Przedpokój
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
[bylobrzydkobedzieladnie]
Przedpokój
Do salonu prowadzi raczej niewielkich wymiarów przedpokój; wąski i długi, rozwidlający się w korytarze kolejnych przejść zwieńczonych jasnymi drzwiami do następnych pomieszczeń. Ściany również toną w beżach; jedynymi akcentami wybijającymi się na tle wszechobecnych bieli (lecz nie tych z gatunku sterylnych, a tych, które na myśl przynoszą ciepło i domostwo) są zajmujące wszystkie powierzchnie książki oraz pliki dokumentów, niemające swojego miejsca szpargały, rozrzucone chaotycznie buty (poustawiane pojedynczo, przypadkowo, trzeba się wysilić, by na raz zlokalizować całą parę) i okrycia wierzchnie okupujące stojący w kącie wieszak.
[bylobrzydkobedzieladnie]
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Ostatnio zmieniony przez Garrett Weasley dnia 05.11.16 16:59, w całości zmieniany 2 razy
Wpatrywała się uważnie w Garretta, gdy ten krzątał się po kuchni, przygotowując herbatę dla nich obojga. Niewielkie pomieszczenie już po chwili wypełnił zapach parzonych liści. Wbrew temu, co mógł myśleć Garrett, Lyra nadal darzyła sentymentem swoją ulubioną mieszankę i gdy filiżanka pojawiła się przed nią, nie mogła się doczekać, gdy ostygnie na tyle, by mogła ugasić pragnienie.
Skupiła się na obserwowaniu powierzchni napoju, nie chcąc widzieć tych drobnych, ulotnych i niemal niedostrzegalnych grymasów na twarzy brata. Co do których wątpiła, żeby były spowodowane wyłącznie frustracją odnośnie papierkowej roboty w pracy.
- Przynajmniej nie narażasz się na podobne... niebezpieczeństwa – zerknęła na niego znacząco. Może to było nieco egoistyczne, jednak, pragnąc bezpieczeństwa brata, cieszyła się, że miał spokojniejszy okres, choć było kwestią czasu, kiedy znowu będzie musiała się o niego obawiać. Bojąc się, że pewnego dnia ten znowu zniknie, by odnaleźć się poraniony w Mungu. Nie mogła podchodzić do tego obojętnie, bo był jej zbyt drogi, by nie drżeć o jego utratę. W takich chwilach była wdzięczna losowi za swój wypadek, który, choć sprowadził na nią dużo cierpienia i żalu, skierował jej życie na bezpieczniejszy tor. Odpowiedni dla młodziutkiej i wrażliwej artystycznej duszy. Nie ulegało wątpliwości, że aurorem byłaby marnym, gdyby, jakimś cudem, udało jej się nie wylecieć z kursu po miesiącu. Garrett był odważny, lubił rzucać się w wir wydarzeń i angażować w niebezpieczne akcje, czego Lyra nie rozumiała, zwłaszcza że miał rodzinę, która na niego czekała. O swoim udziale w niebezpiecznej akcji – akcji próby schwytania Melanie Karkarov pod koniec lipca – wolałaby jak najszybciej zapomnieć.
Kiedy jednak odmówił udania się na świąteczny obiad do rodziny Glaucusa, skrzywiła się nieznacznie.
- To mój narzeczony, za kilka dni bierzemy ślub – powiedziała cicho. – Chcę za niego wyjść i spędzić z nim ten czas. – Niezależnie od tego, że tak przecież wypadało, zwłaszcza że została zaproszona przez jego rodziców, przed którymi musiała pokazać się jako godna kandydatka na żonę dla ich syna. Darzyła Glaucusa zbyt dużą sympatią i szacunkiem, żeby mu odmówić. Miała jednak nadzieję na wspólne święta, w których uczestniczyłaby także jej rodzina.
Ale słowa, które wypowiedział do niej brat, były gorzkie i pełne wyrzutu. Wzdrygnęła się, zupełnie jakby Garrett wymierzył jej policzek, ale nie zamierzała być dłużna.
- Niech zgadnę, planujesz spędzić je z Margaux – powiedziała chłodno, niemal przytłaczając go ciężarem wyrzutu w jasnozielonych tęczówkach. – To mogą być ostatnie święta, które spędzamy razem. Nie wiadomo, czy za rok będziemy mogli usiąść przy jednym stole.
Wypowiedzenie tych słów bolało również ją. Bolało ją, że jeśli brat zdradzi, jeśli wybierze swoją dawną mugolską ukochaną, już nie będą mogli, przynajmniej oficjalnie, utrzymywać takich relacji, jak teraz. Garrett zostanie wyrzucony poza nawias szlacheckiej społeczności (choć czy nie wyrzucał się sam na własne życzenie, z pełną świadomością konsekwencji swojego wyboru?), z czym ona, Lyra, nie potrafiła się pogodzić, bo zbyt mocno kochała brata, zbyt egoistycznie próbowała go zatrzymać, nie chcąc przyjąć do wiadomości jego szczęścia, mimo że zawsze darzyła Margaux sympatią. Teraz jednak uważała ją za osobę, która próbuje wydrzeć jej brata, odciąć go od świata, do którego powinien, w mniemaniu Lyry, przynależeć.
- Jestem szlachcianką, Garretcie. Szkoda, że o tym zapominasz, ale nasz ród miał wspaniałą historię, dłuższą niż historie gardzących nami Blacków czy Malfoyów – powiedziała sucho, a dłonie obejmujące kubek zaczęły drżeć. Nie ulegało wątpliwości, że należało być dumną z korzeni, które posiadała, z odważnych i zaradnych przodków, którzy zaznaczyli swoją obecność w minionych stuleciach, którzy przetrwali tak długi czas mimo przeciwności losu. Jednak ostatnie pokolenia zaprzepaściły tę spuściznę, coraz bardziej oddalając się od reszty szlacheckich rodów, tracąc należne im majątek i wpływy. – Nie chcę dłużej być pogardzaną i wytykaną palcami biedaczką, w którą nikt nie wierzy. Zasługuję na więcej.
Uniosła dumnie podbródek, chociaż wewnętrznie wciąż cierpiała, musząc toczyć taką rozmowę z bratem. Z bratem, który był dla niej tak drogi, ale którego wyborów tak bardzo nie rozumiała. To nie ona powinna być tą, która próbuje go opamiętać i zawrócić na odpowiednią drogę. To on zawsze był tym, który prowadził ją za rękę i chronił ją jak ojciec, którego utraciła. Jednak te czasy najwyraźniej dobiegły końca, teraz to Garrett się gubił, a ona, Lyra, próbowała mu pomóc, przynajmniej w swoim naiwnym mniemaniu, zupełnie otumanionym perspektywą rozpoczęcia nowego, lepszego życia.
Tak naprawdę gubili się oboje, każde na swój sposób.
Skupiła się na obserwowaniu powierzchni napoju, nie chcąc widzieć tych drobnych, ulotnych i niemal niedostrzegalnych grymasów na twarzy brata. Co do których wątpiła, żeby były spowodowane wyłącznie frustracją odnośnie papierkowej roboty w pracy.
- Przynajmniej nie narażasz się na podobne... niebezpieczeństwa – zerknęła na niego znacząco. Może to było nieco egoistyczne, jednak, pragnąc bezpieczeństwa brata, cieszyła się, że miał spokojniejszy okres, choć było kwestią czasu, kiedy znowu będzie musiała się o niego obawiać. Bojąc się, że pewnego dnia ten znowu zniknie, by odnaleźć się poraniony w Mungu. Nie mogła podchodzić do tego obojętnie, bo był jej zbyt drogi, by nie drżeć o jego utratę. W takich chwilach była wdzięczna losowi za swój wypadek, który, choć sprowadził na nią dużo cierpienia i żalu, skierował jej życie na bezpieczniejszy tor. Odpowiedni dla młodziutkiej i wrażliwej artystycznej duszy. Nie ulegało wątpliwości, że aurorem byłaby marnym, gdyby, jakimś cudem, udało jej się nie wylecieć z kursu po miesiącu. Garrett był odważny, lubił rzucać się w wir wydarzeń i angażować w niebezpieczne akcje, czego Lyra nie rozumiała, zwłaszcza że miał rodzinę, która na niego czekała. O swoim udziale w niebezpiecznej akcji – akcji próby schwytania Melanie Karkarov pod koniec lipca – wolałaby jak najszybciej zapomnieć.
Kiedy jednak odmówił udania się na świąteczny obiad do rodziny Glaucusa, skrzywiła się nieznacznie.
- To mój narzeczony, za kilka dni bierzemy ślub – powiedziała cicho. – Chcę za niego wyjść i spędzić z nim ten czas. – Niezależnie od tego, że tak przecież wypadało, zwłaszcza że została zaproszona przez jego rodziców, przed którymi musiała pokazać się jako godna kandydatka na żonę dla ich syna. Darzyła Glaucusa zbyt dużą sympatią i szacunkiem, żeby mu odmówić. Miała jednak nadzieję na wspólne święta, w których uczestniczyłaby także jej rodzina.
Ale słowa, które wypowiedział do niej brat, były gorzkie i pełne wyrzutu. Wzdrygnęła się, zupełnie jakby Garrett wymierzył jej policzek, ale nie zamierzała być dłużna.
- Niech zgadnę, planujesz spędzić je z Margaux – powiedziała chłodno, niemal przytłaczając go ciężarem wyrzutu w jasnozielonych tęczówkach. – To mogą być ostatnie święta, które spędzamy razem. Nie wiadomo, czy za rok będziemy mogli usiąść przy jednym stole.
Wypowiedzenie tych słów bolało również ją. Bolało ją, że jeśli brat zdradzi, jeśli wybierze swoją dawną mugolską ukochaną, już nie będą mogli, przynajmniej oficjalnie, utrzymywać takich relacji, jak teraz. Garrett zostanie wyrzucony poza nawias szlacheckiej społeczności (choć czy nie wyrzucał się sam na własne życzenie, z pełną świadomością konsekwencji swojego wyboru?), z czym ona, Lyra, nie potrafiła się pogodzić, bo zbyt mocno kochała brata, zbyt egoistycznie próbowała go zatrzymać, nie chcąc przyjąć do wiadomości jego szczęścia, mimo że zawsze darzyła Margaux sympatią. Teraz jednak uważała ją za osobę, która próbuje wydrzeć jej brata, odciąć go od świata, do którego powinien, w mniemaniu Lyry, przynależeć.
- Jestem szlachcianką, Garretcie. Szkoda, że o tym zapominasz, ale nasz ród miał wspaniałą historię, dłuższą niż historie gardzących nami Blacków czy Malfoyów – powiedziała sucho, a dłonie obejmujące kubek zaczęły drżeć. Nie ulegało wątpliwości, że należało być dumną z korzeni, które posiadała, z odważnych i zaradnych przodków, którzy zaznaczyli swoją obecność w minionych stuleciach, którzy przetrwali tak długi czas mimo przeciwności losu. Jednak ostatnie pokolenia zaprzepaściły tę spuściznę, coraz bardziej oddalając się od reszty szlacheckich rodów, tracąc należne im majątek i wpływy. – Nie chcę dłużej być pogardzaną i wytykaną palcami biedaczką, w którą nikt nie wierzy. Zasługuję na więcej.
Uniosła dumnie podbródek, chociaż wewnętrznie wciąż cierpiała, musząc toczyć taką rozmowę z bratem. Z bratem, który był dla niej tak drogi, ale którego wyborów tak bardzo nie rozumiała. To nie ona powinna być tą, która próbuje go opamiętać i zawrócić na odpowiednią drogę. To on zawsze był tym, który prowadził ją za rękę i chronił ją jak ojciec, którego utraciła. Jednak te czasy najwyraźniej dobiegły końca, teraz to Garrett się gubił, a ona, Lyra, próbowała mu pomóc, przynajmniej w swoim naiwnym mniemaniu, zupełnie otumanionym perspektywą rozpoczęcia nowego, lepszego życia.
Tak naprawdę gubili się oboje, każde na swój sposób.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Delektował się kojącym, ziołowym zapachem herbaty, skupiając na nim wszystkie swoje zmysły. Przez chwilę - wyjątkowo cierpliwie - oczekiwał, aż wystygnie, lecz szybko się poddał. Wyjął różdżkę i stuknął nią w filiżankę, a para opadła. Uchwycił naczynie w palce i uniósł je do ust. Gorzki smak herbaty stanowił przykrą alegorię uczucia, które zaczęło go przepełniać. Popełnił błąd, niedbale rzucając zaklęcie; herbata była chłodniejsza, niż pierwotnie zamierzał ją uczynić, ale nie wyjmował drugi raz różdżki spoczywającej teraz nierozsądnie w kieszeni wyjściowych spodni.
- Przecież nie mam nic przeciwko - odparł krótko, pozwalając na to, aby jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Lyry. Była dorosła, podejmowała własne decyzje; dziwiło go jedynie, że nie zdawała sobie sprawy, że w parze z nimi szły wybory - nie można zjeść jabłka i dalej trzymać go w dłoni, nie można sympatyzować jednocześnie z ludźmi, którzy wyznawali skrajnie różne wartości. Prędzej czy później mimowolnie stawiało się mury oddzielające od tego, kto niegdyś stanowił osobę bliską.
A potem można wyłącznie obserwować, jak kruszeją cienie dawnej relacji.
Pozwolił jej na atak - nie zareagował na niego nawet uniesieniem brwi, zaskoczonym spojrzeniem, niezadowoleniem tlącym się przy źrenicach. Spoglądał na siostrę obojętnie, niemalże pusto, wsłuchując się w każde słowo. W każde drżenie głosu. Starał się dostrzec każdą pojedynczą emocję odbitą w mimice twarzy, w geście, w spojrzeniu zielonych oczu.
Gdy skończyła mówić, pozwolił ciszy zapaść. Odłożył filiżankę z niedokończoną herbatą na pobliską szafkę. Stuknęła cicho, ale w afonii, jaka wypełniła przedpokój, zdawała się odbijać donośnym pogłosem.
- Nie rozumiem, Lyro. Na tak marną, sztuczną prowokację z mojej strony odpowiadasz niewyobrażalną ilością jadu, chłodu, cierpkości. Nienawiści - powiedział po krótkiej chwili milczenia, ale w jego spojrzeniu trudno byłoby doszukać się wyrzutu. Przepełniał je raczej smutek. I zawód.
Czy kuszące salony, uśmiechnięte arystokratki i szlachecki blichtr, w którym tonęła, zdążyły już ją nauczyć, że powinna nim gardzić?
- Co się z tobą stało?
Nie wiedział już, czy ostatnie miesiące i zachłyśnięcie się dostojnością wysokich rodów tak ją zmieniły, czy może nigdy wcześniej tak naprawdę jej nie poznał; nie mógł jednak odeprzeć wrażenia, że uliczna malarka ciesząca się prostym pięknem życia i przyszła lady Travers lubująca się w politycznych zagrywkach były dwiema różnymi osobami.
Jej kolejne słowa zaskoczyły go jeszcze bardziej; nie potrafił uwierzyć w to, co słyszał.
- Nie pouczaj mnie, kim jestem - ostrzegł, a w jego spojrzeniu błysnęło coś niebezpiecznego. - Nie pouczaj mnie, jaką wartość ma nazwisko, które noszę. Nie pouczaj mnie, w co powinienem wierzyć, o co powinienem walczyć, co powinno być dla mnie najważniejsze. To nie ja chylę czoła przed Malfoy'ami i Blackami, o których wspominasz, to nie ja postępuję idealnie na przekór temu, co wpojono mi w rodzinnym domu. To nie ja na rzecz blichtru i próby wpasowania się w gniazdo żmij wyrzekam się wszystkiego, co niegdyś było dla mnie ważne.
Oddychał spokojnie, mówił bez uniesień - głosem wyzbytym pogardy, wyzbytym złości, agresji. Pobrzmiewało w nim wyłącznie ostrzeżenie.
- Zanim następnym razem zasugerujesz mi, że odcinam się od korzeni, spójrz w lustro, Lyro. - Kolejny niespieszny oddech, krótka chwila milczenia, w trakcie której cisza zdawała się dzwonić w uszach. - Jeszcze nie jest za późno.
- Przecież nie mam nic przeciwko - odparł krótko, pozwalając na to, aby jego spojrzenie skrzyżowało się ze wzrokiem Lyry. Była dorosła, podejmowała własne decyzje; dziwiło go jedynie, że nie zdawała sobie sprawy, że w parze z nimi szły wybory - nie można zjeść jabłka i dalej trzymać go w dłoni, nie można sympatyzować jednocześnie z ludźmi, którzy wyznawali skrajnie różne wartości. Prędzej czy później mimowolnie stawiało się mury oddzielające od tego, kto niegdyś stanowił osobę bliską.
A potem można wyłącznie obserwować, jak kruszeją cienie dawnej relacji.
Pozwolił jej na atak - nie zareagował na niego nawet uniesieniem brwi, zaskoczonym spojrzeniem, niezadowoleniem tlącym się przy źrenicach. Spoglądał na siostrę obojętnie, niemalże pusto, wsłuchując się w każde słowo. W każde drżenie głosu. Starał się dostrzec każdą pojedynczą emocję odbitą w mimice twarzy, w geście, w spojrzeniu zielonych oczu.
Gdy skończyła mówić, pozwolił ciszy zapaść. Odłożył filiżankę z niedokończoną herbatą na pobliską szafkę. Stuknęła cicho, ale w afonii, jaka wypełniła przedpokój, zdawała się odbijać donośnym pogłosem.
- Nie rozumiem, Lyro. Na tak marną, sztuczną prowokację z mojej strony odpowiadasz niewyobrażalną ilością jadu, chłodu, cierpkości. Nienawiści - powiedział po krótkiej chwili milczenia, ale w jego spojrzeniu trudno byłoby doszukać się wyrzutu. Przepełniał je raczej smutek. I zawód.
Czy kuszące salony, uśmiechnięte arystokratki i szlachecki blichtr, w którym tonęła, zdążyły już ją nauczyć, że powinna nim gardzić?
- Co się z tobą stało?
Nie wiedział już, czy ostatnie miesiące i zachłyśnięcie się dostojnością wysokich rodów tak ją zmieniły, czy może nigdy wcześniej tak naprawdę jej nie poznał; nie mógł jednak odeprzeć wrażenia, że uliczna malarka ciesząca się prostym pięknem życia i przyszła lady Travers lubująca się w politycznych zagrywkach były dwiema różnymi osobami.
Jej kolejne słowa zaskoczyły go jeszcze bardziej; nie potrafił uwierzyć w to, co słyszał.
- Nie pouczaj mnie, kim jestem - ostrzegł, a w jego spojrzeniu błysnęło coś niebezpiecznego. - Nie pouczaj mnie, jaką wartość ma nazwisko, które noszę. Nie pouczaj mnie, w co powinienem wierzyć, o co powinienem walczyć, co powinno być dla mnie najważniejsze. To nie ja chylę czoła przed Malfoy'ami i Blackami, o których wspominasz, to nie ja postępuję idealnie na przekór temu, co wpojono mi w rodzinnym domu. To nie ja na rzecz blichtru i próby wpasowania się w gniazdo żmij wyrzekam się wszystkiego, co niegdyś było dla mnie ważne.
Oddychał spokojnie, mówił bez uniesień - głosem wyzbytym pogardy, wyzbytym złości, agresji. Pobrzmiewało w nim wyłącznie ostrzeżenie.
- Zanim następnym razem zasugerujesz mi, że odcinam się od korzeni, spójrz w lustro, Lyro. - Kolejny niespieszny oddech, krótka chwila milczenia, w trakcie której cisza zdawała się dzwonić w uszach. - Jeszcze nie jest za późno.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
To wszystko także dla Lyry było bardzo trudne. Mimo pragnienia lepszego życia, chciała także zachować dobre stosunki z ludźmi z tego dotychczasowego. Biednego i skromnego, ale jednak będącego integralną częścią jej osoby. Chciała je zmienić na lepsze, ale nie wyrzec się go całkowicie. Rodzina stanowiła dla niej bardzo wysoką wartość, bez względu na doskwierające niekiedy wady. Chciałaby nadal mieć dobre stosunki z braćmi oraz znajomymi, którzy nie przynależeli do elitarnego kręgu szlachetnej krwi, chociaż to pewnie nie mogłoby być łatwe. Nowe otoczenie zapewne nie patrzyłoby zbyt przychylnie na otwarte obnoszenie się z sympatią do mugolaków czy zdrajców, a takim najwyraźniej pragnął stać się jej brat. Prawdę mówiąc, bała się tego, nie chciałaby nigdy musieć jednoznacznie wybierać jednej ze stron, tym samym na zawsze odrzucając drugą. Jednak wciąż naiwnie łudziła się, że można pogodzić bycie dobrą szlachcianką z niezrywaniem starych, wciąż cennych dla niej znajomości. Myśl o tym, że mogłaby więcej nie zobaczyć się z Minnie, Florence, Samuelem czy kilkoma innymi osobami była gorzka i nieprzyjemna.
Może nie powinna tak otwarcie atakować brata i robić mu wyrzutów, jednak powodowało nią zagubienie i strach. Paniczny lęk przed utratą ich dotychczasowej relacji, przed zniknięciem Garretta z jej życia. Pragnęła go zatrzymać, przeklinała w duchu Dianę, że ta uciekła, że zniknęła, dokonując zerwania zaręczyn oraz Margo, że właśnie teraz musiała pojawiać się w Londynie, wkroczyć w życie dopiero co osamotnionego Garretta i zwieść go na drogę prowadzącą prosto do zdrady. Lyra czuła, że jej relacje z bratem są zagrożone, więc miotała się w panice, nie wiedząc, co robić, nieświadomie go przy tym raniąc.
- Nie mogę cię stracić, braciszku. Po prostu nie mogę – powiedziała, wstając i przybliżając się nieznacznie. Całkowicie zapomniała o herbacie, teraz była tylko ona i jej brat. Wciąż hardo unosiła podbródek, nie chcąc, by widział, jak bardzo się bała – nie jego, a tego, że między nimi mogłoby nie być tak, jak kiedyś. Tego, że pomiędzy nimi wyrośnie mur, że straci go. – Napiszę do mamy. Może ona będzie potrafiła ci pomóc się opamiętać i uniknąć popełnienia tego błędu, zanim będzie za późno. Już kiedyś to zrobiła.
