Primrose Peony Sprout
Nazwisko matki: Aristow
Miejsce zamieszkania: Północna Szkocja
Czystość krwi: czysta ze skazą
Zawód: wariatka, dziewczę niespełna rozumu, schizofreniczka...a oficjalnie garderobiana i towarzyszka lady Bulstrode. oraz niedoszła baletnica
Wzrost: 162 centymetry
Waga: 50 kilogramów
Kolor włosów: zimą kruczoczarne, latem jasnobrązowe
Kolor oczu: zimą piwne, latem zielone
Znaki szczególne: fioletowe cienie pod oczami; spierzchnięte, poharatane usta z krwawym odbiciem równych zębów; cienka, pergaminowa skóra, spod której przebijają niebieskie żyły; poza tym: przez większość czasu zachowuje się co najmniej dziwnie
11 cali, drzewo różane, krem reem
hufflepuff
powietrze - nie potrafię go wyczarować
pachnącego szpitalem i ziołami mężczyznę; mocno trzyma mnie w ramionach, całuje po szyi a jego dłonie są lepkie i pobrudzone ziemią
różanymi ciasteczkami, orzechową czekoladą, ciepłym karmelem, toffi i...morską bryzą
siebie, trzymającą na rękach śliczne, zdrowe niemowlę
sobą
przegrywającym
mówię do siebie, wylewam lecznice eliksiry do doniczek z ziołami, przesiaduję w wannie, oswajam koszmary
każdego rodzaju muzyki, byle głośnej aż do bólu
kate bogucharskai
Urodzona w Święto Wiosny, w dzień wiosennego przesilenia, w słoneczny, wiosenny poranek, pachnący jeszcze roztapiającym się śniegiem i tym cudownym, chłodnym aromatem nadchodzącego zmartwychwstania natury - chyba nikogo nie dziwiło, że chorobliwie blade niemowlę, które wydostało się z łona matki dwa miesiące przed wyznaczonym przez poleconego przez Flintów jasnowidza, zostało nazwane Pierwiosnkiem. Miała przynieść ze sobą to, co przynosi wiosna. Pełnię radości, dopełnienie rodziny, czarodziejskie błogosławieństwo ziemi, nadzieję na lepsze jutro, pogodne prognozy na następny rok, bogate plony...lecz tak się nie stało. Wizja radosnego, śmiejącego się dziecka o rumianych policzkach boleśnie starła się z rzeczywistością, w której Primrose przez pierwszy rok swojego życia walczyła o każdy oddech, nie wydając z siebie nawet cichutkiego łkania. Nie pomagała troska matki ani zdolności zielarskie ojca, próbującego odnaleźć najrzadsze ingrediencje, pozwalające na uzdrowienie balansującego na krawędzi śmierci dziecka. Dopiero sprowadzeni przez łaskawych Flintów europejscy uzdrowiciele sprawili, że drugiej wiosny przeźroczysta skóra dziewczynki nabrała koloru a spomiędzy sinych usteczek wydobył się pierwszy, głuchy pisk. Rodzina jednak nie przywitała go z radością; kilkanaście miesięcy opieki nad tak wymagającym niemowlęciem zmęczyło rodziców, paradoksalnie odbierając im wielkie nadzieje, związane z kolejną córką. Zamiast tego snuto plany dyskretnego pochówku: do tej pory ukrywali fakt pojawienia się trzeciego dziecka: martwe niemowlę, do tego pojawiające się na świecie zbyt wcześnie, prawie zabijając swoją matkę, stanowiło złą, zimową wróżbę, zwłaszcza dla osób tak bardzo związanych z ziemią i przyrodą. Sproutowie szanowali odwieczne prawa natury i...te ludzkie, gloryfikujące szlachtę. Od wieków rodzina zielarzy zamieszkiwała tereny należące do Flintów (podobno prapraprababka Primrose podarowała im bardzo rzadki kwiat paproci, nie tyle wkupując się w łaski arystokracji co udowadniając swoją zielarską wiedzę i powołanie), w swoich szklarniach pielęgnując najpiękniejsze rośliny, później często sprzedawane panom włości. Nie była to jednak ani rola służebna ani wielka przyjaźń, raczej handlowa symbioza z wyraźną nutką sympatii.
