Kuchnia
AutorWiadomość
Kuchnia
Kaktusy mają tu dobrze.
Dobrze mają też przypadkowi goście, bo kanapa w rogu kuchni jest niezwykle wygodna, no i blisko do lodówki.
Dobrze mają też przypadkowi goście, bo kanapa w rogu kuchni jest niezwykle wygodna, no i blisko do lodówki.
Gość
Gość
Początek listopada przyniósł ze sobą chłodne nastroje, odbierając Słońcu pierwsze skrzypce, zaś noc zdawała się otaczać swoimi ramionami Londyn i tego roku jej barwy wydawały się wyjątkowo nieprzyjazne. Bynajmniej nie przeszkadzało mi to w noszeniu swojego najlepszego uśmiechu i słuchaniu rock'n'rolla podczas mycia zębów tudzież smarowania grzanek dżemem figowym.
Uwielbiałem dżem figowy.
Do doków zwykle sprowadzały mnie interesy – od ponad sześciu lat podążałem za Gwen niczym kot, podrzucając jej wszystkie trucizny, z którymi sam nie mogłem się uporać. Co więcej, jej wiedza z eliksirów bywała przydatna również w życiu codziennym – mógłbym w sumie nękać tym Cynthię, ale ta zdawała się zakorzenić w Mungu na dobre i szczerze wątpiłem, czy kiedykolwiek jeszcze wyścibi nosa zza szpitalnych sal, zrzucając z siebie uniform, by dać porwać się ciepłej atmosferze, zupełnie jak za szkolnych lat. Ściany w Mungu miały wyjątkowo nieprzystępnie zimną barwę, o tej porze roku musiało być tam wręcz złowieszczo – o czym pewnie będę miał jeszcze okazję przekonać się na własnej skórze. Tymczasem w progu mieszkania Gwendolyn pojawiłem się bez zbędnego bagażu w postaci brzdękających fiolek, za to z garścią szalonych pomysłów. Przywykłem do tego, że za swoje usługi już dawno przestała brać ode mnie pieniądze. Stracić klienta, ale zyskać przyjaciela – chyba nie najgorsza transakcja, zważywszy na to, jakie mieliśmy czasy... choć swojej przyjaźni nie rozdzielałem na prawo i lewo. Bywałem ostrożny z tym słowem, zawsze mógł znaleźć się ktoś, kto wykorzystałby moje słabości. I bynajmniej nie chodziło tu o osoby bliskie memu sercu.
Gwen z pewnością do nich należała, choć nie zawsze tak było. Pamiętam jak dziś – siedem lat temu ledwie skończyła szkołę, miała mleko pod nosem, a panoszyła się bardziej, niż niejedna rozpieszczona arystokratka. Mój skromny portfel nie mógł wówczas pozwolić sobie na lepszego nauczyciela, ale może dobrze się stało. Hasło wychodzę, mam dość padało wówczas z moich ust w rekordowych odstępach, z drugiej strony kto by teraz wnosił radość w życie tej ponurej pannicy? Chyba tylko jeszcze we mnie tliła się jakaś iskierka ducha samarytanina. Z uporem małego dziecka ignorowałem wszystkie znaki, które zwiastowały najgorsze. Wyłączałem mózg na wszelkie negatywne bodźce. Ot, i nie ma. Śmiejmy się! Póki jeszcze mamy zęby.
Póki jeszcze możemy.
Ostatnie miesiące należały do pracowitych – zaglądałem do Doków jedynie w biegu, na dodatek były to wizyty interesowne, całkowicie niezwiązane z przyjemnościami towarzyskimi. Kiedy wreszcie nadarzył się wolny wieczór przyszedł mój czas zapłaty. Bo skoro o galeonach nie było mowy, spłacałem swój dług w jazzowych klubach, na prywatkach, czy w niezbyt ekskluzywnych lokalach, gdzie można było tańczyć swinga. Wpierw jednak należało wyciągnąć Gwen z Doków. Było to jedno z tych miejsc, do których lubiłem wracać. Może dlatego, że tutaj nikt nie nazywał mnie Lycusem?
- Przyniosłem trochę Słońca w ten ponury wieczór – szczerzyłem się już na progu, choć z brody i płaszcza woda ciekła mi ciurkiem. Londyn. - Widziałaś już, jak pięknie napisali o mojej rodzinie w najnowszym wydaniu Walczącego Maga? Nie sądziłem, ze kiedykolwiek to przyznam, ale wyjątkowo dumnie czuję się dzisiaj jej częścią!
Uwielbiałem dżem figowy.
Do doków zwykle sprowadzały mnie interesy – od ponad sześciu lat podążałem za Gwen niczym kot, podrzucając jej wszystkie trucizny, z którymi sam nie mogłem się uporać. Co więcej, jej wiedza z eliksirów bywała przydatna również w życiu codziennym – mógłbym w sumie nękać tym Cynthię, ale ta zdawała się zakorzenić w Mungu na dobre i szczerze wątpiłem, czy kiedykolwiek jeszcze wyścibi nosa zza szpitalnych sal, zrzucając z siebie uniform, by dać porwać się ciepłej atmosferze, zupełnie jak za szkolnych lat. Ściany w Mungu miały wyjątkowo nieprzystępnie zimną barwę, o tej porze roku musiało być tam wręcz złowieszczo – o czym pewnie będę miał jeszcze okazję przekonać się na własnej skórze. Tymczasem w progu mieszkania Gwendolyn pojawiłem się bez zbędnego bagażu w postaci brzdękających fiolek, za to z garścią szalonych pomysłów. Przywykłem do tego, że za swoje usługi już dawno przestała brać ode mnie pieniądze. Stracić klienta, ale zyskać przyjaciela – chyba nie najgorsza transakcja, zważywszy na to, jakie mieliśmy czasy... choć swojej przyjaźni nie rozdzielałem na prawo i lewo. Bywałem ostrożny z tym słowem, zawsze mógł znaleźć się ktoś, kto wykorzystałby moje słabości. I bynajmniej nie chodziło tu o osoby bliskie memu sercu.
Gwen z pewnością do nich należała, choć nie zawsze tak było. Pamiętam jak dziś – siedem lat temu ledwie skończyła szkołę, miała mleko pod nosem, a panoszyła się bardziej, niż niejedna rozpieszczona arystokratka. Mój skromny portfel nie mógł wówczas pozwolić sobie na lepszego nauczyciela, ale może dobrze się stało. Hasło wychodzę, mam dość padało wówczas z moich ust w rekordowych odstępach, z drugiej strony kto by teraz wnosił radość w życie tej ponurej pannicy? Chyba tylko jeszcze we mnie tliła się jakaś iskierka ducha samarytanina. Z uporem małego dziecka ignorowałem wszystkie znaki, które zwiastowały najgorsze. Wyłączałem mózg na wszelkie negatywne bodźce. Ot, i nie ma. Śmiejmy się! Póki jeszcze mamy zęby.
