematyki rozmów, komplementowania strojów i przyklaskiwania każdej wypowiedzi Reagana. Zazwyczaj w takich nieznośnych sytuacjach wyobraźnia podsuwała jej obrazy Samaela, ale teraz, kiedy jej ukochany zabiegał o względy świeżej narzeczonej, musiała definitywnie wyrzucić go z pamięci. Co nie było takie łatwe, ale wino zawsze pomagało - zwłaszcza wypite w zatrważających ilościach. Tylko najuważniejszy obserwator nie zorientowałby się, że lady Avery wcale nie trzyma w dłoni tego samego kieliszka co przed trzema godzinami. Umiejętnie sączyła kolejne porcje trunku, dyskretnie odkładając zużyte szkło na przeróżne tace, rozmawiając i dotrzymując kroku swojemu mężowi. Kroku coraz bardziej płynnego - nie, nie zataczała się, wysokie obcasy ani razu nie zagwarantowały jej wstydliwego zachwiania; raczej poruszała się coraz bardziej zmysłowo, krągle, marząc tylko o tym, by mogła na chwilę wymknąć się z przepełnionej sali i - co najważniejsze - umknąć Reaganowi.
Marzenia łaskawie spełnił nadęty dyrektor departamentu przestrzegania prawa Ministerstwa Magii, odciągający na bok jej męża w sprawie najwyższej wagi służbowej. Co oznaczało zapewne zamknięcie się razem z innymi możnymi mężczyznami w gabinecie seniora Parkinsona, picie najdroższej whisky i snucie dyplomatycznie morderczych planów. Z wewnętrzną ulgą obserwowała odchodzącego Reagana - musiała przybrać nieco smutną i zagubioną minę - i już miała skierować swoje kroki w kierunku tarasu, gdy wyczuła za sobą czyjąś obecność. Drgnęła odrobinę nerwowo, ale już sekundę potem, kiedy wyczuła specyficzny aromat nieco goździkowej wody kolońskiej, odwróciła się do nieznajomego z lekkim uśmiechem. Unosząc głowę mocno do góry - Alfred Parkison w swej nieskromnej, przystojnej osobie sięgał niemalże sufitu i Laidan czuła się przy nim jeszcze drobniejsza niż zazwyczaj, nawet pomimo wysokich obcasów i równie wysokiego mniemania o sobie. Podsyconego tylko upojeniem, rozpuszczającym się powoli w upalnej atmosferze wieczoru.
- Wręcz odwrotnie, lordzie Parkinson - odparła gładko i miękko; wysokoprocentowe trunki rozluźniały zarówno obyczaje jak i języki...lecz nie Laidan, zawsze kulturalnej, zawsze uprzejmej i zawsze skromnej, nawet jeśli jej jasnogranatowe oczy wydawały się iskrzyć blaskiem nieco dwuznacznego zadowolenia, jakby obecność ulubionego przedstawiciela pięknego rodu upajała ją szybciej niż skrzacie wino. Które odebrała od niego, z cichym śmiechem przyjmując także ciepłą dłoń. - O niczym innym nie marzę - dodała trochę ciszej i paradoksalnie poważniej; naprawdę chciała wyrwać się z tego hałaśliwego miejsca a chłodne korytarze rezydencji Parkinsonów wydawały się równie kuszące co zakamarki ogrodu. Zwłaszcza w takim towarzystwie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Obowiązki, to te obowiązki trzeba było spełniać. Nieważne czy w drogich ciuchach nieważne jakiego domu mody. To był prawdziwy teatr, nie było tu miejsca na błędy. Każdy z nich zostanie skrupulatnie zauważony i nie można było go już naprawić. Alfred z obrzydzeniem patrzył na niektóre szlachcianki. Gdzie podziały się ich oczy? Gdyby tylko miał córkę, sprawdzałby za każdym razem jej ubiór. To była wizytówka, nawet jeśli inni tego nie wiedzieli, Parkinsonowie mieli manię na punkcie sprawności i wyglądu. Może właśnie dlatego tak często patrzyli w lustro? Niemoralność na balu nie miała prawa istnieć, czyż nie? Mimo tego wirowała między wszystkimi parami, zostawiając za sobą pasmo niedosytu i wątpliwości. Rzadko która z zalegalizowanych par czuła do siebie tak wielkie pożądanie, że nie byli w stanie zdusić tego w sobie. Znudzone spojrzenia wpatrywały się w byłych kochanków lub ludzi, z którymi [i[może[/b] mieliby lepszy związek. Tu jednak liczyły się tylko dzieci, duma z ciągłości rodu, a przede wszystkim wierne trzymanie się boku mężczyzny. Kobieta nie musiała wiele mówić. Miała trwać i być na zawołanie. I z tym nie zgadzał się Alfred.
Nie szumiało mu w głowie. Był całkowicie trzeźwy, co było niespotykane, biorąc pod uwagę, ile już wypił. Oszałamiająca bliskość Laidan była dodatkowo upijająca. Może podchodziło to pod groteskę, ale szukał swojego sprzymierzeńca, który zrozumie jego ból istnienia na Sabacie. Porwanie jej nie było rzeczą, którą powinien zrobić, ale kogo to obchodziło? Zmysłowość przecierała się przez zapach ich perfum, raniąc powinność i przyzwoitość. Nawet jeśli musiał bezczelnie patrzeć w dół, aby podtrzymywać z nią rozmowę, wcale mu to nie przeszkadzało. W końcu miał piękne widoki!
- Lady Avery, powinniśmy to sprawdzić – a gdy tylko zauważył tuż przed sobą jednego z przedstawicieli wysoko postawionego rodu, chrząknął prędko, przybierając poważny wyraz twarzy - Och, czy nie zauważa pani niepokojącego nurtu w durmstrangowej polityce zagranicznej? Ostatnio słyszałem… – urwał, gdy tylko minął ich mężczyzna. Wywrócił oczami, starając się, aby to było najmniej zauważalne. Czy tak właśnie miały wyglądać wspaniałe przyjęcia? Musimy wypić skrzynkę wina, aby wyrazić swoją niepodważalną opinię. A kobieta ma przytakiwać. Widział na jej twarzy równe znudzenie, lecz miał nadzieję, że powodem jest tu mąż, a nie ich przyjęcie.
- Za dwie minuty proszę wyjść tymi samymi drzwiami – i chociaż mogło to z boku wyglądać jak prośba, nie było już odwrotu. Ucałował jej dłoń, żegnając się jakże czule dla wszystkich tych, którzy ich jeszcze obserwowali. Odwrócił się wolno, a następnie ruszył ku wspomnianym drzwiom, skrywanych za barkiem. Musiał chwile poczekać, upewniając się, że nikt nie wodzi za nim wzrokiem. Nie spełnia po dwóch minutach Laidan pojawiła się tuż obok niego. Nagrodził kobietę krótkim uśmiechem. Prowadził ją po skomplikowanych korytarzach służby, gdzie tylko tam ojciec pozwalał na krzykliwe (tzn inne kolory niż biel, złoto i zieleń) obrazy. To właśnie tam kryło się najwięcej sztuki. Raczył ją opowieściami o malarzach, których znalazł gdzieś na ulicy, niekoniecznie na wystawnych wernisażach. Dopiero po dziesięciu minutach krążenia po skomplikowanych korytarzach, otworzył wystawne drzwi prosto do jego gabinetu. Pokazał zgromadzone płótna na podłodze. Sztaluga z niedokończonym obrazem stała odwrócona do nich tyłem, przyciśnięta do ściany. Alfred usilnie próbował ją zasłonić swoim postawnym ciałem.
- Dla tych jeszcze nie znalazłem miejsca, ale jestem pewny, że je poznajesz – na pewno nie zapomniała jak odwiedził jej galerie, kiwając tylko palcem, które płótna zabiera ze sobą. Modlił się nawet do samego Merlina, aby nie zauważyła sztalugi i nie poczuła zapachu terpentyny. Dłonią stuknął o jedną z ksiąg, a tam wysunął się skromny barek, złożony jedynie z Whisky.
- Widzisz, że w sali balowej jest tylko nasza poprawna część kolekcji – zaśmiał się ponuro, nie mogąc pogodzić się z pogardą ojca do sztuki. Wszak jego kredki wciąż trzymał w jednej z szuflad biurka. Rozlał alkohol do szklaneczek i jedną z nich poddał kobiecie.
- Lady Avery, to jest niewątpliwy zaszczyt przebywać w takim towarzystwie. Czy kolekcja rodu Parkinson zalicza się chociaż na powyżej oczekiwań? – dodał, wciąż starając się w jakiś absurdalny sposób zasłonić sztalugę. Jak mógł o niej zapomnieć, na Merlina!
Nie szumiało mu w głowie. Był całkowicie trzeźwy, co było niespotykane, biorąc pod uwagę, ile już wypił. Oszałamiająca bliskość Laidan była dodatkowo upijająca. Może podchodziło to pod groteskę, ale szukał swojego sprzymierzeńca, który zrozumie jego ból istnienia na Sabacie. Porwanie jej nie było rzeczą, którą powinien zrobić, ale kogo to obchodziło? Zmysłowość przecierała się przez zapach ich perfum, raniąc powinność i przyzwoitość. Nawet jeśli musiał bezczelnie patrzeć w dół, aby podtrzymywać z nią rozmowę, wcale mu to nie przeszkadzało. W końcu miał piękne widoki!
- Lady Avery, powinniśmy to sprawdzić – a gdy tylko zauważył tuż przed sobą jednego z przedstawicieli wysoko postawionego rodu, chrząknął prędko, przybierając poważny wyraz twarzy - Och, czy nie zauważa pani niepokojącego nurtu w durmstrangowej polityce zagranicznej? Ostatnio słyszałem… – urwał, gdy tylko minął ich mężczyzna. Wywrócił oczami, starając się, aby to było najmniej zauważalne. Czy tak właśnie miały wyglądać wspaniałe przyjęcia? Musimy wypić skrzynkę wina, aby wyrazić swoją niepodważalną opinię. A kobieta ma przytakiwać. Widział na jej twarzy równe znudzenie, lecz miał nadzieję, że powodem jest tu mąż, a nie ich przyjęcie.
- Za dwie minuty proszę wyjść tymi samymi drzwiami – i chociaż mogło to z boku wyglądać jak prośba, nie było już odwrotu. Ucałował jej dłoń, żegnając się jakże czule dla wszystkich tych, którzy ich jeszcze obserwowali. Odwrócił się wolno, a następnie ruszył ku wspomnianym drzwiom, skrywanych za barkiem. Musiał chwile poczekać, upewniając się, że nikt nie wodzi za nim wzrokiem. Nie spełnia po dwóch minutach Laidan pojawiła się tuż obok niego. Nagrodził kobietę krótkim uśmiechem. Prowadził ją po skomplikowanych korytarzach służby, gdzie tylko tam ojciec pozwalał na krzykliwe (tzn inne kolory niż biel, złoto i zieleń) obrazy. To właśnie tam kryło się najwięcej sztuki. Raczył ją opowieściami o malarzach, których znalazł gdzieś na ulicy, niekoniecznie na wystawnych wernisażach. Dopiero po dziesięciu minutach krążenia po skomplikowanych korytarzach, otworzył wystawne drzwi prosto do jego gabinetu. Pokazał zgromadzone płótna na podłodze. Sztaluga z niedokończonym obrazem stała odwrócona do nich tyłem, przyciśnięta do ściany. Alfred usilnie próbował ją zasłonić swoim postawnym ciałem.
- Dla tych jeszcze nie znalazłem miejsca, ale jestem pewny, że je poznajesz – na pewno nie zapomniała jak odwiedził jej galerie, kiwając tylko palcem, które płótna zabiera ze sobą. Modlił się nawet do samego Merlina, aby nie zauważyła sztalugi i nie poczuła zapachu terpentyny. Dłonią stuknął o jedną z ksiąg, a tam wysunął się skromny barek, złożony jedynie z Whisky.
- Widzisz, że w sali balowej jest tylko nasza poprawna część kolekcji – zaśmiał się ponuro, nie mogąc pogodzić się z pogardą ojca do sztuki. Wszak jego kredki wciąż trzymał w jednej z szuflad biurka. Rozlał alkohol do szklaneczek i jedną z nich poddał kobiecie.
- Lady Avery, to jest niewątpliwy zaszczyt przebywać w takim towarzystwie. Czy kolekcja rodu Parkinson zalicza się chociaż na powyżej oczekiwań? – dodał, wciąż starając się w jakiś absurdalny sposób zasłonić sztalugę. Jak mógł o niej zapomnieć, na Merlina!