To było zdumiewające, że mimo różnic w poglądach każde postrzegało to drugie w tak podobny sposób, każde uważało, że to drugie popełnia błąd. Lyra widziała błędy Garretta, Garrett – Lyry. Pewne było jednak, że oboje się zmienili, szczególnie Lyra, której wystarczyło zaledwie kilka miesięcy „dorosłego” życia po ukończeniu szkoły, by spojrzeć z zupełnie innej strony na niektóre sprawy, do których wcześniej nie przykładała takiej wagi, zwyczajnie będąc zbyt młodą, by choć trochę je pojąć. Zasmakowanie życia szlachcianki nie mogło pozostać bez echa dla tak wrażliwej, delikatnej i zakompleksionej osóbki. Możliwość zaistnienia oraz rozwoju swojej pasji była czymś tak cudownym, że dawniej nawet nie miała odwagi o tym śnić, a jednak otrzymała tę niespodziewaną szansę, tak jak niegdyś Garrett otrzymał szansę bycia aurorem. Teraz stała przed nią realna możliwość sięgnięcia po to, czego rodzina, z racji biedy, nigdy nie mogła jej dać. Samo to stanowiło pokusę nie do odparcia, pokusę, z którą nie potrafiła walczyć, zbyt mocno pragnąc zostać w życiu kimś. Kimś więcej niż wymizerowane, biedne dziewczę bez perspektyw. Nie brakowało jej przecież ambicji i uporu, i nawet ukochany brat nie był w stanie jej powstrzymać. Nie była już dzieckiem. Nie podążała już bezkrytycznie jego śladem. Po raz pierwszy w życiu zaczęła dostrzegać jego błędy. Może była butna i arogancka, tak jawnie przeciwstawiając się dziecięcemu ideałowi, ale w tej chwili nie widziała tego. Może zobaczy kiedyś. Może kiedyś przyzna mu rację, jeśli przekona się, że to szlacheckie życie nie jest tak idealne, jak teraz w to wierzyła. Teraz jednak nie mogła pojąć, dlaczego próbował odsunąć ją od tego, co wydawało się na wyciągnięcie ręki.
- Po prostu dorosłam, Garrett. Opuściłam Hogwart, zaczęłam poznawać prawdziwy świat – powiedziała cicho. „Zaczęłam” było tu słowem kluczowym, Lyra wciąż stawiała dopiero pierwsze kroki w brutalnym świecie dorosłych. – Wyjście za mąż jest moim obowiązkiem, który spełnię. Tak zadecydowały zgodnie oba nasze rody, a mi nie wolno się temu przeciwstawić. Nie chcę się przeciwstawić.
Jej drobne dłonie drżały. Bolały ją słowa, które musiała do niego wypowiadać. Czuła się źle z tym całym konfliktem, ale jednocześnie nie byłaby sobą, nie broniąc racji, w którą wierzyła, tak jak on wierzył w swoją. Bo przecież byli do siebie bardzo podobni, mimo że w tej chwili bronili zupełnie różnych wartości.
Nawet, kiedy w jego oczach błysnęło coś groźnego, nadal była harda, choć jej włosy zmieniły kolor, a w oczach błysnęły łzy. Nie pozwoliła jednak im wypłynąć, nie pozwoliła swojemu ciału skulić się pod ciężarem jego słów, mimo że przecież tak naprawdę wciąż była tą samą dziewczyną, która kilka miesięcy temu malowała obrazy na Pokątnej, która cieszyła się pięknem życia. Po prostu zmieniła się, ale nie stała zupełnie inną osobą, nawet jeśli w tej chwili, pod fasadą uporu i arogancji nie było widać tego płochego dziewczęcia, które rumieniło się z byle powodu i cieszyło się z każdego wykonanego portretu.
Ale była nią nadal. Nadal była świeża, młoda i naiwna. Choć to malarstwo było właśnie jedną z tych rzeczy, które ją odmieniły. Osiągając coś, chciała osiągnąć jeszcze więcej. Nie chciała znowu wylądować na ulicy, bez względu na pogodę czy pogardliwe spojrzenia kuląc się przy ścianie obok sztalugi, byle tylko zarobić na swoje utrzymanie. Chciała iść do przodu, nie zaś cofać się.
- Popełniasz błąd. Pojmujesz wzorce wypaczone przez ostatnie pokolenia, które zaprzepaściły naszą przeszłość. Nie musimy ich powielać. Nie musimy skazywać się na wegetację na marginesie – powiedziała cicho, choć jej głos lekko drżał. Wierzyła jednak, że dawniej było lepiej, że niegdyś ród był szanowany, że jego przedstawiciele zrobili wiele dobrego, do czasu, aż wszystko zaczęło ulegać stopniowej degeneracji. Gdyby Weasleyowie nie odwrócili się od reszty rodów, gdyby nie stracili majątku, życie ich rodzeństwa byłoby lepsze, a jej samej zostałoby oszczędzone kilka miesięcy cierpień po wypadku, gdyby tylko rodzinę było stać, żeby należycie zadbać o jej stan. Ale nie było, więc odczuwała skutki do dzisiaj. Zakładając jednak, że Lyra bratała się z Blackami czy Malfoyami, pomyliłby się, bo w gronie osób, które darzyła sympatią, raczej nie znajdowali się przedstawiciele tych rodów. Mimo chęci dołączenia do szlacheckiego grona, miała szacunek do swoich korzeni. Choć zapewne na inny sposób niż czynił to jej brat.
Była coraz bardziej zdenerwowana. Jej włosy wciąż płonęły czerwienią, podobnie jak policzki, które jednak po chwili zaczęły coraz bardziej blednąć. Oddychała szybko, czując, że robi jej się gorąco. Wyminęła Garretta, by nie pozwolić mu tak po prostu wyjść, jednak musiała przytrzymać się framugi, gdyż zaczynało jej się kręcić w głowie i ciemnieć przed oczami.
- Proszę, Garrett. To nie musi tak wyglądać – mówiła, dopiero teraz nieznacznie się pochylając, próbując zwalczyć narastające uczucie słabości, które tak dobrze znała.
Może nie powinna tak otwarcie atakować brata i robić mu wyrzutów, jednak powodowało nią zagubienie i strach. Paniczny lęk przed utratą ich dotychczasowej relacji, przed zniknięciem Garretta z jej życia. Pragnęła go zatrzymać, przeklinała w duchu Dianę, że ta uciekła, że zniknęła, dokonując zerwania zaręczyn oraz Margo, że właśnie teraz musiała pojawiać się w Londynie, wkroczyć w życie dopiero co osamotnionego Garretta i zwieść go na drogę prowadzącą prosto do zdrady. Lyra czuła, że jej relacje z bratem są zagrożone, więc miotała się w panice, nie wiedząc, co robić, nieświadomie go przy tym raniąc.
- Nie mogę cię stracić, braciszku. Po prostu nie mogę – powiedziała, wstając i przybliżając się nieznacznie. Całkowicie zapomniała o herbacie, teraz była tylko ona i jej brat. Wciąż hardo unosiła podbródek, nie chcąc, by widział, jak bardzo się bała – nie jego, a tego, że między nimi mogłoby nie być tak, jak kiedyś. Tego, że pomiędzy nimi wyrośnie mur, że straci go. – Napiszę do mamy. Może ona będzie potrafiła ci pomóc się opamiętać i uniknąć popełnienia tego błędu, zanim będzie za późno. Już kiedyś to zrobiła.
To było zdumiewające, że mimo różnic w poglądach każde postrzegało to drugie w tak podobny sposób, każde uważało, że to drugie popełnia błąd. Lyra widziała błędy Garretta, Garrett – Lyry. Pewne było jednak, że oboje się zmienili, szczególnie Lyra, której wystarczyło zaledwie kilka miesięcy „dorosłego” życia po ukończeniu szkoły, by spojrzeć z zupełnie innej strony na niektóre sprawy, do których wcześniej nie przykładała takiej wagi, zwyczajnie będąc zbyt młodą, by choć trochę je pojąć. Zasmakowanie życia szlachcianki nie mogło pozostać bez echa dla tak wrażliwej, delikatnej i zakompleksionej osóbki. Możliwość zaistnienia oraz rozwoju swojej pasji była czymś tak cudownym, że dawniej nawet nie miała odwagi o tym śnić, a jednak otrzymała tę niespodziewaną szansę, tak jak niegdyś Garrett otrzymał szansę bycia aurorem. Teraz stała przed nią realna możliwość sięgnięcia po to, czego rodzina, z racji biedy, nigdy nie mogła jej dać. Samo to stanowiło pokusę nie do odparcia, pokusę, z którą nie potrafiła walczyć, zbyt mocno pragnąc zostać w życiu kimś. Kimś więcej niż wymizerowane, biedne dziewczę bez perspektyw. Nie brakowało jej przecież ambicji i uporu, i nawet ukochany brat nie był w stanie jej powstrzymać. Nie była już dzieckiem. Nie podążała już bezkrytycznie jego śladem. Po raz pierwszy w życiu zaczęła dostrzegać jego błędy. Może była butna i arogancka, tak jawnie przeciwstawiając się dziecięcemu ideałowi, ale w tej chwili nie widziała tego. Może zobaczy kiedyś. Może kiedyś przyzna mu rację, jeśli przekona się, że to szlacheckie życie nie jest tak idealne, jak teraz w to wierzyła. Teraz jednak nie mogła pojąć, dlaczego próbował odsunąć ją od tego, co wydawało się na wyciągnięcie ręki.
- Po prostu dorosłam, Garrett. Opuściłam Hogwart, zaczęłam poznawać prawdziwy świat – powiedziała cicho. „Zaczęłam” było tu słowem kluczowym, Lyra wciąż stawiała dopiero pierwsze kroki w brutalnym świecie dorosłych. – Wyjście za mąż jest moim obowiązkiem, który spełnię. Tak zadecydowały zgodnie oba nasze rody, a mi nie wolno się temu przeciwstawić. Nie chcę się przeciwstawić.
Jej drobne dłonie drżały. Bolały ją słowa, które musiała do niego wypowiadać. Czuła się źle z tym całym konfliktem, ale jednocześnie nie byłaby sobą, nie broniąc racji, w którą wierzyła, tak jak on wierzył w swoją. Bo przecież byli do siebie bardzo podobni, mimo że w tej chwili bronili zupełnie różnych wartości.
Nawet, kiedy w jego oczach błysnęło coś groźnego, nadal była harda, choć jej włosy zmieniły kolor, a w oczach błysnęły łzy. Nie pozwoliła jednak im wypłynąć, nie pozwoliła swojemu ciału skulić się pod ciężarem jego słów, mimo że przecież tak naprawdę wciąż była tą samą dziewczyną, która kilka miesięcy temu malowała obrazy na Pokątnej, która cieszyła się pięknem życia. Po prostu zmieniła się, ale nie stała zupełnie inną osobą, nawet jeśli w tej chwili, pod fasadą uporu i arogancji nie było widać tego płochego dziewczęcia, które rumieniło się z byle powodu i cieszyło się z każdego wykonanego portretu.
Ale była nią nadal. Nadal była świeża, młoda i naiwna. Choć to malarstwo było właśnie jedną z tych rzeczy, które ją odmieniły. Osiągając coś, chciała osiągnąć jeszcze więcej. Nie chciała znowu wylądować na ulicy, bez względu na pogodę czy pogardliwe spojrzenia kuląc się przy ścianie obok sztalugi, byle tylko zarobić na swoje utrzymanie. Chciała iść do przodu, nie zaś cofać się.
- Popełniasz błąd. Pojmujesz wzorce wypaczone przez ostatnie pokolenia, które zaprzepaściły naszą przeszłość. Nie musimy ich powielać. Nie musimy skazywać się na wegetację na marginesie – powiedziała cicho, choć jej głos lekko drżał. Wierzyła jednak, że dawniej było lepiej, że niegdyś ród był szanowany, że jego przedstawiciele zrobili wiele dobrego, do czasu, aż wszystko zaczęło ulegać stopniowej degeneracji. Gdyby Weasleyowie nie odwrócili się od reszty rodów, gdyby nie stracili majątku, życie ich rodzeństwa byłoby lepsze, a jej samej zostałoby oszczędzone kilka miesięcy cierpień po wypadku, gdyby tylko rodzinę było stać, żeby należycie zadbać o jej stan. Ale nie było, więc odczuwała skutki do dzisiaj. Zakładając jednak, że Lyra bratała się z Blackami czy Malfoyami, pomyliłby się, bo w gronie osób, które darzyła sympatią, raczej nie znajdowali się przedstawiciele tych rodów. Mimo chęci dołączenia do szlacheckiego grona, miała szacunek do swoich korzeni. Choć zapewne na inny sposób niż czynił to jej brat.
Była coraz bardziej zdenerwowana. Jej włosy wciąż płonęły czerwienią, podobnie jak policzki, które jednak po chwili zaczęły coraz bardziej blednąć. Oddychała szybko, czując, że robi jej się gorąco. Wyminęła Garretta, by nie pozwolić mu tak po prostu wyjść, jednak musiała przytrzymać się framugi, gdyż zaczynało jej się kręcić w głowie i ciemnieć przed oczami.
- Proszę, Garrett. To nie musi tak wyglądać – mówiła, dopiero teraz nieznacznie się pochylając, próbując zwalczyć narastające uczucie słabości, które tak dobrze znała.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
Nie mógł uwierzyć w to, co słyszy.
Nie mógł uwierzyć w obraz, który się przed nim roztaczał.
Coraz mocniej zdawał sobie sprawę, że żył w iluzji - w iluzji, że znał własną siostrę, choć przez ostatnie lata nie mieli zbyt częstego kontaktu. Kompletnie się wyminęli; gdy ona przyszła na świat, on wyruszył na podbój szkockiej szkoły, o której marzył przez całe dzieciństwo. Gdy ona rozpoczęła edukację, on pogrążył się już w dorosłym życiu - wyłącznie wakacyjne spotkania i spisywane po nocach listy nie stanowiły dobrego podłoża do budowania szczerej, prawdziwej relacji.
Pozwolił jej ze sobą zamieszkać, bo wierzył, że dobrze wie, kim była; uwielbiał podglądać, jak skupiała się, przelewając na płótno realistyczne obrazy, uśmiechał się, gdy w jej dziecięcych jeszcze oczach tańczyły radosne ogniki.
Była jego młodszą siostrą. Krwią z krwi. Istotą, której zgodził się zaofiarować w całości, o którą się troszczył, której nieszczęścia spędzały mu sen z powiek.
Teraz był już pewien, że nigdy jej nie znał; może obraz Lyry zawsze był wyłącznie wytworem jego wyobraźni, może widział ją tak, jak chciał ją zobaczyć. A może Lyra Weasley nigdy nie istniała, od zawsze była Traversem, nawet wtedy, gdy nie wiedziała jeszcze, że przyjdzie jej poślubić mężczyznę ze szlacheckiego rodu.
Może siostra, o którą tak walczył, nigdy nie istniała. A nawet jeśli - rozpadła się na drobne kawałeczki po kontakcie ze światem, który ją zauroczył. Po wsłuchaniu się w plugawe słowa, po manipulacjach jej myślami, na które godziła się z takim entuzjazmem, myśląc, że ktoś ją szanuje i liczy się z jej zdaniem.
Tonął w uczuciu goryczy, tonął w żalu, tonął w rozczarowaniu. I bezsilności. Bo doskonale wiedział, że właśnie w tym momencie kończyła się ich historia, a on nic już nie mógł na to zaradzić. Jakkolwiek bardzo by chciał.
- Postradałaś zmysły - powiedział z niedowierzaniem, tknięty nagłym impulsem - wciąż miał nadzieję, że usłyszy, że to wszystko jest tylko nieudanym żartem, a nie przerażającą bezmyślnością i pustotą jego siostry. - Pisz do matki, daj jej dowód, że popełniła błąd, zapoznając cię ze światem, przez który oszalałaś. - O to się nie bał. Ich matka nie była z pochodzenia szlachcianką, nikt nigdy nie wpoił jej, że polityka była ważniejsza od szczęścia; nie miał pojęcia, o czym mówiła Lyra, już przed laty odwrócił się od szlacheckiego półświatka i nikt nie próbował wypędzić z niego mugolskiego demona. Nikt nie rozpoczął żałoby, gdy planował ślub z miłości, nikt nie patrzył z pogardą na osobę, którą kochał najbardziej na świecie, gdy siadała wśród nich przy wspólnym stole.
Jego matka zawsze chciała dla niego dobrze - nawet wtedy, gdy w szlacheckich konwenansach próbowała odnaleźć sposób, aby odnalazł szczęście, które wyrwano mu z rąk, zostawiając go w rozsypce.
Ale nie było to odpowiednie rozwiązanie. Wiedzieli to wszyscy - on, jego matka, Diana, zapewne nestorzy również. Tylko Lyra zdawała się pozostać ślepa.
Tak naiwnie ograniczona przez bariery, które postawili jej inni.
- Jesteś tak krótkowzroczna - rzucił cicho, gdy zarzuciła mu błąd; nie widział powodu, żeby prowadzić tę rozmowę dalej, nigdy nie chciał rozpocząć tej kłótni, bo wiedział, że nie dotarłaby ona do końca - zaślepiona przez groteskowe ideały siostra zdawała się być głucha na wszystko. A miał o niej lepsze mniemanie.
Nie, chwila, nie o niej. O Lyrze Weasley, która najwidoczniej nigdy nie istniała.
Nie mógł wytrzymać już dłużej; nie chciał na to patrzeć, nie chciał tego słuchać, przytłaczała go świadomość, że spoglądając na własną siostrę widzi wyłącznie personifikację wszystkiego tym, czym kiedykolwiek gardził.
Była jedną z nich.
Wyłącznie kolejną z pustych marionetek, kukieł bez szacunku do samych siebie, bez wartości, bez celu, bez ideałów, emocji.
Egoistycznie wierzących tylko w to, co jest dla nich korzystne.
Herbata stojąca na jednej z szafek przestała mieć jakiekolwiek znaczenie; nie miał go przedpokój o jasnych ścianach, płomienne ze złości włosy Lyry, płatki śniegu wirujące niespiesznie za oknem, ludzie na ulicach, który krzątali się we własnej monotonii żyć. Ruszył z miejsca, sięgnął po płaszcz.
Nie mógł na nią patrzeć, bo czuł wyłącznie obrzydzenie, którego czuć nigdy nie chciał.
- Nie, nie musi - przyznał, decydując się spojrzeć jej głęboko w oczy - w ten sposób, który zdawał się przeszywać na wskroś, spoglądać w samą duszę. - To ty, nikt inny, właśnie takim to czynisz.
Otulił się grubą warstwą sztucznej obojętności; nie był bezwzględny, nie potrafił i nie chciał wyrzucić jej za próg własnego mieszkania - z pozoru mógł to zrobić, ale nigdy nie kazałby jej się wynieść. Nie oznaczało to jednak, że sam nie mógł jej zostawić - daleko w tyle, już więcej na nią nie spoglądać.
Nie w te oczy odzwierciedlające fakt, że Lyra jak chorągiewka uginała się wraz z podmuchem arystokratycznej rzeczywistości; a choć wciąż chciał jej pomóc, nie dostrzegał odzewu, więc mógł tylko patrzeć, jak dziewczynka - bo jeszcze nie kobieta - pogrąża się w otchłaniach beznadziei. Napotykając z jej strony tak wielką falę nienawiści, nie potrafił już współczuć. Pozostało mu tylko odejść. Nie dręczyć nerwów, kiedy wiedział, że walka o ratunek siostry była już przegrana.
Mylił się, mówiąc, że miała jeszcze szanse na powrót do korzeni.
Jej pędy okazały się zgnić już doszczętnie.
- Odsuń się - polecił głosem wyzbytym cierpkości; przesiąkł własną iluzją obojętności, odpychał od siebie wszystko - nie odchodziła go nawet jej reakcja. Gdyby nie zdecydowała się odejść od drzwi, umożliwiając mu wyjście, przesunąłby ją sam.
- Zobaczymy się dopiero na twoim ślubie - na którym też nie zagoszczę długo, nie mogę na ciebie patrzeć, w twoich oczach widzę wyłącznie obcą osobą, którą mimowolnie gardzę. Nie odwracał spojrzenia, sam nie wiedział już, co czuł. A może nie czuł nic i właśnie to bolało najbardziej. - Ciesz się swoim nowym, idealnym, szlacheckim życiem, Lyro Travers - rzucił tonem, który bez znajomości kontekstu mógłby zabrzmieć prawie ciepło. Prawie serdecznie. Lecz w rzeczywistości wypełniało je wyłącznie rozczarowanie. - Ale w moje się nie mieszaj.
Bo zdaje się, że z własnej woli sama je opuściłaś.
Nie czekał na reakcję, nie czekał na odzew; chciał wyjść jak najszybciej, zostawić za sobą nieznajomą, której poznać nie chciał. Nigdy tak szybko nie pokonał klatki schodowej dzielącej go od wyjścia z budynku. Bał się teleportować - wiedział, że jest zbyt rozgoryczony, targa nim zbyt wiele sprzecznych emocji na raz, by używać magii w bezpieczny sposób. Przemierzał ulicę przyspieszonym krokiem, a nawet mróz był mu obojętny.
Wróci do mieszkania dopiero w nocy, gdy będzie miał pewność, że Lyra pogrąży się w śnie. Wyjdzie zanim wstanie słońce, zanim ta się obudzi; nie zauważy nawet jego obecności.
A może nie wróci tam wcale - do czasu, aż wraz z dniem ślubu się wyprowadzi.
Impuls zwodził go, by udać się do osoby, którą pragnął teraz zobaczyć najbardziej; nie był jednak pewien, czy chciałby, aby oglądała go w tym stanie. Roztrzęsionego. Wściekłego. Zawiedzionego. Rozżalonego. Myślącego głównie o tym, by wyzbyć się negatywnych emocji, niszcząc wszystko wkoło.