Pomimo wyrwania się z diabelskich sideł śmierci dzieciństwo Peony nie należało do radosnych - nie ozdrowiała przecież całkowicie. Dziewczynka dalej była chorowita, niezwykle słaba, wrażliwa, co sprawiło, że została wychowana pod kloszem. Kloszem chroniącym wysuszoną, zarobaczoną zaszczepkę, nie bogato zdobioną szklarnią, gdzie panowały idealne warunki do rozkwitu pięknej Calanthe, otaczanej stałą opieką guwernantek i artystek oraz zachwytami matki. Primmy wielokrotnie oglądała zza szyb swojego pokoju starszą siostrę, mogącą beztrosko - z pozoru - tańczyć, śpiewać, spacerować po rozległych ogrodach Sproutów, dotykać wilgotnej od rosy trawy i szorstkiej kory drzew. Nie czuła żalu, raczej frustrację i to właśnie frustracja stała się pierwszym uczuciem, jakie zakwitło w jej niezdrowo bijącym sercu. Chłodnym, pielęgnowanym wyłącznie przez skrzatkę Gałązkę, przeznaczoną do opieki nad dziewczynką. To ona uczyła Primrose chodzić, to ona przynosiła jej różane ciasteczka, to ona czytała jej na dobranoc baśnie barda Beedle, to ona odczarowywała najgorsze koszmary i to imię skrzatki stało się pierwszym słowem, jakie wypowiedziała Primmy. W wieku s i e d m i u lat. Dopiero wtedy mogła cieszyć się względną wolnością: do tej pory kontaktowała się wyłącznie z rodziną podczas obiadów, kolacji i świąt, śledząc wielkimi oczami osoby, które miały być dla niej najbliższe, a które wydawały się równie odległe co wysokie górskie szczyty, widziane z okna sypialni.
Przez następne dwa lata Ksenia Sprout próbowała nadrobić stracony czas, ciągle opętana marzeniem, że jednak ten suchy krzew, hańba jej łona, w końcu rozkwitnie i spełni swoje zadanie. Primrose przeznaczono przecież taki sam los, jaki miał spotkać Calanthe; miała być troskliwie pielęgnowana, szkolona i wyhodowana, by z osiągnięciem wieku rozkwitania przekazać piękny kwiatuszek w darze szlacheckiemu rodowi. Niestety wszelkie próby spełzły na niczym. Zachrypnięty, niski głos Peony nie nadawał się do lekcji śpiewu, nienaturalnie długie i wiecznie lodowate palce prześlizgiwały się po klawiaturze fortepianu z nieznośną kakofonią dźwięków a nauka miłych pogawędek kończyła się słowotokiem Primmy. Późna socjalizacja sprawiła, że dziewczynka albo mówiła za dużo, chaotycznie i bardzo szczerze (co spotykało się z ostrą reakcją nielicznych rozmówców), albo godzinami milczała. Raz żywiołowe i wręcz krnąbrne dziewczę, raz spetryfikowana niepokojem laleczka: dychotomia osobowości coraz wyraźniej zaznaczała swoją granicę. Drobne, zasiniałe miejscami ciało stanowiło słabą konstrukcję dla tak rozszalałej psychiki, toczonej jeszcze nie zdiagnozowaną chorobą. Rodzice i uzdrowiciele lekceważyli szalone opowieści Primmy o koszmarnych ludziach ze świńskimi głowami, uznając je za oznakę wybujałej wyobraźni. Bardziej martwił ich ciągły brak zdolności magicznych, przekreślających całą ciężką pracę i czas zainwestowany w nieudane próby uczynienia z Primrose nadobnej panienki. Coraz częściej szeptano o wstydzie, jaki najmłodsza Sprout przyniesie rodzinie; o tym, jaki wpływ na przyszłość bystrego Morpho i ślicznej Cally będzie miało posiadanie siostry-charłaczki; o tym, jaka hańba spadnie na nazwisko, które tak usilnie pragnięto wpisać złotymi zgłoskami do ksiąg wyższych stanem szlachciców. Te wszystkie szepty narastały w głowie Primmy razem ze strachem przed coraz intensywniejszymi koszmarami i... posłaniem do Durmstrangu. W tych krótkich chwilach kontaktu z Calanthe, dziewczynka przejęła od starszej siostry zafascynowanie Hogwartem, jego ciepłymi korytarzami, wysokimi wieżami, przytulnymi klasami zaklęć i dobrodusznym dyrektorem. Zawsze wydawało się jej, że siwy staruszek zerka na nią wesoło z fotografii umieszczonej na obwolucie książki, posyłając dobrotliwy uśmiech. Tak, do takiej szkoły, pod pieczą takiego człowieka chciała uczęszczać, nie do lodowatego zamku, często pojawiającego się jako tło przerażających snów.
