Wydarzenia


Ekipa forum
Eurydice Flint
AutorWiadomość
Eurydice Flint [odnośnik]17.02.16 13:48

Eurydice Iriz Flint

Data urodzenia: 20.06.1932r.
Nazwisko matki: Avery.
Miejsce zamieszkania: rodzinna posiadłość, pielęgnowana wśród drzew lasu Charnwood.
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogata
Zawód: zakasane rękawy koszuli nieustannie pachną perfumami.
Wzrost: 165 centymetrów wzrostu i 1 centymetr zmartwień, mierzony od czubka głowy wzwyż.
Waga: 47 kilogramów smutków, cięższych od ołowiu.
Kolor włosów: szczodrze obdarowany słońcem.
Kolor oczu: przesadnie intensywny, czekoladowy.
Znaki szczególne: nic, na co warto byłoby zwrócić uwagę; może oprócz nosa i jego okolic, obsypanych garścią piegów.


Perfumy składają się z mieszaniny różnorakich związków zapachowych; olejków zapachowych, środków wzmacniających i homogenizujących, rozpuszczalnika. W kontakcie ze skórą wytwarzają charakterystyczną dla danej mieszanki woń, towarzyszącą właścicielowi krócej, lub dłużej, zależnie od rodzaju pachnidła. Ze względu na ilość aplikowanego rozpuszczalnika, lub samych olejków, dzielimy je na ekstrakty perfum, perfumy, wody perfumowane, wody toaletowe, kolońskie i odświeżające. Mają wiele podkategorii i tajemnic, którymi dzielą się tylko z nami, Nosami. Należą do różnych rodzin zapachowych, ale i nut, czy akordów, a proces ich tworzenia jest skomplikowany jak próba skomponowania spójnej melodii na klawiszach fortepianu. Ubieramy się w zapachy. Nosimy je. Przekazujemy nimi wiadomości i pomniejsze sygnały. Innymi słowy, są cząstką naszego "ja".

Nuta głowy - określana także jako nuta górna, lub wysoka. Jest pierwszym zapachem, który odczuwamy zaraz po otwarciu flakonu. Jej przewaga nad pozostałymi nutami jest jednak przyćmiona trwałością. Albowiem zawarte w niej związki są najbardziej lotne i choć silnie oddziałują na zmysł węchu, potrzebują od kilkunastu minut do pół godziny aby całkowicie zaniknąć wśród pozostałych woni. Nuta głowy odpowiada za pierwsze wrażenie, którym głównie kierują się nabywcy.