Więc gdy uspokoił się na tyle, by zacząć względnie racjonalnie myśleć, przeteleportował się w pierwsze miejsce, o którym mógł być pewien, że nie spotka w środku wyrodnych sióstr, żałośnie głupich szlachcianek, a za to znajdzie ilości Ognistej idealne do zatopienia smutków.
Chciał po prostu zapomnieć i udawać, że wszystko było w porządku.
| zt
Nie mógł uwierzyć w obraz, który się przed nim roztaczał.
Coraz mocniej zdawał sobie sprawę, że żył w iluzji - w iluzji, że znał własną siostrę, choć przez ostatnie lata nie mieli zbyt częstego kontaktu. Kompletnie się wyminęli; gdy ona przyszła na świat, on wyruszył na podbój szkockiej szkoły, o której marzył przez całe dzieciństwo. Gdy ona rozpoczęła edukację, on pogrążył się już w dorosłym życiu - wyłącznie wakacyjne spotkania i spisywane po nocach listy nie stanowiły dobrego podłoża do budowania szczerej, prawdziwej relacji.
Pozwolił jej ze sobą zamieszkać, bo wierzył, że dobrze wie, kim była; uwielbiał podglądać, jak skupiała się, przelewając na płótno realistyczne obrazy, uśmiechał się, gdy w jej dziecięcych jeszcze oczach tańczyły radosne ogniki.
Była jego młodszą siostrą. Krwią z krwi. Istotą, której zgodził się zaofiarować w całości, o którą się troszczył, której nieszczęścia spędzały mu sen z powiek.
Teraz był już pewien, że nigdy jej nie znał; może obraz Lyry zawsze był wyłącznie wytworem jego wyobraźni, może widział ją tak, jak chciał ją zobaczyć. A może Lyra Weasley nigdy nie istniała, od zawsze była Traversem, nawet wtedy, gdy nie wiedziała jeszcze, że przyjdzie jej poślubić mężczyznę ze szlacheckiego rodu.
Może siostra, o którą tak walczył, nigdy nie istniała. A nawet jeśli - rozpadła się na drobne kawałeczki po kontakcie ze światem, który ją zauroczył. Po wsłuchaniu się w plugawe słowa, po manipulacjach jej myślami, na które godziła się z takim entuzjazmem, myśląc, że ktoś ją szanuje i liczy się z jej zdaniem.
Tonął w uczuciu goryczy, tonął w żalu, tonął w rozczarowaniu. I bezsilności. Bo doskonale wiedział, że właśnie w tym momencie kończyła się ich historia, a on nic już nie mógł na to zaradzić. Jakkolwiek bardzo by chciał.
- Postradałaś zmysły - powiedział z niedowierzaniem, tknięty nagłym impulsem - wciąż miał nadzieję, że usłyszy, że to wszystko jest tylko nieudanym żartem, a nie przerażającą bezmyślnością i pustotą jego siostry. - Pisz do matki, daj jej dowód, że popełniła błąd, zapoznając cię ze światem, przez który oszalałaś. - O to się nie bał. Ich matka nie była z pochodzenia szlachcianką, nikt nigdy nie wpoił jej, że polityka była ważniejsza od szczęścia; nie miał pojęcia, o czym mówiła Lyra, już przed laty odwrócił się od szlacheckiego półświatka i nikt nie próbował wypędzić z niego mugolskiego demona. Nikt nie rozpoczął żałoby, gdy planował ślub z miłości, nikt nie patrzył z pogardą na osobę, którą kochał najbardziej na świecie, gdy siadała wśród nich przy wspólnym stole.
Jego matka zawsze chciała dla niego dobrze - nawet wtedy, gdy w szlacheckich konwenansach próbowała odnaleźć sposób, aby odnalazł szczęście, które wyrwano mu z rąk, zostawiając go w rozsypce.
Ale nie było to odpowiednie rozwiązanie. Wiedzieli to wszyscy - on, jego matka, Diana, zapewne nestorzy również. Tylko Lyra zdawała się pozostać ślepa.
Tak naiwnie ograniczona przez bariery, które postawili jej inni.
- Jesteś tak krótkowzroczna - rzucił cicho, gdy zarzuciła mu błąd; nie widział powodu, żeby prowadzić tę rozmowę dalej, nigdy nie chciał rozpocząć tej kłótni, bo wiedział, że nie dotarłaby ona do końca - zaślepiona przez groteskowe ideały siostra zdawała się być głucha na wszystko. A miał o niej lepsze mniemanie.
Nie, chwila, nie o niej. O Lyrze Weasley, która najwidoczniej nigdy nie istniała.
Nie mógł wytrzymać już dłużej; nie chciał na to patrzeć, nie chciał tego słuchać, przytłaczała go świadomość, że spoglądając na własną siostrę widzi wyłącznie personifikację wszystkiego tym, czym kiedykolwiek gardził.
Była jedną z nich.
Wyłącznie kolejną z pustych marionetek, kukieł bez szacunku do samych siebie, bez wartości, bez celu, bez ideałów, emocji.
Egoistycznie wierzących tylko w to, co jest dla nich korzystne.
Herbata stojąca na jednej z szafek przestała mieć jakiekolwiek znaczenie; nie miał go przedpokój o jasnych ścianach, płomienne ze złości włosy Lyry, płatki śniegu wirujące niespiesznie za oknem, ludzie na ulicach, który krzątali się we własnej monotonii żyć. Ruszył z miejsca, sięgnął po płaszcz.
Nie mógł na nią patrzeć, bo czuł wyłącznie obrzydzenie, którego czuć nigdy nie chciał.
- Nie, nie musi - przyznał, decydując się spojrzeć jej głęboko w oczy - w ten sposób, który zdawał się przeszywać na wskroś, spoglądać w samą duszę. - To ty, nikt inny, właśnie takim to czynisz.
Otulił się grubą warstwą sztucznej obojętności; nie był bezwzględny, nie potrafił i nie chciał wyrzucić jej za próg własnego mieszkania - z pozoru mógł to zrobić, ale nigdy nie kazałby jej się wynieść. Nie oznaczało to jednak, że sam nie mógł jej zostawić - daleko w tyle, już więcej na nią nie spoglądać.
Nie w te oczy odzwierciedlające fakt, że Lyra jak chorągiewka uginała się wraz z podmuchem arystokratycznej rzeczywistości; a choć wciąż chciał jej pomóc, nie dostrzegał odzewu, więc mógł tylko patrzeć, jak dziewczynka - bo jeszcze nie kobieta - pogrąża się w otchłaniach beznadziei. Napotykając z jej strony tak wielką falę nienawiści, nie potrafił już współczuć. Pozostało mu tylko odejść. Nie dręczyć nerwów, kiedy wiedział, że walka o ratunek siostry była już przegrana.
Mylił się, mówiąc, że miała jeszcze szanse na powrót do korzeni.
Jej pędy okazały się zgnić już doszczętnie.
- Odsuń się - polecił głosem wyzbytym cierpkości; przesiąkł własną iluzją obojętności, odpychał od siebie wszystko - nie odchodziła go nawet jej reakcja. Gdyby nie zdecydowała się odejść od drzwi, umożliwiając mu wyjście, przesunąłby ją sam.
- Zobaczymy się dopiero na twoim ślubie - na którym też nie zagoszczę długo, nie mogę na ciebie patrzeć, w twoich oczach widzę wyłącznie obcą osobą, którą mimowolnie gardzę. Nie odwracał spojrzenia, sam nie wiedział już, co czuł. A może nie czuł nic i właśnie to bolało najbardziej. - Ciesz się swoim nowym, idealnym, szlacheckim życiem, Lyro Travers - rzucił tonem, który bez znajomości kontekstu mógłby zabrzmieć prawie ciepło. Prawie serdecznie. Lecz w rzeczywistości wypełniało je wyłącznie rozczarowanie. - Ale w moje się nie mieszaj.
Bo zdaje się, że z własnej woli sama je opuściłaś.
Nie czekał na reakcję, nie czekał na odzew; chciał wyjść jak najszybciej, zostawić za sobą nieznajomą, której poznać nie chciał. Nigdy tak szybko nie pokonał klatki schodowej dzielącej go od wyjścia z budynku. Bał się teleportować - wiedział, że jest zbyt rozgoryczony, targa nim zbyt wiele sprzecznych emocji na raz, by używać magii w bezpieczny sposób. Przemierzał ulicę przyspieszonym krokiem, a nawet mróz był mu obojętny.
Wróci do mieszkania dopiero w nocy, gdy będzie miał pewność, że Lyra pogrąży się w śnie. Wyjdzie zanim wstanie słońce, zanim ta się obudzi; nie zauważy nawet jego obecności.
A może nie wróci tam wcale - do czasu, aż wraz z dniem ślubu się wyprowadzi.
Impuls zwodził go, by udać się do osoby, którą pragnął teraz zobaczyć najbardziej; nie był jednak pewien, czy chciałby, aby oglądała go w tym stanie. Roztrzęsionego. Wściekłego. Zawiedzionego. Rozżalonego. Myślącego głównie o tym, by wyzbyć się negatywnych emocji, niszcząc wszystko wkoło.
Więc gdy uspokoił się na tyle, by zacząć względnie racjonalnie myśleć, przeteleportował się w pierwsze miejsce, o którym mógł być pewien, że nie spotka w środku wyrodnych sióstr, żałośnie głupich szlachcianek, a za to znajdzie ilości Ognistej idealne do zatopienia smutków.
Chciał po prostu zapomnieć i udawać, że wszystko było w porządku.
| zt
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Może rzeczywiście problem, przynajmniej częściowo, leżał w dużej różnicy wieku. Miała zaledwie rok, gdy Garrett wyruszył do Hogwartu, więc przez większość dzieciństwa widywała go zaledwie w wakacje i przerwę świąteczną. Te nieliczne okazje budowały w niej obraz idealnego starszego brata, który chodził do Hogwartu, o którym tak marzyła, który później, po zaginięciu ojca, tak dzielnie przejął pieczę nad ich małą rodziną. A później sama poszła do Hogwartu, tym sposobem znowu tracąc z nim kontakt, znowu widując go tylko w wakacje i święta. Ich relacje zawsze były pozytywne, a brat latami jawił jej się jako ktoś godny naśladowania.
Ale może tak naprawdę mimo wszystko nigdy nie poznali się w pełni? Może jej obraz brata naprawdę był wyłącznie idealizacją nie mającą wiele wspólnego z prawdą, która teraz coraz bardziej wyzierała spod kruszejącej fasady jej dawnych dziecinnych wierzeń.
Garrett, w którego zawsze wierzyła, nie był tym szorstkim, rozczarowanym nią mężczyzną, który twierdził, że to ona postradała zmysły, oszalała. Garrett, w którego wierzyła, kochał ją równie mocno, jak ona jego, przecierał jej szlaki i zawsze aprobował jej decyzje, nawet jeśli przestrzegał ją przed czymś lub był nadopiekuńczy. Ten Garrett pozwoliłby jej się rozwijać, cieszyłby się jej szczęściem i nie próbował na siłę zatrzymać w świecie, w którym musiałaby już zawsze pozostać biedną i bez perspektyw na przyszłość. Uzależnioną od niego. A przecież, mimo miłości do brata, nie czułaby się dobrze, przez całe życie stanowiąc dla niego i reszty rodziny balast. A tym właśnie była po swoim wypadku, a malarstwo pozwoliło jej uwierzyć, że jest jeszcze coś, co może dać jej szczęście i satysfakcję płynącą z rozwijania swojej pasji i dążenia do konkretnego celu.
Ale i ona również nie powinna próbować go zatrzymać, dopasować na siłę do własnego światopoglądu i infantylnych wyobrażeń, które, jak właśnie się okazywało, były fałszywe. Nie mogła się z tym pogodzić, z tym, że okazał się inny, niż wierzyła, że był, chciała odzyskać to, co było wcześniej – jeszcze wczoraj, miesiąc, rok temu. Wybrała tylko zupełnie złą drogę, żeby to osiągnąć.
Tylko czy to nadal był jej Garrett? Jej wspaniały starszy brat? Brat, który ostatecznie wybrał obcą kobietę, tym samym odtrącając własną siostrę, o którą jeszcze niedawno tak się troszczył? Cała jego postawa zdawała się krzyczeć, że był nią rozczarowany, że nie za taką ją uważał.
Ale przecież, w swoim mniemaniu, nadal była sobą.
- Garrett, proszę! – powiedziała, niemal błagalnie wyciągając do niego ręce. – Proszę, zostań!
Wciąż stała w drzwiach, zalewając się łzami i próbując chwycić rękę brata, zatrzymać go, zanim ten wybiegnie, odejdzie, zostawi ją tutaj. Samą, przerażoną tym, do czego niechcący doprowadziła, wyrażając tylko swoje poglądy, na swój (być może nieco wypaczony) sposób próbując mu pomóc, próbując zatrzymać go na łonie rodziny, której oboje byli częścią.
Tkwiła jak w marazmie, odrętwiona przytłaczającymi emocjami oraz słabością ogarniającą całe ciało. Wyminięcie jej drobnej sylwetki nie było trudne. Ruszył w stronę drzwi wyjściowych, po chwili opuszczając mieszkanie. Chciała za nim pobiec, jednak, kiedy udało jej się wyrwać z otępienia, kiedy w pełni dotarło do niej to, co zrobił, jego już nie było.
- Nie możesz! Garrett! Nie możesz stąd odejść...! – krzyczała wciąż, potykając się nieporadnie w drodze do drzwi. – Błagam, wróć! Zostań!
Nie wrócił. Jeszcze przez chwilę słyszała szybkie kroki na schodach, a później... nic. Odszedł. Opuścił własne mieszkanie, uciekł przed wyrzutami prawionymi mu przez własną siostrę.
Lyra osunęła się na kolana, a później na ziemię, wstrząsana spazmatycznym szlochem. Jej oddech był urywany, włosy chaotycznie przebarwione, a policzki kredowobiałe. Drżące powieki po chwili jednak w końcu opadły; dziewczyna straciła na moment przytomność, by kilkanaście sekund później ocknąć się osłabioną i kompletnie wypraną z energii w tym samym miejscu, na podłodze przy wejściu do kuchni. Łzy z jej policzków wciąż skapywały na wykładzinę, a oparta na podłodze dłoń drżała, podobnie jak całe jej ciało. Nie wstała jednak. Nie czuła takiej potrzeby, bo świat, w którym funkcjonowała do tej pory, właśnie drżał w posadach, gdy nagle zabrakło w nim tak istotnej podpory, jaką był Garrett.
Mogłaby tak leżeć nawet do ślubu, do momentu, aż matka lub ktoś inny przyszedłby tu po nią, by zabrać ją i przygotować. Jednak w końcu, po kilku godzinach leżenia i biernego wpatrywania się w miejsce, gdzie podłoga przedpokoju stykała się ze ścianą, w końcu zdecydowała się podnieść i przejść do swojego pokoju, gdzie rzuciła się na łóżko tak, jak stała, i utkwiła wzrok w suficie, by zasnąć dopiero nad ranem.
Bez względu na to, jak bardzo zabolała ją ta sytuacja, i jak bardzo zabolała Garretta, życie toczyło się dalej. Musiała wstać, podnieść się z tej podłogi, i wypełnić swoje obowiązki, które czekały na nią już niedługo, czuła się jednak dziwnie pusta w środku, wiedząc, że właśnie straciła coś, co było jej niezwykle drogie, i czego wartość tak naprawdę pojęła dopiero w momencie straty, wcześniej mając ją za coś absolutnie stałego i nienaruszalnego.
Myliła się i teraz przyjdzie jej za to zapłacić.
| zt.
Ale może tak naprawdę mimo wszystko nigdy nie poznali się w pełni? Może jej obraz brata naprawdę był wyłącznie idealizacją nie mającą wiele wspólnego z prawdą, która teraz coraz bardziej wyzierała spod kruszejącej fasady jej dawnych dziecinnych wierzeń.
Garrett, w którego zawsze wierzyła, nie był tym szorstkim, rozczarowanym nią mężczyzną, który twierdził, że to ona postradała zmysły, oszalała. Garrett, w którego wierzyła, kochał ją równie mocno, jak ona jego, przecierał jej szlaki i zawsze aprobował jej decyzje, nawet jeśli przestrzegał ją przed czymś lub był nadopiekuńczy. Ten Garrett pozwoliłby jej się rozwijać, cieszyłby się jej szczęściem i nie próbował na siłę zatrzymać w świecie, w którym musiałaby już zawsze pozostać biedną i bez perspektyw na przyszłość. Uzależnioną od niego. A przecież, mimo miłości do brata, nie czułaby się dobrze, przez całe życie stanowiąc dla niego i reszty rodziny balast. A tym właśnie była po swoim wypadku, a malarstwo pozwoliło jej uwierzyć, że jest jeszcze coś, co może dać jej szczęście i satysfakcję płynącą z rozwijania swojej pasji i dążenia do konkretnego celu.
Ale i ona również nie powinna próbować go zatrzymać, dopasować na siłę do własnego światopoglądu i infantylnych wyobrażeń, które, jak właśnie się okazywało, były fałszywe. Nie mogła się z tym pogodzić, z tym, że okazał się inny, niż wierzyła, że był, chciała odzyskać to, co było wcześniej – jeszcze wczoraj, miesiąc, rok temu. Wybrała tylko zupełnie złą drogę, żeby to osiągnąć.
Tylko czy to nadal był jej Garrett? Jej wspaniały starszy brat? Brat, który ostatecznie wybrał obcą kobietę, tym samym odtrącając własną siostrę, o którą jeszcze niedawno tak się troszczył? Cała jego postawa zdawała się krzyczeć, że był nią rozczarowany, że nie za taką ją uważał.
Ale przecież, w swoim mniemaniu, nadal była sobą.
- Garrett, proszę! – powiedziała, niemal błagalnie wyciągając do niego ręce. – Proszę, zostań!
Wciąż stała w drzwiach, zalewając się łzami i próbując chwycić rękę brata, zatrzymać go, zanim ten wybiegnie, odejdzie, zostawi ją tutaj. Samą, przerażoną tym, do czego niechcący doprowadziła, wyrażając tylko swoje poglądy, na swój (być może nieco wypaczony) sposób próbując mu pomóc, próbując zatrzymać go na łonie rodziny, której oboje byli częścią.
Tkwiła jak w marazmie, odrętwiona przytłaczającymi emocjami oraz słabością ogarniającą całe ciało. Wyminięcie jej drobnej sylwetki nie było trudne. Ruszył w stronę drzwi wyjściowych, po chwili opuszczając mieszkanie. Chciała za nim pobiec, jednak, kiedy udało jej się wyrwać z otępienia, kiedy w pełni dotarło do niej to, co zrobił, jego już nie było.
- Nie możesz! Garrett! Nie możesz stąd odejść...! – krzyczała wciąż, potykając się nieporadnie w drodze do drzwi. – Błagam, wróć! Zostań!
Nie wrócił. Jeszcze przez chwilę słyszała szybkie kroki na schodach, a później... nic. Odszedł. Opuścił własne mieszkanie, uciekł przed wyrzutami prawionymi mu przez własną siostrę.
Lyra osunęła się na kolana, a później na ziemię, wstrząsana spazmatycznym szlochem. Jej oddech był urywany, włosy chaotycznie przebarwione, a policzki kredowobiałe. Drżące powieki po chwili jednak w końcu opadły; dziewczyna straciła na moment przytomność, by kilkanaście sekund później ocknąć się osłabioną i kompletnie wypraną z energii w tym samym miejscu, na podłodze przy wejściu do kuchni. Łzy z jej policzków wciąż skapywały na wykładzinę, a oparta na podłodze dłoń drżała, podobnie jak całe jej ciało. Nie wstała jednak. Nie czuła takiej potrzeby, bo świat, w którym funkcjonowała do tej pory, właśnie drżał w posadach, gdy nagle zabrakło w nim tak istotnej podpory, jaką był Garrett.
Mogłaby tak leżeć nawet do ślubu, do momentu, aż matka lub ktoś inny przyszedłby tu po nią, by zabrać ją i przygotować. Jednak w końcu, po kilku godzinach leżenia i biernego wpatrywania się w miejsce, gdzie podłoga przedpokoju stykała się ze ścianą, w końcu zdecydowała się podnieść i przejść do swojego pokoju, gdzie rzuciła się na łóżko tak, jak stała, i utkwiła wzrok w suficie, by zasnąć dopiero nad ranem.
Bez względu na to, jak bardzo zabolała ją ta sytuacja, i jak bardzo zabolała Garretta, życie toczyło się dalej. Musiała wstać, podnieść się z tej podłogi, i wypełnić swoje obowiązki, które czekały na nią już niedługo, czuła się jednak dziwnie pusta w środku, wiedząc, że właśnie straciła coś, co było jej niezwykle drogie, i czego wartość tak naprawdę pojęła dopiero w momencie straty, wcześniej mając ją za coś absolutnie stałego i nienaruszalnego.
Myliła się i teraz przyjdzie jej za to zapłacić.
| zt.
come on look into the expanse and breath all these around come on don’t be afraid to look don’t be afraid
to look at distance
| koniec kwietnia - IV etap badań Zakonu
Za oknem już dawno całun nocy otulił niebo, kiedy po dłużącym się w nieskończoność dniu w Ministerstwie Garrett wreszcie przekroczył próg mieszkania. Kleiły mu się - jak zawsze? - powieki i próby utrzymywania ich w rozwarciu zasługiwały na miano skrajnie syzyfowej pracy. A choć wszelkie siły wstrząsające niebem i ziemią skłaniały go do tego, by zatonął w sypialnianej pościeli, wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Jeszcze nie.
Ruszył więc w kierunku kuchni (starając się ignorować fakt, że kolejne stawiane kroki echem obijają się o wnętrze jego głowy; nieznośne zmęczenie potęgowała narastająca migrena, miał dość), a po krótkim machnięciu różdżką zaczęła gotować się woda w czajniku. W czasie, gdy odwieszał ciemny płaszcz na drewniany kołek, jego uszu dobiegł gwizd. Unoszący się w powietrzu zapach kawy odrobinę go uprzytomnił.