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Pojawienie się obok niej Alfreda nie tylko uratowało ją z smutnych okowów samotności - tej nigdy nie doznawała na długo, zbyt szybko przyciągając spojrzenia salonowych łowców - co uchroniło ją od padnięcia ofiarą wyfiokowanego aroganta, próbującego coś ugrać za plecami Reagana. Głupcy: naprawdę sądzili, że przekonując żonę dyplomaty przekonają i samego Avery'ego? Oczywiście dawała im na to nadzieję. Była przecież kobietą rozpoznawalną i prowadzącą własne życie artystyczne (bo przecież nie zawodowe, to nie przystało szlachciance), co od razu implikowało o jej sile w związku. Jakież jednak zaskoczenie wiedziała na twarzach tych manipulacyjnych petentów, gdy odmawiała zdecydowanie, słodkimi acz twardymi w znaczeniu słowami, jasno przekazując co myślała o podobnych zagrywkach. Idealna, święta, wierna żona, zawsze po stronie męża, zawsze ze zbolałą miną przyjmując jego odejście, po którym nie znajdowała pocieszenia...Tak. Tak musiało wyglądać to z boku, kiedy przyjmowała towarzystwo lorda Parkinsona, niejako wykonującego swój opiekuńczy obowiązek wobec gościa. Wiedziała jednak, że obydwoje grali swój teatrzyk cieni, że tak naprawdę z całego tłumu ponętnych szlachcianek wybrał ją i że nie był to nudny wybór, polegający na porwaniu do tańca i prawieniu powtarzalnych komplementów przez cały wieczór. W jasnozielonych oczach Alfreda widziała nutkę przygody, chęci wyrwania się z tego miejsca, przy jednoczesnym nieprzekraczaniu zasad dobrego smaku. A może się myliła? Cóż, na podjęcie decyzji było za późno, bo mężczyzna już muskał jej dłoń w geście pożegnania i znikał za drzwiami, pozostawiając po sobie tylko zapach perfum i sugestię. Zawoalowaną obietnicę, na którą powinna zareagować rumieńcem bądź oburzeniem...gdyby była niewinną młódką, stawiającą pierwsze chwiejne kroki na salonach. Tą Laidan - niewinną, skrępowaną, nieodnajdującą się w całym skomplikowanym labiryncie szlacheckich gierek - zostawiła daleko za sobą. Przez chwilę jej myśli znów powróciły do Samaela, ale wizja jego narzeczonej, będącej zapewne dokładnym odzwierciedleniem zagubionej sarenki, przekreśliła jakiekolwiek wątpliwości. Avery sięgnęła jeszcze po jeden kieliszek wina, po czym zginęła w tłumie, niepostrzeżenie wychodząc przez ukryte za barem drzwi, by nieco się ochłodzić.
Albo rozgrzać w energetyzującym towarzystwie, pięknie kontrastującym z zimnem korytarzy, po których prowadził ją Alfred. Nieśpiesznie, pozwalając jej przyjrzeć się każdemu obrazowi - im dalej zagłębiali się w zakamarkach dworu, tym ciekawsze dzieła zerkały na nich z pokrytych wymyślną tapetą ścian. Te, które mogła podziwiać na balu nawet nie zasługiwały na to miano, będąc po prostu uroczymi laurkami, nieco impresjonistycznym odbiciem rzeczywistości. Bez kontrowersji, te same schematy, jakie widziała wielokrotnie nad kominkami salonów innych szlacheckich rodów, gdzie na malowidłach zmieniały się tylko kolory i atrybuty danej rodziny. Tutaj jednak, na tych cichych, ciemnych korytarzach, z rzadka wypełnianych odległym echem toczącego się poniżej ich stóp balu, Laidan czuła się naprawdę zainteresowana. Tyleż artystycznymi utworami co samym Parkinsonem, w końcu otwierającym przed nią dębowe drzwi. Do...gabinetu? Pracowni? Od razu wyczuła w powietrzu zapach terpentyny, rozkosznie drażniący nozdrza; kątem oka zauważyła nieco nerwowe zachowanie Parkinsona, jednak na razie koncentrowała się wyłącznie na leżących obok drzwi płótnach. Powoli schyliła się po jedno z mniejszych, ostrożnie unosząc je do góry, by na chwilę oddzielić się od mężczyzny, dając sobie kilka sekund na otrzeźwienie. Które nie nadeszło; wino, sztuka i ktoś sztuką zainteresowany - czyż mogła odmówić sobie takiej przyjemności, w końcu przekreślającej smutek i tęsknotę?
- Wielka strata. Dopełniłby tą olśniewającą kolekcję - powiedziała z przejęciem, rozpoznając w trzymanym obrazie jedno z dzieł pochodzących z jej galerii, po czym ostrożnie odłożyła je na miejsce, przyjmując alkohol. Męski, co wcale jej nie przeszkadzało: Alfred traktował ją na równi. Mile ją to połechtało i chociaż najchętniej znów wychyliłaby kieliszek słodkiego wina, to teraz rozkoszowała się ostrzejszym smakiem whisky, roziskrzonym spojrzeniem omiatając twarz blondyna. - Następnym razem, kiedy będziesz chciał coś ukryć, musisz robić to mniej ostentacyjnie - poradziła mu teatralnym szeptem, w końcu przenosząc wzrok na stojącą za barczystym ciałem Parkinsona sztalugę. Na razie nie wykonała żadnego gestu w jej stronę, po prostu patrzyła na Alfreda nieco kpiąco, nieco prowokująco, powoli unosząc do ust szklankę z grubo ciosanego szkła.
Albo rozgrzać w energetyzującym towarzystwie, pięknie kontrastującym z zimnem korytarzy, po których prowadził ją Alfred. Nieśpiesznie, pozwalając jej przyjrzeć się każdemu obrazowi - im dalej zagłębiali się w zakamarkach dworu, tym ciekawsze dzieła zerkały na nich z pokrytych wymyślną tapetą ścian. Te, które mogła podziwiać na balu nawet nie zasługiwały na to miano, będąc po prostu uroczymi laurkami, nieco impresjonistycznym odbiciem rzeczywistości. Bez kontrowersji, te same schematy, jakie widziała wielokrotnie nad kominkami salonów innych szlacheckich rodów, gdzie na malowidłach zmieniały się tylko kolory i atrybuty danej rodziny. Tutaj jednak, na tych cichych, ciemnych korytarzach, z rzadka wypełnianych odległym echem toczącego się poniżej ich stóp balu, Laidan czuła się naprawdę zainteresowana. Tyleż artystycznymi utworami co samym Parkinsonem, w końcu otwierającym przed nią dębowe drzwi. Do...gabinetu? Pracowni? Od razu wyczuła w powietrzu zapach terpentyny, rozkosznie drażniący nozdrza; kątem oka zauważyła nieco nerwowe zachowanie Parkinsona, jednak na razie koncentrowała się wyłącznie na leżących obok drzwi płótnach. Powoli schyliła się po jedno z mniejszych, ostrożnie unosząc je do góry, by na chwilę oddzielić się od mężczyzny, dając sobie kilka sekund na otrzeźwienie. Które nie nadeszło; wino, sztuka i ktoś sztuką zainteresowany - czyż mogła odmówić sobie takiej przyjemności, w końcu przekreślającej smutek i tęsknotę?
- Wielka strata. Dopełniłby tą olśniewającą kolekcję - powiedziała z przejęciem, rozpoznając w trzymanym obrazie jedno z dzieł pochodzących z jej galerii, po czym ostrożnie odłożyła je na miejsce, przyjmując alkohol. Męski, co wcale jej nie przeszkadzało: Alfred traktował ją na równi. Mile ją to połechtało i chociaż najchętniej znów wychyliłaby kieliszek słodkiego wina, to teraz rozkoszowała się ostrzejszym smakiem whisky, roziskrzonym spojrzeniem omiatając twarz blondyna. - Następnym razem, kiedy będziesz chciał coś ukryć, musisz robić to mniej ostentacyjnie - poradziła mu teatralnym szeptem, w końcu przenosząc wzrok na stojącą za barczystym ciałem Parkinsona sztalugę. Na razie nie wykonała żadnego gestu w jej stronę, po prostu patrzyła na Alfreda nieco kpiąco, nieco prowokująco, powoli unosząc do ust szklankę z grubo ciosanego szkła.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy na samotność można się uodpornić? Alfred na pewno prowadziłby długą dysputę z Laidan, tłumacząc jej, że ona nie ma wręcz prawa się tak czuć. Czyż nie była spełnioną kobietą? Miała męża, wspaniałego dyplomatę, który przechodzić z rąk do rąk krwiożerczych bestii biznesu (nota bene Alfred również do nich należał, czy to przypadek?), dzieci, w tym chłopców, wspaniałych dziedziców i właśnie życie artystyczne. Dzięki niej Avery stali się ikoną świata sztuki. I chociaż wiele z konserwatywnych rodzin jak Parkinsonowie uważali, że płótno to sprawa niegodna, wręcz mugolska, tak projektowanie ubrań… Nie ma co ukrywać, że w świecie szlachty królowała hipokryzja. Czy więc Laidan mogła czuć się tak samo samotnie jak Alfred? Jego dom był pusty, wciąż ludzie uważali, że dusi się żałobą i dlatego jest taki cichy, ponury. Jakby kiedykolwiek tryskał szczęściem! Melancholijna wręcz natura Parkinsona była dobrze widziana na salonach. Pokazywał swoje oddanie zmarłej tragicznie żonie. Podobno były nawet plotki, że sama się zabiła. Alfred jednak zaznaczał, że miała skłonności do eksperymentowania i często sięgała po różne środki, aby „zachować swoją młodość”. Raz piła nawet krew z kobry, więc nic dziwnego, że sięgnęła po wilcze jagody i zrobiła deser. Tak, bardzo dobrze, że Alfred go nie zjadł, wówczas mieliby najbardziej romantyczną śmierć w historii. Wolał wyglądać na smutnego, ubolewającego nad stratą takiej idiotki niż na bezwzględnego mężczyznę, który nie cofnie się przed niczym, aby osiągnąć swoją upragnioną wolność. Dlatego każdy sabat był dla niego istną torturą. Niektórzy ludzie mieli więcej taktu i nie pytali go o przyszłą małżonkę. Inni zaś, wyczekiwali w słowach Alfreda jakiś obietnic. Nawet podsuwali mu pod nos jakieś młódki, rzucając sieć aluzji, że może by tak poszli na spacer albo zatańczyli walca. Parkinson wybierał sam i nie wybierał wcale na oślep. Mówi się, że mężczyzna jest myśliwym przez całe życie. Poluje na swoją ofiarę. Szuka jej wśród tłumu i atakuje. Alfred wiedział, czego chce. I nie musiał mu nikt podsuwać łatwej zdobyczy pod nos. Mierzył wysoko.
Stąd też wybór Laidan Avery na towarzyszkę wieczoru nie powinien nikogo zaskoczyć. Jej zadaniem nie było zapewnianie mu rozrywki. O nie. Chciał, aby wyraziła opinie o jego kolekcji, wszak sabaty u Parkinsonów nie odbywały się tak często. Nawet nie pokusił się o dłoń lady Avery, gdy chodzili korytarzami dla służby. Może powinna czuć się zdegustowana, ale ojciec nimi nie chodził, nie musiał wiedzieć, ile kryje się tu kolorów. Szukał na jej twarzy szeregu emocji, które mógłby odczytać. Czy był zaskoczona, podobało jej się? Które by spaliła? Wpuścił ją do swojego królestwa, nieprzygotowanego na jakiegokolwiek gościa. Przez alkohol zapomniał o swojej pasji i zaczętym obrazie. Może dlatego uchylił okno? Chciał pozbyć się zapachu terpentyny, kropel farby przy ścianie i och. Podał jej jakże męski alkohol, snując w głowie plan, że whisky ogłuszy jej zmysły i nie zobaczy tego, co jest za plecami Alfreda.
- Muszę dla nich znaleźć specjalne miejsce, może powieszę ten w swojej sypialni – oczywiście, że wskazał ten z jej galerii. Może nawet sama go doradziła, może tylko w plotkach usłyszał, że to jeden z ulubieńców. Nie miał zamiaru przepraszać ją za whisky. Weszła w świat jego biznesów, gabinetu, w którym powietrze powinno nie tylko być przesiąknięte terpentyną ale i magią przysięgi wieczystej. To tu działo się wszystko, co milczenie próbowało ukryć. Powinna poczuć się wyjątkowo. Rzadko kiedy pojawiała się w tych drzwiach kobieta, nawet chciał to jej powiedzieć, ale za długo myślał, jak może ukryć sztalugę. Westchnął. Zmień taktykę, Parkinson.