O dziwo, po raz pierwszy pragnienia córki i rodziców okazały się identyczne. Przerażeni perspektywą zhańbienia Durmstrangu przez zapisanie do niego charłaczki oraz planujący najlepszą przyszłość dla dwójki udanych dzieci, postanowili edukacyjną przyszłość Primmy przenieść w ręce Hogwartu. Uczęszczały tam szlamy, prawdopodobieństwo spotkania możnych rosyjskich dzieci było tam znikome, a co najważniejsze - nieznośna, słaba Primrose nie mogła tam zaszkodzić Morpho i Calanthe, snując się za nimi, psując reputację i odstraszając od starszej siostry zainteresowanych dobrą transakcją małżeńską młodziutkich szlachciców. Co prawda Ksenia i Wilhelm nie sądzili, że Primmy wykaże zdolności magiczne, ale woleli zabezpieczyć przyszłość nie tyle chorobliwego dziecka co pierworodnej, doskonałej dwójki.
Na szczęście, w trakcie urodzinowego wieczoru dziesięcioletniej Primrose, jubilatka przypadkowo sprawiła, że ukochana skrzatka zaczęła fruwać wokół złotego żyrandola, obsypując licznych świętujących (czyli zszokowanych rodziców i tuzin wyimaginowanych przyjaciół o świńskich głowach) konfetti z różanych ciasteczek. Widmo charłaczej hańby rodu zniknęło, tak samo jak perspektywa koszmarnego Durmstrangu. Po raz pierwszy rodzina Sproutów była tak samo zadowolona, chociaż to w zielonych oczach Primmy pojawił się niebezpiecznie intensywny blask.
Szkoła Magii i Czarodziejstwa stała się dla Primrose prawdziwym domem. Po niezmiernie długich rozważaniach Tiary Przydziału (uczniowie zaczynali ziewać a grono nauczycielskie przyglądało się drobniutkiej brunetce z rosnącą ciekawością - może to przez kapelusz, który opadł jej aż na ramiona), została ciepło przywitana przez Puchonów, którzy przez następnych siedem lat stali się jej nową rodziną. Rodziną, nie przyjaciółmi - z nawiązywaniem kontaktów, nawet z osobami z własnego domu, Primmy miała niesamowitą trudność. Wrzucona na głęboką, towarzyską wodę ledwie unosiła się na powierzchni, początkowo histerycznie próbując dopasować się do rówieśników. Na szczęście trwało to stosunkowo krótko i po jakimś czasie pozwoliła sobie po prostu utonąć. Czyli: przestać zachowywać się normalnie. Ciągle poruszała się po dwóch skrajnościach. Szalona, gadatliwa, nierozważna i pozbawiona hamulców Peony - po ujrzeniu pięknych, królewskich kwiatów piwonii, zdecydowanie silniejszych od drobniutkich pierwiosnków, zaczęła częściej posługiwać się swoim drugim imieniem - mocno kontrastowała z mówiącą do siebie, zesztywniałą Primrose, wielokrotnie zdobywającą szlabany za nocne włóczenie się po zamku. Wolała bezsenność od nasilających się z każdym rokiem koszmarów, czyniących granicę między snem a jawą bardzo płynną. Najprostszy sposób radzenia sobie z przerażającymi snami okazał się jednak zgubny. Sprout uczyła się tragicznie, zdała minimalną ilość sumów, jedynie z zaklęć osiągając zachwycający Wybitny. Tylko na tych zajęciach potrafiła się skupić, zawsze wyprzedzając rówieśników w pojmowaniu nowych formuł, zapewne dzięki swojej nieograniczonej wyobraźni, pozwalającej jej na używanie długo tłumionej magii w najsilniejszy sposób. Minimalna ilość zdanych SUMów w ogóle nie sprawiała Peony problemu. Nie bała się samotności, zawiedzenia oczekiwań rodziców, wyśmiania. Paraliżował ją jedynie strach przed tym, co nierzeczywiste a jednak realne, co należące do obcego świata, a jednak towarzyszące jej każdego dnia. Wakacje po szóstej klasie spędziła na psychiatrycznym oddziale zamkniętym. Dopiero tam została zdiagnozowana i odebrała specjalistyczną pomoc. Sprawiającą, że objawy tylko się nasiliły, jednak Sprout robiła wszystko, by powrócić na ostatnich kilka miesięcy do Hogwartu. Z powodzeniem: odgrywanie spokojnego dziewczęcia, nieco rozchwianego wyłącznie z powodu burzy nastoletnich hormonów (to się zdarza, bardzo często, proszę się nie martwić), zagwarantowało jej powrót w mury zamku i ukończenie szkoły. W widowiskowym stylu. Nie zdała żadnego OWUTemu, a podeszła jedynie do trzech egzaminów. Jeden przeszlochała, skulona nad stolikiem, na drugim bełkotała, przyglądając się rówieśnikom- mężczyznom o świńskich głowach, chrumkających coś z troską, a na trzecim...zaatakowała zaklęciem trzech egzaminujących. Po tym wydarzeniu natychmiast została przetransportowana do Świętego Munga i zamknięta na oddziale magipsychiatrii. Na kolejne dwa lata.