I zanim zdążył się obejrzeć, ślęczał nad blatem kuchennego stołu, opierając o niego egzemplarz przetransmutowanego przez innych Zakonników Proroka. To zdumiewające, do jakich efektów zdążyli dojść przez niecałe dwa miesiące - jednak współpraca zawsze budowała, zamiast tworzyć wyłącznie złudzenie potencjalnych sukcesów.
- Rozświetlam mroki - mruknął z początku, jak zwykle nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jak na zawołanie litery w gazecie poczęły się przemieszczać, układając się w treść zdań odartych ze zbędnej warstwy propagandy. - Skrywam światło - dodał zaraz, a te powróciły na swoje stare, wyznaczone najprawdopodobniej przez Ministerstwo miejsce.
Nagłówek znów krzyczał: wyjście z MKCz - z czym to się je?
Na pewno nie z tym, z czym jedzono to aktualnie.
Na krótki moment Garrett się zawahał, powiódł spojrzeniem po wielokrotnie czytanym już artykule - chęć wprowadzenia Kodeksu Tajności, który zakuł czarodziejów w kajdany - i sięgnął po filiżankę przepełnioną kawą, nie odrywając wzroku od rzędów drukowanych znaków - i zmusił ich do ukrycia swoich budynków oraz magicznych stworzeń przed oczami mugoli. Przypomniawszy sobie, jak było to absurdalne, prychnął tuż po odjęciu filiżanki od ust; mimowolnie marszcząc nos, pozwolił, by naczynie wylądowało z powrotem na spodku. Uchwycił różdżkę, przyciągnął krzesło, na którym spoczął i znów nachylił się nad gazetą. Biorąc pod uwagę fakt, jak wiele znał zaklęć, których mógł dzisiaj użyć - to będzie długa noc przepełniona testowaniem zabezpieczeń.
- Finite Incantatem - zaczął najprościej, nie dziwiąc się, że gazeta nawet nie drgnęła. Gdyby zadziało się inaczej, powinni się martwić. - Specialis Revelio. - I znów nic; Wilhelmina nieprzerwanie uśmiechała się do niego z jednego ze zdjęć na pierwszej stronie. Spojrzał na nią spode łba, ale to nie złamało jej rozkosznego rozanielenia, w którym musiała czaić się nuta szaleństwa. - Veritas Claro - rzucił, sięgając po arsenał cięższych zaklęć: ale ponownie nic to nie dało, nie zdołał przebić się przez mur iluzji zbudowanych przez transmutację.
Na chwilę przestał, zastanowił się; on też pracował nad nałożeniem zabezpieczeń, dbał o to, żeby nic nie było w stanie ich złamać - ale czego nie przewidział? Przed jak silną magią nie zdołałby się obronić?
- Divirgento - zaryzykował, zdając sobie sprawę, że po zlikwidowaniu całej magii w najbliższej okolicy będzie musiał ponowić nałożenie zaklęć chroniących jego mieszkanie; potężna moc przecinająca powietrze sprawiła jednak, że czary rzucone na gazetę prysły, znów wydobywając na wierzch prawdziwe słowa, które powinni ukryć przed niepowołanymi oczami. Machnięciem różdżki przywołał jeszcze pergamin, na którym szybko zapisał inkantację zaklęcia, jakie zdołało złamać zabezpieczenia - a tuż po tym zdusił westchnięcie i podniósł się, by z braku laku zabezpieczyć mieszkanie.
Bo jedyne, czego mu brakowało, to wizyta niezapowiedzianych gości.
| zt; +36 do rzutu za OPCM
Za oknem już dawno całun nocy otulił niebo, kiedy po dłużącym się w nieskończoność dniu w Ministerstwie Garrett wreszcie przekroczył próg mieszkania. Kleiły mu się - jak zawsze? - powieki i próby utrzymywania ich w rozwarciu zasługiwały na miano skrajnie syzyfowej pracy. A choć wszelkie siły wstrząsające niebem i ziemią skłaniały go do tego, by zatonął w sypialnianej pościeli, wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Jeszcze nie.
Ruszył więc w kierunku kuchni (starając się ignorować fakt, że kolejne stawiane kroki echem obijają się o wnętrze jego głowy; nieznośne zmęczenie potęgowała narastająca migrena, miał dość), a po krótkim machnięciu różdżką zaczęła gotować się woda w czajniku. W czasie, gdy odwieszał ciemny płaszcz na drewniany kołek, jego uszu dobiegł gwizd. Unoszący się w powietrzu zapach kawy odrobinę go uprzytomnił.
I zanim zdążył się obejrzeć, ślęczał nad blatem kuchennego stołu, opierając o niego egzemplarz przetransmutowanego przez innych Zakonników Proroka. To zdumiewające, do jakich efektów zdążyli dojść przez niecałe dwa miesiące - jednak współpraca zawsze budowała, zamiast tworzyć wyłącznie złudzenie potencjalnych sukcesów.
- Rozświetlam mroki - mruknął z początku, jak zwykle nie potrafiąc wyjść z podziwu, że jak na zawołanie litery w gazecie poczęły się przemieszczać, układając się w treść zdań odartych ze zbędnej warstwy propagandy. - Skrywam światło - dodał zaraz, a te powróciły na swoje stare, wyznaczone najprawdopodobniej przez Ministerstwo miejsce.
Nagłówek znów krzyczał: wyjście z MKCz - z czym to się je?
Na pewno nie z tym, z czym jedzono to aktualnie.
Na krótki moment Garrett się zawahał, powiódł spojrzeniem po wielokrotnie czytanym już artykule - chęć wprowadzenia Kodeksu Tajności, który zakuł czarodziejów w kajdany - i sięgnął po filiżankę przepełnioną kawą, nie odrywając wzroku od rzędów drukowanych znaków - i zmusił ich do ukrycia swoich budynków oraz magicznych stworzeń przed oczami mugoli. Przypomniawszy sobie, jak było to absurdalne, prychnął tuż po odjęciu filiżanki od ust; mimowolnie marszcząc nos, pozwolił, by naczynie wylądowało z powrotem na spodku. Uchwycił różdżkę, przyciągnął krzesło, na którym spoczął i znów nachylił się nad gazetą. Biorąc pod uwagę fakt, jak wiele znał zaklęć, których mógł dzisiaj użyć - to będzie długa noc przepełniona testowaniem zabezpieczeń.
- Finite Incantatem - zaczął najprościej, nie dziwiąc się, że gazeta nawet nie drgnęła. Gdyby zadziało się inaczej, powinni się martwić. - Specialis Revelio. - I znów nic; Wilhelmina nieprzerwanie uśmiechała się do niego z jednego ze zdjęć na pierwszej stronie. Spojrzał na nią spode łba, ale to nie złamało jej rozkosznego rozanielenia, w którym musiała czaić się nuta szaleństwa. - Veritas Claro - rzucił, sięgając po arsenał cięższych zaklęć: ale ponownie nic to nie dało, nie zdołał przebić się przez mur iluzji zbudowanych przez transmutację.
Na chwilę przestał, zastanowił się; on też pracował nad nałożeniem zabezpieczeń, dbał o to, żeby nic nie było w stanie ich złamać - ale czego nie przewidział? Przed jak silną magią nie zdołałby się obronić?
- Divirgento - zaryzykował, zdając sobie sprawę, że po zlikwidowaniu całej magii w najbliższej okolicy będzie musiał ponowić nałożenie zaklęć chroniących jego mieszkanie; potężna moc przecinająca powietrze sprawiła jednak, że czary rzucone na gazetę prysły, znów wydobywając na wierzch prawdziwe słowa, które powinni ukryć przed niepowołanymi oczami. Machnięciem różdżki przywołał jeszcze pergamin, na którym szybko zapisał inkantację zaklęcia, jakie zdołało złamać zabezpieczenia - a tuż po tym zdusił westchnięcie i podniósł się, by z braku laku zabezpieczyć mieszkanie.
Bo jedyne, czego mu brakowało, to wizyta niezapowiedzianych gości.
| zt; +36 do rzutu za OPCM
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
The member 'Garrett Weasley' has done the following action : rzut kością
'k100' : 96
'k100' : 96
| 25 kwietnia, przybywam stąd
Ucieczka miała smak popiołu.
Duszący, drażniący pył wdarł się do jej ust w tej samej chwili, w której otoczyły ją zielone płomienie, a pole widzenia pochłonęła kanciasta ciemność kominkowego szybu. Zacisnęła mocno powieki w reakcji na znajome uczucie wirowania, w jakimś bezwiednym odruchu ciasno otaczając się również ramionami, choć jej dłonie nadal sprawiały wrażenie dziwnie pustych. Pomiędzy drżącymi lekko palcami brakowało uspokajającego dotyku wypolerowanego drewna różdżki, wciąż pozostało tam za to echo wysuwającej się nagle tkaniny męskiego płaszcza; wyrzuty sumienia nie uderzyły jeszcze jednak z całą swoją mocą, najprawdopodobniej w dalszym ciągu hamowane przez gwałtownie krążącą w żyłach adrenalinę, której poziom skutecznie podtrzymywała nieniknąca świadomość czającego się w mroku zagrożenia. Rozpływający się w rozbłysku zieleni korytarz departamentu w żaden sposób nie pomógł jej w odbudowaniu skruszonego poczucia bezpieczeństwa; nadal czuła się osaczona, a zmęczone biegiem mięśnie nóg pulsowały palącym, tępym bólem, podobnie zresztą jak łaknące tlenu płuca. Było jej też niedobrze; skromne śniadanie, które zjadła dzisiaj rano (choć nerwowy poranek w towarzystwie Just i Bena zdawał się należeć do zamierzchłej, niemożliwie odległej przeszłości), podeszło jej niemalże do samego gardła, być może razem zresztą ze ściśniętym z nadmiernego stresu żołądkiem. Chociaż nie mogła w żaden sposób zaprzeczyć temu, co właśnie miało miejsce, nie potrafiła jeszcze otrząsnąć się z dziwnego niedowierzania; zamieniający się w pole walki hol wydawał jej się tak samo nierealny, jak oderwane od rzeczywistości sny. A jednak wciąż czuła jeszcze elektryzującą powietrze magię; żywe wspomnienie rozbijającego się obok jej głowy zaklęcia towarzyszyło jej nawet wtedy, gdy wirowanie wreszcie ustało, a jej na wpół bezwładne ciało zostało wyplute z kominkowego szybu, prosto na jasną podłogę znajomego salonu.
Jej nagłe pojawienie się trudno było nazwać pełnym gracji, bo nie tyle wyszła z paleniska, co wytoczyła się z niego chwiejnie, przez kilka sekund słaniając się niepewnie na odmawiających współpracy nogach, pozostawiając za sobą ślad w postaci szarych smug drobnego, węglowego miału. Cienki, zaklęty w groteskowym nieładzie wiosenny płaszcz zsunął jej się z ramion prawie do połowy, utrzymywany w miejscu najprawdopodobniej tylko przez kurczowo zaciśnięte na materiale palce; kilka kosmyków jasnych włosów wysunęło się niechlujnie ze schludnego niegdyś upięcia, przyklejając się do zaczerwienionych policzków. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znalazła – sama w końcu wykrzyczała w płomienie nazwę ulicy – to odzyskawszy równowagę, w pierwszym odruchu obejrzała się za siebie, z lękiem spoglądając w stronę dogasającego właśnie kominka, jakby spodziewała się zobaczyć tam sylwetki ścigających ją strażników. Ogarnięta absurdalnym wrażeniem, że Ministerstwo Magii znajdowało się niepokojąco blisko (wciąż miała przecież przed oczami brzydką, wyblakłą tapetę i drewniane drzwi z lśniącym numerem 104), czuła się, jakby jej ucieczka wcale nie dobiegła jeszcze końca. Nerwowy oddech nie uspokoił się od razu i nie mogła powstrzymać powracającej ciągle potrzeby sięgnięcia po różdżkę – tę samą, której rzecz jasna nie miała, i której brak dodatkowo wzmagał przytłaczającą świadomość kompletnej bezbronności.
Naprawdę chciała zachować spokój. Niekomfortowe balansowanie na ostrej krawędzi niepokoju i kompletnej paniki stanowiło dla niej stan nowy, nieznany i całkowicie dezorientujący; nie była przyzwyczajona do problemów z panowaniem nad własnymi emocjami, ani do myśli szarpiących się wściekle w jej umyśle w piętnastu kierunkach jednocześnie. Uczucie odrealnienia i surrealizmu nie pomagało, potęgowane tylko przez błyskawiczną zmianę otoczenia; wspomnienie ocierającej jej się o łydki Śnieżki, gdy kilka godzin wcześniej zakładała na stopy eleganckie czółenka, nie pasowało do widoku wyrywającej się z uścisku urzędnika Justine, a pogrążony w chaosie korytarz wywoływał paskudny dysonans w zestawieniu z cichym, jasnym wnętrzem salonu. I z sylwetką rudowłosego mężczyzny, jak gdyby nigdy nic siedzącego na kanapie, z otwartą książką w pokrytych piegami dłoniach. Jak to możliwe, że życie wciąż toczyło się zwyczajnym tempem, podczas gdy jej własne omal nie obróciło się w ruinę? – Garry – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, wplatając w ten jeden wyraz tyle emocji na raz, że stały się niemożliwe do rozczytania; w jej głosie, zachrypniętym i brzmiącym trochę zbyt wysoko, obezwładniająca ulga przelewała się przez błagalne nuty, a zdziwienie wiernie deptało po piętach drgającemu gwałtownie ostrzeżeniu.
Wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc, wypuszczając wreszcie materiał płaszcza spomiędzy palców i odgarniając dłońmi z włosy z twarzy. Teraz, kiedy znalazła się naprzeciw niego, nie miała pojęcia, co powinna zrobić najpierw; niewypowiedziane słowa mieszały jej się w głowie, ścigając się z rozpaczliwą wręcz potrzebą schowania się w jego ramionach i przekonania się, że naprawdę tam był. Wiedziała jednak, że to nie był czas na myślenie o sobie; siedmioro ludzi, których pozostawiła za sobą, mogło być właśnie w tej chwili wywożonych z Londynu – a ona była najprawdopodobniej jedyną osobą, która zdawała sobie z tego sprawę. – Ga… Garry, oni – ministerstwo – przesłuchanie – wszyscy o-oszaleli, zabrali nam różdżki, Michael próbował… Złapali Justine, zaatakowali nas i… Próbowałam to wyjaśnić, ale nikt mnie nie słuchał – odezwała się w końcu, choć zdania wypływające spomiędzy jej ust przypominały bardziej bezładny, chaotyczny zlepek angielsko-francuskich słów, urwany nagle, gdy sama Margaux zorientowała się, że jej wypowiedź nie miała najmniejszego sensu. Spojrzała błagalnie na Garry’ego, nie zdając sobie sprawy z tego, że ramiona i dłonie drżały jej niekontrolowanie. – Próbowałam im pomóc – dodała cicho, jakby do samej siebie, bo niespodziewanie znów miała ich przed oczami: rzucającego się do biegu Michaela, zmieniającą wygląd Just, chwytającego skradzioną różdżkę Harry’ego, siłującego się ze strażnikiem Cassiana. Jak mogła zostawić ich w tyle?
Ucieczka miała smak popiołu.
Duszący, drażniący pył wdarł się do jej ust w tej samej chwili, w której otoczyły ją zielone płomienie, a pole widzenia pochłonęła kanciasta ciemność kominkowego szybu. Zacisnęła mocno powieki w reakcji na znajome uczucie wirowania, w jakimś bezwiednym odruchu ciasno otaczając się również ramionami, choć jej dłonie nadal sprawiały wrażenie dziwnie pustych. Pomiędzy drżącymi lekko palcami brakowało uspokajającego dotyku wypolerowanego drewna różdżki, wciąż pozostało tam za to echo wysuwającej się nagle tkaniny męskiego płaszcza; wyrzuty sumienia nie uderzyły jeszcze jednak z całą swoją mocą, najprawdopodobniej w dalszym ciągu hamowane przez gwałtownie krążącą w żyłach adrenalinę, której poziom skutecznie podtrzymywała nieniknąca świadomość czającego się w mroku zagrożenia. Rozpływający się w rozbłysku zieleni korytarz departamentu w żaden sposób nie pomógł jej w odbudowaniu skruszonego poczucia bezpieczeństwa; nadal czuła się osaczona, a zmęczone biegiem mięśnie nóg pulsowały palącym, tępym bólem, podobnie zresztą jak łaknące tlenu płuca. Było jej też niedobrze; skromne śniadanie, które zjadła dzisiaj rano (choć nerwowy poranek w towarzystwie Just i Bena zdawał się należeć do zamierzchłej, niemożliwie odległej przeszłości), podeszło jej niemalże do samego gardła, być może razem zresztą ze ściśniętym z nadmiernego stresu żołądkiem. Chociaż nie mogła w żaden sposób zaprzeczyć temu, co właśnie miało miejsce, nie potrafiła jeszcze otrząsnąć się z dziwnego niedowierzania; zamieniający się w pole walki hol wydawał jej się tak samo nierealny, jak oderwane od rzeczywistości sny. A jednak wciąż czuła jeszcze elektryzującą powietrze magię; żywe wspomnienie rozbijającego się obok jej głowy zaklęcia towarzyszyło jej nawet wtedy, gdy wirowanie wreszcie ustało, a jej na wpół bezwładne ciało zostało wyplute z kominkowego szybu, prosto na jasną podłogę znajomego salonu.
Jej nagłe pojawienie się trudno było nazwać pełnym gracji, bo nie tyle wyszła z paleniska, co wytoczyła się z niego chwiejnie, przez kilka sekund słaniając się niepewnie na odmawiających współpracy nogach, pozostawiając za sobą ślad w postaci szarych smug drobnego, węglowego miału. Cienki, zaklęty w groteskowym nieładzie wiosenny płaszcz zsunął jej się z ramion prawie do połowy, utrzymywany w miejscu najprawdopodobniej tylko przez kurczowo zaciśnięte na materiale palce; kilka kosmyków jasnych włosów wysunęło się niechlujnie ze schludnego niegdyś upięcia, przyklejając się do zaczerwienionych policzków. Chociaż zdawała sobie sprawę z tego, gdzie się znalazła – sama w końcu wykrzyczała w płomienie nazwę ulicy – to odzyskawszy równowagę, w pierwszym odruchu obejrzała się za siebie, z lękiem spoglądając w stronę dogasającego właśnie kominka, jakby spodziewała się zobaczyć tam sylwetki ścigających ją strażników. Ogarnięta absurdalnym wrażeniem, że Ministerstwo Magii znajdowało się niepokojąco blisko (wciąż miała przecież przed oczami brzydką, wyblakłą tapetę i drewniane drzwi z lśniącym numerem 104), czuła się, jakby jej ucieczka wcale nie dobiegła jeszcze końca. Nerwowy oddech nie uspokoił się od razu i nie mogła powstrzymać powracającej ciągle potrzeby sięgnięcia po różdżkę – tę samą, której rzecz jasna nie miała, i której brak dodatkowo wzmagał przytłaczającą świadomość kompletnej bezbronności.
Naprawdę chciała zachować spokój. Niekomfortowe balansowanie na ostrej krawędzi niepokoju i kompletnej paniki stanowiło dla niej stan nowy, nieznany i całkowicie dezorientujący; nie była przyzwyczajona do problemów z panowaniem nad własnymi emocjami, ani do myśli szarpiących się wściekle w jej umyśle w piętnastu kierunkach jednocześnie. Uczucie odrealnienia i surrealizmu nie pomagało, potęgowane tylko przez błyskawiczną zmianę otoczenia; wspomnienie ocierającej jej się o łydki Śnieżki, gdy kilka godzin wcześniej zakładała na stopy eleganckie czółenka, nie pasowało do widoku wyrywającej się z uścisku urzędnika Justine, a pogrążony w chaosie korytarz wywoływał paskudny dysonans w zestawieniu z cichym, jasnym wnętrzem salonu. I z sylwetką rudowłosego mężczyzny, jak gdyby nigdy nic siedzącego na kanapie, z otwartą książką w pokrytych piegami dłoniach. Jak to możliwe, że życie wciąż toczyło się zwyczajnym tempem, podczas gdy jej własne omal nie obróciło się w ruinę? – Garry – wyrzuciła z siebie na jednym wydechu, wplatając w ten jeden wyraz tyle emocji na raz, że stały się niemożliwe do rozczytania; w jej głosie, zachrypniętym i brzmiącym trochę zbyt wysoko, obezwładniająca ulga przelewała się przez błagalne nuty, a zdziwienie wiernie deptało po piętach drgającemu gwałtownie ostrzeżeniu.
Wciągnęła gwałtownie powietrze do płuc, wypuszczając wreszcie materiał płaszcza spomiędzy palców i odgarniając dłońmi z włosy z twarzy. Teraz, kiedy znalazła się naprzeciw niego, nie miała pojęcia, co powinna zrobić najpierw; niewypowiedziane słowa mieszały jej się w głowie, ścigając się z rozpaczliwą wręcz potrzebą schowania się w jego ramionach i przekonania się, że naprawdę tam był. Wiedziała jednak, że to nie był czas na myślenie o sobie; siedmioro ludzi, których pozostawiła za sobą, mogło być właśnie w tej chwili wywożonych z Londynu – a ona była najprawdopodobniej jedyną osobą, która zdawała sobie z tego sprawę. – Ga… Garry, oni – ministerstwo – przesłuchanie – wszyscy o-oszaleli, zabrali nam różdżki, Michael próbował… Złapali Justine, zaatakowali nas i… Próbowałam to wyjaśnić, ale nikt mnie nie słuchał – odezwała się w końcu, choć zdania wypływające spomiędzy jej ust przypominały bardziej bezładny, chaotyczny zlepek angielsko-francuskich słów, urwany nagle, gdy sama Margaux zorientowała się, że jej wypowiedź nie miała najmniejszego sensu. Spojrzała błagalnie na Garry’ego, nie zdając sobie sprawy z tego, że ramiona i dłonie drżały jej niekontrolowanie. – Próbowałam im pomóc – dodała cicho, jakby do samej siebie, bo niespodziewanie znów miała ich przed oczami: rzucającego się do biegu Michaela, zmieniającą wygląd Just, chwytającego skradzioną różdżkę Harry’ego, siłującego się ze strażnikiem Cassiana. Jak mogła zostawić ich w tyle?