- A co jeśli miała być to główna atrakcja wieczoru? – spytał cicho, a potem dopiero po chwili zamoczył wargi w cierpkim, hebanowym płynie. Czy będzie w stanie rzucić Oblivate w stanie lekkiego upojenia alkoholowego? Wtedy zrobił krok w tył, a gestem pokazał jej, że śmiało może podejść do sztalugi. Kroczył tuż za nią, aby w razie czego złapać ją podczas ucieczki i może wtedy wyczyścić pamięć. Czy powinien bać się jej reakcji? A co jeśli będzie na tyle nielojalna, że powie innym? I stanęli tuż przed na wpół skończonym obrazem. Alfred nie wiedział, ile godzin go malował. Stracił rachubę czasu, nawet pokusiłby się, że dwa tygodnie ukrywał sztalugę za zasłoną, aby tylko w wolnej chwili domalować kilka łez na matczynym policzku. Sam siebie nazywał portrecistą smutku. Chociaż w jego korytarzach nie brakowało szczęśliwych, kolorowych obrazów, jego dusza była mroczna, przesiąknięta sprawami, o których Laidan ani nikt inny nie miał pojęcia. Głównym kolorem tła była czerń, silnie kontrastująca z prawie białym kolorem włosów. Zostało mu do wypełnienia zaledwie pół policzka i górna część ust. Nie wiedział, czy mają wykrzywiać się w grymasie czy w lekkim uśmiechu, który zatuszuje łzy oraz smutne oczy. Matka na obrazie wykrzykiwała coś, a to coś na pewno wyżerało ją od środka. Alfred chciał rzucić błyskotliwą uwagę, coś śmiesznego niezobowiązującego, ale słowa grzęzły mu w gardle. Czuł się całkowicie n a g i przed Laidan. Nie miał się niczym zakryć, a zdanie, że ten obraz jest nieistotny byłoby najbardziej absurdalne. Wszak spali go, jak tylko skończy swoje „dzieło”. Oparł się o ścianę, a Laidan stała już przed nim. Mogła czuć na jego bliską obecność, słyszeć przyspieszony oddech, nerwowe przełykanie alkoholu i tę niepewność, co będzie teraz.
- Powiedz coś – miało to brzmieć jak rozkaz, nieznoszący sprzeciwu, lecz wypowiedział to tak cicho, że mogła potraktować to jak nędzną próbę zabicia ciszy. Dłoń ułożył jej na ramieniu, chcąc przekazać wiele rzeczy. Nie możesz mówić, że maluje. Nie możesz teraz wyjść. Nie możesz mnie teraz zostawić. Nie jestem taki mroczny jak moje obrazy. Wszystkie spaliłem, wszystkie.
Stąd też wybór Laidan Avery na towarzyszkę wieczoru nie powinien nikogo zaskoczyć. Jej zadaniem nie było zapewnianie mu rozrywki. O nie. Chciał, aby wyraziła opinie o jego kolekcji, wszak sabaty u Parkinsonów nie odbywały się tak często. Nawet nie pokusił się o dłoń lady Avery, gdy chodzili korytarzami dla służby. Może powinna czuć się zdegustowana, ale ojciec nimi nie chodził, nie musiał wiedzieć, ile kryje się tu kolorów. Szukał na jej twarzy szeregu emocji, które mógłby odczytać. Czy był zaskoczona, podobało jej się? Które by spaliła? Wpuścił ją do swojego królestwa, nieprzygotowanego na jakiegokolwiek gościa. Przez alkohol zapomniał o swojej pasji i zaczętym obrazie. Może dlatego uchylił okno? Chciał pozbyć się zapachu terpentyny, kropel farby przy ścianie i och. Podał jej jakże męski alkohol, snując w głowie plan, że whisky ogłuszy jej zmysły i nie zobaczy tego, co jest za plecami Alfreda.
- Muszę dla nich znaleźć specjalne miejsce, może powieszę ten w swojej sypialni – oczywiście, że wskazał ten z jej galerii. Może nawet sama go doradziła, może tylko w plotkach usłyszał, że to jeden z ulubieńców. Nie miał zamiaru przepraszać ją za whisky. Weszła w świat jego biznesów, gabinetu, w którym powietrze powinno nie tylko być przesiąknięte terpentyną ale i magią przysięgi wieczystej. To tu działo się wszystko, co milczenie próbowało ukryć. Powinna poczuć się wyjątkowo. Rzadko kiedy pojawiała się w tych drzwiach kobieta, nawet chciał to jej powiedzieć, ale za długo myślał, jak może ukryć sztalugę. Westchnął. Zmień taktykę, Parkinson.
- A co jeśli miała być to główna atrakcja wieczoru? – spytał cicho, a potem dopiero po chwili zamoczył wargi w cierpkim, hebanowym płynie. Czy będzie w stanie rzucić Oblivate w stanie lekkiego upojenia alkoholowego? Wtedy zrobił krok w tył, a gestem pokazał jej, że śmiało może podejść do sztalugi. Kroczył tuż za nią, aby w razie czego złapać ją podczas ucieczki i może wtedy wyczyścić pamięć. Czy powinien bać się jej reakcji? A co jeśli będzie na tyle nielojalna, że powie innym? I stanęli tuż przed na wpół skończonym obrazem. Alfred nie wiedział, ile godzin go malował. Stracił rachubę czasu, nawet pokusiłby się, że dwa tygodnie ukrywał sztalugę za zasłoną, aby tylko w wolnej chwili domalować kilka łez na matczynym policzku. Sam siebie nazywał portrecistą smutku. Chociaż w jego korytarzach nie brakowało szczęśliwych, kolorowych obrazów, jego dusza była mroczna, przesiąknięta sprawami, o których Laidan ani nikt inny nie miał pojęcia. Głównym kolorem tła była czerń, silnie kontrastująca z prawie białym kolorem włosów. Zostało mu do wypełnienia zaledwie pół policzka i górna część ust. Nie wiedział, czy mają wykrzywiać się w grymasie czy w lekkim uśmiechu, który zatuszuje łzy oraz smutne oczy. Matka na obrazie wykrzykiwała coś, a to coś na pewno wyżerało ją od środka. Alfred chciał rzucić błyskotliwą uwagę, coś śmiesznego niezobowiązującego, ale słowa grzęzły mu w gardle. Czuł się całkowicie n a g i przed Laidan. Nie miał się niczym zakryć, a zdanie, że ten obraz jest nieistotny byłoby najbardziej absurdalne. Wszak spali go, jak tylko skończy swoje „dzieło”. Oparł się o ścianę, a Laidan stała już przed nim. Mogła czuć na jego bliską obecność, słyszeć przyspieszony oddech, nerwowe przełykanie alkoholu i tę niepewność, co będzie teraz.
- Powiedz coś – miało to brzmieć jak rozkaz, nieznoszący sprzeciwu, lecz wypowiedział to tak cicho, że mogła potraktować to jak nędzną próbę zabicia ciszy. Dłoń ułożył jej na ramieniu, chcąc przekazać wiele rzeczy. Nie możesz mówić, że maluje. Nie możesz teraz wyjść. Nie możesz mnie teraz zostawić. Nie jestem taki mroczny jak moje obrazy. Wszystkie spaliłem, wszystkie.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Wbrew wszelkim kobiecym stereotypom, wzmocnionym tylko jasnym podziałem płci na tą rozsądną (męską) i głupiutką (damską), Laidan nigdy nie odnajdywała się w salonowych plotkach i chociaż potrafiła zadeklamować z pamięci najważniejsze fakty z najnowszej historii każdego szlacheckiego rodu (także te wstydliwe), to bardzo rzadko wykorzystywała je w towarzyskich gierkach. Nie z wrodzonej empatii, tej przecież nie posiadała, a z wyrafinowanej megalomanii. W oczach Laidan liczyła się tylko rodzina i sztuka: każdy, kto nie był połączony z nią samą więzami krwi lub magicznej farby, zasługiwał tylko na miano statysty, przechodnia, słabego cienia umieszczonego w tle obrazu, by pierwszy plan rozkwitł intensywniejszym blaskiem. Wobec takiego narcyzmu niczym były podszepty o zdradach, małżeństwach, o narodzinach i śmierci. Wzruszała się na ślubach, roniła łzy czułości przekazując szlacheckim niemowlętom drogie prezenty, wspierała cierpiących po stracie najbliższych tak, wypełniając w każdym tym pełnym wyreżyserowanych emocji geście wolę ojca. Miała chronić nazwisko, chronić czystość krwi, chronić nieskazitelny obraz Averych, jednocześnie odrobinę go łagodząc. Była przecież tylko kobietą. Łagodną, wdzięczną, piękną...chadzającą własnymi ścieżkami, z których Marcolf niekoniecznie byłby zadowolony.
Chciała jednak wierzyć, że nie miałby nic przeciwko, że chciałby widzieć ją szczęśliwą. Chociaż na krótki czas spaceru po pustych korytarzach; chociaż na kradzione sekundy wolności, gwarantowane przez rozgrzewający alkohol i męskie towarzystwo. Parkinson był przecież przyjacielem, świeżym wdowcem, wobec którego miała czysto szlacheckie zobowiązania. Odsunąć od niego kielich goryczy po utracie żony, wyrwać z marazmu balu, ze sztywnych konwenansów. Te zasady miała ciągle w głowie, nie dając dojść do głosu podszeptom bardziej egoistycznym. Łaknęła uwagi, pragnienia, jakimi Samael obdarzał teraz narzeczoną; łaknęła kontaktu z mężczyzną, który potrafił ją zaintrygować - a to zdarzało się niezmiernie rzadko. Żaden nie mógł porównywać się z Averymi, lecz w przypadku Parkinsona do tego porównania nawet nie dochodziło. Laidan po prostu poddawała się prądowi zdarzeń, coraz słabiej wiążąc się z rzeczywistością, jakby zamknięcie drzwi gabinetu oznaczało przeniesienie się do alternatywnego świata.
Pełnego sztuki, zapachu terpentyny, whisky, wody kolońskiej i obcego mężczyzny. Byli tutaj tylko we dwoje, w ciszy, bowiem muzyka nie dobiegała do tego skrzydła dworu, tylko podkreślając przyjemną próżnię, w jakiej się znaleźli. Lai czuła się paradoksalnie jednocześnie spięta i całkowicie swobodna, jakby powietrze wypełniające gabinet nasycone było dziwnym eliksirem.
- Do sypialni proponuję raczej akty - zasugerowała, uśmiechając się promiennie. Dalej poruszała się po nieoczywistościach, bardzo nie pasujących do takiej rozmowy (jakże śmiała proponować podobne bezeceństwa zrozpaczonemu wdowcowi!)...gdyby prowadziła ją z kimkolwiek innym. Gdziekolwiek indziej. W innej sytuacji. Nie w tej bańce mydlanej, podsycanej alkoholem i brzmieniem głosu Parkinsona, w końcu obnażającego się przed nią ostatecznie.
Rozumiała targające im uczucia, nie muszą nawet spoglądać na jego twarz. Odsłanianie przed kimś własnego obrazu równało się z odsłonięciem najbardziej intymnej części duszy. Wystawy były przecież masochistycznym ekshibicjonizmem i nawet jeśli widzowie pozostawali ślepi na prawdziwe znaczenie dzieła, to i tak zostawali obdarzani zaufaniem. Jakim teraz Alfred obdarzył ją, tym większym, że pokazywał jej dzieło niedokończone. Sekretne. Zapewne pierwszy raz zaglądające w oczy kogoś, kto nie był jego autorem.
Powoli wypiła kieliszek do dna i odstawiła go po omacku na blat dębowego biurka. Z zafascynowaniem przyglądała się obrazowi z bliska, ostrym chaotycznym ruchom pędzla, plamom koloru - bo przecież i w czerni tła igrało jakieś światło, tylko wzmacniające kontrast między pochłaniającą kobietę ciemnością a jej twarzą, zroszoną łzami. Bólu, szczęścia? Chociaż obraz był wybrakowany, Laidan i tak dała się mu pochłonąć. Kobieta, ujęta na obrazie, wzbudzała niepokój, jakąś ostrą niepewność, która zapewne odrzucałaby przeciętnego widza, wpędzając go w spiralę frustracji i smutku, lecz Avery śledziła kolejne szczegóły - także tajemnicę uśmiechu albo ostatecznego grymasu, jeszcze pozostającego w sferze domysłu - z niemalże profesjonalną uwagą. Dopiero po słowach Alfreda powracając do rzeczywistości. Stał tuż za nią i gdyby nie rozpuszczone włosy, zapewne jego gorący oddech owiewałby jej kark. Zadrżała lekko, gdy Parkinson stanowczo położył ciepłą dłoń na jej ramieniu, ale dalej wpatrywała się (z wzajemnością?) w kobietę z obrazu, dopiero po dość długiej chwili napiętego milczenia pozwalając sobie na krótki komentarz.