Pełne wrzasków, szeptów lub - co najgorsze - dźwięczącej ciszy. Ludzi w wykrochmalonych kitlach, na siłę pojących ją eliksirem uspokajającym, na zmianę z rozcieńczonym snem, mającym złagodzić objawy choroby. Plagi koszmarów? Schizofrenii? Każdy z dwóch najwyższym stażem uzdrowicieli miał swój pogląd na to, co zawładnęło umysłem młodej dziewczyny, lecz diagnozy nie wykluczały się wzajemnie. Panna Sprout stała się zagadką, miłym przerywnikiem w zajmowaniu się uzależnionymi od pazurów smoka...przynajmniej do czasu. Gdy minęło pierwsze otępienie - a rodzina wstydliwie i chyłkiem wymykała się z oddziału razem z różdżką córki - Peony wpadła w szał. Gryzła, kopała, pluła, rozbijała eliksiry i łagodziła ten nieznośny strach szkłem, wbijanym prosto w blade uda. Koszmary opuściły już czas snu: teraz na dobre przeszły do rzeczywistości, zacierając doszczętnie różnicę pomiędzy jawą a ułudą. Ta szarpanina - zarówno personalem jak i z samą sobą - trwała trudne pół roku. Dopiero mocniejsze eliksiry i lecznicza śpiączka, wyłączająca Peony z życia na cały kwartał, okazały się absolutnym sukcesem. Po prawie dwóch latach zamknięcia z oddziału wychynęła osoba całkowicie zdrowa. Och, panna Sprout zawdzięcza to samej sobie! I oczywiście młodym siłom witalnym, w tej panience tkwi wielka moc! Wydobyta przy zaledwie skromnym udziale wykwalifikowanych uzdrowicieli, skromnym, skromniutkim mówił ordynator oddziału, przyjmując od państwa Sprout worek pełen galeonów. Za dyskrecję. Oficjalnie Peony od razu po ukończeniu Hogwartu wyjechała przecież do Moskwy, by tam odpocząć i zbadać rosyjskie korzenie matki a także oddać się ulubionemu zajęciu: baletowi. Tak było lepiej. Taka historia nie zagrażała rodzinie. Nie zagrażała doskonale odnajdującemu się w życiu Morpho ani szczęśliwie zakochanej Calanthe. Dwie piękne gałęzie, wydające drogie owoce, swoim bogatym listowiem zasłaniające wysuszony, chory pęd.
Co mogła robić dziewiętnastolatka bez dobrych stopni, której jedynym doświadczeniem było to związane z oddziałem psychiatrycznym? I wyimaginowane nauki baletu, pobierane w tej samej akademii, w której pierwsze kroki stawiał ukochany przez matkę Niżyński? Peony niezbyt przejmowała się swoją przeszłością, zbyt otumaniona, by zaplanować cokolwiek, co pozwoliłoby jej na spokojne życie. Ponownie zawłaszczone przez rodziców. Zgniłe jabłko, sprawiające od początku swego istnienia problemy, zaklęto teraz w błyszczącą, czerwoną skórkę: cel uświęcał środki. Matka, zadowolona z przyjętego w towarzystwie kłamstwa o wyjeździe najmłodszej córki, uparcie dążyła do wprowadzenia Primrose na salony, w czym pomóc miało bardzo dziewczęce zajęcie. Propozycja pracy oraz towarzyszenia lady Bulstrode w zajęciach godnych damy została przyjęta przez Sproutów z zachwytem. Zapewne zareagowaliby inaczej wiedząc, że Isolde poznała Peony w niezbyt sprzyjających okolicznościach wariatkowa, lecz pozbawieni tej wiedzy cieszyli się z szansy na wprowadzenie córki na salony, na odmienienie losu, na pojawienie się czystokrwistego narzeczonego, na odczynienie klątwy, wiszącej nad najmłodszą latoroślą.
23 | |
0 | |
0 | |
0 | |
5 | |
0 | |
0 |
różdżka, 13 punktów statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Peony Sprout dnia 15.02.16 9:48, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
Ocalałeś, bo byłeś
Na szczęście nie było drzew.
Na szczęście brzytwa pływała po wodzie.