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie znosił lizania ran - bo oznaczało to skrajną bezczynność i nieodłączne poczucie beznadziei roztaczające się goryczą w rozgrzanej od złości krwi; oznaczało spowodowaną błędem klęskę, której echo w postaci igieł bólu rozlewało się po całym ciele. Nie znosił tkwienia w miejscu; czuł się skrajnie bezużyteczny i nienawidził się za brak czynnego działania nawet wtedy, gdy doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że i tak nie byłby w stanie się na nie zdobyć - zupełnie tak, jak teraz. Powinien uznać za nieprawdopodobny sukces fakt, że przedwcześnie wyrwał się ze sterylnych odmętów szpitalnej bieli nawet pomimo tego, że nieprzerwanie paraliżowało go osłabienie. Ale zawsze wymagał od siebie wiele - nie ukrywał (nie miał przed kim), że zbyt wiele - i już w chwili, gdy oddychanie oraz towarzyszące mu ruchy połamanych żeber przestały sprawiać skrajny ból (blokować myśli, wykrzywiać twarz w grymasie, uniemożliwiać choćby drgnięcie), lekkomyślnie rwał się, by znów stanąć do walki, by nieprzerwanie pogrążać się w chaosie nieprzemyślanych działań i czynności, które (najprawdopodobniej) na przekór i tak zostały z góry skazane na porażkę. Wszystko było jednak lepsze od dławienia się myślami, że nie dokonywał wystarczających poświęceń; nie mógł wyzbyć się zawahań i rozterek także wtedy, gdy na wpół siedział, na wpół polegiwał na kanapie, wbrew sobie wędrując zniecierpliwionym spojrzeniem po kolejnych wersach słów Goethego, które zdążył poznać już na pamięć. Coraz prędzej prześlizgiwał się wzrokiem pomiędzy akapitami, gdzieś w natłoku chaotycznych myśli gubiąc ich sens; czytane wyrazy i luźne półsłówka kłębiące się w głowie splatały się w wyzbytej głębi wiązance, która ostatecznie zawsze sprowadzała się do jednego - do niemego wyrzutu, który kierował w swoim własnym kierunku. Z pewnością mogłeś uczynić więcej, Garrett; powstrzymałbyś zniszczenie i jego żniwo, którym stała się śmierć, gdybyś starał się bardziej; tonąłbyś w konsekwencjach innych (prostszych? lepszych?) decyzji, gdybyś potrafił kochać mocniej - katowały go myśli, wstrząsały od środka, sprawiały, że blade palce, na których znaczyły się sine plamy choroby, zbyt mocno wrzynały się w twardą okładkę książki. Trawiła go troska - nie umiał odgonić wrażenia, że w trakcie tego dnia, który spędził poza Ministerstwem, wszystko mogło obrócić się w przesyconą tragizmem, przeklętą katastrofę. Nie potrafił skupiać się na pięknych słowach składających się na kolejne wersy, kiedy ten dzień pokrywał się z datą wezwania Margaux na przesłuchanie (nawet nie proponował jej towarzystwa, swojej protekcji - choć może powinien? - bo wiedział, że odmówiłaby, zanim wypowiedziałby obawy na głos, a jego stan i tak nie pozwalał mu na opuszczenie mieszkania); uporczywie wbijał w nie jednak wzrok, starając się szukać drobnostki, która zdoła rozproszyć kłębiącą się w najboleśniejszych rejonach uwagę. Marszcząc brwi, lekkomyślnie przeniósł spojrzenie na własne przeguby - podwinięte aż do łokci rękawy jasnej koszuli uwidaczniały bandaże mocno ściśnięte na obu przedramionach. Znów walczył z pragnieniem odwinięcia ich, by sprawdzić, jak prędko goiły się rany - oddychał z ulgą za każdym razem, gdy dostrzegał, że opuchlizna bladła, choć wciąż piekące rozcięcia nie chciały się zabliźnić. Pogodził się z tym, że pamiątkę po własnym poświęceniu będzie niósł przez całe życie.
Z rozmyślenia wyrwał go trzask - nie spodziewając się dźwięku brutalnie rozcinającego grobową ciszę, drgnął, na ulotną chwilę zamieniając się w marmurowy posąg. Musiała minąć (dłużąca się przez wieki, smakująca nieskończonością, kwaśna niczym lata oczekiwań?) sekunda, zanim uniósł spojrzenie, a wolną dłonią w bezwarunkowym geście powędrował w stronę leżącej tuż obok niego różdżki - jednak moment, w którym ulokował spojrzenie na rozpaczliwej burzy szalejącej w jej oczach, wydawał się kubłem lodowatej wody. Zerwał się na równe nogi o wiele szybciej, niż powinien pozwolić mu na to aktualny stan; odrzucił książkę, nie marnując czasu na jej zamknięcie, a ta wygięła się nienaturalnie i balansowała na pograniczu kanapy (wyłącznie cud uchronił ją przed widowiskowym zsunięciem się na posadzkę). Nieprzerwanie zaciskając palce na chłodnym drewnie jasnej różdżki, ruszył w stronę Margaux, nie mogąc przestać myśleć o tym, że tego dnia jej skóra zmieniła się w kruszejącą porcelanę - najdelikatniejszy materiał, który musiał uchwycić, zanim ten roztrzaska się w najdrobniejszy pył. Jego oddechy stały się nieznacznie cięższe, a serce zaczęło łomotać w klatce żeber - nie wiedział, czy stał za tym lichy zdrowotny stan, czy zmartwienie jej bezpieczeństwem i strach przed tym, co mogło się wydarzyć. Stłumił imię Margie tańczące mu po języku, bo nie mógł tracić czasu na wypowiadanie go na głos; w jego spojrzeniu odbijała się najgłębsza troska łącząca się z rozkwitającym przerażeniem, gdy ręką wciąż dzierżącą uchwyt różdżki dotknął jej ramienia, a wolną dłonią odgonił ostatni z zabłąkanych kosmyków, który przykleił się do alabastrowej (zbyt bladej - niemal przeklął niemo) skóry odbarwiającej się czerwienią zmęczenia; dotknął jej policzka także po to, by nie zapominała skupiać na nim rozbieganego spojrzenia - wierzył, że w jej oczach zdoła dostrzec więcej, niż wyczyta spomiędzy podyktowanych paniką słów.
- Jestem tu - rzucił zbyt szybko, zbyt pospiesznie, nie zdążając tchnąć w dwa krótkie słowa wszystkich emocji, które pragnął tam zawrzeć; zaraz skarcił się w myśli, że nie brzmiał wystarczająco łagodnie, wystarczająco ciepło, wystarczająco uspokajająco. Nieważne, co się działo - liczyło się to, że stała obok, cała i zdrowa. Przynajmniej na pierwszy rzut oka; słuchał uważnie każdego z jej słów - gubił się wśród tych zbyt szybko wypowiedzianych z francuskim akcentem, ale starał się czym prędzej wyłapać głębszy kontekst - by wkrótce dodać dwa do dwóch i poczuć, jak narasta w nim niepowstrzymana złość. Ta odbiła się w jego oczach, gdy przemykał spojrzeniem po ciele Margie, nawet na moment nie przestając jej słuchać - doszukiwał się jakichkolwiek nieprawidłowości: odcisków kajdanek na nadgarstkach, krzepnącej krwi, ciemnych sińców, bolesnych krwiaków, śladów po uderzeniach odznaczających się na bieli delikatnej skóry - i zaczęła gasnąć dopiero wtedy, gdy nie dostrzegł żadnych znaków tego, że ktoś skrzywdził ją fizycznie. Nie był pewien, do czego zdołałby się posunąć, gdyby miało to miejsce i wolał o tym nie myśleć; dopiero zaczynał poznawać skrajność własnej nienawiści, dopiero badał granice i lękał się tego, że coraz częściej je zatracał. - Pomogłaś - powiedział najłagodniej, jak tylko potrafił, choć w jego oczach wciąż czaił się pogłos niedawnego gniewu; nie chciał przysięgać przed samym sobą, że ci, którzy zawinili, wkrótce zapłacą (nie zniósłby ciężaru kolejnych przyrzeczeń), ale i tak targała nim wściekłość, gdy myślał o tych psach - gdy myślał o sukinsynach, którzy dla krzywdzących ideałów bez oporu niszczyli niewinnych, jakby żywili się ich bólem, strachem, cierpieniem. - Pomogłaś bardziej, niż jesteś w stanie to dostrzec. - Odjął dłoń od jej twarzy i oparł na drugim ramieniu; jednocześnie sięgnął różdżką za jej plecy i profilaktycznie wskazał nią kominek. W jego stronę pomknęły rzucone niemo zaklęcia: Homenum Revelio, Clario, Cave Inimicum; wszystkie przywoływały mleczne, szybko blaknące poświaty mieniące się pojedynczymi iskrami. - Złapali? Czy usłyszałaś, co chcą z nimi zrobić? - pytał - wciąż cicho, wciąż spokojnie, wciąż dbając o to, by jego głos przypominał bardziej mleko z miodem niż zbyt gwałtownie szarpane struny. Łomotanie serca poczęło cichnąć, choć jego gesty nieprzerwanie dyktowała adrenalina; dodawała mu sił w chwili, w której nie powinien posiadać żadnych. - Zabrali ci różdżkę? - upewnił się, nie wiedząc, czy dobrze usłyszał, czy poprawnie wyłapał słowa - wolałby się mylić, bo jakiekolwiek próby zatuszowania jej obecności i późniejszej ucieczki spełzały na niczym, jeżeli Ministerstwo (bo to ono było przyczyną całego zamieszania, to ono stało za atakiem, o którym wspomniała Margie?) mogło tak łatwo zidentyfikować właścicielkę na podstawie analizy drewna i rdzenia. - Powiedz coś więcej - dodał w końcu, nienawidząc się za to, że musi ciągnąć ją za język, rozdrapywać rany, które bez zwątpienia sprawiały jej niewyobrażalny ból; musiał jednak dowiedzieć się jak najwięcej. - Carpiene. - Uniósł różdżkę raz jeszcze, przypominając sobie o ostatniej, niewypowiedzianej dotąd inkantacji; znów rozpalił się blask, ale nie ujawnił żadnej pułapki ani niechcianej obecności. Byli bezpieczni - tak bezpieczni, jak być mogli w świecie, który zaczynał zatapiać się w otchłaniach bezdennego chaosu.
Z rozmyślenia wyrwał go trzask - nie spodziewając się dźwięku brutalnie rozcinającego grobową ciszę, drgnął, na ulotną chwilę zamieniając się w marmurowy posąg. Musiała minąć (dłużąca się przez wieki, smakująca nieskończonością, kwaśna niczym lata oczekiwań?) sekunda, zanim uniósł spojrzenie, a wolną dłonią w bezwarunkowym geście powędrował w stronę leżącej tuż obok niego różdżki - jednak moment, w którym ulokował spojrzenie na rozpaczliwej burzy szalejącej w jej oczach, wydawał się kubłem lodowatej wody. Zerwał się na równe nogi o wiele szybciej, niż powinien pozwolić mu na to aktualny stan; odrzucił książkę, nie marnując czasu na jej zamknięcie, a ta wygięła się nienaturalnie i balansowała na pograniczu kanapy (wyłącznie cud uchronił ją przed widowiskowym zsunięciem się na posadzkę). Nieprzerwanie zaciskając palce na chłodnym drewnie jasnej różdżki, ruszył w stronę Margaux, nie mogąc przestać myśleć o tym, że tego dnia jej skóra zmieniła się w kruszejącą porcelanę - najdelikatniejszy materiał, który musiał uchwycić, zanim ten roztrzaska się w najdrobniejszy pył. Jego oddechy stały się nieznacznie cięższe, a serce zaczęło łomotać w klatce żeber - nie wiedział, czy stał za tym lichy zdrowotny stan, czy zmartwienie jej bezpieczeństwem i strach przed tym, co mogło się wydarzyć. Stłumił imię Margie tańczące mu po języku, bo nie mógł tracić czasu na wypowiadanie go na głos; w jego spojrzeniu odbijała się najgłębsza troska łącząca się z rozkwitającym przerażeniem, gdy ręką wciąż dzierżącą uchwyt różdżki dotknął jej ramienia, a wolną dłonią odgonił ostatni z zabłąkanych kosmyków, który przykleił się do alabastrowej (zbyt bladej - niemal przeklął niemo) skóry odbarwiającej się czerwienią zmęczenia; dotknął jej policzka także po to, by nie zapominała skupiać na nim rozbieganego spojrzenia - wierzył, że w jej oczach zdoła dostrzec więcej, niż wyczyta spomiędzy podyktowanych paniką słów.
- Jestem tu - rzucił zbyt szybko, zbyt pospiesznie, nie zdążając tchnąć w dwa krótkie słowa wszystkich emocji, które pragnął tam zawrzeć; zaraz skarcił się w myśli, że nie brzmiał wystarczająco łagodnie, wystarczająco ciepło, wystarczająco uspokajająco. Nieważne, co się działo - liczyło się to, że stała obok, cała i zdrowa. Przynajmniej na pierwszy rzut oka; słuchał uważnie każdego z jej słów - gubił się wśród tych zbyt szybko wypowiedzianych z francuskim akcentem, ale starał się czym prędzej wyłapać głębszy kontekst - by wkrótce dodać dwa do dwóch i poczuć, jak narasta w nim niepowstrzymana złość. Ta odbiła się w jego oczach, gdy przemykał spojrzeniem po ciele Margie, nawet na moment nie przestając jej słuchać - doszukiwał się jakichkolwiek nieprawidłowości: odcisków kajdanek na nadgarstkach, krzepnącej krwi, ciemnych sińców, bolesnych krwiaków, śladów po uderzeniach odznaczających się na bieli delikatnej skóry - i zaczęła gasnąć dopiero wtedy, gdy nie dostrzegł żadnych znaków tego, że ktoś skrzywdził ją fizycznie. Nie był pewien, do czego zdołałby się posunąć, gdyby miało to miejsce i wolał o tym nie myśleć; dopiero zaczynał poznawać skrajność własnej nienawiści, dopiero badał granice i lękał się tego, że coraz częściej je zatracał. - Pomogłaś - powiedział najłagodniej, jak tylko potrafił, choć w jego oczach wciąż czaił się pogłos niedawnego gniewu; nie chciał przysięgać przed samym sobą, że ci, którzy zawinili, wkrótce zapłacą (nie zniósłby ciężaru kolejnych przyrzeczeń), ale i tak targała nim wściekłość, gdy myślał o tych psach - gdy myślał o sukinsynach, którzy dla krzywdzących ideałów bez oporu niszczyli niewinnych, jakby żywili się ich bólem, strachem, cierpieniem. - Pomogłaś bardziej, niż jesteś w stanie to dostrzec. - Odjął dłoń od jej twarzy i oparł na drugim ramieniu; jednocześnie sięgnął różdżką za jej plecy i profilaktycznie wskazał nią kominek. W jego stronę pomknęły rzucone niemo zaklęcia: Homenum Revelio, Clario, Cave Inimicum; wszystkie przywoływały mleczne, szybko blaknące poświaty mieniące się pojedynczymi iskrami. - Złapali? Czy usłyszałaś, co chcą z nimi zrobić? - pytał - wciąż cicho, wciąż spokojnie, wciąż dbając o to, by jego głos przypominał bardziej mleko z miodem niż zbyt gwałtownie szarpane struny. Łomotanie serca poczęło cichnąć, choć jego gesty nieprzerwanie dyktowała adrenalina; dodawała mu sił w chwili, w której nie powinien posiadać żadnych. - Zabrali ci różdżkę? - upewnił się, nie wiedząc, czy dobrze usłyszał, czy poprawnie wyłapał słowa - wolałby się mylić, bo jakiekolwiek próby zatuszowania jej obecności i późniejszej ucieczki spełzały na niczym, jeżeli Ministerstwo (bo to ono było przyczyną całego zamieszania, to ono stało za atakiem, o którym wspomniała Margie?) mogło tak łatwo zidentyfikować właścicielkę na podstawie analizy drewna i rdzenia. - Powiedz coś więcej - dodał w końcu, nienawidząc się za to, że musi ciągnąć ją za język, rozdrapywać rany, które bez zwątpienia sprawiały jej niewyobrażalny ból; musiał jednak dowiedzieć się jak najwięcej. - Carpiene. - Uniósł różdżkę raz jeszcze, przypominając sobie o ostatniej, niewypowiedzianej dotąd inkantacji; znów rozpalił się blask, ale nie ujawnił żadnej pułapki ani niechcianej obecności. Byli bezpieczni - tak bezpieczni, jak być mogli w świecie, który zaczynał zatapiać się w otchłaniach bezdennego chaosu.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie czuła się dobrze z tą przytłaczającą bezsilnością, z mdłym poczuciem bezużyteczności uczepionym jasnej poły wiosennego płaszcza, ze (wstydliwym?) strachem, targającym jej wnętrznościami; nie do twarzy było jej w roli ofiary. Choć niektórzy mogliby powiedzieć, że teatralne omdlewanie w silniejsze objęcia i chowanie się za plecami innych było naturalną domeną płci słabszej, nigdy nie wpisywała się w stereotyp typowej damy w opresji; odarta ze szczelnej zazwyczaj otoczki kojącego spokoju i niewzruszonej pewności, że miała sytuację pod kontrolą, stawała się zupełnie naga, a wrażenie usuwającego się spod stóp gruntu odbierało jej zdolność do jasnego myślenia i panowania nad własnymi emocjami. Dokładnie tak, jak teraz, gdy otwartymi szeroko oczami wpatrywała się w twarz Garretta, przepełnioną właśnie tym rodzajem niepokoju, którego źródłem obiecała sobie się nie stać, nie będąc jednak w stanie odwrócić pierwszego wrażenia w żaden sposób. Z jednej strony pragnęła odzyskać chociaż część opanowania, przedstawić problem jasno i zwięźle, pokazując, że mimo wszystko radziła sobie dobrze, z drugiej – nie potrafiła przejąć się fasadami, utrzymać pozorów, pozbierać rozsypanych myśli i zbudować z nich utraconej tymczasowo siły. Nie, kiedy połowicznie wciąż znajdowała się tam, ani gdy mimowolnie odliczała kolejne tracone sekundy, w czasie których jej bliskim mogła dziać się krzywda. Uspokajający dotyk na ramieniu i policzku pomagał, ale niewystarczająco, choć przynajmniej pozwolił jej skupić rozbiegane spojrzenie na tak bardzo znajomej, piegowatej twarzy. Zbyt bladej, co zauważyła odruchowo, z sinymi, głębszymi niż zwykle okręgami pod oczami, obserwującymi ją uważnie; pytanie o samopoczucie mignęło w jej umyśle, jednak szybko się rozwiało, dołączając do bezładnej mozaiki pourywanych zdań, które zaczynały piętrzyć się w jej głowie i być może dlatego wydostawały się spomiędzy jej warg w kolejności zupełnie przypadkowej i pozbawionej sensu.
Jestem tu. Kiwnęła głową, gwałtownie, zbyt szybko; wątły spokój znów skruszył się pod lodowatym poczuciem osaczenia, obecnym nawet tutaj, w miejscu, które kiedyś było dla niej nienaruszalnym sanktuarium bezpieczeństwa. Świadomość zagrożenia, czającego się w nieokreślonej przestrzeni zakominkowej, zdawała się je w pewien sposób zanieczyszczać, plugawić, pozostawiając brudne ślady, odznaczające się wyraźnie jak smugi sadzy na jasnej podłodze. Choć nie czuła już na sobie spojrzeń strażników, nie potrafiła otrząsnąć się ze wspomnienia ucieczki, ścigana przez jakąś nieuzasadnioną, przerażającą świadomość, że od teraz będzie uciekać już zawsze; że żadne miejsce na ziemi nie było w stanie zapewnić jej ochrony. Czy naprawdę musieli odebrać jej również i to? Zacisnęła dłonie w pięści, automatycznie, nieświadomie, wbijając krótkie paznokcie we wrażliwą skórę po wewnętrznej stronie. Żelazne opanowanie promieniujące od Garretta, wyniesione z długich lat pracy w zawodzie aurora, jednocześnie ją cieszyło, jak i dodatkowo szarpało nadwyrężone nerwy; wiedziała, że w aktualnej sytuacji potrzebowali jasnego myślenia, ale chwilami nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jeszcze stali w miejscu – dlaczego nie rzucili się mugolakom na ratunek, już, teraz, natychmiast?