Póki jeszcze możemy.
Ostatnie miesiące należały do pracowitych – zaglądałem do Doków jedynie w biegu, na dodatek były to wizyty interesowne, całkowicie niezwiązane z przyjemnościami towarzyskimi. Kiedy wreszcie nadarzył się wolny wieczór przyszedł mój czas zapłaty. Bo skoro o galeonach nie było mowy, spłacałem swój dług w jazzowych klubach, na prywatkach, czy w niezbyt ekskluzywnych lokalach, gdzie można było tańczyć swinga. Wpierw jednak należało wyciągnąć Gwen z Doków. Było to jedno z tych miejsc, do których lubiłem wracać. Może dlatego, że tutaj nikt nie nazywał mnie Lycusem?
- Przyniosłem trochę Słońca w ten ponury wieczór – szczerzyłem się już na progu, choć z brody i płaszcza woda ciekła mi ciurkiem. Londyn. - Widziałaś już, jak pięknie napisali o mojej rodzinie w najnowszym wydaniu Walczącego Maga? Nie sądziłem, ze kiedykolwiek to przyznam, ale wyjątkowo dumnie czuję się dzisiaj jej częścią!
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Zaczęło się od starej pani Bounty.
Ta pewnego dnia przytargała do gabineciku uroczy gramofon. Całkiem nowoczesny, pomalowany na miętowo. I zepsuty. Ludzie często przynoszą ci zepsute sprzęty i sama już nie wiesz, czy prócz działalności dobra publicznego (w zakresie wątpliwego zdrowia mieszkańców East Endu) nie prowadzisz też składowiska złomu. Zawsze mówią, że to w ramach wynagrodzenia, bo niezręcznie tak nie odwdzięczyć się w żaden sposób, ale coraz częściej podejrzewasz, że po prostu przynoszą ci to, co im zbędne, a szkoda im wyrzucić na śmietnik.
Zazwyczaj więc kładziesz podobny prezent na widoku w poczekalni i leży tak przez kilka dni, bo a nuż-widelec czyjeś śmieci to skarb dla innego. I czasem biorą. Dorośli by naprawić i korzystać, dzieci by się pobawić. Jeśli po kilku dniach sprzęt nie znika, to dyskretnie wyrzucasz go w zupełnie innej dzielnicy. I tak, wyglądasz bardzo głupio wioząc przywiązane do roweru rupiecie, ale głupio ci wyrzucać sprzętu na widoku. Jeszcze by ktoś zauważył i rozniosłoby się po dzielnicy, że jesteś niewdzięczna. A tutaj ludzie są pamiętliwy.
Z gramofonem było inaczej – ten naprawdę ci się spodobał. I poszczęściło ci się niezmiennie, bo w tym samym czasie w którym stara pani Bounty przytargała swój prezent, w poczekalni siedział pan Black (w ogóle nie związany z TYMI Blackami, ale za każdym razem śmiejesz się pod nosem na ten zabawny zbieg okoliczności), który zakrzyknął, że on ten piękny sprzęt szybciutko naprawi. Dla tak pięknej panienki. Aż ciężko było mu usiedzieć w gabinecie, tak rwał się do pracy – i rzeczywiście! Dwa dni później przyniósł zreperowany gramofon a ty mogłaś pozbyć się tego starego. Tak wiekowego, że pamiętał czasy babci Flume, którą ty znasz tylko z opowieści.
Miętowy gramofon, chociaż zupełnie nie pasujący do wystroju (ha, jakiego wystroju?) mieszkania, umilał ci więc każdą wolną chwilą – rock’n’roll jeszcze nigdy nie brzmiał tak wyraźnie!
Dzisiaj okazał się szczególnie potrzebny. Przemokłaś, poród do którego jechałaś przez pół miasta okazał się jedynie fałszywym alarmem, po powrocie do domu marzyłaś tylko o ciepłej kąpieli. Leżałaś w wannie dopóki woda całkowicie nie ostygła i już w nieco lepszym nastroju, poszłaś do kuchni po parzyć herbatę. Podrygując przy tym w rytm najnowszego kawałka w swojej kolekcji.
I akurat taką podrygującą, z jeszcze mokrymi włosami i kubkiem herbaty w ręku zastał cię Fredek. I nie ma co się oszukiwać, Frederick brzmi znacznie lepiej niż… Lycus. Co to za imię w ogóle?
Arystokracja!
- O, już jesteśmy tak blisko, że nazywasz się moim słoneczkiem? – pytasz nieco zadziornie, po czym wybuchasz śmiechem. Może i jest już twoim słoneczkiem, czemu nie. Czasami doprowadza cię do białej gorączki, to niezaprzeczalny fakt – Szlamom nie sprzedają takich pisemek. Co napisali? – pytasz, szczerze zainteresowana, bo nie ma przecież nic lepszego niż rodzinne ploteczki!
Ta pewnego dnia przytargała do gabineciku uroczy gramofon. Całkiem nowoczesny, pomalowany na miętowo. I zepsuty. Ludzie często przynoszą ci zepsute sprzęty i sama już nie wiesz, czy prócz działalności dobra publicznego (w zakresie wątpliwego zdrowia mieszkańców East Endu) nie prowadzisz też składowiska złomu. Zawsze mówią, że to w ramach wynagrodzenia, bo niezręcznie tak nie odwdzięczyć się w żaden sposób, ale coraz częściej podejrzewasz, że po prostu przynoszą ci to, co im zbędne, a szkoda im wyrzucić na śmietnik.
Zazwyczaj więc kładziesz podobny prezent na widoku w poczekalni i leży tak przez kilka dni, bo a nuż-widelec czyjeś śmieci to skarb dla innego. I czasem biorą. Dorośli by naprawić i korzystać, dzieci by się pobawić. Jeśli po kilku dniach sprzęt nie znika, to dyskretnie wyrzucasz go w zupełnie innej dzielnicy. I tak, wyglądasz bardzo głupio wioząc przywiązane do roweru rupiecie, ale głupio ci wyrzucać sprzętu na widoku. Jeszcze by ktoś zauważył i rozniosłoby się po dzielnicy, że jesteś niewdzięczna. A tutaj ludzie są pamiętliwy.