- Nie muszę nic mówić. Ty to wszystko wiesz, Alfredzie - odpowiedziała zdecydowanie, choć również szeptem, utrzymującym się między nimi jakąś roziskrzoną mgiełką oddechu. Komplementy blakły przy tak bliskim kontakcie ze sztuką; brzmiałyby słodko, naiwnie, wręcz plastikowo. Mężczyzna mógł więcej wyczytać z drżenia jej ramion i ze spojrzenia, które w końcu mu posłała, odwracając się do niego nieznacznie. Nie strąciła dłoni ze swojej skóry, nie odsunęła się na przyzwoitą odległość, znów podnosząc głowę i patrząc prosto w jego oczy. Jednocześnie poważnie, z obietnicą, z jakimś dumnym, rozświetlonym zadowoleniem konesera, natrafiającego na perełkę; z głodem poznania malarskiej tajemnicy i kolejnych obrazów, jakie musiał tworzyć. - Twórz dalej. Zwłaszcza, jeśli boli - dodała po chwili, dzieląc się z nim największym sekretem. Bez prawdziwych zmagań sztuka nie mogła istnieć; nie w takim spektrum namiętności i cierpienia, przelewanych niespokojnie na chłonne płótno.
Chciała jednak wierzyć, że nie miałby nic przeciwko, że chciałby widzieć ją szczęśliwą. Chociaż na krótki czas spaceru po pustych korytarzach; chociaż na kradzione sekundy wolności, gwarantowane przez rozgrzewający alkohol i męskie towarzystwo. Parkinson był przecież przyjacielem, świeżym wdowcem, wobec którego miała czysto szlacheckie zobowiązania. Odsunąć od niego kielich goryczy po utracie żony, wyrwać z marazmu balu, ze sztywnych konwenansów. Te zasady miała ciągle w głowie, nie dając dojść do głosu podszeptom bardziej egoistycznym. Łaknęła uwagi, pragnienia, jakimi Samael obdarzał teraz narzeczoną; łaknęła kontaktu z mężczyzną, który potrafił ją zaintrygować - a to zdarzało się niezmiernie rzadko. Żaden nie mógł porównywać się z Averymi, lecz w przypadku Parkinsona do tego porównania nawet nie dochodziło. Laidan po prostu poddawała się prądowi zdarzeń, coraz słabiej wiążąc się z rzeczywistością, jakby zamknięcie drzwi gabinetu oznaczało przeniesienie się do alternatywnego świata.
Pełnego sztuki, zapachu terpentyny, whisky, wody kolońskiej i obcego mężczyzny. Byli tutaj tylko we dwoje, w ciszy, bowiem muzyka nie dobiegała do tego skrzydła dworu, tylko podkreślając przyjemną próżnię, w jakiej się znaleźli. Lai czuła się paradoksalnie jednocześnie spięta i całkowicie swobodna, jakby powietrze wypełniające gabinet nasycone było dziwnym eliksirem.
- Do sypialni proponuję raczej akty - zasugerowała, uśmiechając się promiennie. Dalej poruszała się po nieoczywistościach, bardzo nie pasujących do takiej rozmowy (jakże śmiała proponować podobne bezeceństwa zrozpaczonemu wdowcowi!)...gdyby prowadziła ją z kimkolwiek innym. Gdziekolwiek indziej. W innej sytuacji. Nie w tej bańce mydlanej, podsycanej alkoholem i brzmieniem głosu Parkinsona, w końcu obnażającego się przed nią ostatecznie.
Rozumiała targające im uczucia, nie muszą nawet spoglądać na jego twarz. Odsłanianie przed kimś własnego obrazu równało się z odsłonięciem najbardziej intymnej części duszy. Wystawy były przecież masochistycznym ekshibicjonizmem i nawet jeśli widzowie pozostawali ślepi na prawdziwe znaczenie dzieła, to i tak zostawali obdarzani zaufaniem. Jakim teraz Alfred obdarzył ją, tym większym, że pokazywał jej dzieło niedokończone. Sekretne. Zapewne pierwszy raz zaglądające w oczy kogoś, kto nie był jego autorem.
Powoli wypiła kieliszek do dna i odstawiła go po omacku na blat dębowego biurka. Z zafascynowaniem przyglądała się obrazowi z bliska, ostrym chaotycznym ruchom pędzla, plamom koloru - bo przecież i w czerni tła igrało jakieś światło, tylko wzmacniające kontrast między pochłaniającą kobietę ciemnością a jej twarzą, zroszoną łzami. Bólu, szczęścia? Chociaż obraz był wybrakowany, Laidan i tak dała się mu pochłonąć. Kobieta, ujęta na obrazie, wzbudzała niepokój, jakąś ostrą niepewność, która zapewne odrzucałaby przeciętnego widza, wpędzając go w spiralę frustracji i smutku, lecz Avery śledziła kolejne szczegóły - także tajemnicę uśmiechu albo ostatecznego grymasu, jeszcze pozostającego w sferze domysłu - z niemalże profesjonalną uwagą. Dopiero po słowach Alfreda powracając do rzeczywistości. Stał tuż za nią i gdyby nie rozpuszczone włosy, zapewne jego gorący oddech owiewałby jej kark. Zadrżała lekko, gdy Parkinson stanowczo położył ciepłą dłoń na jej ramieniu, ale dalej wpatrywała się (z wzajemnością?) w kobietę z obrazu, dopiero po dość długiej chwili napiętego milczenia pozwalając sobie na krótki komentarz.
- Nie muszę nic mówić. Ty to wszystko wiesz, Alfredzie - odpowiedziała zdecydowanie, choć również szeptem, utrzymującym się między nimi jakąś roziskrzoną mgiełką oddechu. Komplementy blakły przy tak bliskim kontakcie ze sztuką; brzmiałyby słodko, naiwnie, wręcz plastikowo. Mężczyzna mógł więcej wyczytać z drżenia jej ramion i ze spojrzenia, które w końcu mu posłała, odwracając się do niego nieznacznie. Nie strąciła dłoni ze swojej skóry, nie odsunęła się na przyzwoitą odległość, znów podnosząc głowę i patrząc prosto w jego oczy. Jednocześnie poważnie, z obietnicą, z jakimś dumnym, rozświetlonym zadowoleniem konesera, natrafiającego na perełkę; z głodem poznania malarskiej tajemnicy i kolejnych obrazów, jakie musiał tworzyć. - Twórz dalej. Zwłaszcza, jeśli boli - dodała po chwili, dzieląc się z nim największym sekretem. Bez prawdziwych zmagań sztuka nie mogła istnieć; nie w takim spektrum namiętności i cierpienia, przelewanych niespokojnie na chłonne płótno.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dla niego Laidan Avery była po prostu prawdziwa. Nie oblewała w jego objęciach, nie udawała głupszej niż powinna i nie uciekała do ram, które wszyscy powinni spełniać. Nie oczekiwał od kobiet grania marionetek. Chciał godnego sobie rozmówcy, pragnął czasami się pokłócić o poglądy, ale przytakiwanie główką jak nauczyła ich guwernantka nie było mile widziane w kontaktach z Alfredem Parkinsonem. Tępił głupotę, gardził pokutną postawą kobiety wobec wyższego mężczyzny. Traktował je na równi, może to przestworzy mu niesamowitą kopalnie nowych kłopotów, ale wierzył, że rozmowa to między innymi wymienianie opinii rozmówców, nie tylko regularne przytakiwanie i zalotne mruganie rzęsami. Potrzebował kobiety, która mu dorówna. Miała znać się na polityce, na interesach i wiedzieć, co w trawie piszczy. Mimoza gwarantowała tylko serię spięć, a na to było szkoda czasu. Wszystko, czym gardził, niszczył w mgnieniu oka. Może dlatego Parkinson miał tak mało przyjaciół. Dbał o tych, którzy byli wpływowi, ale niekoniecznie zwierzał się ze swojego prywatnego życia.
Być może jego patronus zamiast lisa powinien przyjąć postać kota. Chodził własnymi ścieżkami, często atakował i drapał, kiedy zachodziła taka potrzeba. Jednak mało osób wiedziało, jak bardzo dbał o swoich bliskich. Nie pozwoliłby skrzywdzić nikogo, kto był dla niego ważny. Był rzeczywiście wrażliwy na cierpienie innych, nawet jeśli to on czasami był jego powodem. Laidan zdecydowanie myliła się co do „świeżego wdowca”, wszak jego żona przypadkowo nie żyła już siedem lat. Siedem najszczęśliwszych lat Parkinsonowego życia. Trudno powiedzieć również, że dbał o lady Avery jak o innych. Niewiele z nich widziało prawdziwą kolekcję obrazów. Nie znało również opinii na wiele tematów. Ona potrafiła się idealnie zaaklimatyzować. Nie gardziła męskimi napojami, nie bała się powiedzieć własnego zdania, a przede wszystkim bardzo szybko ustawiała wszystkich po kątach. Alfred potrzebował wokół siebie silnych charakterów, a nie słabych jednostek.
Terpentyna i goździki agresywnie wbijały się w nozdrza. Jednak nie mogła zapomnieć o najważniejszym atrybucie Parkinsona: papierosie. Chociaż rzadko kiedy palił przy kobietach, jego gabinet zawsze krył w sobie wijące się opary dymu. Mimo wszystko, zapachy tutaj nie były aż tak duszące. Każdy jednak z wielką łatwością przypiąłby im łatkę Alfreda.
- Nie lubię patrzeć na byle kogo – zaśmiał się. Jako portrecista smutki rzadko kiedy kusił się o wykonanie aktu. Trzeba tu zaznaczyć, że Alfred przenigdy nie prosił kogoś o pozowanie. Wszystko malował z pamięci, aby nie zdradzić się ze swoim talentem. Stąd nie czułby się komfortowo, aby inny malarz , a tak się nazywał tylko w myślach, bądź malarka patrzyła i uwieczniała jego kobietę. Był bardzo zaborczy. Nie lubił się z nikim dzielić, więc tak świetnie towarzystwo jak lady Avery, raniło jego serce. Czy jej mąż nie powinien równie szybko dołączyć do byłej żony Alfreda?
Stał wyprostowany jak struna za nią, obserwując każde chociażby ledwie widoczne drgnięcie mięśni. Nie mógłby patrzeć jej teraz prosto w oczy. Odsłonił się przed nią całkowicie. Wręcz górnolotnie mógłby powiedzieć, że teraz nie ma przed nią (prawie) żadnych sekretów. Nie wiedział nic, kolekcjonował dalej drobne gesty, które podsycały tylko niepewność. Nie powinna się odwracać i zrozumiał to od razu, gdy zobaczył jej twarz. Lekko rozchylone ustaw wołały o coś więcej niż kiepską rozmowę o jeszcze bardziej kiepskim, według Alfreda, obrazie. Serce wyrwało się ze swojego rytmu, a on zgubił się we własnych zasadach. Nie odzywał się przez dłuższy czas, a wzrok błądził pomiędzy jej oczami a ustami. Nie powinieneś, Alfred, mówił do siebie w myślach, ale alkohol zdecydowanie dodawał za dużo odwagi.
- Sugerujesz, że powinniśmy ulegać emocjom? – ledwie słyszalny, wręcz gardłowy, szept wydobył się z jego ust i już wiedział, że albo będzie tego cholernie żałował albo zostanie bardzo mocno spoliczkowany. W życiu trzeba ryzykować. Dłoń swobodnie przeszła na talię, na której mocno się zacisnęła, pchając Laidan na ścianę oddaloną od nich na kilka cali. Nie było to głuche głuchnięcie jej ciałem, wciąż ją asekurował, nie chcąc zrobić jej absolutnie żadnej krzywdy. Urywając oddech, złączył ich usta razem, a w pocałunku nie było ani krzty delikatności. Zachłanność mogła podpowiedzieć Laidan, że pragnął to zrobić od dawna, a gwałtowność, że nie potrafi się jej oprzeć. Zablokował jej nadgarstek w lekkim uścisku tuż nad jej głową. Chociaż doprawdy niewygodnie było mu całować przy takiej różnicy wzrostu, nie miał co narzekać. Wszak to była ta lady Avery. Trzymając ją wciąż za talię, a puszczając nadgarstek, podniósł ją na wygodniejszą wysokość. Właśnie tego pragnął, właśnie tego… I może po pocałunku, powie krótkie przepraszam, chociaż w jego głowie nie pojawi się ani kropla żalu. Nie obchodziła go ta obrączka, liczyły się emocje.
Być może jego patronus zamiast lisa powinien przyjąć postać kota. Chodził własnymi ścieżkami, często atakował i drapał, kiedy zachodziła taka potrzeba. Jednak mało osób wiedziało, jak bardzo dbał o swoich bliskich. Nie pozwoliłby skrzywdzić nikogo, kto był dla niego ważny. Był rzeczywiście wrażliwy na cierpienie innych, nawet jeśli to on czasami był jego powodem. Laidan zdecydowanie myliła się co do „świeżego wdowca”, wszak jego żona przypadkowo nie żyła już siedem lat. Siedem najszczęśliwszych lat Parkinsonowego życia. Trudno powiedzieć również, że dbał o lady Avery jak o innych. Niewiele z nich widziało prawdziwą kolekcję obrazów. Nie znało również opinii na wiele tematów. Ona potrafiła się idealnie zaaklimatyzować. Nie gardziła męskimi napojami, nie bała się powiedzieć własnego zdania, a przede wszystkim bardzo szybko ustawiała wszystkich po kątach. Alfred potrzebował wokół siebie silnych charakterów, a nie słabych jednostek.