Ledwie zarejestrowała serię ochronnych zaklęć, opadających na mieszkanie jedno po drugim, starając się odnaleźć w poszatkowanej rzeczywistości odpowiedzi na proste, dosyć oczywiste pytania, ale głos ją zawiódł, więc przez kilka pierwszych sekund po prostu niemo kiwała głową, przytakując. Tak, słyszała, gdzie; tak, zabrali jej różdżkę. Odezwała się dopiero w reakcji na jasne polecenie, uświadomiwszy sobie nagle, że cały ten hałas wyjaśnień, który bezskutecznie próbowała uciszyć, rozbrzmiewał tylko i wyłącznie wewnątrz jej umysłu. Wciągnęła powietrze do płuc, jeszcze trochę spazmatycznie i zbyt gwałtownie, ale początkowa panika zdawała się powoli wygaszać. – Kazali nam oddać różdżki na samym początku, mówili, że taka jest procedura – powiedziała, próbując mówić w miarę równo i spokojnie, ale niektóre głoski i tak zdawały się niekontrolowanie wyrywać w górę, nadając całej wypowiedzi chwiejnego charakteru. Cała zresztą czuła się chwiejnie, utrzymywana w pionie jedynie przez parę stabilnych dłoni. – Mieli oddać je po przesłuchaniu, ale nikt nie przyniósł ich z powrotem, o-otoczyli nas tylko strażnikami i kazali czekać. – Przełknęła głośno ślinę. Czy mogła zrobić coś inaczej? Zapobiec tej katastrofie? – Przez przypadek usłyszeliśmy rozmowę urzędników. Ja i Michael. Planowali, gdzie nas wywiozą. Na pewno wymienili Hogwart, Wyspę Rzeźb i Kruczą Wieżę. – Wszystko to wydawało jej się dziwnie odrealnione, nieprawdziwe; choć wspomnienia nadal wypalały się w jej pamięci – zbyt mocno, żeby je zignorować – wydawało jej się, że opowiadała czyjąś inną historię, zmyśloną bajkę, fantazyjny scenariusz, niemożliwy do odegrania w prawdziwym życiu. Chciała, żeby tak było; żeby po zakończeniu wypowiedzi mocną puentą mogła się roześmiać, wzruszyć ramionami i wrócić do mieszkania, do pachnącej potrawką kuchni i zbudowanego z poduszek fortu. Chwilami chyba wciąż jeszcze wierzyła, że było to możliwe; że Justine na pewno czekała w swojej sypialni, bo gdzie indziej miałaby być? Jedynym łącznikiem z brutalną rzeczywistością wydawało się poważne spojrzenie Garretta, od którego jednocześnie chciała i nie chciała odwracać wzroku – bojąc się, że jeżeli to zrobi, wszystko to rozsypie się na drobne kawałki. I mając nadzieję, że tak się stanie. – Chciałam to wyjaśnić – powiedziała ciszej, orientując się, jak bardzo była naiwna. – Ale jak tylko się odezwałam, wszystko się posypało. Dippet mnie zaatakował, Michael zaczął uciekać, Just… Just zmieniła się we mnie, chyba chciała odwrócić uwagę strażników. – Im dłużej mówiła, tym mniej sensu odnajdywała we własnych słowach.
Chciała opowiadać dalej, ale następne wydarzenia zlały się w jej umyśle w jedno i nie miała pojęcia, jak powinna opisać rozbłyski zaklęć, chaotyczną ucieczkę, rozbiegających się we wszystkie strony ludzi. Rozsypane obrazy jej umykały, przeciskając się między palcami jak woda, którą desperacko próbuje się utrzymać w zaciśniętych dłoniach; im bardziej starała się przypomnieć sobie szczegóły, tym mniej ich widziała, aż wreszcie nie była już nawet pewna, jak właściwie dostała się do kominka, chociaż pamiętała czarodzieja, który chciał odgrodzić jej drogę. Pokręciła głową, trochę bezradnie, trochę przepraszająco, przede wszystkim – błagalnie. – Musimy im pomóc, Garry – powiedziała, po raz pierwszy pozwalając, żeby szalejący w jej krwioobiegu strach, dostał się pomiędzy sylaby. Słabe, zbudowane na wątłym podłożu skupienie zaczynało się na powrót kruszyć, częstując ją emocjami, z którymi nie wiedziała, jak sobie poradzić. Mimo że przesłuchania w żadnym wypadku nie były jej winą, z jakiegoś irracjonalnego powodu była przekonana, że to ona naraziła swoich przyjaciół; i że znowu to robiła, ze wszystkich możliwych miejsc wybierając właśnie mieszkanie Garretta.
Spłoszone spojrzenie uciekło jej w stronę kominka, po czym przeniosło się na drzwi wejściowe, jakby spodziewała się, że z obu stron do salonu wleje się nagle cała gromada pracowników Ministerstwa. Nie powinna była tu przychodzić; co, jeśli oskarżą go, że jej pomaga? – Muszę stąd pójść, zanim tu po mnie przyjdą – odezwała się nagle, nie do końca kontrolując wyrazy, które wydostały się spomiędzy jej warg. Zrobiła krok do tyłu, gotowa ruszyć bez zawahania w stronę wyjścia, gdy uświadomiła sobie, że nie miała dokąd iść; nie mogła wrócić na St. James’s Street, nie było też dla niej miejsca w pracy (czy w ogóle miała jeszcze jakąkolwiek pracę?), a zwrócenie się o pomoc do któregokolwiek z przyjaciół oznaczałoby ściągnięcie kłopotów na ich głowy. Objęła się ramionami w jakimś żałosnym geście bezradności i zagubienia. – Nie mogę się teleportować – wymruczała jeszcze do samej siebie z przestrachem; ogrom trudności płynący z tak banalnej rzeczy jak utrata różdżki, dopiero zaczynał do niej docierać, bezlitośnie zaciskając wokół niej krąg problemów bez rozwiązań. – Nie wiem, co robić – przyznała w końcu z kapitulacją, już zbyt rozedrgana i zmęczona, żeby przejąć się faktem, że właśnie stawała się tym, czym zaledwie kilka dni temu obiecała się nie stać.
Ciężarem.
Jestem tu. Kiwnęła głową, gwałtownie, zbyt szybko; wątły spokój znów skruszył się pod lodowatym poczuciem osaczenia, obecnym nawet tutaj, w miejscu, które kiedyś było dla niej nienaruszalnym sanktuarium bezpieczeństwa. Świadomość zagrożenia, czającego się w nieokreślonej przestrzeni zakominkowej, zdawała się je w pewien sposób zanieczyszczać, plugawić, pozostawiając brudne ślady, odznaczające się wyraźnie jak smugi sadzy na jasnej podłodze. Choć nie czuła już na sobie spojrzeń strażników, nie potrafiła otrząsnąć się ze wspomnienia ucieczki, ścigana przez jakąś nieuzasadnioną, przerażającą świadomość, że od teraz będzie uciekać już zawsze; że żadne miejsce na ziemi nie było w stanie zapewnić jej ochrony. Czy naprawdę musieli odebrać jej również i to? Zacisnęła dłonie w pięści, automatycznie, nieświadomie, wbijając krótkie paznokcie we wrażliwą skórę po wewnętrznej stronie. Żelazne opanowanie promieniujące od Garretta, wyniesione z długich lat pracy w zawodzie aurora, jednocześnie ją cieszyło, jak i dodatkowo szarpało nadwyrężone nerwy; wiedziała, że w aktualnej sytuacji potrzebowali jasnego myślenia, ale chwilami nie potrafiła zrozumieć, dlaczego jeszcze stali w miejscu – dlaczego nie rzucili się mugolakom na ratunek, już, teraz, natychmiast?
Ledwie zarejestrowała serię ochronnych zaklęć, opadających na mieszkanie jedno po drugim, starając się odnaleźć w poszatkowanej rzeczywistości odpowiedzi na proste, dosyć oczywiste pytania, ale głos ją zawiódł, więc przez kilka pierwszych sekund po prostu niemo kiwała głową, przytakując. Tak, słyszała, gdzie; tak, zabrali jej różdżkę. Odezwała się dopiero w reakcji na jasne polecenie, uświadomiwszy sobie nagle, że cały ten hałas wyjaśnień, który bezskutecznie próbowała uciszyć, rozbrzmiewał tylko i wyłącznie wewnątrz jej umysłu. Wciągnęła powietrze do płuc, jeszcze trochę spazmatycznie i zbyt gwałtownie, ale początkowa panika zdawała się powoli wygaszać. – Kazali nam oddać różdżki na samym początku, mówili, że taka jest procedura – powiedziała, próbując mówić w miarę równo i spokojnie, ale niektóre głoski i tak zdawały się niekontrolowanie wyrywać w górę, nadając całej wypowiedzi chwiejnego charakteru. Cała zresztą czuła się chwiejnie, utrzymywana w pionie jedynie przez parę stabilnych dłoni. – Mieli oddać je po przesłuchaniu, ale nikt nie przyniósł ich z powrotem, o-otoczyli nas tylko strażnikami i kazali czekać. – Przełknęła głośno ślinę. Czy mogła zrobić coś inaczej? Zapobiec tej katastrofie? – Przez przypadek usłyszeliśmy rozmowę urzędników. Ja i Michael. Planowali, gdzie nas wywiozą. Na pewno wymienili Hogwart, Wyspę Rzeźb i Kruczą Wieżę. – Wszystko to wydawało jej się dziwnie odrealnione, nieprawdziwe; choć wspomnienia nadal wypalały się w jej pamięci – zbyt mocno, żeby je zignorować – wydawało jej się, że opowiadała czyjąś inną historię, zmyśloną bajkę, fantazyjny scenariusz, niemożliwy do odegrania w prawdziwym życiu. Chciała, żeby tak było; żeby po zakończeniu wypowiedzi mocną puentą mogła się roześmiać, wzruszyć ramionami i wrócić do mieszkania, do pachnącej potrawką kuchni i zbudowanego z poduszek fortu. Chwilami chyba wciąż jeszcze wierzyła, że było to możliwe; że Justine na pewno czekała w swojej sypialni, bo gdzie indziej miałaby być? Jedynym łącznikiem z brutalną rzeczywistością wydawało się poważne spojrzenie Garretta, od którego jednocześnie chciała i nie chciała odwracać wzroku – bojąc się, że jeżeli to zrobi, wszystko to rozsypie się na drobne kawałki. I mając nadzieję, że tak się stanie. – Chciałam to wyjaśnić – powiedziała ciszej, orientując się, jak bardzo była naiwna. – Ale jak tylko się odezwałam, wszystko się posypało. Dippet mnie zaatakował, Michael zaczął uciekać, Just… Just zmieniła się we mnie, chyba chciała odwrócić uwagę strażników. – Im dłużej mówiła, tym mniej sensu odnajdywała we własnych słowach.
Chciała opowiadać dalej, ale następne wydarzenia zlały się w jej umyśle w jedno i nie miała pojęcia, jak powinna opisać rozbłyski zaklęć, chaotyczną ucieczkę, rozbiegających się we wszystkie strony ludzi. Rozsypane obrazy jej umykały, przeciskając się między palcami jak woda, którą desperacko próbuje się utrzymać w zaciśniętych dłoniach; im bardziej starała się przypomnieć sobie szczegóły, tym mniej ich widziała, aż wreszcie nie była już nawet pewna, jak właściwie dostała się do kominka, chociaż pamiętała czarodzieja, który chciał odgrodzić jej drogę. Pokręciła głową, trochę bezradnie, trochę przepraszająco, przede wszystkim – błagalnie. – Musimy im pomóc, Garry – powiedziała, po raz pierwszy pozwalając, żeby szalejący w jej krwioobiegu strach, dostał się pomiędzy sylaby. Słabe, zbudowane na wątłym podłożu skupienie zaczynało się na powrót kruszyć, częstując ją emocjami, z którymi nie wiedziała, jak sobie poradzić. Mimo że przesłuchania w żadnym wypadku nie były jej winą, z jakiegoś irracjonalnego powodu była przekonana, że to ona naraziła swoich przyjaciół; i że znowu to robiła, ze wszystkich możliwych miejsc wybierając właśnie mieszkanie Garretta.
Spłoszone spojrzenie uciekło jej w stronę kominka, po czym przeniosło się na drzwi wejściowe, jakby spodziewała się, że z obu stron do salonu wleje się nagle cała gromada pracowników Ministerstwa. Nie powinna była tu przychodzić; co, jeśli oskarżą go, że jej pomaga? – Muszę stąd pójść, zanim tu po mnie przyjdą – odezwała się nagle, nie do końca kontrolując wyrazy, które wydostały się spomiędzy jej warg. Zrobiła krok do tyłu, gotowa ruszyć bez zawahania w stronę wyjścia, gdy uświadomiła sobie, że nie miała dokąd iść; nie mogła wrócić na St. James’s Street, nie było też dla niej miejsca w pracy (czy w ogóle miała jeszcze jakąkolwiek pracę?), a zwrócenie się o pomoc do któregokolwiek z przyjaciół oznaczałoby ściągnięcie kłopotów na ich głowy. Objęła się ramionami w jakimś żałosnym geście bezradności i zagubienia. – Nie mogę się teleportować – wymruczała jeszcze do samej siebie z przestrachem; ogrom trudności płynący z tak banalnej rzeczy jak utrata różdżki, dopiero zaczynał do niej docierać, bezlitośnie zaciskając wokół niej krąg problemów bez rozwiązań. – Nie wiem, co robić – przyznała w końcu z kapitulacją, już zbyt rozedrgana i zmęczona, żeby przejąć się faktem, że właśnie stawała się tym, czym zaledwie kilka dni temu obiecała się nie stać.
Ciężarem.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kiedy gasła irracjonalność sytuacji i poczucie beznadziei zaczynało zaciskać ostre szpony na jego gardle, nadchodził czas na działanie - już przed laty Garrett nauczył się przeistaczać bezradność i kiełkujący strach w skazane na porażkę próby ratowania kruszejącej sytuacji. Nie mieli czasu na panikę i w jego krwi wrzała potrzeba natychmiastowego działania, ale znał siebie, wiedział, jak reaguje w sytuacjach kryzysu i wiedział, jak reagować powinien. Zduszał więc chęć do bohaterskich, acz samobójczych wyczynów, powstrzymywał się przed aktami autodestrukcyjnego heroizmu, zamiast tego skupiając się na tym, co tu i teraz - jakby próbując zakląć rzeczywistość paradoksalnie oczywistym spokojem i racjonalnością.
Nie był w tym najlepszy - w milczeniu tonął, a obserwowanie Margaux balansującej na pograniczu rozpaczy sprawiało, że najchętniej skoczyłby w tę bezdenną otchłań za nią; zbyt wiele argumentów (spośród których niejeden przypieczętowany był lekkomyślnym słowem przysięgi) trzymało go jednak na ziemi i nakazywało zachowanie rozsądku. Doszukiwał się w każdym jej geście, w każdym skrzywieniu i każdym oddechu odpowiedzi na dręczące go pytania - chwytał jej słowa jak puch tańczący na wietrze; najmniejszy błąd mógł wyrwać mu je z rąk i pozostawić go z niczym. Margie przypominała zranionego ptaka, który rozpaczliwie łopotał skrzydłami, nie rozumiejąc, że i tak nie wzbije się do lotu - że jedynie zadaje sobie ból i rozogni rany, które już w tej chwili trudno jest całkiem zaleczyć. Chciał, nie, musiał jej pomóc; a choć z jednej strony troszczył się tylko o ukojenie jej cierpienia, wiedział, że powinien myśleć szerzej i nie może pozwolić sobie na krótkowzroczność. W krótkim rachunku sumienia na nowo zdefiniował zabłąkane priorytety i zburzył wątpliwości, by zbudować jasność swojego umysłu od zera: nieprzerwanie bił się z myślami, snuł plany, analizował najgorsze rozwiązania i toczył boje z prywatną niepewnością. Na pewno odbijało się to w jego spojrzeniu; nie do końca świadomie zawiesił je na Margie, którą zawsze wiązał z definicją spokoju kotwiczącego go w ostoi normalności. Teraz razem zapadali się głębiej, wspólnie błąkali się po najniższych płaszczyznach beznadziei - i jakkolwiek niedorzecznie i samobójczo to zabrzmi, razem odnajdą drogę na powierzchnię.
Nie mieli przecież innego wyjścia.
Gdy mówiła, był pewien, że drżała - a może to jemu drżały dłonie, kiedy próbował zatrzymać ją w teraźniejszości i nie pozwolić jej myślom zanadto uciekać w tył. Kciukiem smagał jej policzek i nie wypuszczał jej z jedynej parodii objęcia, jaka w tej chwili mogła im przysługiwać; tym razem to on starał się stać dla niej normalnością, której potrzebowała najbardziej, choć doskonale wiedział, że akurat do tej roli nie nadawał się w najmniejszym nawet stopniu. Najprawdopodobniej zagubiłby się we własnych wyrzutach sumienia i zakręcił na karuzeli żalu, gdyby nie fakt, że brutalnie uniemożliwiała mu to sytuacja - może dlatego właśnie w chwilach kryzysu zawsze działał najskuteczniej.
- Nie zrobiłaś nic źle - zapewnił ją ciepło, choć jednocześnie najbardziej obiektywnie, jak tylko potrafił - lubił sądzić, że znał Margaux lepiej niż ktokolwiek inny i że umiał rozszyfrować dręczące ją demony. Chciał zapewnić jej komfort: i pozostawało mu mieć nadzieję, że przypadkiem nie pogrąży się przy tym jeszcze mocniej. - Nie popełniłaś błędu. Nie mogłaś pomóc im bardziej. Już teraz ratujesz im życie - spływało mu z ust, ale nie marnował jednocześnie czasu - jego myśli nie zwalniały, roztaczał kolejne scenariusze, choć każdy z nich ostatecznie prowadził do rychłej katastrofy. Nie, Garrett, skup się; nie ma sytuacji bez wyjścia.
Odrobinę za późno dostrzegł moment, w którym wycofała się o krok - trzepotała skrzydłami, próbując wzbić się do lotu, a Garry mógł tylko z bólem obserwować, jak zamiast tego żałośnie pikuje w dół: nie była gotowa do wzniesienia się, a teraz musiał obronić ją przed brutalnym upadkiem na ziemię. Wyciągnął w jej stronę rękę, chwycił ją za dłoń - ale w sposób, który umożliwiał Margie łatwe rozluźnienie uścisku. Nie narzucał jej pomocy: oferował ją, mając nadzieję, że nie spotka się z odrzuceniem.
- Nigdzie cię nie puszczę - nie teraz, nie w tym stanie, nie mogę pozwolić, żebyś dopuściła się głupot: powiedział to mocniej, niż się tego spodziewał, dopiero teraz odkrywając siłę własnej desperacji. Wziął oddech, nie odrywając od Margaux spojrzenia; jednocześnie zaczął rozluźniać palce i ich uchwyt, pozwalając Margie na reakcję - a potem uświadomił sobie, że robi to wyłącznie pozornie, bo, kurwa mać, jeżeli Margaux zdecyduje się panicznie pobiec w stronę kominka, to jak idiota rzuci się za nią. - Pozwól mi pomóc. Pozwól mi działać - zupełnie nieświadomie powtarzał jej słowa sprzed paru dni - niedawna kłótnia zdawała się teraz jeszcze bardziej wyzbyta sensu, jeszcze odleglejsza, a jednocześnie najbardziej potrzebna. Bo mówił wtedy prawdę - prawdę, która w najbliższym czasie zacznie dotyczyć ich mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzał na trzymaną w dłoni różdżkę i zaraz zbliżył się o krok do Margaux; wyciągnął w jej stronę drewno barwy kości słoniowej w geście zaufania, na który najprawdopodobniej nie zdobył się nigdy wcześniej w życiu. - Weź moją różdżkę - ani nie poprosił, ani nie polecił, zamykając swoje słowa w hybrydzie niejasności; spojrzał Margie prosto w oczy, znów próbując wyczytać z burzowych tęczówek partyturę niepewności. - Dasz radę wyczarować Patronusa? Musisz powiadomić Bena - przekazać mu, co się stało i że jesteś bezpieczna. Nie wspominaj, gdzie jesteś, nie wspominaj, z kim; im mniej będzie wiedział, tym będzie bezpieczniejszy. I ty też. To ważne. Spróbujesz? - Nie odwracał spojrzenia, chcąc być dla niej wsparciem - nawet jeśli nie sprawdzał się w tej roli. - Resztą się zajmę. Uratujemy ich, Margie. - Mimo że ilość niewiadomych przytłaczała - ale wkładał w brzmienie głosu całą pewność, na jaką był w stanie się jeszcze zdobyć.
Nie był w tym najlepszy - w milczeniu tonął, a obserwowanie Margaux balansującej na pograniczu rozpaczy sprawiało, że najchętniej skoczyłby w tę bezdenną otchłań za nią; zbyt wiele argumentów (spośród których niejeden przypieczętowany był lekkomyślnym słowem przysięgi) trzymało go jednak na ziemi i nakazywało zachowanie rozsądku. Doszukiwał się w każdym jej geście, w każdym skrzywieniu i każdym oddechu odpowiedzi na dręczące go pytania - chwytał jej słowa jak puch tańczący na wietrze; najmniejszy błąd mógł wyrwać mu je z rąk i pozostawić go z niczym. Margie przypominała zranionego ptaka, który rozpaczliwie łopotał skrzydłami, nie rozumiejąc, że i tak nie wzbije się do lotu - że jedynie zadaje sobie ból i rozogni rany, które już w tej chwili trudno jest całkiem zaleczyć. Chciał, nie, musiał jej pomóc; a choć z jednej strony troszczył się tylko o ukojenie jej cierpienia, wiedział, że powinien myśleć szerzej i nie może pozwolić sobie na krótkowzroczność. W krótkim rachunku sumienia na nowo zdefiniował zabłąkane priorytety i zburzył wątpliwości, by zbudować jasność swojego umysłu od zera: nieprzerwanie bił się z myślami, snuł plany, analizował najgorsze rozwiązania i toczył boje z prywatną niepewnością. Na pewno odbijało się to w jego spojrzeniu; nie do końca świadomie zawiesił je na Margie, którą zawsze wiązał z definicją spokoju kotwiczącego go w ostoi normalności. Teraz razem zapadali się głębiej, wspólnie błąkali się po najniższych płaszczyznach beznadziei - i jakkolwiek niedorzecznie i samobójczo to zabrzmi, razem odnajdą drogę na powierzchnię.
Nie mieli przecież innego wyjścia.
Gdy mówiła, był pewien, że drżała - a może to jemu drżały dłonie, kiedy próbował zatrzymać ją w teraźniejszości i nie pozwolić jej myślom zanadto uciekać w tył. Kciukiem smagał jej policzek i nie wypuszczał jej z jedynej parodii objęcia, jaka w tej chwili mogła im przysługiwać; tym razem to on starał się stać dla niej normalnością, której potrzebowała najbardziej, choć doskonale wiedział, że akurat do tej roli nie nadawał się w najmniejszym nawet stopniu. Najprawdopodobniej zagubiłby się we własnych wyrzutach sumienia i zakręcił na karuzeli żalu, gdyby nie fakt, że brutalnie uniemożliwiała mu to sytuacja - może dlatego właśnie w chwilach kryzysu zawsze działał najskuteczniej.