Z gramofonem było inaczej – ten naprawdę ci się spodobał. I poszczęściło ci się niezmiennie, bo w tym samym czasie w którym stara pani Bounty przytargała swój prezent, w poczekalni siedział pan Black (w ogóle nie związany z TYMI Blackami, ale za każdym razem śmiejesz się pod nosem na ten zabawny zbieg okoliczności), który zakrzyknął, że on ten piękny sprzęt szybciutko naprawi. Dla tak pięknej panienki. Aż ciężko było mu usiedzieć w gabinecie, tak rwał się do pracy – i rzeczywiście! Dwa dni później przyniósł zreperowany gramofon a ty mogłaś pozbyć się tego starego. Tak wiekowego, że pamiętał czasy babci Flume, którą ty znasz tylko z opowieści.
Miętowy gramofon, chociaż zupełnie nie pasujący do wystroju (ha, jakiego wystroju?) mieszkania, umilał ci więc każdą wolną chwilą – rock’n’roll jeszcze nigdy nie brzmiał tak wyraźnie!
Dzisiaj okazał się szczególnie potrzebny. Przemokłaś, poród do którego jechałaś przez pół miasta okazał się jedynie fałszywym alarmem, po powrocie do domu marzyłaś tylko o ciepłej kąpieli. Leżałaś w wannie dopóki woda całkowicie nie ostygła i już w nieco lepszym nastroju, poszłaś do kuchni po parzyć herbatę. Podrygując przy tym w rytm najnowszego kawałka w swojej kolekcji.
I akurat taką podrygującą, z jeszcze mokrymi włosami i kubkiem herbaty w ręku zastał cię Fredek. I nie ma co się oszukiwać, Frederick brzmi znacznie lepiej niż… Lycus. Co to za imię w ogóle?
Arystokracja!
- O, już jesteśmy tak blisko, że nazywasz się moim słoneczkiem? – pytasz nieco zadziornie, po czym wybuchasz śmiechem. Może i jest już twoim słoneczkiem, czemu nie. Czasami doprowadza cię do białej gorączki, to niezaprzeczalny fakt – Szlamom nie sprzedają takich pisemek. Co napisali? – pytasz, szczerze zainteresowana, bo nie ma przecież nic lepszego niż rodzinne ploteczki!
Gość
Gość
Mieszkanie. Dom. Pierwszy raz od wielu lat czułem, że osiadłem gdzieś na dłużej. Czy był to słuszny wybór? Tego jeszcze nie mogłem wiedzieć. Od trzynastu lat gnałem przed siebie, nie dając sobie chwili na wytchnienie. Gnałem, bo wydawało mi się, że mam przed czym uciekać. Że gonią mnie wilki. Ich wycie mroziło mi krew w żyłach i paraliżowało kończyny. Cóż za majestatyczne i przerażające stworzenia. A jednak tu, w miejskim zgiełku Londynu, wycie zdawało się być wystarczająco odległe, by uspokoić oddech. Zatrzymać się. Wsłuchać w szum miasta. Albo w dobrego rock'n'rolla, który płynął z miętowego gramofonu. I pomyśleć, że to wszystko było wymysłem mugoli. Czasami ciekawiło mnie, jak wyglądały Sabaty czy inne arystokratyczne spędy. Przecież ci wszyscy goście musieli umierać z nudów, wysłuchując jakiś pompatycznych melodii. Zdecydowanie powinienem kiedyś ruszyć szturmem na taki bal z kilkoma swoimi płytami. Może mógłbym spróbować na wernisażu u cioci Laidan? Pojawić się przyodziany w twarz Perseusa, chociażby. Albo Abiego. Albo lepiej kogoś przypadkowego, bo strzeliłbym sobie w kolano takim wyborem. Tylko przydałaby się jeszcze jakaś zacna towarzyszka dla lepszego efektu. Może Tegan? Albo Selina? Abstrakcja tego pomysłu była wprost proporcjonalna do szaleństwa Lovegood. Jaka szkoda, że nie rozmawialiśmy ze sobą od dawna. Skazałem ją na cierpienia w głodzie adrenalinowym. A przynajmniej tak lubiłem myśleć - odrobina samozachwytu jeszcze nikogo nie zabiła. W końcu byłem Fantastyczym Panem Lisem, naprawdę nie wiem, jak niektórzy ludzie funkcjonowali w tym świecie bez mojego towarzystwa!
- Masz coś przeciwko? - Pytam z typowo nonszalanckim uśmiechem, choć wcale nie przyszło mi do głowy, by tak zinterpretować własne słowa. Kobiety! - Zamiast Słońca mogłem przynieść płyty. - Dopiero po chwili dociera do mnie, że nie zabrzmiało to zbyt dobrze... - Na takim sprzęcie z pewnością grałyby o wiele lepiej! - Dodaję prędko, powoli pozbywając się płaszcza, by na koniec osuszyć go jednym zaklęciem. - Wybacz, że nie powtóruję ci w paradowaniu z mokrą głową, ale staram się czerpać radość z machania różdżką, puki Ministerstwo jeszcze nie zakazało praktyk magicznych w domu, choć akurat dekret jeszcze mnie nie objął. Z resztą tobie mokre włosy pasują o wiele lepiej, niż mnie – wyglądałem jakoś niepokojąco starzej i poważniej bez zmierzwionej czupryny. - Czyżbyś już miała plany na dzisiejszy wieczór? - Upewniłem się, w końcu nie była to zapowiedziana wizyta.
Podszedłem do nowego urządzenia, by przyjrzeć mu się z bliska, od czasu do czasu zerkając na krzątającą się Gwenny, by w końcu oprzeć się o blat kuchenny tuż obok niej i zdać pełną relację z ciepłego jeszcze numeru Walczącego Maga.
- Jest czego żałować. - Mówię z niemal śmiertelną powagą. - Malfoyowie podobno tracą fason z racji zadawania się z mugolakami, arystokracja jest rozżalona rozbisurmanionym młodym pokoleniem. Katastrofa. Podobno rozważają, czy z tej racji nie przenieść tego ich bardzo-ważnego spędu gdzieś poza Wilton. Chciałbym zobaczyć minę mojego ojca na widok tego artykułu. Istnieje oczywiście druga strona medalu. Nie chciałbym, aby ci, którzy są bliscy memu sercu, stracili swoją pozycję i podążyli moimi śladami. Taki werdykt mógłby zakończyć się jakimś polowaniem na lisy, a już zwłaszcza na jednego. A znam takich, co w polowaniach znajdują najlepszą rozrywkę. Póki co jednak wolę spekulować nad tym, czy dasz mi się porwać dziś do klubu, czy może poszwendamy się po dokach.
Jak miło czasem mieć wolne od pracy.