Terpentyna i goździki agresywnie wbijały się w nozdrza. Jednak nie mogła zapomnieć o najważniejszym atrybucie Parkinsona: papierosie. Chociaż rzadko kiedy palił przy kobietach, jego gabinet zawsze krył w sobie wijące się opary dymu. Mimo wszystko, zapachy tutaj nie były aż tak duszące. Każdy jednak z wielką łatwością przypiąłby im łatkę Alfreda.
- Nie lubię patrzeć na byle kogo – zaśmiał się. Jako portrecista smutki rzadko kiedy kusił się o wykonanie aktu. Trzeba tu zaznaczyć, że Alfred przenigdy nie prosił kogoś o pozowanie. Wszystko malował z pamięci, aby nie zdradzić się ze swoim talentem. Stąd nie czułby się komfortowo, aby inny malarz , a tak się nazywał tylko w myślach, bądź malarka patrzyła i uwieczniała jego kobietę. Był bardzo zaborczy. Nie lubił się z nikim dzielić, więc tak świetnie towarzystwo jak lady Avery, raniło jego serce. Czy jej mąż nie powinien równie szybko dołączyć do byłej żony Alfreda?
Stał wyprostowany jak struna za nią, obserwując każde chociażby ledwie widoczne drgnięcie mięśni. Nie mógłby patrzeć jej teraz prosto w oczy. Odsłonił się przed nią całkowicie. Wręcz górnolotnie mógłby powiedzieć, że teraz nie ma przed nią (prawie) żadnych sekretów. Nie wiedział nic, kolekcjonował dalej drobne gesty, które podsycały tylko niepewność. Nie powinna się odwracać i zrozumiał to od razu, gdy zobaczył jej twarz. Lekko rozchylone ustaw wołały o coś więcej niż kiepską rozmowę o jeszcze bardziej kiepskim, według Alfreda, obrazie. Serce wyrwało się ze swojego rytmu, a on zgubił się we własnych zasadach. Nie odzywał się przez dłuższy czas, a wzrok błądził pomiędzy jej oczami a ustami. Nie powinieneś, Alfred, mówił do siebie w myślach, ale alkohol zdecydowanie dodawał za dużo odwagi.
- Sugerujesz, że powinniśmy ulegać emocjom? – ledwie słyszalny, wręcz gardłowy, szept wydobył się z jego ust i już wiedział, że albo będzie tego cholernie żałował albo zostanie bardzo mocno spoliczkowany. W życiu trzeba ryzykować. Dłoń swobodnie przeszła na talię, na której mocno się zacisnęła, pchając Laidan na ścianę oddaloną od nich na kilka cali. Nie było to głuche głuchnięcie jej ciałem, wciąż ją asekurował, nie chcąc zrobić jej absolutnie żadnej krzywdy. Urywając oddech, złączył ich usta razem, a w pocałunku nie było ani krzty delikatności. Zachłanność mogła podpowiedzieć Laidan, że pragnął to zrobić od dawna, a gwałtowność, że nie potrafi się jej oprzeć. Zablokował jej nadgarstek w lekkim uścisku tuż nad jej głową. Chociaż doprawdy niewygodnie było mu całować przy takiej różnicy wzrostu, nie miał co narzekać. Wszak to była ta lady Avery. Trzymając ją wciąż za talię, a puszczając nadgarstek, podniósł ją na wygodniejszą wysokość. Właśnie tego pragnął, właśnie tego… I może po pocałunku, powie krótkie przepraszam, chociaż w jego głowie nie pojawi się ani kropla żalu. Nie obchodziła go ta obrączka, liczyły się emocje.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Sztuka zawsze miała w życiu Laidan pierwszeństwo nad każdym innym aspektem ziemskiej egzystencji, nawet tym wyrytym prehistorycznym zaklęciem prosto w jej nieskalanym genotypie. Wyłamała się przecież z chłodnego schematu Averych nie tylko wyglądem blondwłosego aniołka, ale i żywiołowym charakterem. Chłodu i wyniosłości nauczył ją dopiero cierpliwy ojciec, zakładając na ognisty temperament córki lodowato złote kajdanki perfekcyjnego wychowania. Tylko początkowo spotykało się to z dziecinnym buntem, szybko jednak zażegnanym: kochała swojego opiekuna nad życie i spijała z jego ust wszystkie nauki, pojętnością i posłuszeństwem równoważąc rozwijające się artystyczne zamiłowania. Nie, nie był to perfidny handel wymienny, nie wyrosła przecież na doskonałą reprezentantkę rodu w zamian za przekazaną jej wolność w malarskim zakresie. Kierowała nią czysta miłość, zarówno do Marcolfa jak i do sztuki. Rodzina, twórczość, wolność - takie zawołanie lepiej pasowało do Laidan niż bezwzględna maksyma rodu, chociaż i z niej czerpała pełnymi garściami, bezwzględnie dążąc do zamierzonych celów. Do zmanipulowania męża, do spełniania się w prawdziwym uczuciu, do sukcesu własnej galerii. To nic, że na perfekcyjnym obrazku pojawiały się rysy; dla Lai ciągle liczyły się te same rzeczy, które zapalały w jasnogranatowych oczach młodego dziewczęcia te same iskry, które były widoczne w nich i teraz, kiedy wpatrywała się w obraz Alfreda.
Wpuścił ją do swojego świata, odsłonił się, zdradził sekret i z pewnością nie zrobił to w kaprysie chwili. Nie był głupi: takich ludzi Laidan wyczuwała z daleka, nigdy nie poświęcając im ani jednej cennej sekundy swojej uwagi. Parkinson należał do niezwykle wąskiego grona inspiratorów, ludzi-zagadek, z jakimi kontakt lady Avery ceniła najwyżej. Czym innym byli bliscy przyjaciele czy nawet krewni; lord Parkison płynnie przeszedł z roli przystojnego szlachcica widywanego na Sabatach na wyższy poziom, zasługując na przychylność Lai. Już nie łaskawą i od niechcenia, a pełną zaangażowania, podsycanego tylko alkoholem. Paradoksalnie wyostrzającym zmysły. Najchętniej dotknęłaby białych włosów namalowanej kobiety, lecz powstrzymała się w końcu, nieostrożnie przesuwając zainteresowanie z obrazu na jego autora.
Nie zrobiła tego specjalnie; w jej geście nie było za grosz banalnej kokieterii ani naiwnego flirtu. Chciała po prostu spojrzeć mu w oczy, spróbować odnaleźć w zielonych tęczówkach artystyczne porozumienie dusz. Przecież nie ciał, przecież nie po to tu przyszła, przecież nie dała się wyciągnąć z zatłoczonej sali jak pierwsza lepsza dziewczynka, z wypiekami na policzkach wyczekująca ckliwych pocałunków w zaciszu gabinetu. Podążyła za Alfredem kierowana wyłącznie namiętnością do sztuki, zwłaszcza tej nieodkrytej i zakazanej. Tak, tak cnotliwe myśli wibrowały pod kaskadą złotych loków, bardzo moralnie i cnotliwie personifikujące ową uwznioślaną sztukę w stojącego tuż obok mężczyznę. Wyczuwała rosnące napięcie między ich ciałami, narastające tylko z każdą sekundą natarczywego spojrzenia, jakim ją obdarzał. Widywała je bardzo często, pieściło jej skórę obleczoną w czerwone suknie podczas każdego publicznego wystąpienia, lecz nigdy wcześniej nie pozwoliła nikomu przekroczyć sztywnej granicy przyzwoitości. Alfred bez wahania przeszedł przez nią już w chwili, w której położył dłoń na jej ramieniu i stanął tuż za nią, lecz przecież nie protestowała. Także i teraz milczała, a gdy w powietrzu wybrzmiała ostatnia gardłowa głoska, dalej tkwiła w miejscu, jak zahipnotyzowana wytrzymując jego wzrok. Nie roześmiała się, by rozładować atmosferę, nie zrobiła kroku w tył, lecz też nie wykonała żadnego zachęcającego gestu...choć w jej rozszerzonych źrenicach z pewnością mógł wyczytać lekką prowokację. Naprawdę nie sądziła, że to zrobi, ale jednocześnie kolejne sekundy upewniły ją tylko w tym, że Parkinson zasługiwał na miano nieskrępowanego artysty jak nikt inny.
Kącik pełnych warg nie zdążył unieść się do zwycięskiego uśmiechu; nie zdążyła także zaczerpnąć powietrza nieprzesyconego terpentyną i jego perfumami, bo już czuła za plecami twardą i - o dziwo - ciepłą ścianę, a na ustach smak ostrego alkoholu, papierosów i mężczyzny. Wygłodniałego w każdym ruchu języka, niedelikatnie przesuwającego się po jej zębach, stanowczego w każdym geście dłoni, przyciskających ją do muru, i w tym całym szale tak artystycznego, że udało mu się ją zaskoczyć. Spomiędzy czerwonych warg wydarł się cichy, stłumiony coraz głębszymi pocałunkami jęk, zapewne odebrany przez Parkinsona jako zmysłową zachętę. Na jaką nie powinna sobie pozwolić...ale sobie pozwalała. Gdzieś (utopiony alkoholem i smutnymi wizjami innej w ramionach ukochanego?) zniknął zdrowy rozsądek a sztywne zasady uległy kompletnej destrukcji, razem ze znanym, moralnym porządkiem świata, w którym powinna miotnąć w Alfreda szczególnie paskudną klątwą. W podświadomości próbowała sobie nawet jakąś przypomnieć, ale gwałtowniejsze przesunięcie męskiej dłoni z jej nadgarstka na biodro wyparł już i tę iskierkę logicznego rozumowania. Dystans Laidan zgasł razem z nią, kiedy z równym zapałem odwzajemniała pocałunek a jej chłodna dłoń powędrowała na kark mężczyzny. Obrączka błysnęła w blasku świec, jeden z butów na wysokim obcasie zsunął się z jej stopy, gdy smukłą nogą obejmowała Alfreda w pasie i na pewno idealne loki znajdowały się teraz w stanie katastrofalnym, lecz żadna z tych rzeczy nie liczyła się w tym jednym momencie, kiedy Alfred obdarzał ją błogosławieństwem braku myślenia. O uwięzieniu w przeklętym małżeństwie, o rozwijającej się zazdrości o Samaela, o chorobie dziecka, o tęsknocie; o tym wszystkim, co ukrywała za idealną fasadą zdystansowanej, spokojnej lady Avery.
Wpuścił ją do swojego świata, odsłonił się, zdradził sekret i z pewnością nie zrobił to w kaprysie chwili. Nie był głupi: takich ludzi Laidan wyczuwała z daleka, nigdy nie poświęcając im ani jednej cennej sekundy swojej uwagi. Parkinson należał do niezwykle wąskiego grona inspiratorów, ludzi-zagadek, z jakimi kontakt lady Avery ceniła najwyżej. Czym innym byli bliscy przyjaciele czy nawet krewni; lord Parkison płynnie przeszedł z roli przystojnego szlachcica widywanego na Sabatach na wyższy poziom, zasługując na przychylność Lai. Już nie łaskawą i od niechcenia, a pełną zaangażowania, podsycanego tylko alkoholem. Paradoksalnie wyostrzającym zmysły. Najchętniej dotknęłaby białych włosów namalowanej kobiety, lecz powstrzymała się w końcu, nieostrożnie przesuwając zainteresowanie z obrazu na jego autora.
Nie zrobiła tego specjalnie; w jej geście nie było za grosz banalnej kokieterii ani naiwnego flirtu. Chciała po prostu spojrzeć mu w oczy, spróbować odnaleźć w zielonych tęczówkach artystyczne porozumienie dusz. Przecież nie ciał, przecież nie po to tu przyszła, przecież nie dała się wyciągnąć z zatłoczonej sali jak pierwsza lepsza dziewczynka, z wypiekami na policzkach wyczekująca ckliwych pocałunków w zaciszu gabinetu. Podążyła za Alfredem kierowana wyłącznie namiętnością do sztuki, zwłaszcza tej nieodkrytej i zakazanej. Tak, tak cnotliwe myśli wibrowały pod kaskadą złotych loków, bardzo moralnie i cnotliwie personifikujące ową uwznioślaną sztukę w stojącego tuż obok mężczyznę. Wyczuwała rosnące napięcie między ich ciałami, narastające tylko z każdą sekundą natarczywego spojrzenia, jakim ją obdarzał. Widywała je bardzo często, pieściło jej skórę obleczoną w czerwone suknie podczas każdego publicznego wystąpienia, lecz nigdy wcześniej nie pozwoliła nikomu przekroczyć sztywnej granicy przyzwoitości. Alfred bez wahania przeszedł przez nią już w chwili, w której położył dłoń na jej ramieniu i stanął tuż za nią, lecz przecież nie protestowała. Także i teraz milczała, a gdy w powietrzu wybrzmiała ostatnia gardłowa głoska, dalej tkwiła w miejscu, jak zahipnotyzowana wytrzymując jego wzrok. Nie roześmiała się, by rozładować atmosferę, nie zrobiła kroku w tył, lecz też nie wykonała żadnego zachęcającego gestu...choć w jej rozszerzonych źrenicach z pewnością mógł wyczytać lekką prowokację. Naprawdę nie sądziła, że to zrobi, ale jednocześnie kolejne sekundy upewniły ją tylko w tym, że Parkinson zasługiwał na miano nieskrępowanego artysty jak nikt inny.
Kącik pełnych warg nie zdążył unieść się do zwycięskiego uśmiechu; nie zdążyła także zaczerpnąć powietrza nieprzesyconego terpentyną i jego perfumami, bo już czuła za plecami twardą i - o dziwo - ciepłą ścianę, a na ustach smak ostrego alkoholu, papierosów i mężczyzny. Wygłodniałego w każdym ruchu języka, niedelikatnie przesuwającego się po jej zębach, stanowczego w każdym geście dłoni, przyciskających ją do muru, i w tym całym szale tak artystycznego, że udało mu się ją zaskoczyć. Spomiędzy czerwonych warg wydarł się cichy, stłumiony coraz głębszymi pocałunkami jęk, zapewne odebrany przez Parkinsona jako zmysłową zachętę. Na jaką nie powinna sobie pozwolić...ale sobie pozwalała. Gdzieś (utopiony alkoholem i smutnymi wizjami innej w ramionach ukochanego?) zniknął zdrowy rozsądek a sztywne zasady uległy kompletnej destrukcji, razem ze znanym, moralnym porządkiem świata, w którym powinna miotnąć w Alfreda szczególnie paskudną klątwą. W podświadomości próbowała sobie nawet jakąś przypomnieć, ale gwałtowniejsze przesunięcie męskiej dłoni z jej nadgarstka na biodro wyparł już i tę iskierkę logicznego rozumowania. Dystans Laidan zgasł razem z nią, kiedy z równym zapałem odwzajemniała pocałunek a jej chłodna dłoń powędrowała na kark mężczyzny. Obrączka błysnęła w blasku świec, jeden z butów na wysokim obcasie zsunął się z jej stopy, gdy smukłą nogą obejmowała Alfreda w pasie i na pewno idealne loki znajdowały się teraz w stanie katastrofalnym, lecz żadna z tych rzeczy nie liczyła się w tym jednym momencie, kiedy Alfred obdarzał ją błogosławieństwem braku myślenia. O uwięzieniu w przeklętym małżeństwie, o rozwijającej się zazdrości o Samaela, o chorobie dziecka, o tęsknocie; o tym wszystkim, co ukrywała za idealną fasadą zdystansowanej, spokojnej lady Avery.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sztuka to nie tylko sztaluga z obrazem ani środki pośrednie towarzyszące przy tworzeniu prawdziwego dzieła. Każdego dnia próbował się nią zachłysnąć, a wciąż było mało. Urodzili się w grzecznych czasach, gdzie większość spraw była zamiatana pod dywan, a oni mieli się tylko pokazywać. Nie mogli ulegać prawdziwym pragnieniom, pasjom, a przede wszystkim emocjom. Tłumili w sobie jak na zawołanie. Gdy przychodziło co do czego, jak wygłodniali opuszkami palców trzymali resztkę swojego życia i widzieli jak szybko przenika między palcami. Arystokracja była marionetkami Nestorów, którzy gdzieś tam wiele lat temu wymyślili pewien plan. Niech czystość krwi i wartości rodowe zostaną zachowane, a każdy wychowany według określonych schematów będzie szczęśliwy, a przede wszystkim godny swojego nazwiska. Alfred domyślał się, że ci nad nim ćpali wszystkie rzeczy, które zdążył przemycić w latach młodzieńczych przez nokturnowskie interesy. W rodzinnym domu zwykle brakowało ciepła, a w każdej możliwej chwili pojawiały się słowa krytyki i przypomnienia, kim jesteś. Sam Alfred nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Czy wartości, które nim kierowały, określały, jakim jest człowiekiem czy to co naprawdę grało mu w środku?
Gorzki smak sztuki objawiał się w każdym bliźnie na ciele Parkinsona. Chociażby szukał jej definicji, wciąż nie potrafił zrozumieć. Co go zmuszało do chwycenia za pędzel i namalowania pierwszego, drugiego i trzeciego obrazu? Wszystkie spalał po kolei, bo nie były warte tego świata. Nie sądził, że ktokolwiek dowie się o jego pasji. Kłamstwa i zapewnienia ojca, że nigdy nie chwyci za pędzel, właśnie poszły na marne. Ci co nie znali Parkinsona, mogli powiedzieć, iż robi to specjalnie. Cóż lepiej odwróci uwagę kobiety niż bliskość i prawdziwa namiętność? Jednak to były kłamstwa, a zarówno lady Avery jak i lord Parkinson poznawali nową definicję sztuki, tej w której artystycznie i wręcz prowokacyjnie cienie dwóch ciał tańczyły ze sobą. Ich interesy, czułe słówka i grzecznościowe ukłony były pierwszorzędnym spektaklem. Sztuką jednego aktorka, który zbierał oklaski z publiczności. Te echem roznosiły się aż do nestora, kiwającego głową, jak świetnie wychował swoich potomków. I wtedy w głowie Alfreda pojawiała się jedna myśl: gówno prawda. Arystokracja go zniszczyła, zabijała jego pasję, marzenia i plany. Dyktowała mu nawet, z kim ma sypiać i kiedy stworzyć owoc „miłości”, prawowitego dziedzica, który przedłuży ich ród i zgodnie z wartościami wychowana kolejne dziecko.
Stąd może w Alfredzie pojawił się prawdziwy bunt. O ile nie potrafił wyrzec się „prawd życia”, tak lekceważył każdy możliwy nakaz. Wszyscy współczuli mu straty, a on chciał pokazać, że chociaż jedyny raz będzie żył tak jak chce. Alkohol uderzył do głowy, a obezwładniające piękno Laidan nie pozwoliło długo zachować się jak prawdziwy dżentelmen. Wygłodniałe usta szukały partnera dzisiejszej zbrodni. Lady Avery nie tyle co go prowokowała, ale wręcz zachęcała do pierwszego kroku. Obelgą dla niej byłaby wstrzemięźliwość, nie patrzenie na jej usta i nie wyobrażanie sobie, jak smakują. Ten świat, w którym współgrały ich ciała, był wyjątkowo toksyczny. Nie chciał liczyć, ile zasad łamią ani tych, które mogą złamać. Chrzanić konsekwencję. Zachwiał się z tej namiętności, więc prędko szukał równowagi opierając się o stolik, na którym stały farby. Czarną potrącił ręką i ta otuliła całą drewnianą powłokę. Mógł oczywiście przerwać pocałunek, sprzątnąć to, co nabałaganił, ale nie było czasu, a magia zawsze była niezawodna. Nie zauważył jednak, że farba również znajdowała się na jego dłoni, a ta bezczelnie brudziła perfekcyjną sukienkę Laidan. Znaczyła ścieżkę namiętnej sztuki, gry artystycznych dusz. Urwany jęk opuścił jego usta. Być może słaby płomień świecy podkreślał blask obrączki, lecz kto teraz na to patrzył? Liczyła się sztuka! Prędko uniósł ją nieco wyżej, aby nie obciążać za bardzo karku, a przy tym wręcz musiała objąć jego biodra. Korzystając z okazji, ścieżkę pocałunków przeniósł na szyję, uważając, aby nie zostawić żadnych widocznych śladów. Dopiero przy uchu, które z łatwością chowało się za burzą loków, pozwolił sobie na podkreślenie wyniosłości spotkania i przygryzł jego płatek. Ciepły oddech otulał fragmenty skóry, wir podniecenia kierował ciałami, a w głowie Alfreda jak echem odbijało się: nie powinniśmy. Dłoń z farbą mimowolnie zatrzymała się na biuście, a druga zaś mocno trzymała biodra dla równowagi. Alfred prędko odnalazł z powrotem jej usta i nawet nie myślał o całkiem zbereźnych rzeczach. Oczywiście chciałby mieć ją tu i teraz, ale… Czyż to pocałunki nie smakowały wyjątkowo zakazanie? Nawet nie myślał o śladach z farby, które prędko usuną, jak tylko powstrzymają prawdziwą grę namiętności.
Gorzki smak sztuki objawiał się w każdym bliźnie na ciele Parkinsona. Chociażby szukał jej definicji, wciąż nie potrafił zrozumieć. Co go zmuszało do chwycenia za pędzel i namalowania pierwszego, drugiego i trzeciego obrazu? Wszystkie spalał po kolei, bo nie były warte tego świata. Nie sądził, że ktokolwiek dowie się o jego pasji. Kłamstwa i zapewnienia ojca, że nigdy nie chwyci za pędzel, właśnie poszły na marne. Ci co nie znali Parkinsona, mogli powiedzieć, iż robi to specjalnie. Cóż lepiej odwróci uwagę kobiety niż bliskość i prawdziwa namiętność? Jednak to były kłamstwa, a zarówno lady Avery jak i lord Parkinson poznawali nową definicję sztuki, tej w której artystycznie i wręcz prowokacyjnie cienie dwóch ciał tańczyły ze sobą. Ich interesy, czułe słówka i grzecznościowe ukłony były pierwszorzędnym spektaklem. Sztuką jednego aktorka, który zbierał oklaski z publiczności. Te echem roznosiły się aż do nestora, kiwającego głową, jak świetnie wychował swoich potomków. I wtedy w głowie Alfreda pojawiała się jedna myśl: gówno prawda. Arystokracja go zniszczyła, zabijała jego pasję, marzenia i plany. Dyktowała mu nawet, z kim ma sypiać i kiedy stworzyć owoc „miłości”, prawowitego dziedzica, który przedłuży ich ród i zgodnie z wartościami wychowana kolejne dziecko.
Stąd może w Alfredzie pojawił się prawdziwy bunt. O ile nie potrafił wyrzec się „prawd życia”, tak lekceważył każdy możliwy nakaz. Wszyscy współczuli mu straty, a on chciał pokazać, że chociaż jedyny raz będzie żył tak jak chce. Alkohol uderzył do głowy, a obezwładniające piękno Laidan nie pozwoliło długo zachować się jak prawdziwy dżentelmen. Wygłodniałe usta szukały partnera dzisiejszej zbrodni. Lady Avery nie tyle co go prowokowała, ale wręcz zachęcała do pierwszego kroku. Obelgą dla niej byłaby wstrzemięźliwość, nie patrzenie na jej usta i nie wyobrażanie sobie, jak smakują. Ten świat, w którym współgrały ich ciała, był wyjątkowo toksyczny. Nie chciał liczyć, ile zasad łamią ani tych, które mogą złamać. Chrzanić konsekwencję. Zachwiał się z tej namiętności, więc prędko szukał równowagi opierając się o stolik, na którym stały farby. Czarną potrącił ręką i ta otuliła całą drewnianą powłokę. Mógł oczywiście przerwać pocałunek, sprzątnąć to, co nabałaganił, ale nie było czasu, a magia zawsze była niezawodna. Nie zauważył jednak, że farba również znajdowała się na jego dłoni, a ta bezczelnie brudziła perfekcyjną sukienkę Laidan. Znaczyła ścieżkę namiętnej sztuki, gry artystycznych dusz. Urwany jęk opuścił jego usta. Być może słaby płomień świecy podkreślał blask obrączki, lecz kto teraz na to patrzył? Liczyła się sztuka! Prędko uniósł ją nieco wyżej, aby nie obciążać za bardzo karku, a przy tym wręcz musiała objąć jego biodra. Korzystając z okazji, ścieżkę pocałunków przeniósł na szyję, uważając, aby nie zostawić żadnych widocznych śladów. Dopiero przy uchu, które z łatwością chowało się za burzą loków, pozwolił sobie na podkreślenie wyniosłości spotkania i przygryzł jego płatek. Ciepły oddech otulał fragmenty skóry, wir podniecenia kierował ciałami, a w głowie Alfreda jak echem odbijało się: nie powinniśmy. Dłoń z farbą mimowolnie zatrzymała się na biuście, a druga zaś mocno trzymała biodra dla równowagi. Alfred prędko odnalazł z powrotem jej usta i nawet nie myślał o całkiem zbereźnych rzeczach. Oczywiście chciałby mieć ją tu i teraz, ale… Czyż to pocałunki nie smakowały wyjątkowo zakazanie? Nawet nie myślał o śladach z farby, które prędko usuną, jak tylko powstrzymają prawdziwą grę namiętności.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Ten wieczór zapowiadał się tak spokojnie. Gorące letnie powietrze oblepiało ciało spowalniającą pajęczyną a zbyt ciepły alkohol wypełniał usta wytrawną mgiełką, uniemożliwiając wypowiadanie chłodnych, wyważonych słów i prezentowanie oschłych gestów. Subtelny teatr Sabatu został dziwnie rozmyty; tańczące postaci zlewały się w korowód kolorów, jakie Laidan zostawiła dawno za sobą, próbując znaleźć wytchnienie w opuszczonych korytarzach. I zdystansowanym towarzystwie Alfreda, pana domu, oprowadzającego wyjątkowego gościa ze wszystkimi honorami.