         Nigdy nie biegałam po domu. Nie krzyczałam, nie piszczałam, ani nie śmiałam się na cały głos do rozpuku, bądź sperlenia pierwszych łez w kącikach oczu. Aby nie zostawiać błotnistych plam na dywanie w salonie, już w przedsionku ściągałam trzewiki, polerując je z podpatrzoną u matki zawziętością. Wszelkie spinki i gumki znajdowały się na mojej głowie w stanie nienaruszonym, wolnym od odstających kosmyków, wchodzących w usta podczas popołudniowego lunchu. Kiedy tylko przyłapywałam się na garbieniu, samowolnie szczypałam swoje tyczkowate przedramiona, deklarujące czerwonymi plamkami przyszłą poprawę. Nie mówiłam zbyt wiele, chyba, że wyrażono dosadną chęć słuchania wyuczonego na pamięć bełkotu. Najczęściej otwierałam usta między godziną drugą, a trzecią po południu, kiedy po oprowadzeniu gości po rezydencji nadchodziła pora słodkiego podwieczorku. W ten sposób zastępowałam radio, które nie potrafiło recytować wierszy i opowiadać o sytuacji gospodarczej kraju, poczynając od wieku XVII. Kiedy mi klaskano, kłaniałam się na dwa sposoby: nachylając do przodu o piętnaście stopni, lub trzydzieści, zależnie od okazji. W każdym z tych przypadków moja prawa noga uciekała do tyłu, a palce przytrzymywały jeszcze ciepłą od prasowania spódnicę. Byłam metaforycznym oczkiem w więcej, niż jednej głowie. Oczekiwano ode mnie więcej, niż od przeciętnego dziecka, a pozwalano na więcej, niż byłabym w stanie zrobić. Byłam obwiązana sznureczkami jak marionetka, z niespotykaną czułością wystrugana i wymalowana przez rodzicieli. Ach. Mama i papa. To oni pielęgnowali mnie jak wybitne dzieło, które odniosło kolosalny sukces w najbardziej cenionych galeriach sztuki. Machali mną przed nosami tych, którzy zajmowali znaczące stanowiska w czarodziejskim świecie, nie omieszkając się wspomnieć, że nigdy nie zostanę wystawiona na aukcję. Nie sposób było mnie wycenić. Miałam dla nich niezrozumiale ogromne znaczenie, które wraz z upływem lat przeistaczało mnie w wizytówkę domu Flintów. Byłam istotnym punktem w ich małżeństwie, chybotliwą konstrukcją związku dwojga ludzi i powodem, dla którego warto było się kochać. Z drugiej strony, miłość może być tutaj nietrafnie użytym terminem, który kryje zbyt wiele aspektów i dwuznacznych elementów, aby można było go obwieścić jednostajnym uczuciem. Drewniane mury naszej posiadłości były przesiąknięte groteską - wszystko, co zdawało się prezentować w czerni i bieli, skrycie mieniło się zielenią, czerwienią i błękitem. Myślę, że to ojciec był naszą małą paletą barw; operatorem kolorami, bez których nikt nie nabrałby wyrazu. Mnie, osobiście, malował w odcieniach oślepiającej żółci, dającej nadzieję, ciepło, energię, chęć do życia, blask. Taką, jaką mnie chciał, taką byłam. Podczas rozmów z ojcem siadałam na podłokietniku jego fotela, a kiedy był w lepszym nastroju (nakrapianym alkoholem), nawet na kolanach. Głaskał mnie po głowie, od czasu do czasu nawet się uśmiechał, nazywał Swoim Światem, osobiście uczył języków obcych, układał palce, pod których naciskiem z fortepianu wydobywały się nuty, i wyginał je, kiedy miały szarpać struny wiolonczeli. Był mistrzem w swoim fachu, ponieważ jak nikt inny potrafił tworzyć człowieka od podstaw, zgodnie ze swoją kreatorską wizją. Wizje te nie zawsze były przyjemne dla oka. Jak każdy artysta (a nawet reżyser), miewał świetniejsze i mroczniejsze koncepty - jednym z nich pozostał członek naszej nietuzinkowej familii. Jako nieudane dzieło i hańba swojego kreatora, nosił przygaszone barwy, zupełnie bezgwiezdne, na wylot przeżarte przez smutek i odrażającą niechęć, odciskającą na każdym z nas bolesne piętna. Kiedy atmosfera przy dekorowanym ziołami stole gęstniała na tyle mocno, że kołnierzyk sukienki wpijał się w moją szyję, a pot perlił się pomiędzy linią włosów i cicho pulsującą skronią, odsuwałam swoje krzesło, poprawiałam pojedyncze fałdy spódnicy i odchodziłam niepokojąco martwymi korytarzami domu, każdym skrzypnięciem podłogi oddalając się od problemu, powszechnie wołanego Mortimerem. Choć w momentach, które tego wymagały, nie patrzyłam w jego srebrzyste tęczówki, wydaje mi się, że nachalnie wbijały się w moje łopatki, czekając, aż odwrócę się na pięcie wiązanego lakierka, złapię go w ramiona i wspólnie wylecimy przez prześwit kuchennego okna, w cieplejsze dni uchylanego matczynymi dłońmi. Nie potrafiłam rozwijać skrzydeł. Jedyne, co wpojono mi do perfekcji, to jak zawiązywać oczy śliską, atłasową wstążeczką i oszukiwać błonę bębenkową, starannie wyściełaną pierzyną miękkiej waty. Cały ten ambaras okazał się być beznadziejnie bezużyteczny w praktyce; choć większość zmysłów mimowolnie usypiałam, czułego nosa nie sposób było zwodzić. Cierpienie mojego brata było jednym z najbardziej odurzających zapachów, jakie miałam okazję poznać.
          Mortimer zawsze był jak cień, który osaczał człowieka od momentu wejścia do puszczy, a ja jak słońce, które przedzierało się przez gęste korony drzew. Wspólnie pielęgnowaliśmy groteskową tradycję, będąc swoimi odbiciami w krzywym zwierciadle. Może to dzielące nas różnice były powodem ku temu, aby ojciec patrzył na niego inaczej, niż na mnie, udzielał reprymendy z przerysowaną agresją i w specyficzny dla niego sposób zaciskał dłoń na rękojeści laski, kiedy w nasz koncert a-moll Vivaldi'ego wkradała się fałszywa nuta. Nigdy nie chciałam dla niego źle. Nie pławiłam się widokiem gorzkich łez, którymi plamił koronkowe rękawy mojej koszuli nocnej, spuszczonej głowy, w którą nagminnie wbijałam ostry podbródek, ani widokiem zrezygnowanego spojrzenia, któremu w odzewie posyłałam swoje, wrzeszczące skromne przepraszam we wszystkich językach, jakich nauczyłam się z opasłych tomiszczy. Momentami ból był dla niego nie do zniesienia. W takich sytuacjach pozwalałam liczyć mu moje piegi, przeplatane pieprzykami, a sama wodziłam opuszkiem palca po kalejdoskopie kolorowych siniaków, w które był ubierany co kilka wieczorów. Gwiazdy skazały nas na to, aby nasza relacja była utkana z przeciwności. Choć zawsze byliśmy razem, byliśmy też samotni. I zatracaliśmy się w tej samotności, nie mając nad nią większej kontroli. Przestaliśmy odróżniać słuszność od błędu, prawdę od kłamstwa, miłość od nienawiści, dobro od zła. I tak zostało nam chyba do dnia dzisiejszego, bo ciągle cierpię na jego niedobór.