- Masz coś przeciwko? - Pytam z typowo nonszalanckim uśmiechem, choć wcale nie przyszło mi do głowy, by tak zinterpretować własne słowa. Kobiety! - Zamiast Słońca mogłem przynieść płyty. - Dopiero po chwili dociera do mnie, że nie zabrzmiało to zbyt dobrze... - Na takim sprzęcie z pewnością grałyby o wiele lepiej! - Dodaję prędko, powoli pozbywając się płaszcza, by na koniec osuszyć go jednym zaklęciem. - Wybacz, że nie powtóruję ci w paradowaniu z mokrą głową, ale staram się czerpać radość z machania różdżką, puki Ministerstwo jeszcze nie zakazało praktyk magicznych w domu, choć akurat dekret jeszcze mnie nie objął. Z resztą tobie mokre włosy pasują o wiele lepiej, niż mnie – wyglądałem jakoś niepokojąco starzej i poważniej bez zmierzwionej czupryny. - Czyżbyś już miała plany na dzisiejszy wieczór? - Upewniłem się, w końcu nie była to zapowiedziana wizyta.
Podszedłem do nowego urządzenia, by przyjrzeć mu się z bliska, od czasu do czasu zerkając na krzątającą się Gwenny, by w końcu oprzeć się o blat kuchenny tuż obok niej i zdać pełną relację z ciepłego jeszcze numeru Walczącego Maga.
- Jest czego żałować. - Mówię z niemal śmiertelną powagą. - Malfoyowie podobno tracą fason z racji zadawania się z mugolakami, arystokracja jest rozżalona rozbisurmanionym młodym pokoleniem. Katastrofa. Podobno rozważają, czy z tej racji nie przenieść tego ich bardzo-ważnego spędu gdzieś poza Wilton. Chciałbym zobaczyć minę mojego ojca na widok tego artykułu. Istnieje oczywiście druga strona medalu. Nie chciałbym, aby ci, którzy są bliscy memu sercu, stracili swoją pozycję i podążyli moimi śladami. Taki werdykt mógłby zakończyć się jakimś polowaniem na lisy, a już zwłaszcza na jednego. A znam takich, co w polowaniach znajdują najlepszą rozrywkę. Póki co jednak wolę spekulować nad tym, czy dasz mi się porwać dziś do klubu, czy może poszwendamy się po dokach.
Jak miło czasem mieć wolne od pracy.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Ciasne ale własne, tak mawiają.
I zgadzasz się z tym całkowicie. Te cztery kąty nie są wyjątkowo piękne. Ścianom przydałoby się malowanie, a twój pokój najlepiej pokazuje, że nie robisz tego najlepiej. Jedyną ozdobą są kaktusy, może i chciałabyś mieć inne roślinki, ale nie masz do nich specjalnej ręki. Albo czasu. Kaktusy nie mają jednak problemu z przeżyciem w tak ciężkich warunkach, podlewanie ich raz na miesiąc wystarczy w zupełności. Brakuje tu też obrazów na ścianach, bo zawsze zapominasz je powiesić, nie mówiąc już o kupieniu. Poza tym jest tyle lepszych sposobów na wydanie pieniędzy – gdybyś jeszcze miała ich na tyle, by wydawać je na takie szaleństwa jak sztuka, nawet uliczna. Od czasu do czasu winyle, to największa rozpusta na jaką cię stać. Dosłownie i w przenośni.
Fredek rzeczywiście jest fantastycznym panem lisem, przypomina ci czasem szaloną siłę natury. Wpada i wypada, przewracając wszystko do góry nogami, przewracając ciebie do góry nogami (szczególnie podczas tańca, kto by pomyślał, że dziesięć lat po skończeniu wojny ludzie będą wywijać w tak energiczny sposób. Z drugiej strony, po co rozpamiętywać się w żałobie, tyle czasu, wszystkie rany już dawno powinny się zagoić). Zaskakująco, nie masz nic przeciwko. Oczywiście, nigdy nie powiesz tego głośno, ale jesteś bardzo wdzięczna za jego niefrasobliwe, wesołe towarzystwo. Dobrze pamiętasz dzień, kiedy po raz pierwszy poszliście razem do jazz clubu. Byłaś wtedy jeszcze na stażu, młoda dziewczyna pełna pasji, naiwności i złości – a tamten dzień był okropny. Z perspektywy czasu wiesz, że decydujący, ale wtedy miałaś przed oczami tylko i wyłącznie pacjenta umierającego na zniszczonym materacu. I za nic w świecie nie miałaś ochoty na udzielanie korepetycji z eliksirów jakiemuś rozpieszczonemu arystokracie. Kiedy myślałaś, że znowu skończy się trzaśnięciem drzwi, Edek zaproponował tańce. Poszłaś – chociaż sama nie wiedziałaś czemu. Dobrze ci to zrobiło, dużo śmiechu, ruch i wywracanie do góry nogami, wróciłaś do domu nad ranem i doskonale wiedziałaś co zrobić. Kilka miesięcy później rzuciłaś swój staż i otworzyłaś swój własny gabinet. Niezależnie od tego jak wiele ludzi zmarło od tamtego czasu, jak bardzo obdarło cię to z naiwności, nie żałujesz tej decyzji. Być może dlatego, że nie ma już w tobie złości. Uspokoiłaś się.
To pewnie zasługa tych godzin spędzonych na rowerze. Przemierzanie od Doków do Nokturnu każdego dnia daje w kość, nie masz już siły na zbędne nerwy.
- Czy przejąłbyś się gdybym miała? – pytasz, marszcząc lekko brwi – A mogłeś, z takim sprzętem mogę urządzać potańcówki dla całego sąsiedztwa – potańcówki? Sąsiedztwo? W Londynie nikt nie słyszał podobnych słów od 1928. Jak nie dawniej – Moja fryzura sugeruje, że plany na dzisiejszy wieczór to picie herbaty i słuchanie muzyki, ale czuję, że będę musiała zmienić lokal. I wysuszyć włosy – opierasz się o kuchenną szafkę i w zaczepnym geście lekko uderzasz biodrami o jego, by po tym unieść w górę kubek – Chcesz trochę? Earl Grey! – nie ma lepszego zapachu niż aromat dobrego earl greya. To luksus, którym rozpieszczasz się na co dzień.
Czy może być coś bardziej brytyjskiego?!
- Może uda mi się ukraść jakiś w pracy – masz na swojej liście płac wystarczająco dużo poważanych nazwisk by utrzymać klinikę – To jest takich więcej niż ty? Może to pewien rodzaj choroby genetycznej? Jeszcze niezdiagnozowanej. Mugoloseksualizm! Jestem pewna, że da się wyleczyć odpowiednią ilością elektrowstrząsów – chyba nie ma lepszej rozrywki niż droczenie się z wysoko urodzonymi. Nawet jeśli jedyny arystokrata z jakim masz kontakt jest już od dawna wydziedziczony, a jego familia najchętniej powiesiłaby jego głowę nad kominkiem.