Także tymi bardzo intymnymi, kiedy to otwierał przed nią swoje artystyczne serce, najpierw nieporadnie próbując ukryć sztalugi a potem po prostu z niepewnością oczekując werdyktu. W tej niejasnej sytuacji, zwieszonej w przestrzeni gdzieś pomiędzy przepychem balu a wręcz spartańskimi warunkami męskiego gabinetu, Lai odnalazła się bardzo szybko. Nie przyznałaby się do tego nawet w najśmielszych snach, ale właśnie tego teraz potrzebowała. Odcięcia od zazdrości, frustracji, niechęci, zdjęcie z szyi ciężkiego medalionu odpowiedzialności, pozbycia się materiału sukni, przyklejającego się do rozgrzanego ciała. Chciała wolności, nawet w wydaniu najbardziej banalnym, które odnajdywała w bardzo delikatnym przesuwaniu granicy przyzwoitości. Początkowo przecież nie robiła nic złego, wręcz przeciwnie, komentując sztukę lorda Parkinsona spełniała się w każdej z wybranych ról. Kobiety, która cieszyła swym towarzystwem wysoko postawionego mężczyznę. Malarki, odnajdującej nic porozumienia z kimś, kto na razie dopiero odkrywał swoje powołanie. Arystokratki, nawiązującej dobre relacje z ważnym rodem. Nic dziwnego, że przez rozkołysany winem umysł Laidan nie przemknęły nawet najdrobniejsze wyrzuty sumienia, także w chwili, w której oddychała prosto z jego ust powietrzem ciepłym, przesyconym alkoholem i jakąś drżącą żądzą.
Odwzajemnioną, co powinno wywołać falę wstydu, lecz na takie uczucia było już za późno. Nigdy nie robiła podobnych rzeczy, szczerze gardząc rozpasanymi obyczajami; nigdy nie zdradziła rodziny, stawianej zawsze ponad największymi przyjemnościami; nigdy jednak nie była tak rozdarta, tak pijana i tak spragniona potwierdzenia, że dalej jest atrakcyjna, że młodsza panna, pojawiająca się na małżeńskim horyzoncie pierworodnego syna jest zwykłym, szarym pyłkiem, niegodnym nawet porównania do niej, złotowłosej królowej sceny. Leczenie podobnych wątpliwości gorącym ciałem pragnącego jej mężczyzny wydawało się teraz czymś oczywistym, a pożądanie fizyczne przeplatało się z galopem ku psychicznemu zaspokojeniu. Nie traktowała jednak Parkinsona jako marionetki, gotowej do spełnienia żądań - zasłużył na miano równego partnera, kogoś, kto nie tylko dotrzymywał jej kroku w tym artystycznym szaleństwie, ale i ciągnął ją dalej w nieznane. Dotyk jego dłoni przybrał na intensywności, tak samo pocałunki, jakich nie mogła już kontrować ze zmysłowym spokojem. To nie był czas na powolną grę wstępną, to nie była miłość, to nie było rozsądne i Laidan po raz pierwszy od dawna pozwoliła sobie na utratę kontroli. Coś dziwnie trzasnęło, wokół rozlała się czarna farba, znacząca teraz i jej drogą suknię, jakby wygłodniałe dłonie Alfreda naprawdę zostawiały na jej ciele ciemne ślady grzechu, wsiąkające teraz w biodra, w piersi, w szyję. Mogła ulec zupełnie, zatopić się w tej nęcącej nieświadomości i zepsuciu, ba, chciała to zrobić, w artystycznym amoku reagując na jego pieszczoty, ale jednak pomimo całego pożaru, spalającego jej ciało, wiedziała, że musi przestać. Prosty ciąg przyczynowo-skutkowy, wirujący ku zatraceniu, którego impet z trudem przerywała. Ostatni pocałunek, ostatnie przesunięcie czerwonymi paznokciami po jego szyi i już stanowczo odwracała twarz w drugą stronę, zaciskając palce na nadgarstku jego dłoni, wsuwającej się właśnie pod materiał sukni.
- Chyba pozwalasz sobie na zbyt wiele, lordzie Parkinson - powiedziała powoli, z jakąś chłodną siłą, chociaż jej oczy dalej były roziskrzone a jej ciało zależne od podtrzymującego ją mężczyzny. Krótka, niemoralna stopklatka, uwypuklająca zarówno nagły dystans jak i narastającą chęć ponownego złamania go, tym razem na dobre.
Także tymi bardzo intymnymi, kiedy to otwierał przed nią swoje artystyczne serce, najpierw nieporadnie próbując ukryć sztalugi a potem po prostu z niepewnością oczekując werdyktu. W tej niejasnej sytuacji, zwieszonej w przestrzeni gdzieś pomiędzy przepychem balu a wręcz spartańskimi warunkami męskiego gabinetu, Lai odnalazła się bardzo szybko. Nie przyznałaby się do tego nawet w najśmielszych snach, ale właśnie tego teraz potrzebowała. Odcięcia od zazdrości, frustracji, niechęci, zdjęcie z szyi ciężkiego medalionu odpowiedzialności, pozbycia się materiału sukni, przyklejającego się do rozgrzanego ciała. Chciała wolności, nawet w wydaniu najbardziej banalnym, które odnajdywała w bardzo delikatnym przesuwaniu granicy przyzwoitości. Początkowo przecież nie robiła nic złego, wręcz przeciwnie, komentując sztukę lorda Parkinsona spełniała się w każdej z wybranych ról. Kobiety, która cieszyła swym towarzystwem wysoko postawionego mężczyznę. Malarki, odnajdującej nic porozumienia z kimś, kto na razie dopiero odkrywał swoje powołanie. Arystokratki, nawiązującej dobre relacje z ważnym rodem. Nic dziwnego, że przez rozkołysany winem umysł Laidan nie przemknęły nawet najdrobniejsze wyrzuty sumienia, także w chwili, w której oddychała prosto z jego ust powietrzem ciepłym, przesyconym alkoholem i jakąś drżącą żądzą.
Odwzajemnioną, co powinno wywołać falę wstydu, lecz na takie uczucia było już za późno. Nigdy nie robiła podobnych rzeczy, szczerze gardząc rozpasanymi obyczajami; nigdy nie zdradziła rodziny, stawianej zawsze ponad największymi przyjemnościami; nigdy jednak nie była tak rozdarta, tak pijana i tak spragniona potwierdzenia, że dalej jest atrakcyjna, że młodsza panna, pojawiająca się na małżeńskim horyzoncie pierworodnego syna jest zwykłym, szarym pyłkiem, niegodnym nawet porównania do niej, złotowłosej królowej sceny. Leczenie podobnych wątpliwości gorącym ciałem pragnącego jej mężczyzny wydawało się teraz czymś oczywistym, a pożądanie fizyczne przeplatało się z galopem ku psychicznemu zaspokojeniu. Nie traktowała jednak Parkinsona jako marionetki, gotowej do spełnienia żądań - zasłużył na miano równego partnera, kogoś, kto nie tylko dotrzymywał jej kroku w tym artystycznym szaleństwie, ale i ciągnął ją dalej w nieznane. Dotyk jego dłoni przybrał na intensywności, tak samo pocałunki, jakich nie mogła już kontrować ze zmysłowym spokojem. To nie był czas na powolną grę wstępną, to nie była miłość, to nie było rozsądne i Laidan po raz pierwszy od dawna pozwoliła sobie na utratę kontroli. Coś dziwnie trzasnęło, wokół rozlała się czarna farba, znacząca teraz i jej drogą suknię, jakby wygłodniałe dłonie Alfreda naprawdę zostawiały na jej ciele ciemne ślady grzechu, wsiąkające teraz w biodra, w piersi, w szyję. Mogła ulec zupełnie, zatopić się w tej nęcącej nieświadomości i zepsuciu, ba, chciała to zrobić, w artystycznym amoku reagując na jego pieszczoty, ale jednak pomimo całego pożaru, spalającego jej ciało, wiedziała, że musi przestać. Prosty ciąg przyczynowo-skutkowy, wirujący ku zatraceniu, którego impet z trudem przerywała. Ostatni pocałunek, ostatnie przesunięcie czerwonymi paznokciami po jego szyi i już stanowczo odwracała twarz w drugą stronę, zaciskając palce na nadgarstku jego dłoni, wsuwającej się właśnie pod materiał sukni.
- Chyba pozwalasz sobie na zbyt wiele, lordzie Parkinson - powiedziała powoli, z jakąś chłodną siłą, chociaż jej oczy dalej były roziskrzone a jej ciało zależne od podtrzymującego ją mężczyzny. Krótka, niemoralna stopklatka, uwypuklająca zarówno nagły dystans jak i narastającą chęć ponownego złamania go, tym razem na dobre.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Jak każdy sabat musiał przejść czymś to historii. Alfred łudził się, że zmyje się przed końcem całego teatru, a to ojciec będzie drylował na jego deskach, dbając o każdego z gości. To było niemożliwe. Pokazywanie oddania rodzinie stanowiło jeden z obowiązków szlachcica. Nie był istotny jego wiek. Miał czarować każdego, który się nudził i patrzył w sufit, ale Alfred nie miał na to ochoty. Dobierał bardzo rozsądnie sobie rozmówców, nic więc dziwnego, że polował na nią jak rekin, chcący dorwać swoją ofiarę jeszcze przed innymi. Nie oczekiwał niczego innego. Nie potrzebował smukłej dziewki z mózgiem sklątki, aby naprawiła dzisiejszy wieczór. Odważny rozmówca był jego celem. I Alfred cierpliwie czekał.
Nie był dobrym panem domu. Wszak interesował się zaledwie lady Avery, która nie odstępowała swojego męża na krok. Nie chciał dać się wplątać w niezręczne, grzecznościowe rozmowy o polityce z Reaganem. Chociaż go lubił, potrzebował kogoś, przed kim pochwali się obrazami. Kolekcjonował obrazy jak inni podpisy na umowach biznesowych. Przygotowywał się przed sabatem. Mimo wszystko, nie wolno zarzucić mu nieobycia w interesach. Alfred dzielił rozsądnie swoją pasję, lecz obrazy również pokazywały bogactwo danego szlachcica. Czasami tylko sakiewki, czasami nawet duszy. I ta teraz miała słodko – słony smak. Oczarowana pożądaniem, zwykłą żądzą ciała drugiej osoby, niedefiniowanej i nieograniczonej bliskości w teatrze cieni, doprawiona ostrym oraz cierpkim zapachem ognistej whisky. Trudno było w takich warunkach odzyskać rozsądek. Wrócić do dawnego życia, przepełnionego chciwością i rozkazami ojca. Nie chciał, doprawdy nie chciał, odsunąć się od niej nawet na centymetr. Pocałunki nabierały na namiętności, a inni świat przestawał istnieć. Nie trzymał jej siłą. W każdym momencie mogła przestać i wywinąć się z objęć Alfreda, ale właśnie tego nie chciał. Bał się, że zostawi go tak odkrytego, bez żadnych już tajemnic i sekretów. Jako jedyna widziała jego obraz, przyłapała go na zapomnieniu się i utraty całkowitej kontroli. Mogła być pewna, że ta słabość zostanie tylko między nimi. Wchodząc do gabinetu, podpisali niemą umowę poufności, przypieczętowaną licznymi pocałunkami. Wiedział, że to nie jest chwilowe zaspokojenie. Chemia rosła między innymi każdego dnia, nawet jak Alfred odwiedzał Laidan w galerii, czasami chciał się pytać, czy ma tam zaplecze na nieco intymniejsze rozmowy. Nie lubił świadków, nie lubił ludzi, szukał mocnych charakterów i miażdżył słabe jednostki. Ślady grzechu nie otrzeźwiły jego rozsądku. Przyzwyczajony do farb, nie pomyślał, że niszczy jej sukienkę, która i tak za pomocą magii szybko zostanie naprawiona. To tylko plama, to tylko… Mocne zaciśnięcie na nadgarstku, obudzenie ze snów, z marzeń i kubeł zimnej wody. Z trudem przestał, trzymając jeszcze lekko rozchylone wargi, które tak pragnęły poczuć znowu Laidan.