- Nie zrobiłaś nic źle - zapewnił ją ciepło, choć jednocześnie najbardziej obiektywnie, jak tylko potrafił - lubił sądzić, że znał Margaux lepiej niż ktokolwiek inny i że umiał rozszyfrować dręczące ją demony. Chciał zapewnić jej komfort: i pozostawało mu mieć nadzieję, że przypadkiem nie pogrąży się przy tym jeszcze mocniej. - Nie popełniłaś błędu. Nie mogłaś pomóc im bardziej. Już teraz ratujesz im życie - spływało mu z ust, ale nie marnował jednocześnie czasu - jego myśli nie zwalniały, roztaczał kolejne scenariusze, choć każdy z nich ostatecznie prowadził do rychłej katastrofy. Nie, Garrett, skup się; nie ma sytuacji bez wyjścia.
Odrobinę za późno dostrzegł moment, w którym wycofała się o krok - trzepotała skrzydłami, próbując wzbić się do lotu, a Garry mógł tylko z bólem obserwować, jak zamiast tego żałośnie pikuje w dół: nie była gotowa do wzniesienia się, a teraz musiał obronić ją przed brutalnym upadkiem na ziemię. Wyciągnął w jej stronę rękę, chwycił ją za dłoń - ale w sposób, który umożliwiał Margie łatwe rozluźnienie uścisku. Nie narzucał jej pomocy: oferował ją, mając nadzieję, że nie spotka się z odrzuceniem.
- Nigdzie cię nie puszczę - nie teraz, nie w tym stanie, nie mogę pozwolić, żebyś dopuściła się głupot: powiedział to mocniej, niż się tego spodziewał, dopiero teraz odkrywając siłę własnej desperacji. Wziął oddech, nie odrywając od Margaux spojrzenia; jednocześnie zaczął rozluźniać palce i ich uchwyt, pozwalając Margie na reakcję - a potem uświadomił sobie, że robi to wyłącznie pozornie, bo, kurwa mać, jeżeli Margaux zdecyduje się panicznie pobiec w stronę kominka, to jak idiota rzuci się za nią. - Pozwól mi pomóc. Pozwól mi działać - zupełnie nieświadomie powtarzał jej słowa sprzed paru dni - niedawna kłótnia zdawała się teraz jeszcze bardziej wyzbyta sensu, jeszcze odleglejsza, a jednocześnie najbardziej potrzebna. Bo mówił wtedy prawdę - prawdę, która w najbliższym czasie zacznie dotyczyć ich mocniej niż kiedykolwiek wcześniej. Spojrzał na trzymaną w dłoni różdżkę i zaraz zbliżył się o krok do Margaux; wyciągnął w jej stronę drewno barwy kości słoniowej w geście zaufania, na który najprawdopodobniej nie zdobył się nigdy wcześniej w życiu. - Weź moją różdżkę - ani nie poprosił, ani nie polecił, zamykając swoje słowa w hybrydzie niejasności; spojrzał Margie prosto w oczy, znów próbując wyczytać z burzowych tęczówek partyturę niepewności. - Dasz radę wyczarować Patronusa? Musisz powiadomić Bena - przekazać mu, co się stało i że jesteś bezpieczna. Nie wspominaj, gdzie jesteś, nie wspominaj, z kim; im mniej będzie wiedział, tym będzie bezpieczniejszy. I ty też. To ważne. Spróbujesz? - Nie odwracał spojrzenia, chcąc być dla niej wsparciem - nawet jeśli nie sprawdzał się w tej roli. - Resztą się zajmę. Uratujemy ich, Margie. - Mimo że ilość niewiadomych przytłaczała - ale wkładał w brzmienie głosu całą pewność, na jaką był w stanie się jeszcze zdobyć.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Pokój wirował. Powoli, metodycznie; zamazane linie ścian, topniejąca w ogniu z wygaszonego kominka framuga okna, białe firanki, wydymające się groteskowo w nieruchomym powietrzu; wszystko kręciło się chwiejnie wokół osi, którą stanowiła sama Margaux, stojąc w jedynym stabilnym punkcie pomieszczenia, coraz bardziej zagrożonym jednak dołączeniem do dziwnego tańca i pociągnięciem jej za sobą. Tak łatwo byłoby poddać się temu upartemu przyciąganiu; porzucić desperackie próby odzyskania jasności myśli, przestać gonić bezsensownie za wymykającym się spomiędzy palców spokojem i zanurzyć się z kapitulacją w gościnne ramiona paniki, której lodowaty oddech czuła już na odsłoniętym karku – ale wiedziała, że nie mogła zrobić żadnej z tych rzeczy, nawet jeżeli przypomnienie sobie dlaczego było aktualnie niemożliwością.
Z trudem udało jej się oderwać spojrzenie od nieokreślonego punktu po drugiej stronie salonu i skupić je ponownie na twarzy Garry’ego, w jakiś sposób stanowiącego jedyny pewny element rozsypującego się krajobrazu. Słyszała jego pokrzepiające słowa, zapewniające, że nie zrobiła niczego złego i nie popełniła błędu, ale jeszcze nie potrafiła w nie uwierzyć; przepływały gdzieś obok, ocierając się jedynie o poszarpaną powierzchnię świadomości, ale nie będąc w stanie dostać się do środka, gdy przez irracjonalną chwilę wciąż jeszcze obmyślała plan ucieczki, nie zdając sobie sprawy, że wpadała z powrotem w schemat, który sama ustaliła; że – choć nie chciała tego przyznać – umknięcie przed trudną sytuacją było od zawsze jej pierwszą, naturalną reakcją. A przynajmniej było nią wtedy, gdy poczucie kontroli wylatywało jej z rąk i z trzaskiem rozbijało się o podłogę.
Uścisk palców na dłoni był tym, co, dosłownie i w przenośni, zatrzymało ją w miejscu. Mimo że przelotny i znikający dosyć szybko, wystarczył, by wypchnąć z toru rozpędzone w zaślepieniu myśli i zmusić do pracy otumaniony, zdrowy rozsądek, choć wciąż daleko jej było do odzyskania zdolności do podejmowania samodzielnych decyzji. Ale być może nie musiała tego robić; może – póki co – wystarczyło zwyczajnie słuchać, pozwalając Garrettowi na całkowite przejęcie sterów i pokierowanie nimi obojgiem; komu innemu ufała na tyle, żeby się na to zgodzić? – W porządku – powiedziała cicho, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, ani nie podczepiając ich do żadnej z wypowiedzi, ale jednocześnie rozluźniając się nieznacznie i wciągając do płuc nową porcję powietrza. Okropnego, konsystencją przypominającego wbijające się we wnętrzności, rozbite szkło; drażniącego tkanki zmęczone wysiłkiem fizycznym, zmęczone strachem, zmęczone huśtawką emocji, zmęczone wszystkim. Bolesnym pulsowaniem przypominające jej jednak, że nadal żyła – i że nie była sama.
Słowa protestu zamarły jej na ustach, kiedy w jej dłoni pojawiła się jego różdżka, przedmiot jednocześnie kojąco znajomy, jak i rozpaczliwie obcy. Obróciła ją w palcach niepewnie, z nadmierną ostrożnością, jakby pytała o pozwolenie albo zastanawiała się, co właściwie powinna teraz zrobić. Skupiła spojrzenie na drewnie, mając nieodparte wrażenie, że było zbyt jasne. Wszystko zresztą wydawało jej się być zbyt; zbyt jaskrawe, zbyt głośne, zbyt ostre. Krążąca w żyłach adrenalina, doprawiona gryzącym surrealizmem sytuacji, sprawiała, że zaczynała postrzegać rzeczywistość jako zbiór przypadkowych detali; widziała wyraźnie łagodne słoje na drewnianej podłodze, łukowatą rysę na szybie, tłustą smugę popiołu na dywanie; głos Garry’ego dobiegał do niej jakby z oddali, ale też rozlegał się dziwnie blisko. Kręciło jej się w głowie i było jej niedobrze. – Tak – przytaknęła nieprzytomnie, nadal wpatrując się w różdżkę. – Tak, chyba tak.
Czy w ogóle pamiętała formułę zaklęcia? Wzięła głęboki oddech, w następnej sekundzie wypuszczając powietrze powoli i jak najspokojniej, starając się – rzecz niemożliwa – opróżnić umysł z niepotrzebnych myśli i dotrzeć do tych dobrych. Ale pozytywne wspomnienia nigdy wcześniej nie były tak odległe; ciepłe obrazy przeszłości rozpierzchały się przed jej oczami, podatne na każde, najlżejsze nawet rozproszenie, zastępowane przez znacznie jaskrawsze wizje niedawnej ucieczki. Zebranie ich w całość przypominało bezcelowe gonienie puchu szarpanego wiatrem; lekkie skrawki wymykały jej się spomiędzy palców, nie tworząc żadnej sensownej całości. Nie miała szans na przywołanie patronusa przy ich użyciu i przez moment miała ochotę się poddać jeszcze przed podjęciem skazanej na porażkę próby, ale później po prostu podniosła wzrok na parę błękitnych oczu – i zamiast szukać stałości wewnątrz, skupiła się na tej tuż obok. – Expecto patronum – rzuciła, głosem tak spokojnym, że zdziwiło to nawet ją, układając w myślach wiadomość, którą chciała przekazać: lakoniczną i niepokojącą, ale niepodszytą już paniką, brzmiącą jednocześnie jak prośba, ostrzeżenie i przeprosiny; za to, że wysyłała ją sama; za to, że krótkie jestem bezpieczna występowało jedynie w formie pojedynczej.
Bała się, że różdżka Garry’ego odmówi jej posłuszeństwa, ale choć posługiwaniu się nią brakowało charakterystycznej pewności, to z jej końca wydobyła się oczekiwania, świetlista smuga, formując się płynnie w postać maleńkiego kolibra. Obserwowała go przez chwilę, jak wirował dookoła pomieszczenia, żeby następnie z niego zniknąć, i coś w tym widoku podniosło ją na duchu; a może była to zasługa działającej magii. – Dziękuję – zwróciła się ponownie do mężczyzny, teoretycznie wyrażając wdzięczność za użyczenie różdżki, w rzeczywistości chowając w tym słowie znacznie więcej. Wyciągnęła drewnianą rączkę z powrotem w jego stronę; potrzebował jej znacznie bardziej, niż ona. – Mogę coś zrobić? – zapytała, podskórnie czując – wiedząc – że w jego głowie musiały już formować się zalążki planu. Nie chciała narzucać swojego udziału (w obecnej sytuacji mogłaby okazać się bardziej problemem niż pomocą), ale jednocześnie błagała milcząco, żeby nie kazał jej siedzieć bezczynnie; nie wiedziała, czy bezruch był czymś, co była w stanie znieść. Nie, kiedy twarze przyjaciół oraz nieznajomych mugolaków wciąż wykrzywiały się żywo pod jej powiekami, złe, przerażone, spanikowane; idealne odbicie tego, co sama czuła.
Z trudem udało jej się oderwać spojrzenie od nieokreślonego punktu po drugiej stronie salonu i skupić je ponownie na twarzy Garry’ego, w jakiś sposób stanowiącego jedyny pewny element rozsypującego się krajobrazu. Słyszała jego pokrzepiające słowa, zapewniające, że nie zrobiła niczego złego i nie popełniła błędu, ale jeszcze nie potrafiła w nie uwierzyć; przepływały gdzieś obok, ocierając się jedynie o poszarpaną powierzchnię świadomości, ale nie będąc w stanie dostać się do środka, gdy przez irracjonalną chwilę wciąż jeszcze obmyślała plan ucieczki, nie zdając sobie sprawy, że wpadała z powrotem w schemat, który sama ustaliła; że – choć nie chciała tego przyznać – umknięcie przed trudną sytuacją było od zawsze jej pierwszą, naturalną reakcją. A przynajmniej było nią wtedy, gdy poczucie kontroli wylatywało jej z rąk i z trzaskiem rozbijało się o podłogę.
Uścisk palców na dłoni był tym, co, dosłownie i w przenośni, zatrzymało ją w miejscu. Mimo że przelotny i znikający dosyć szybko, wystarczył, by wypchnąć z toru rozpędzone w zaślepieniu myśli i zmusić do pracy otumaniony, zdrowy rozsądek, choć wciąż daleko jej było do odzyskania zdolności do podejmowania samodzielnych decyzji. Ale być może nie musiała tego robić; może – póki co – wystarczyło zwyczajnie słuchać, pozwalając Garrettowi na całkowite przejęcie sterów i pokierowanie nimi obojgiem; komu innemu ufała na tyle, żeby się na to zgodzić? – W porządku – powiedziała cicho, nie kierując tych słów do nikogo konkretnego, ani nie podczepiając ich do żadnej z wypowiedzi, ale jednocześnie rozluźniając się nieznacznie i wciągając do płuc nową porcję powietrza. Okropnego, konsystencją przypominającego wbijające się we wnętrzności, rozbite szkło; drażniącego tkanki zmęczone wysiłkiem fizycznym, zmęczone strachem, zmęczone huśtawką emocji, zmęczone wszystkim. Bolesnym pulsowaniem przypominające jej jednak, że nadal żyła – i że nie była sama.
Słowa protestu zamarły jej na ustach, kiedy w jej dłoni pojawiła się jego różdżka, przedmiot jednocześnie kojąco znajomy, jak i rozpaczliwie obcy. Obróciła ją w palcach niepewnie, z nadmierną ostrożnością, jakby pytała o pozwolenie albo zastanawiała się, co właściwie powinna teraz zrobić. Skupiła spojrzenie na drewnie, mając nieodparte wrażenie, że było zbyt jasne. Wszystko zresztą wydawało jej się być zbyt; zbyt jaskrawe, zbyt głośne, zbyt ostre. Krążąca w żyłach adrenalina, doprawiona gryzącym surrealizmem sytuacji, sprawiała, że zaczynała postrzegać rzeczywistość jako zbiór przypadkowych detali; widziała wyraźnie łagodne słoje na drewnianej podłodze, łukowatą rysę na szybie, tłustą smugę popiołu na dywanie; głos Garry’ego dobiegał do niej jakby z oddali, ale też rozlegał się dziwnie blisko. Kręciło jej się w głowie i było jej niedobrze. – Tak – przytaknęła nieprzytomnie, nadal wpatrując się w różdżkę. – Tak, chyba tak.
Czy w ogóle pamiętała formułę zaklęcia? Wzięła głęboki oddech, w następnej sekundzie wypuszczając powietrze powoli i jak najspokojniej, starając się – rzecz niemożliwa – opróżnić umysł z niepotrzebnych myśli i dotrzeć do tych dobrych. Ale pozytywne wspomnienia nigdy wcześniej nie były tak odległe; ciepłe obrazy przeszłości rozpierzchały się przed jej oczami, podatne na każde, najlżejsze nawet rozproszenie, zastępowane przez znacznie jaskrawsze wizje niedawnej ucieczki. Zebranie ich w całość przypominało bezcelowe gonienie puchu szarpanego wiatrem; lekkie skrawki wymykały jej się spomiędzy palców, nie tworząc żadnej sensownej całości. Nie miała szans na przywołanie patronusa przy ich użyciu i przez moment miała ochotę się poddać jeszcze przed podjęciem skazanej na porażkę próby, ale później po prostu podniosła wzrok na parę błękitnych oczu – i zamiast szukać stałości wewnątrz, skupiła się na tej tuż obok. – Expecto patronum – rzuciła, głosem tak spokojnym, że zdziwiło to nawet ją, układając w myślach wiadomość, którą chciała przekazać: lakoniczną i niepokojącą, ale niepodszytą już paniką, brzmiącą jednocześnie jak prośba, ostrzeżenie i przeprosiny; za to, że wysyłała ją sama; za to, że krótkie jestem bezpieczna występowało jedynie w formie pojedynczej.
Bała się, że różdżka Garry’ego odmówi jej posłuszeństwa, ale choć posługiwaniu się nią brakowało charakterystycznej pewności, to z jej końca wydobyła się oczekiwania, świetlista smuga, formując się płynnie w postać maleńkiego kolibra. Obserwowała go przez chwilę, jak wirował dookoła pomieszczenia, żeby następnie z niego zniknąć, i coś w tym widoku podniosło ją na duchu; a może była to zasługa działającej magii. – Dziękuję – zwróciła się ponownie do mężczyzny, teoretycznie wyrażając wdzięczność za użyczenie różdżki, w rzeczywistości chowając w tym słowie znacznie więcej. Wyciągnęła drewnianą rączkę z powrotem w jego stronę; potrzebował jej znacznie bardziej, niż ona. – Mogę coś zrobić? – zapytała, podskórnie czując – wiedząc – że w jego głowie musiały już formować się zalążki planu. Nie chciała narzucać swojego udziału (w obecnej sytuacji mogłaby okazać się bardziej problemem niż pomocą), ale jednocześnie błagała milcząco, żeby nie kazał jej siedzieć bezczynnie; nie wiedziała, czy bezruch był czymś, co była w stanie znieść. Nie, kiedy twarze przyjaciół oraz nieznajomych mugolaków wciąż wykrzywiały się żywo pod jej powiekami, złe, przerażone, spanikowane; idealne odbicie tego, co sama czuła.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Z początku pędzące szaleńczo myśli zaczęły się z czasem stabilizować; przestawały panicznie drżeć, chwiać się, telepać, nie rozmywały się już w nieokreślonej nicości i on sam zaczepił się wreszcie w rzeczywistości, a nie w lawinach wyobrażeń o tym, co mogło pójść nie tak - musiał działać, a nie rozważać i zakładać najgorsze; dobrze wiedział, że to jemu przyszło odegrać teraz rolę absurdalnej ostoi spokoju. Jeszcze raz przetworzył wszystko to, co usłyszał; jeszcze raz zastanowił się, co faktycznie mogliby w tej chwili zrobić, by opanować sytuację - i lista, którą wykreował prędko w głowie, była o wiele krótsza, niż tego pragnął. Psidwacza mać. Znów spojrzał na Margie, jakby szukał inspiracji w przerażeniu, które wciąż malowało się na jej twarzy, badał wzrokiem zmiany zachodzące w jej mimice (były najpiękniejszą poezją chaosu).
- W porządku? - powtórzył po niej z lekkim zaskoczeniem: po szybko rzuconych dwóch słowach nie postawił stanowczej kropki, tylko lekki znak zapytania; czy naprawdę tak myślisz, Margie, czy naprawdę jest w porządku? Czy rzeczywiście nie chcesz stąd uciec, nie rzucisz się w bezsensowną pogoń, czy jesteś w stanie mi uwierzyć, że wszystkim się zajmę, że pomogę ci, że nie pozwolę, żeby coś ci się stało? Wątpił - nie mógł do końca wiedzieć, jak się czuła, nie próbował nawet zgadywać, widział przecież, że panika przemieniała ją w kogoś, kim nigdy nie była; nie oskarżał jej jednak o tchórzostwo. Nie była tchórzem. Wykazała się odwagą - a ta sprawiła, że mimo całych tych paskudnych okoliczności był z niej niezmiernie dumny. - W porządku - tym razem oświadczył, wkładając w to całą swoją pewność - może gdy będzie kłamał wystarczająco wiarygodnie, zdoła ukoić zmysły Margaux szargane niepokojem. Martwił się.
W milczeniu obserwował, jak Margie zaciska palce na uchwycie jego różdżki; widział jej niepewność, kącik jej ust chyba drgnął, w szarych oczach (zdawało mu się, że ich odcień błękitu gdzieś się zapodział - to na pewno gra światła, powtarzał sobie w myślach, coraz mocniej uzmysławiając sobie, że cały ten tragizm dzieje się naprawdę) kłębiła się burza: a jednak z końca białego drewna zdążył wymknąć się srebrzysty koliber i pomknąć naprzód - wszystko po to, by zaraz rozpłynąć się w nicości.
Patrzył na nią uważnie, badawczo, ostrożnie, gdy z jej ust spływała inkantacja zaklęcia; patrzył też wtedy, gdy opuściła już różdżkę i nabrał wrażenia, że ciężar odpowiedzialności przygniótł jej ramiona jeszcze mocniej niż przed chwilą. Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim znów skrzyżowali spojrzenia; świadomy, że nie jest w stanie poradzić wiele na bezradność, która najpewniej paraliżowała ją od środka, poczuł się bezużytecznie bezsilny. Ale nie zamierzał się poddawać - potrzebowała go, więc próbował dalej.
- Możesz pomóc mi nie zwariować, gdy będę spisywał zaraz dziesiątki listów - uśmiechnął się słabo, po czym uniósł wolną dłoń - prawą znów miał zajętą dzierżeniem różdżki, którą bez słowa przyjął - by odgarnąć za ucho Margie zbłąkany kosmyk jasnych włosów. Wiedział, że nie mógł powiedzieć, że teraz nie musi się już zajmować niczym, że nie potrzebuje jej pomocy; znał ją, cholera, odrobinę zbyt mocno, by zignorować fakt, że byli do siebie podobni - że to właśnie bezruch rodził u nich najstraszniejsze myśli. By pozostawać przy pełni zmysłów, musieli działać, musieli nieść pomoc; Margie musiała czuć się potrzebna, nawet w tak najprostszy sposób. Spoglądał na nią z uwagą, z troską i z czymś jeszcze; czymś jednocześnie ciepłym i zdradzającym, jak bardzo się o nią martwił. Nagle tknęła go myśl; szybko podwinął rękaw jasnej koszuli (zapomniał o fakcie, że całe jego przedramię zostało szczelnie owinięte bandażem, który nosił na sobie wątłe, wyblakłe ślady krwi - zazwyczaj starał się starannie kryć rany otrzymane w trakcie Próby, które wyglądały bardziej niż podejrzanie), by zdjąć kryształ będący mu amuletem. Nosił fluoryt zawieszony na wielokrotnie owiniętym wokół nadgarstka rzemieniu - po rozplątaniu talizman zawieszony na rzemyku przypominał więc prowizoryczny naszyjnik. - Mogę? - spytał, unosząc dopiero teraz spojrzenie i wbijając je ostrożnie w Margie; chciał zawiesić go na jej szyi. - To trochę głupie - przyznał po chwili cicho, może nieco niezręcznie, jakby próbując tłumaczyć się z czegoś, co tego tłumaczenia wcale nie wymagało. - To jeden z tych kamieni, które ponoć wspomagają cyrkulację magii, wpadł mi oko w zeszłym roku na straganie w trakcie festiwalu u Prewettów. Wiesz, że nie jestem przesądny - ciągnął, wciąż czując dziwną potrzebę uzasadnienia czegoś, co z jakiegoś powodu zdawało mu się wstydliwe - ale to, że od tego czasu nie zdążyłem umrzeć co najmniej pięciokrotnie jest jakimś cudem - i kto wie, może jednak ten amulet rzeczywiście przynosi trochę szczęścia - uśmiechnął się słabo pod nosem, zerkając na Margie niejako wyczekująco. Ofiarowywał jej talizman nie tylko po to, by przestrzec ją przed zagrożeniem, przed którym - jak sądził - zwykłe świecidełko i tak nie mogło uchronić; starał się za wszelką cenę zająć czymś jej myśli, sprawić, by poczuła się bezpieczniej. - Chciałbym, żebyś go przyjęła. I zawsze nosiła przy sobie. Może ciebie też zdoła utrzymać przy życiu - ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej, szeptem, niemalże nie ruszając ustami - zupełnie jakby wierzył, że powiedzenie tego na głos skusi złośliwy los. A może nie chciał, żeby usłyszała to Margie; może sam nie chciał tego usłyszeć, bo zdefiniowanie własnych lęków sprawia, że stają się bardziej rzeczywiste - i nieuchronne.