Och. No przecież. Garrett. Czasem zapominasz, że i on ma szlachetną krew. Gdyby wszyscy arystokraci byli jak Weasley’e świat byłby znacznie lepszym miejscem.
- Jeszcze się okaże, że jesteś odpowiedzialny za upadek całego rodu. Setki lat tradycji zakończone lisim wybrykiem, to dopiero będzie historia opowiadana przez przyszłe pokolenia – śmiejesz się, ale twoja dłoń ściska tę Frederickową. Jest coś poruszającego w tym, jak pomimo odrzucenia przez większość swojej rodziny, wciąż troszczy się o najbliższych. Zaczęłaś zauważać to dopiero później, te wszystkie wrażliwsze cechy niesfornego chłopaka, chowane gdzieś między szelmowskim uśmieszkiem a niewyparzonym językiem – Szwędanie się po dokach ciemnym, listopadowym wieczorem, cóż za propozycja! Ten dreszczyk emocji, może nawet nas okradną? – można by myśleć, że bliskie towarzystwo wody czyni to miejsce romantycznym, jest jednak zupełnie inaczej – Klub brzmi kusząco – przyznajesz jednak, dość niechętnie, po dłuższej chwili. Musiałaś w końcu dopić swoją herbatkę!
I potrzymać przez chwilę aż nazbyt pewnego siebie lisa w niepewności!
I zgadzasz się z tym całkowicie. Te cztery kąty nie są wyjątkowo piękne. Ścianom przydałoby się malowanie, a twój pokój najlepiej pokazuje, że nie robisz tego najlepiej. Jedyną ozdobą są kaktusy, może i chciałabyś mieć inne roślinki, ale nie masz do nich specjalnej ręki. Albo czasu. Kaktusy nie mają jednak problemu z przeżyciem w tak ciężkich warunkach, podlewanie ich raz na miesiąc wystarczy w zupełności. Brakuje tu też obrazów na ścianach, bo zawsze zapominasz je powiesić, nie mówiąc już o kupieniu. Poza tym jest tyle lepszych sposobów na wydanie pieniędzy – gdybyś jeszcze miała ich na tyle, by wydawać je na takie szaleństwa jak sztuka, nawet uliczna. Od czasu do czasu winyle, to największa rozpusta na jaką cię stać. Dosłownie i w przenośni.
Fredek rzeczywiście jest fantastycznym panem lisem, przypomina ci czasem szaloną siłę natury. Wpada i wypada, przewracając wszystko do góry nogami, przewracając ciebie do góry nogami (szczególnie podczas tańca, kto by pomyślał, że dziesięć lat po skończeniu wojny ludzie będą wywijać w tak energiczny sposób. Z drugiej strony, po co rozpamiętywać się w żałobie, tyle czasu, wszystkie rany już dawno powinny się zagoić). Zaskakująco, nie masz nic przeciwko. Oczywiście, nigdy nie powiesz tego głośno, ale jesteś bardzo wdzięczna za jego niefrasobliwe, wesołe towarzystwo. Dobrze pamiętasz dzień, kiedy po raz pierwszy poszliście razem do jazz clubu. Byłaś wtedy jeszcze na stażu, młoda dziewczyna pełna pasji, naiwności i złości – a tamten dzień był okropny. Z perspektywy czasu wiesz, że decydujący, ale wtedy miałaś przed oczami tylko i wyłącznie pacjenta umierającego na zniszczonym materacu. I za nic w świecie nie miałaś ochoty na udzielanie korepetycji z eliksirów jakiemuś rozpieszczonemu arystokracie. Kiedy myślałaś, że znowu skończy się trzaśnięciem drzwi, Edek zaproponował tańce. Poszłaś – chociaż sama nie wiedziałaś czemu. Dobrze ci to zrobiło, dużo śmiechu, ruch i wywracanie do góry nogami, wróciłaś do domu nad ranem i doskonale wiedziałaś co zrobić. Kilka miesięcy później rzuciłaś swój staż i otworzyłaś swój własny gabinet. Niezależnie od tego jak wiele ludzi zmarło od tamtego czasu, jak bardzo obdarło cię to z naiwności, nie żałujesz tej decyzji. Być może dlatego, że nie ma już w tobie złości. Uspokoiłaś się.
To pewnie zasługa tych godzin spędzonych na rowerze. Przemierzanie od Doków do Nokturnu każdego dnia daje w kość, nie masz już siły na zbędne nerwy.
- Czy przejąłbyś się gdybym miała? – pytasz, marszcząc lekko brwi – A mogłeś, z takim sprzętem mogę urządzać potańcówki dla całego sąsiedztwa – potańcówki? Sąsiedztwo? W Londynie nikt nie słyszał podobnych słów od 1928. Jak nie dawniej – Moja fryzura sugeruje, że plany na dzisiejszy wieczór to picie herbaty i słuchanie muzyki, ale czuję, że będę musiała zmienić lokal. I wysuszyć włosy – opierasz się o kuchenną szafkę i w zaczepnym geście lekko uderzasz biodrami o jego, by po tym unieść w górę kubek – Chcesz trochę? Earl Grey! – nie ma lepszego zapachu niż aromat dobrego earl greya. To luksus, którym rozpieszczasz się na co dzień.
Czy może być coś bardziej brytyjskiego?!
- Może uda mi się ukraść jakiś w pracy – masz na swojej liście płac wystarczająco dużo poważanych nazwisk by utrzymać klinikę – To jest takich więcej niż ty? Może to pewien rodzaj choroby genetycznej? Jeszcze niezdiagnozowanej. Mugoloseksualizm! Jestem pewna, że da się wyleczyć odpowiednią ilością elektrowstrząsów – chyba nie ma lepszej rozrywki niż droczenie się z wysoko urodzonymi. Nawet jeśli jedyny arystokrata z jakim masz kontakt jest już od dawna wydziedziczony, a jego familia najchętniej powiesiłaby jego głowę nad kominkiem.
Och. No przecież. Garrett. Czasem zapominasz, że i on ma szlachetną krew. Gdyby wszyscy arystokraci byli jak Weasley’e świat byłby znacznie lepszym miejscem.