- Pozwoliliśmy sobie na zbyt wiele – w zachrypniętym od pożądania głosie pojawiła się nutka bólu i smutku. „My”, nie ty i ja, nie ty lub ja, my. Dłoń ponownie wróciła na talię dla podtrzymania i ostrożnie odstawił ją na ziemię. Poprawił prędko marynarkę, która zapewne ledwo dotykała jego barków. Odnalazł różdżkę, gwałtownie skierował ją na ciało Laidan. Mogła się spodziewać nawet oblivate, ale wyszeptał zaklęcie czyszczące. Ślady z czarnej farby znikały w mgnieniu oka. Chciał przeprosić, wycofać się jak skarcone dziecko, ale przecież nie całował jej na siłę. Chrząknął, wciąż stojąc tak blisko kobiety.
- Nie martw się, nie powiem ani słowa… – zaczął i już miał wypowiedzieć słowo „przepraszam”, ale zatrzymało się ono w gardle. Skruszony, nieśmiały nie wiedział, jak ma się zachować. Niezręczność rosła z każdą sekundą. Czy ugościł ją jak prawdziwy pan domu? Przejechał po czerwonych od pocałunków wargach językiem, próbując wyrównać oddech i bicie serca.
- Przepraszam – ciche, wręcz ledwo słyszalne słowo musiało uderzyć wzruszoną Laidan. I nic po tym spotkaniu nie będzie takie samo. A pocałunki będą mieć smak whisky, zduszone zapachem terpentyny i perfum lady Avery.
Nie był dobrym panem domu. Wszak interesował się zaledwie lady Avery, która nie odstępowała swojego męża na krok. Nie chciał dać się wplątać w niezręczne, grzecznościowe rozmowy o polityce z Reaganem. Chociaż go lubił, potrzebował kogoś, przed kim pochwali się obrazami. Kolekcjonował obrazy jak inni podpisy na umowach biznesowych. Przygotowywał się przed sabatem. Mimo wszystko, nie wolno zarzucić mu nieobycia w interesach. Alfred dzielił rozsądnie swoją pasję, lecz obrazy również pokazywały bogactwo danego szlachcica. Czasami tylko sakiewki, czasami nawet duszy. I ta teraz miała słodko – słony smak. Oczarowana pożądaniem, zwykłą żądzą ciała drugiej osoby, niedefiniowanej i nieograniczonej bliskości w teatrze cieni, doprawiona ostrym oraz cierpkim zapachem ognistej whisky. Trudno było w takich warunkach odzyskać rozsądek. Wrócić do dawnego życia, przepełnionego chciwością i rozkazami ojca. Nie chciał, doprawdy nie chciał, odsunąć się od niej nawet na centymetr. Pocałunki nabierały na namiętności, a inni świat przestawał istnieć. Nie trzymał jej siłą. W każdym momencie mogła przestać i wywinąć się z objęć Alfreda, ale właśnie tego nie chciał. Bał się, że zostawi go tak odkrytego, bez żadnych już tajemnic i sekretów. Jako jedyna widziała jego obraz, przyłapała go na zapomnieniu się i utraty całkowitej kontroli. Mogła być pewna, że ta słabość zostanie tylko między nimi. Wchodząc do gabinetu, podpisali niemą umowę poufności, przypieczętowaną licznymi pocałunkami. Wiedział, że to nie jest chwilowe zaspokojenie. Chemia rosła między innymi każdego dnia, nawet jak Alfred odwiedzał Laidan w galerii, czasami chciał się pytać, czy ma tam zaplecze na nieco intymniejsze rozmowy. Nie lubił świadków, nie lubił ludzi, szukał mocnych charakterów i miażdżył słabe jednostki. Ślady grzechu nie otrzeźwiły jego rozsądku. Przyzwyczajony do farb, nie pomyślał, że niszczy jej sukienkę, która i tak za pomocą magii szybko zostanie naprawiona. To tylko plama, to tylko… Mocne zaciśnięcie na nadgarstku, obudzenie ze snów, z marzeń i kubeł zimnej wody. Z trudem przestał, trzymając jeszcze lekko rozchylone wargi, które tak pragnęły poczuć znowu Laidan.
- Pozwoliliśmy sobie na zbyt wiele – w zachrypniętym od pożądania głosie pojawiła się nutka bólu i smutku. „My”, nie ty i ja, nie ty lub ja, my. Dłoń ponownie wróciła na talię dla podtrzymania i ostrożnie odstawił ją na ziemię. Poprawił prędko marynarkę, która zapewne ledwo dotykała jego barków. Odnalazł różdżkę, gwałtownie skierował ją na ciało Laidan. Mogła się spodziewać nawet oblivate, ale wyszeptał zaklęcie czyszczące. Ślady z czarnej farby znikały w mgnieniu oka. Chciał przeprosić, wycofać się jak skarcone dziecko, ale przecież nie całował jej na siłę. Chrząknął, wciąż stojąc tak blisko kobiety.
- Nie martw się, nie powiem ani słowa… – zaczął i już miał wypowiedzieć słowo „przepraszam”, ale zatrzymało się ono w gardle. Skruszony, nieśmiały nie wiedział, jak ma się zachować. Niezręczność rosła z każdą sekundą. Czy ugościł ją jak prawdziwy pan domu? Przejechał po czerwonych od pocałunków wargach językiem, próbując wyrównać oddech i bicie serca.
- Przepraszam – ciche, wręcz ledwo słyszalne słowo musiało uderzyć wzruszoną Laidan. I nic po tym spotkaniu nie będzie takie samo. A pocałunki będą mieć smak whisky, zduszone zapachem terpentyny i perfum lady Avery.
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Laidan, zazwyczaj obojętna, zdystansowana, o skostniałym poglądzie moralnym, poddawała się tej kradzionej namiętności z zadziwiającym zaprzeczeniem każdej z odgrywanych na co dzień cech. Porzuciła dokładnie wyliczoną zapobiegawczość na rzecz zaspokojenia własnych potrzeb i bynajmniej nie chodziło tutaj o te, wliczane zazwyczaj w poczet najprymitywniejszych. Ruszała przecież posłusznie za Alfredem bez żadnego wyuzdanego planu, bez sztucznej kokieterii, która miała wybrukować jej drogę do przyjemności, czyszczącej gorzką zazdrość o syna. Nie, była zdecydowanie ponad to, pragnęła czegoś więcej, kogoś więcej, kto ją zrozumie, kto potrafi dokładnie opisać powolne liźnięcia ognia malarskiej weny, kto nie boi się w niej spłonąć i kto jest na tyle odważny, by obnażyć swoje uczucia. I choć dopiero za dębowymi drzwiami gabinetu mogła przekonać się o tym, że Parkinson posiada te wszystkie wyjątkowe cechy, to już na salonach wyczuwała ich lekką zapowiedź, niczym podmuch pachnącego morską bryzą wiatru, uderzający w nozdrza, przywołując najpiękniejsze wspomnienia. Blondyn wybijał się ponad tłum szlachciców nie tylko postawną sylwetką, ale i niezwykle rzadkim blaskiem w zielonych oczach.
Zaćmionych pożądaniem, jakiego nie powinni czuć. Laidan oddychała ciężko a jej czerwone usta pozostawały rozchylone, ni to w niemym geście oburzenia, nie to wyrażając niewerbalne pragnienie na więcej, na to, by Parkinson się jej sprzeciwił i sięgnął po to, co do niego nie należało, ale czego tak bardzo pragnął. Avery gardziła przedmiotowym traktowaniem, uwznioślając się między boginie, lecz w sprawach pełnych namiętności zdawała się wyznawać całkiem odmienne zasady. Nie wiedział o tym rzecz jasna nikt - jedna żyjąca osoba, będąca przypadkowo krwią z jej krwi? - bo któż spodziewałby się chęci walki po tak uroczej, delikatnej artystce? W miłości i na wojnie nie było jednak kompromisów a teraz, gdy powoli stawała na ziemi, zgrabnie wsuwając bosą stopę w przewrócony but na wysokim obcasie, miała do czynienia z obydwoma stanami. W głowie jej szumiało, dłonie drżały i powinna przestraszyć się wyciągniętej przez Alfreda różdżki - niosącej porządek. Zarówno na jej sukni jak i w głowie. Zacisnęła wargi w wąską linię, poprawiając dekolt sukni, odsłaniający zdecydowanie zbyt wiele.
- Nigdy nie przepraszaj za swoje pragnienia. Nigdy - powtórzyła szeptem, choć z pełną mocą, patrząc mu prosto w skruszone oczy. Te słodkie przeprosiny powinny ją obrzydzić - nie znosiła przecież słabości - lecz czuła się raczej poruszona. Alfred odsłonił przed nią nie tylko swój obraz, nie tylko wyznał jej swoje pożądanie, kreśląc je gorącym językiem na skórze jej szyi, ale i pokazał tę część swojej duszy, którą głupcy określiliby jako chłopięcą a Laidan: jako prawdziwą.
Mogła zrobić wiele rzeczy, od spoliczkowania go, po powrócenie pogawędką na tematy leciutkie jak satynowa sukienka, oblepiająca jej ciało. Zamiast tego stanęła na palcach i ponownie przyciągnęła do siebie jego twarz, całując go po raz ostatni. Z pełną zmysłowością ruchu, powoli ssąc jego wargę i w końcu przygryzając ją lekko, gdy odwracała się do niego plecami i znikała za drzwiami gabinetu. Stojąc w progu zawahała się sekundę, jakby rozważała zatrzaśnięcie ich głośno - pytanie, czy za sobą, czy z nimi w środku dusznego gabinetu o zalanym farbą parkiecie. Wybrała jednak ucieczkę...albo przedłużenie gry wstępnej, ciągle utrzymującej jej ciało w stanie przyjemnego drżenia. Tylko raz odwróciła się przez ramię, posyłając mu lekki uśmiech.
zt
Zaćmionych pożądaniem, jakiego nie powinni czuć. Laidan oddychała ciężko a jej czerwone usta pozostawały rozchylone, ni to w niemym geście oburzenia, nie to wyrażając niewerbalne pragnienie na więcej, na to, by Parkinson się jej sprzeciwił i sięgnął po to, co do niego nie należało, ale czego tak bardzo pragnął. Avery gardziła przedmiotowym traktowaniem, uwznioślając się między boginie, lecz w sprawach pełnych namiętności zdawała się wyznawać całkiem odmienne zasady. Nie wiedział o tym rzecz jasna nikt - jedna żyjąca osoba, będąca przypadkowo krwią z jej krwi? - bo któż spodziewałby się chęci walki po tak uroczej, delikatnej artystce? W miłości i na wojnie nie było jednak kompromisów a teraz, gdy powoli stawała na ziemi, zgrabnie wsuwając bosą stopę w przewrócony but na wysokim obcasie, miała do czynienia z obydwoma stanami. W głowie jej szumiało, dłonie drżały i powinna przestraszyć się wyciągniętej przez Alfreda różdżki - niosącej porządek. Zarówno na jej sukni jak i w głowie. Zacisnęła wargi w wąską linię, poprawiając dekolt sukni, odsłaniający zdecydowanie zbyt wiele.
- Nigdy nie przepraszaj za swoje pragnienia. Nigdy - powtórzyła szeptem, choć z pełną mocą, patrząc mu prosto w skruszone oczy. Te słodkie przeprosiny powinny ją obrzydzić - nie znosiła przecież słabości - lecz czuła się raczej poruszona. Alfred odsłonił przed nią nie tylko swój obraz, nie tylko wyznał jej swoje pożądanie, kreśląc je gorącym językiem na skórze jej szyi, ale i pokazał tę część swojej duszy, którą głupcy określiliby jako chłopięcą a Laidan: jako prawdziwą.
Mogła zrobić wiele rzeczy, od spoliczkowania go, po powrócenie pogawędką na tematy leciutkie jak satynowa sukienka, oblepiająca jej ciało. Zamiast tego stanęła na palcach i ponownie przyciągnęła do siebie jego twarz, całując go po raz ostatni. Z pełną zmysłowością ruchu, powoli ssąc jego wargę i w końcu przygryzając ją lekko, gdy odwracała się do niego plecami i znikała za drzwiami gabinetu. Stojąc w progu zawahała się sekundę, jakby rozważała zatrzaśnięcie ich głośno - pytanie, czy za sobą, czy z nimi w środku dusznego gabinetu o zalanym farbą parkiecie. Wybrała jednak ucieczkę...albo przedłużenie gry wstępnej, ciągle utrzymującej jej ciało w stanie przyjemnego drżenia. Tylko raz odwróciła się przez ramię, posyłając mu lekki uśmiech.
zt
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Lato, 1952
Szybka odpowiedź