- W porządku? - powtórzył po niej z lekkim zaskoczeniem: po szybko rzuconych dwóch słowach nie postawił stanowczej kropki, tylko lekki znak zapytania; czy naprawdę tak myślisz, Margie, czy naprawdę jest w porządku? Czy rzeczywiście nie chcesz stąd uciec, nie rzucisz się w bezsensowną pogoń, czy jesteś w stanie mi uwierzyć, że wszystkim się zajmę, że pomogę ci, że nie pozwolę, żeby coś ci się stało? Wątpił - nie mógł do końca wiedzieć, jak się czuła, nie próbował nawet zgadywać, widział przecież, że panika przemieniała ją w kogoś, kim nigdy nie była; nie oskarżał jej jednak o tchórzostwo. Nie była tchórzem. Wykazała się odwagą - a ta sprawiła, że mimo całych tych paskudnych okoliczności był z niej niezmiernie dumny. - W porządku - tym razem oświadczył, wkładając w to całą swoją pewność - może gdy będzie kłamał wystarczająco wiarygodnie, zdoła ukoić zmysły Margaux szargane niepokojem. Martwił się.
W milczeniu obserwował, jak Margie zaciska palce na uchwycie jego różdżki; widział jej niepewność, kącik jej ust chyba drgnął, w szarych oczach (zdawało mu się, że ich odcień błękitu gdzieś się zapodział - to na pewno gra światła, powtarzał sobie w myślach, coraz mocniej uzmysławiając sobie, że cały ten tragizm dzieje się naprawdę) kłębiła się burza: a jednak z końca białego drewna zdążył wymknąć się srebrzysty koliber i pomknąć naprzód - wszystko po to, by zaraz rozpłynąć się w nicości.
Patrzył na nią uważnie, badawczo, ostrożnie, gdy z jej ust spływała inkantacja zaklęcia; patrzył też wtedy, gdy opuściła już różdżkę i nabrał wrażenia, że ciężar odpowiedzialności przygniótł jej ramiona jeszcze mocniej niż przed chwilą. Wydawało mu się, że minęły wieki, zanim znów skrzyżowali spojrzenia; świadomy, że nie jest w stanie poradzić wiele na bezradność, która najpewniej paraliżowała ją od środka, poczuł się bezużytecznie bezsilny. Ale nie zamierzał się poddawać - potrzebowała go, więc próbował dalej.
- Możesz pomóc mi nie zwariować, gdy będę spisywał zaraz dziesiątki listów - uśmiechnął się słabo, po czym uniósł wolną dłoń - prawą znów miał zajętą dzierżeniem różdżki, którą bez słowa przyjął - by odgarnąć za ucho Margie zbłąkany kosmyk jasnych włosów. Wiedział, że nie mógł powiedzieć, że teraz nie musi się już zajmować niczym, że nie potrzebuje jej pomocy; znał ją, cholera, odrobinę zbyt mocno, by zignorować fakt, że byli do siebie podobni - że to właśnie bezruch rodził u nich najstraszniejsze myśli. By pozostawać przy pełni zmysłów, musieli działać, musieli nieść pomoc; Margie musiała czuć się potrzebna, nawet w tak najprostszy sposób. Spoglądał na nią z uwagą, z troską i z czymś jeszcze; czymś jednocześnie ciepłym i zdradzającym, jak bardzo się o nią martwił. Nagle tknęła go myśl; szybko podwinął rękaw jasnej koszuli (zapomniał o fakcie, że całe jego przedramię zostało szczelnie owinięte bandażem, który nosił na sobie wątłe, wyblakłe ślady krwi - zazwyczaj starał się starannie kryć rany otrzymane w trakcie Próby, które wyglądały bardziej niż podejrzanie), by zdjąć kryształ będący mu amuletem. Nosił fluoryt zawieszony na wielokrotnie owiniętym wokół nadgarstka rzemieniu - po rozplątaniu talizman zawieszony na rzemyku przypominał więc prowizoryczny naszyjnik. - Mogę? - spytał, unosząc dopiero teraz spojrzenie i wbijając je ostrożnie w Margie; chciał zawiesić go na jej szyi. - To trochę głupie - przyznał po chwili cicho, może nieco niezręcznie, jakby próbując tłumaczyć się z czegoś, co tego tłumaczenia wcale nie wymagało. - To jeden z tych kamieni, które ponoć wspomagają cyrkulację magii, wpadł mi oko w zeszłym roku na straganie w trakcie festiwalu u Prewettów. Wiesz, że nie jestem przesądny - ciągnął, wciąż czując dziwną potrzebę uzasadnienia czegoś, co z jakiegoś powodu zdawało mu się wstydliwe - ale to, że od tego czasu nie zdążyłem umrzeć co najmniej pięciokrotnie jest jakimś cudem - i kto wie, może jednak ten amulet rzeczywiście przynosi trochę szczęścia - uśmiechnął się słabo pod nosem, zerkając na Margie niejako wyczekująco. Ofiarowywał jej talizman nie tylko po to, by przestrzec ją przed zagrożeniem, przed którym - jak sądził - zwykłe świecidełko i tak nie mogło uchronić; starał się za wszelką cenę zająć czymś jej myśli, sprawić, by poczuła się bezpieczniej. - Chciałbym, żebyś go przyjęła. I zawsze nosiła przy sobie. Może ciebie też zdoła utrzymać przy życiu - ostatnie zdanie dodał znacznie ciszej, szeptem, niemalże nie ruszając ustami - zupełnie jakby wierzył, że powiedzenie tego na głos skusi złośliwy los. A może nie chciał, żeby usłyszała to Margie; może sam nie chciał tego usłyszeć, bo zdefiniowanie własnych lęków sprawia, że stają się bardziej rzeczywiste - i nieuchronne.
a gniew twój bezsilny niech będzie jak morze
ilekroć usłyszysz głos poniżonych i bitych
Nie była przyzwyczajona do strachu. Nie o siebie; nie, gdy stała pośrodku cichego mieszkania, na wprost mężczyzny, który zawsze samą swoją obecnością zapewniał jej niepodważalne poczucie bezpieczeństwa. Być może dlatego nie do końca wiedziała, co zrobić; zagrożenie, które nad nią wisiało, nie miało jednoznacznej postaci, nie było namacalne, nie mogła machnąć w jego stronę różdżką, wykrzykując formę zaklęcia, które rozgoniłoby mroki. Tym razem obawiała się nieznanego: postawionego pod znakiem zapytania losu przyjaciół; tego, jak będą wyglądać kolejne dni, tygodnie, miesiące; chaosu, który wniosła na ubraniu razem z pyłem z kominka. Była pewna, w jakiś niewyjaśniony, niewytłumaczalny sposób, że dzisiejszy dzień miał zmienić jej rzeczywistość już na zawsze – i nie potrafiła stwierdzić, czy była na to gotowa.
Kiwnęła jednak głową, nerwowo, ledwie zauważalnie, choć być może zawieszone w powietrzu pytanie wcale nie było skierowane do niej. Widziała jednak echa myśli, przebiegające przez twarz Garry’ego – bardzo odległe, nauka oklumencji sprawiła, że znacznie trudniej było jej rozczytywać się wśród nieodgadnionych rys, nawet tak doskonale znajomych – i nie umknęło jej, jak uważnie jej się przyglądał, jakby spodziewał się, że w każdej chwili rozkruszy się na kawałki jak popękana, chińska porcelana. Zacisnęła więc usta w wąską kreskę, nieświadomie, bezwiednie, w wyrazie jakiejś zawziętego postanowienia – nie mogła pozwolić, żeby teraz rozpraszał swoją uwagę między troskę o nią, a ratowanie świata, świat stanowił aktualnie problem znacznie istotniejszy – i po raz kolejny powtórzyła w myślach przypominające mantrę w porządku, póki co odpychając od siebie wszystko to, co miało miejsce jeszcze piętnaście minut temu. Wiedziała, że wspomnienia wrócą, nawiedzając ją w płytkich snach i momentach samotności, ale wolała mierzyć się z nimi później, kiedy największy pożar zostanie już opanowany. Odetchnęła powoli, mając wrażenie, jakby razem z powietrzem wypuszczała z płuc drobinki ciężkiego ołowiu, ściągając (tylko pozornie) ze swoich barków część przygniatającego ją ciężaru. A może to on go ściągnął, prowadząc ją za rękę przez kolejne minuty, zapewniając jej dokładnie to, czego potrzebowała; w końcu znał ją lepiej, niż ona sama znała siebie.
Pozwoliła sobie na uśmiech, słaby, blady, ale szczery, bezwiednie nachylając się bliżej dłoni, odgarniającej za ucho luźny kosmyk włosów. – Postaram się – przytaknęła, to była w stanie zrobić, nawet jeżeli sama przez chwilę zdawała się tracić zdrowe zmysły. Emocje już jednak powoli opadały, mury opanowania – miękkie i przejrzyste, nie kamienne i wysokie – powracały na swoje miejsce, i zaczynała na powrót widzieć jaśniej. Poradzą sobie – muszą; byli ludzie, którzy na nich liczyli, ich twarze wciąż migały jej pod powiekami ostro i wyraźnie, wciąż widziała szamoczącą się ze strażnikiem siebie, wiedząc jednak doskonale, że pod metamorfomagiczną postacią kryła się Just. – Z – aparzę nam herbaty, chciała powiedzieć, pragnąc uciec się do jakiegoś skrawka normalności i stworzyć chociażby iluzję kontroli, ale niespodziewany gest Garry’ego zatrzymał słowa w pół drogi. Zmarszczyła brwi w wyrazie chwilowej dezorientacji, przyglądając się, jak podwijał rękaw, z niemym pytaniem wymalowanym na twarzy, starając się, żeby troska nie wykrzywiła jej rys na widok prześwitującej słabo zza opatrunku krwi. Już dawno nauczyła się szanować jego wybory, nie podważać decyzji, nawet jeśli łamały jej – czasami mimo wszystko samolubne – serce.
Zawiesiła spojrzenie na umocowanym na rzemyku fluorycie, początkowo nie rozumiejąc łagodnego mogę? i potrzebując długiej sekundy na połączenie faktów. Uniosła wzrok, odnajdując parę błękitnych tęczówek, nagle ogarnięta czymś, co zdecydowanie nie pasowało do resztek kłębiącej się w jej ciele paniki, czując, jak rozlewające się po klatce piersiowej ciepło przegania strzępki strachu. Być może było to magiczne działanie kryształu; być może zupełnie coś innego. – To nie jest głupie – zaprzeczyła cicho, pochylając lekko głowę, jednocześnie potwierdzając i pozwalając, by założył jej na szyję wisiorek. Przez myśl przemknęło jej, żeby zaprotestować – jeżeli fluoryt rzeczywiście chronił swojego posiadacza, był mu potrzebny zdecydowanie bardziej niż jej, w końcu to on częściej mierzył się z mrokiem – ale może istniał tu jakiś kompromis; może podczas gdy fluoryt miał chronić ją, ona mogła chronić jego.
Wyprostowała się, sięgając dłonią do kryształu – teraz stanowiącego ulotny, kojący ciężar na jej szyi – i objęła go palcami. – Zadbam, żeby był bezpieczny – powiedziała, obejmując ciepłą obietnicą zarówno naszyjnik, jak i wiele więcej. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się – tym razem wargi nie odmówiły jej posłuszeństwa – krzyżując spojrzenie z Garrym i, chociaż świat nadal kruszył się i sypał dookoła nich, pozwalając sobie na całe trzy sekundy bezczynności i milczenia. Dopiero później drgnęła, sięgając ręką przed siebie i wierzchem dłoni z czułością muskając jego policzek. – Chodź – powiedziała, burząc złudne wrażenie spokoju. – Mamy mnóstwo do zrobienia.
Kiwnęła jednak głową, nerwowo, ledwie zauważalnie, choć być może zawieszone w powietrzu pytanie wcale nie było skierowane do niej. Widziała jednak echa myśli, przebiegające przez twarz Garry’ego – bardzo odległe, nauka oklumencji sprawiła, że znacznie trudniej było jej rozczytywać się wśród nieodgadnionych rys, nawet tak doskonale znajomych – i nie umknęło jej, jak uważnie jej się przyglądał, jakby spodziewał się, że w każdej chwili rozkruszy się na kawałki jak popękana, chińska porcelana. Zacisnęła więc usta w wąską kreskę, nieświadomie, bezwiednie, w wyrazie jakiejś zawziętego postanowienia – nie mogła pozwolić, żeby teraz rozpraszał swoją uwagę między troskę o nią, a ratowanie świata, świat stanowił aktualnie problem znacznie istotniejszy – i po raz kolejny powtórzyła w myślach przypominające mantrę w porządku, póki co odpychając od siebie wszystko to, co miało miejsce jeszcze piętnaście minut temu. Wiedziała, że wspomnienia wrócą, nawiedzając ją w płytkich snach i momentach samotności, ale wolała mierzyć się z nimi później, kiedy największy pożar zostanie już opanowany. Odetchnęła powoli, mając wrażenie, jakby razem z powietrzem wypuszczała z płuc drobinki ciężkiego ołowiu, ściągając (tylko pozornie) ze swoich barków część przygniatającego ją ciężaru. A może to on go ściągnął, prowadząc ją za rękę przez kolejne minuty, zapewniając jej dokładnie to, czego potrzebowała; w końcu znał ją lepiej, niż ona sama znała siebie.
Pozwoliła sobie na uśmiech, słaby, blady, ale szczery, bezwiednie nachylając się bliżej dłoni, odgarniającej za ucho luźny kosmyk włosów. – Postaram się – przytaknęła, to była w stanie zrobić, nawet jeżeli sama przez chwilę zdawała się tracić zdrowe zmysły. Emocje już jednak powoli opadały, mury opanowania – miękkie i przejrzyste, nie kamienne i wysokie – powracały na swoje miejsce, i zaczynała na powrót widzieć jaśniej. Poradzą sobie – muszą; byli ludzie, którzy na nich liczyli, ich twarze wciąż migały jej pod powiekami ostro i wyraźnie, wciąż widziała szamoczącą się ze strażnikiem siebie, wiedząc jednak doskonale, że pod metamorfomagiczną postacią kryła się Just. – Z – aparzę nam herbaty, chciała powiedzieć, pragnąc uciec się do jakiegoś skrawka normalności i stworzyć chociażby iluzję kontroli, ale niespodziewany gest Garry’ego zatrzymał słowa w pół drogi. Zmarszczyła brwi w wyrazie chwilowej dezorientacji, przyglądając się, jak podwijał rękaw, z niemym pytaniem wymalowanym na twarzy, starając się, żeby troska nie wykrzywiła jej rys na widok prześwitującej słabo zza opatrunku krwi. Już dawno nauczyła się szanować jego wybory, nie podważać decyzji, nawet jeśli łamały jej – czasami mimo wszystko samolubne – serce.
Zawiesiła spojrzenie na umocowanym na rzemyku fluorycie, początkowo nie rozumiejąc łagodnego mogę? i potrzebując długiej sekundy na połączenie faktów. Uniosła wzrok, odnajdując parę błękitnych tęczówek, nagle ogarnięta czymś, co zdecydowanie nie pasowało do resztek kłębiącej się w jej ciele paniki, czując, jak rozlewające się po klatce piersiowej ciepło przegania strzępki strachu. Być może było to magiczne działanie kryształu; być może zupełnie coś innego. – To nie jest głupie – zaprzeczyła cicho, pochylając lekko głowę, jednocześnie potwierdzając i pozwalając, by założył jej na szyję wisiorek. Przez myśl przemknęło jej, żeby zaprotestować – jeżeli fluoryt rzeczywiście chronił swojego posiadacza, był mu potrzebny zdecydowanie bardziej niż jej, w końcu to on częściej mierzył się z mrokiem – ale może istniał tu jakiś kompromis; może podczas gdy fluoryt miał chronić ją, ona mogła chronić jego.
Wyprostowała się, sięgając dłonią do kryształu – teraz stanowiącego ulotny, kojący ciężar na jej szyi – i objęła go palcami. – Zadbam, żeby był bezpieczny – powiedziała, obejmując ciepłą obietnicą zarówno naszyjnik, jak i wiele więcej. – Dziękuję. – Uśmiechnęła się – tym razem wargi nie odmówiły jej posłuszeństwa – krzyżując spojrzenie z Garrym i, chociaż świat nadal kruszył się i sypał dookoła nich, pozwalając sobie na całe trzy sekundy bezczynności i milczenia. Dopiero później drgnęła, sięgając ręką przed siebie i wierzchem dłoni z czułością muskając jego policzek. – Chodź – powiedziała, burząc złudne wrażenie spokoju. – Mamy mnóstwo do zrobienia.
sorrow weighs my shoulders down
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
and trouble haunts my mind
but I know the present will not last
and tomorrow will be kinder
Margaux Vance
Zawód : starszy ratownik magicznego pogotowia ratunkowego
Wiek : 27
Czystość krwi : Mugolska
Stan cywilny : Panna
all those layers
of silence
upon silence
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nieduże okno było celem. Widziała z daleka drgające błyski na powierzchni szyby, które odbijały się od promieni zachodzącego słońca. Zapadał zmrok, ale nie przeszkadzało jej wcale. Widziała coraz lepiej, wyraźniej, ostrzej, a to co umykało dziennym podróżnikom, ona dostrzegała bez trudu. Tak jak niebezpieczeństwo kryjące się w coraz bardziej zmęczonych skrzydłach. Mimo ciążącego na jej grzbiecie wysiłku, nie przestawała poruszać się do przodu, korzystając z lekkich porywów wieczornego wiatru. Poza nim, było cicho. Zbyt cicho jak na jej gust. Nienaturalna ciężkość niosła się z góry i opadała cieniem niżej, na przemykających ulicami ludzi, jakby spłoszonych nadchodzącą ciemnością. Każda z sylwetek przypominała jeden z cieni przed którym tak uciekali. Nie widzieli tego, co rzeczywiście stanowiło grożenie. Nie noc oraz idąca z nią ciemność, a tego, co czaiło się w niej. Drapieżnicy przed którymi nawet ona musiała się wystrzegać.
Łopot skrzydeł wzmógł się, gdy zniżyła lot, opadając miękko na parapecie. Nie szukała miejsca a osoby. I to jasnowłosa kobieta stanowiła wybrankę, której przekazać miała wiadomość. Długą, odręcznie pisaną drżącą od tęsknoty dłonią. Sówka pokonała długą drogę, aż z Francji i nie oczekiwała, że adresatka jej nie rozpozna. Nie tak często odnajdowały się wzajemnie, ale charakterystyczna, szaro-biała główka i nakrapiane skrzydła były wystarczającą wizytówką. Złożyła skrzydła drepcząc przez moment w miejscu, skrobiąc przy tym pazurkami o blaszana powierzchnię. Zwinięta i doczepiona do nóżki wiadomość, pewnie trzymała się się na miejscu. Sówka była właściwie dumna i liczyła, że za swój trud otrzyma wartościową nagrodę. Może jakiś smakołyk?
Przez zamgloną szybę dostrzegła dwie sylwetki. Jedna wysoka, barczysta, druga drobna, jasnowłosa. Margie. Energicznie zastukała zakrzywionym dzióbkiem w szybę, w końcu zaznaczając swoja obecność. Chłód nie przeszkadzał jej, ale znalezienie sie przy cieple kominka i miseczka czystej wody byłaby po tak długim locie, rarytasem. Teraz musiała tylko zaczekać.
Łopot skrzydeł wzmógł się, gdy zniżyła lot, opadając miękko na parapecie. Nie szukała miejsca a osoby. I to jasnowłosa kobieta stanowiła wybrankę, której przekazać miała wiadomość. Długą, odręcznie pisaną drżącą od tęsknoty dłonią. Sówka pokonała długą drogę, aż z Francji i nie oczekiwała, że adresatka jej nie rozpozna. Nie tak często odnajdowały się wzajemnie, ale charakterystyczna, szaro-biała główka i nakrapiane skrzydła były wystarczającą wizytówką. Złożyła skrzydła drepcząc przez moment w miejscu, skrobiąc przy tym pazurkami o blaszana powierzchnię. Zwinięta i doczepiona do nóżki wiadomość, pewnie trzymała się się na miejscu. Sówka była właściwie dumna i liczyła, że za swój trud otrzyma wartościową nagrodę. Może jakiś smakołyk?
Przez zamgloną szybę dostrzegła dwie sylwetki. Jedna wysoka, barczysta, druga drobna, jasnowłosa. Margie. Energicznie zastukała zakrzywionym dzióbkiem w szybę, w końcu zaznaczając swoja obecność. Chłód nie przeszkadzał jej, ale znalezienie sie przy cieple kominka i miseczka czystej wody byłaby po tak długim locie, rarytasem. Teraz musiała tylko zaczekać.
I show not your face but your heart's desire
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Przedpokój
Szybka odpowiedź