- Jeszcze się okaże, że jesteś odpowiedzialny za upadek całego rodu. Setki lat tradycji zakończone lisim wybrykiem, to dopiero będzie historia opowiadana przez przyszłe pokolenia – śmiejesz się, ale twoja dłoń ściska tę Frederickową. Jest coś poruszającego w tym, jak pomimo odrzucenia przez większość swojej rodziny, wciąż troszczy się o najbliższych. Zaczęłaś zauważać to dopiero później, te wszystkie wrażliwsze cechy niesfornego chłopaka, chowane gdzieś między szelmowskim uśmieszkiem a niewyparzonym językiem – Szwędanie się po dokach ciemnym, listopadowym wieczorem, cóż za propozycja! Ten dreszczyk emocji, może nawet nas okradną? – można by myśleć, że bliskie towarzystwo wody czyni to miejsce romantycznym, jest jednak zupełnie inaczej – Klub brzmi kusząco – przyznajesz jednak, dość niechętnie, po dłuższej chwili. Musiałaś w końcu dopić swoją herbatkę!
I potrzymać przez chwilę aż nazbyt pewnego siebie lisa w niepewności!
Gość
Gość
Gdyby tylko Gwen napomknęła coś o malowaniu, z pewnością byłbym pierwszym, który porwałby się do pomocy. Przynajmniej na tyle mogłem się zdać – my, mężczyźni, posiadamy niepohamowaną potrzebę bycia potrzebnymi. A już zwłaszcza kobietom! A to przecież Gwenny nieustannie mi pomagała. Nie godziło to jakoś szczególnie w moją męską dumę, ale za każdym razem czułem, że mój dług wdzięczności się powiększa. Nawet, jeśli Flume uważała, że nic nie byłem jej winien. Może to arystokratyczne wychowanie, a może podróżowanie po Tybecie nauczyło mnie, że nie ma nic za darmo. Że karma wraca.
Szkoda tylko, że w moim napiętym terminarzu zapewne najbliższa wolna data przypadała na za miesiąc. A to wszystko dlatego, że poza ściganiem czarnoksiężników, jak na arystokratę przystało, parałem się działalnością charytatywną. Jak na przykład wpadanie do najbiedniejszych dzielnic z garścią uśmiechu. I tak na okrągło. W biurze, na ulicy, w szpitalu, w sklepie, nawet na tym zakichanym Nokturnie. Przeczuwam, że gdyby nie moja wspaniałomyślność, większość świata magicznego już dawno przemieniłaby się w ponuraki. A wtedy wszyscy padlibyśmy jak muchy, bo nikt by się nie uchował przed omenem śmierci. I koniec, pozamiatane. Populacja czarodziejów w Wielkiej Brytanii zamieniona w okrągłe zero. Nie musicie mi dziękować, doprawdy.
- Mam wystarczająco wiele trosk w życiu, więc starałbym się nie. Każda kolejna troska dodaje mi zmarszczek, nawet bycie metamorfomagiem tu nic nie wskóra, choć może faktycznie wyglądam młodziej, niż moi rówieśnicy. - Egzaltowanie zarzuciłem włosy do tyłu. Choć może moje umiejętności nie miały tu nic do rzeczy, moje oblicze emanowało szlachetnymi genami Malfoyów, jakkolwiek nie starałem się tego ukryć pod przeciętnym ubiorem i lekkim, niemal tanecznym krokiem. - Zaiste, nie zwykłem brać kąpieli wieczorami, chyba, że kroiło się jakieś wyjście. Ale twój tok rozumowania bardzo mi się podoba! - Przytaknąłem jej energicznie. - Earl Greya nie odmówię nigdy.
Podobnie jak piwa. I paru innych rzeczy.
Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, Weasleyowie stanowili dla mnie coś w rodzaju fobii. Pamiętam, jak bardzo się bałem, że wyląduję z nimi w Gryffindorze. Dziś wiem, że nie było czego.
- Daj Merlinie! Każdego przyjąłbym z otwartymi ramionami. Ilu jest takich jak ja – nie wiem. Przeczuwam, że więcej, niż mógłbym przypuszczać, ale większość tego nie okazuje, z uwagi na obawę przed podzieleniem mojego losu. Tylko spójrz na mnie, tak okropnie żyje się bez rodziny, bez tych wszystkich przywilejów, bez bogactwa! - No, z tą rodziną może przesadziłem. Niektórych nie było mi żal, ale... cóż, nadal nie mogę się pogodzić z tym, że nie mogłem być wujkiem dla Lucjusza i Christiana, chociażby. A była to zaledwie kropla w morzu. - Jeśli okazałoby się to chorobą, wolałbym, aby wybuchła epidemia. Najlepiej w tej chwili. I absolutnie zakazuję ci podejmowania prób wyleczenia mnie! Chcę być chory. Choroby dodają tragizmu bohaterom.
Czy faktycznie umyśliło mi się, aby nim zostać?
- Ciekawe, czy dzięki temu uplasowałbym się na kartach z Czekoladowych Żab. - Odparłem dość wymijająco. Rozprawki na tematy rodzinne należały do wyjątkowo drażliwych, mąciły mi myśli i sprawiały, że uśmiech stawał się mniej naturalny. Dotyk dłoni Gwenny co prawda dodawał otuchy, ale nie był w stanie niczego zmienić, choć czasy były takie, że każdego trawiły od środka jakieś czarne upiory. Ja swoje starałem się wymazywać z pamięci – z marnym skutkiem. Przebywanie pośród ludzi okazywało się najskuteczniejszym panaceum. - Wybacz mi zuchwałość, czasem zapominam się, że nie jesteś kumplem z podwórka. – A już puszczałem wodze fantazji! - Zawsze możemy zawitać na Nokturn. To jeszcze przyjemniejsze miejsce!
Niech się tak nie zgrywa. Nawet takie wojujące panny jak Gwenny – a może zwłaszcza one – potrzebowały, by ktoś wyciągał je w miejsca wypełnione głośną muzyką i beztroską. Wyglądało na to, że bywałem uzdrowicielem – na swój sposób.
Szkoda tylko, że w moim napiętym terminarzu zapewne najbliższa wolna data przypadała na za miesiąc. A to wszystko dlatego, że poza ściganiem czarnoksiężników, jak na arystokratę przystało, parałem się działalnością charytatywną. Jak na przykład wpadanie do najbiedniejszych dzielnic z garścią uśmiechu. I tak na okrągło. W biurze, na ulicy, w szpitalu, w sklepie, nawet na tym zakichanym Nokturnie. Przeczuwam, że gdyby nie moja wspaniałomyślność, większość świata magicznego już dawno przemieniłaby się w ponuraki. A wtedy wszyscy padlibyśmy jak muchy, bo nikt by się nie uchował przed omenem śmierci. I koniec, pozamiatane. Populacja czarodziejów w Wielkiej Brytanii zamieniona w okrągłe zero. Nie musicie mi dziękować, doprawdy.
- Mam wystarczająco wiele trosk w życiu, więc starałbym się nie. Każda kolejna troska dodaje mi zmarszczek, nawet bycie metamorfomagiem tu nic nie wskóra, choć może faktycznie wyglądam młodziej, niż moi rówieśnicy. - Egzaltowanie zarzuciłem włosy do tyłu. Choć może moje umiejętności nie miały tu nic do rzeczy, moje oblicze emanowało szlachetnymi genami Malfoyów, jakkolwiek nie starałem się tego ukryć pod przeciętnym ubiorem i lekkim, niemal tanecznym krokiem. - Zaiste, nie zwykłem brać kąpieli wieczorami, chyba, że kroiło się jakieś wyjście. Ale twój tok rozumowania bardzo mi się podoba! - Przytaknąłem jej energicznie. - Earl Greya nie odmówię nigdy.
Podobnie jak piwa. I paru innych rzeczy.
Kiedy byłem jeszcze dzieckiem, Weasleyowie stanowili dla mnie coś w rodzaju fobii. Pamiętam, jak bardzo się bałem, że wyląduję z nimi w Gryffindorze. Dziś wiem, że nie było czego.
- Daj Merlinie! Każdego przyjąłbym z otwartymi ramionami. Ilu jest takich jak ja – nie wiem. Przeczuwam, że więcej, niż mógłbym przypuszczać, ale większość tego nie okazuje, z uwagi na obawę przed podzieleniem mojego losu. Tylko spójrz na mnie, tak okropnie żyje się bez rodziny, bez tych wszystkich przywilejów, bez bogactwa! - No, z tą rodziną może przesadziłem. Niektórych nie było mi żal, ale... cóż, nadal nie mogę się pogodzić z tym, że nie mogłem być wujkiem dla Lucjusza i Christiana, chociażby. A była to zaledwie kropla w morzu. - Jeśli okazałoby się to chorobą, wolałbym, aby wybuchła epidemia. Najlepiej w tej chwili. I absolutnie zakazuję ci podejmowania prób wyleczenia mnie! Chcę być chory. Choroby dodają tragizmu bohaterom.
Czy faktycznie umyśliło mi się, aby nim zostać?
- Ciekawe, czy dzięki temu uplasowałbym się na kartach z Czekoladowych Żab. - Odparłem dość wymijająco. Rozprawki na tematy rodzinne należały do wyjątkowo drażliwych, mąciły mi myśli i sprawiały, że uśmiech stawał się mniej naturalny. Dotyk dłoni Gwenny co prawda dodawał otuchy, ale nie był w stanie niczego zmienić, choć czasy były takie, że każdego trawiły od środka jakieś czarne upiory. Ja swoje starałem się wymazywać z pamięci – z marnym skutkiem. Przebywanie pośród ludzi okazywało się najskuteczniejszym panaceum. - Wybacz mi zuchwałość, czasem zapominam się, że nie jesteś kumplem z podwórka. – A już puszczałem wodze fantazji! - Zawsze możemy zawitać na Nokturn. To jeszcze przyjemniejsze miejsce!
Niech się tak nie zgrywa. Nawet takie wojujące panny jak Gwenny – a może zwłaszcza one – potrzebowały, by ktoś wyciągał je w miejsca wypełnione głośną muzyką i beztroską. Wyglądało na to, że bywałem uzdrowicielem – na swój sposób.
Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
My, kobiety, posiadamy niepohamowaną potrzebę bycia potrzebnymi. Nie tylko mężczyznom.
Jeśli doda się do tego wychowanie - skazano mnie na los wiecznej samarytanki. Tej, która odda ostatnią parę butów tym, którzy potrzebują ich bardziej. A przynajmniej takimi się zdają.
Powszechnie zwie się to frajerstwem.
Może gdybym rzeczywiście robiła przy tym listę. Dobrych i złych uczynków - zapisywała na kartce każdą serdeczność i każdą pomyłkę. Ciekawe co by przeważyło szalę.
Powiesz pewnie - w przypadku Flume? Plusy. Popatrz na nią. Cały dzień na zielonym rowerze, nigdy nie żąda niczego w zamian.
Ja obstawiłabym minusy.
Bo czy i są uczynki w pełni bezinteresowne? Spójrzmy tutaj, teraz - kilka godzin korepetycji z eliksirów i już mam towarzysza zimnych wieczorów. Partnera do tańca i herbaty, kompana do rozmowy. Za każdą taką, rzekomo bezinteresowną, przysługą kryje się lepsze samopoczucie. Powolnie odbudowywane poczucie własnej wartości, przekonanie, że jestem czymś więcej niż tylko narkomanem po odwyku. Jestem czymś więcej.
Nie myślę o tym dzisiaj, nie teraz.
Teraz ogrzewa mnie uśmiech wart więcej niż tysiące uśmiechów - bo przecież lisi, powinnam być wdzięczna, że i dla mnie znalazł czas. Co jeśli gdzieś po drugiej stronie miasta jakaś dzierlatka potrzebuje go bardziej niż ja? Nie chcę się tobą dzielić, nie tego wieczora.
Obiecujesz mi przecież tańce.
Lubię tańczyć. Na samym początku naszej znajomości nie chciałam się przyznać, zawsze marszcząc nos. Ale lubię tańczyć.
Wirować w rytm rock&roll’a, kołysać spódnicą. Skakać, pić gruszkowego szampana i śmiać się do rozpuku, nie myśląc o tym, że jutro będzie boleć mnie głowa. Boli zawsze gdy wypiję za dużo bąbelków - a mimo to nie potrafię się nauczyć, że na pierwszym kieliszku należy się zatrzymać. Jest zbyt smaczny, zbyt dobry - a przecież w życiu nie ma zbyt wielu rzeczy dobrych. Szkoda się ograniczać.
- Wiesz co mówią o zmarszczkach, są oznaką mądrości. Młody wygląd wcale nie działa na twoją korzyść, ja osobiście wole mężczyzn doświadczonych - droczę się z tobą. Dobrze nam to wychodzi, nie sądzisz? Nie musimy być wcale na serio, nie musimy na poważnie. Nie dosłownie. Dużo mogę wyczytać z szelmowskiego uśmiechu, rozpoznać emocje kryjące się w lisich oczach. Ty i pewnie ze mnie wyczytujesz cały smutek. Ten bagaż emocjonalny dźwigany gdzieś na plecach. Kilka paskudnych wspomnień, duża porcja wstydu. I nie różnimy się w tym niczym od innych ludzi, chociaż ten własny wstyd zawsze wydaje się być najgorszym.
Staram się o tym pamiętać, nie zawsze i się udaje.
- Ale nie wiem czy jakikolwiek rock&roll warty jest suszenia włosów, wiesz jak to niszczy końcówki? - kręcę teatralnie głową, podając ci herbatę - Ostrzegam od razu, sukienkę włożę tę co ostatnio - wiem, to straszny nietakt z mojej strony występować dwa razy z rzędu w tej samej kreacji. Na salonach by mnie wyśmiano, aż bym uciekła z płaczem - Zdajesz sobie radzić całkiem nienajgorzej z tymi tragediami - przyznaję - Ale nie wiem czy społeczeństwo gotowe jest na epidemię. Co by się stało z wszystkimi majątkami gdyby wszyscy wysoko urodzeni zaczęli się prowadzać z mugolami? A co z losem biednych arystokratek? - wiesz, nigdy nie spytałam, uciekłeś jakiejś przyrzeczonej pannie sprzed ołtarza? - Gdybyś miał swoją własną kartę, wykupiłabym wszystkie żeby tylko ją znaleźć. Pod warunkiem, że potem dostałabym autograf! - zawieszam na chwilę głos, wpatrując się w twoje lisie odbicie. Taki komplement z moich ust, to nie zdarza się często… - A potem sprzedała, pewnie dostałabym majątek na czarnym rynku! - … mam więc nadzieję, że cieszyłeś się momentem - Jestem oburzona - kumplem z podwórka powiadasz? Nawet nie wiesz jak ubodła mnie kobieca duma. Nie znasz dnia ani godziny, lisie drogi, zemsta będzie słodka - Jak możesz nie doceniać tych wszystkich zalet - łapię się pod boki, wyginając się na chwilę w pozę znaną mi z modowych pisemek. Nos wysoko w górę, noga do przodu, prawdziwa ze mnie modelka.
Przez sekund trzy - potem wybucham śmiechem.
Dobrze, że dzisiaj jesteś.
Jeśli doda się do tego wychowanie - skazano mnie na los wiecznej samarytanki. Tej, która odda ostatnią parę butów tym, którzy potrzebują ich bardziej. A przynajmniej takimi się zdają.
Powszechnie zwie się to frajerstwem.
Może gdybym rzeczywiście robiła przy tym listę. Dobrych i złych uczynków - zapisywała na kartce każdą serdeczność i każdą pomyłkę. Ciekawe co by przeważyło szalę.
Powiesz pewnie - w przypadku Flume? Plusy. Popatrz na nią. Cały dzień na zielonym rowerze, nigdy nie żąda niczego w zamian.
Ja obstawiłabym minusy.
Bo czy i są uczynki w pełni bezinteresowne? Spójrzmy tutaj, teraz - kilka godzin korepetycji z eliksirów i już mam towarzysza zimnych wieczorów. Partnera do tańca i herbaty, kompana do rozmowy. Za każdą taką, rzekomo bezinteresowną, przysługą kryje się lepsze samopoczucie. Powolnie odbudowywane poczucie własnej wartości, przekonanie, że jestem czymś więcej niż tylko narkomanem po odwyku. Jestem czymś więcej.
Nie myślę o tym dzisiaj, nie teraz.
Teraz ogrzewa mnie uśmiech wart więcej niż tysiące uśmiechów - bo przecież lisi, powinnam być wdzięczna, że i dla mnie znalazł czas. Co jeśli gdzieś po drugiej stronie miasta jakaś dzierlatka potrzebuje go bardziej niż ja? Nie chcę się tobą dzielić, nie tego wieczora.
Obiecujesz mi przecież tańce.
Lubię tańczyć. Na samym początku naszej znajomości nie chciałam się przyznać, zawsze marszcząc nos. Ale lubię tańczyć.
Wirować w rytm rock&roll’a, kołysać spódnicą. Skakać, pić gruszkowego szampana i śmiać się do rozpuku, nie myśląc o tym, że jutro będzie boleć mnie głowa. Boli zawsze gdy wypiję za dużo bąbelków - a mimo to nie potrafię się nauczyć, że na pierwszym kieliszku należy się zatrzymać. Jest zbyt smaczny, zbyt dobry - a przecież w życiu nie ma zbyt wielu rzeczy dobrych. Szkoda się ograniczać.
- Wiesz co mówią o zmarszczkach, są oznaką mądrości. Młody wygląd wcale nie działa na twoją korzyść, ja osobiście wole mężczyzn doświadczonych - droczę się z tobą. Dobrze nam to wychodzi, nie sądzisz? Nie musimy być wcale na serio, nie musimy na poważnie. Nie dosłownie. Dużo mogę wyczytać z szelmowskiego uśmiechu, rozpoznać emocje kryjące się w lisich oczach. Ty i pewnie ze mnie wyczytujesz cały smutek. Ten bagaż emocjonalny dźwigany gdzieś na plecach. Kilka paskudnych wspomnień, duża porcja wstydu. I nie różnimy się w tym niczym od innych ludzi, chociaż ten własny wstyd zawsze wydaje się być najgorszym.
Staram się o tym pamiętać, nie zawsze i się udaje.
- Ale nie wiem czy jakikolwiek rock&roll warty jest suszenia włosów, wiesz jak to niszczy końcówki? - kręcę teatralnie głową, podając ci herbatę - Ostrzegam od razu, sukienkę włożę tę co ostatnio - wiem, to straszny nietakt z mojej strony występować dwa razy z rzędu w tej samej kreacji. Na salonach by mnie wyśmiano, aż bym uciekła z płaczem - Zdajesz sobie radzić całkiem nienajgorzej z tymi tragediami - przyznaję - Ale nie wiem czy społeczeństwo gotowe jest na epidemię. Co by się stało z wszystkimi majątkami gdyby wszyscy wysoko urodzeni zaczęli się prowadzać z mugolami? A co z losem biednych arystokratek? - wiesz, nigdy nie spytałam, uciekłeś jakiejś przyrzeczonej pannie sprzed ołtarza? - Gdybyś miał swoją własną kartę, wykupiłabym wszystkie żeby tylko ją znaleźć. Pod warunkiem, że potem dostałabym autograf! - zawieszam na chwilę głos, wpatrując się w twoje lisie odbicie. Taki komplement z moich ust, to nie zdarza się często… - A potem sprzedała, pewnie dostałabym majątek na czarnym rynku! - … mam więc nadzieję, że cieszyłeś się momentem - Jestem oburzona - kumplem z podwórka powiadasz? Nawet nie wiesz jak ubodła mnie kobieca duma. Nie znasz dnia ani godziny, lisie drogi, zemsta będzie słodka - Jak możesz nie doceniać tych wszystkich zalet - łapię się pod boki, wyginając się na chwilę w pozę znaną mi z modowych pisemek. Nos wysoko w górę, noga do przodu, prawdziwa ze mnie modelka.
Przez sekund trzy - potem wybucham śmiechem.
Dobrze, że dzisiaj jesteś.
Gość
Gość
Kuchnia
Szybka odpowiedź