Nuta serca - zwana również środkową, lub łączącą. Jest odczuwalna podczas stopniowego zmieszania się perfumu z wonią skóry. Można uznać ją za główny motyw kompozycji zapachowej, bez której nie byłoby możliwe połączenie nuty głowy i bazy. Jest bardziej trwała od tej pierwszej, jednak ulatnia się do dwóch godzin.

          Znienawidziłam go w dosyć szybki, acz bezbolesny sposób - w parę sekund, parę zapachów i jedno wymienione spojrzenie. Poznaliśmy się pochmurnego dnia, niczym nie różniącym się od poprzedniego, a nadającego bieg paru (dziesięciu, lub set - myślę, że już dawno straciłam rachubę) następnym dniom. Przesiadywałam na kwiecistym dziedzińcu, a lat miałam niewiele więcej, niż na palcach u obu rąk, dożywotnio poplamionych atramentem. Szorstki pień sztucznie zasadzonego drzewa wbijał się w moją skroń, a ja na przekór niewygodzie drzemałam, licząc odurzające mnie zapachy; dziko rosnącą trawę, górski wiatr, miękką, wilgotną ziemię i... jego. Gdybym została zmuszona do opisania owiewającej go woni, najpewniej określiłabym ją jako gorzkawy aliaż, a może nawet kuriozalny miszmasz zapachów, które wywołały nieuchronną eksplozję w moim wnętrzu, rozsadzając kruche kości i zatrzymując akcję serca. Początkowo pomiędzy moje powieki wdarło się blade słońce, przymrużone oczy cierpliwie oswajały się z otoczeniem, a kiedy ostatecznie zaufały rozlewającej się zewsząd jasności, nakreśliły jego niestaranny zarys postaci. Nie wiem, co stanowiło wtedy dla mnie największy priorytet. Chłopięca burza włosów i twarz o śniadej karnacji, czy może aparat fotograficzny, który ciasno zamknięty w jego dłoniach wydawał z siebie dyskretny syk, poprzedzający zapisanie obrazu na powierzchni czarno-białej kliszy. Szklane oko obiektywu wycelowane było we mnie. Zamarłam, pozbawiając twarz wszelkiej ekspresji,  w zamian dając ponieść się lawinie emocji, która efektywnie przyćmiewała zdrowe zmysły. On z kolei, siedział na krzywej, marmurowej ławeczce z tym swoim stoickim spokojem i opanowaniem, do reszty pochłonięty naciskaniem spustu i manipulowaniem pokrętłami maści wszelakiej. Sama nie wiem kiedy wstałam, mechanicznie odlepiając sztywne nogi od podłoża; może tak naprawdę unosiłam się nad ziemią, wiedziona wstydem, upokorzeniem i jego perfumami, którymi przesiąknął źle zawiązany krawat i pomięta marynarka. Wytrąciłam urządzenie z chłopięcej ręki tak samo gwałtownie i nieskrupulatnie, jak pozbawił mnie prywatności. Nie zdenerwowałam go. Pozwolił, abym po czubek głowy utonęła w błękitnej melancholii jego oczu i zachłysnęła się powietrzem, gdy odwrócił wzrok, cierpliwie podnosząc swój aparat. Był oblepiony grudkami ziemi.
           Pokochałam go w dosyć powolny, ale i bolesny sposób - po paru zaczepliwych szturchańcach, zadanych w żebra, pociągnięciach za złote warkoczyki i fotografiach, owiniętych cotygodniowymi gazetami i obwiązanych kolorowymi wstążkami. Nie wiem jak to robił, ale zostawiał je pod moim łóżkiem. Odpakowywałam je w damskiej toalecie, trzykrotnie upewniając się, czy dokładnie zamknęłam kabinę. Dopiero po dłuższym upływie czasu nauczyłam się powstrzymywać westchnięcia, wywoływane szokiem i oburzeniem, wymalowanym i wypisanym w zagłębieniu pomiędzy moimi brwiami. Robił mi zdjęcia na każdym kroku. Był jak mój cień, absolutnie obojętny na pogodę, która powinna uzależniać warunki jego istnienia (choć w rzeczy samej, w nasłonecznione dni jego obecność była nasilona). Jego prace były szczegółowe i do szpiku kości sensualne. Fotografował, jak wgryzałam się w soczystą morelę, której sok spływał po paliczkach moich palców, a miąższ w śladowych ilościach zostawał na dolnej wardze, dzień wcześniej rozciętej przez niefortunne uderzenie. Fotografował, jak spałam, a włosy kleiły się do mojego policzka i łaskotały po piegowatym nosie. Fotografował, jak ze skupieniem wyciągałam drzazgi z palców. Fotografował każdą łyżeczkę cukru wsypaną do herbaty, mieszaną zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Fotografował, jak żyłam. Może to dlatego uderzenia, które dzielnie przyjmowała jego klatka piersiowa, albo obelgi, wymierzane jak siarczyste policzki, z czasem przeistaczały się w łagodne ujęcia dłoni, muśnięcia nosem i niezdarne pocałunki, którym kibicowały stada rozjuszonych motyli, obijających się po moim żołądku. Zaczęłam malować rzęsy kruczoczarnym tuszem, który obsypywał się jak drobinki popiołu na moich piegach i odciskał na górnej powiece, kiedy za bardzo się spieszyłam. Usta barwiłam absurdalnie soczystymi odcieniami czerwieni tylko po to, aby zwrócił na mnie uwagę (tą samą, której jeszcze niedawno czułam dotkliwy przesyt). Pławiłam się jego pięknem; do reszty uzależniającym, skromnym, nieuchwytnym, a jednak wciąż przeznaczonym tylko dla moich szczupłych ramion, w których pozwalał się zamykać. Nasze podchody, organizowane w najbardziej odosobnionych zakamarkach szkoły, nie uwzględniały wzajemnego nazywania się parą. Nie należeliśmy do siebie, nie mieliśmy do siebie praw i ściśle określonej wyłączności. Życie u jego boku było niekończącą się baśnią, w której nie było rozdziałów dotyczących savoir vivre, etyki, ani innych dziedzin szlacheckiego życia, obowiązującego mnie w murach rodzinnego domu. Do czasu. Bo choć w Beauxbatons wszystko wydawało się o stokroć łatwiejsze, wcale nie oznaczało, że nazwisko przestało nade mną ciążyć jak ciężkie od zobowiązań chmury. Na samym początku odsunęłam się od swojego brata o jeden krok, aby zmiana o tak błahej naturze zbyt intensywnie nie dała nam się we znaki. Po jednym kroku nadeszła pora na drugi, a później na trzeci, postawiony bardziej pewnie, niż dwa poprzednie, przy których chwiałam się na boki i podtrzymywałam wszystkiego, co mogło niwelować potencjalne upadki. Czwarty, piąty. Szósty. Choć nie zauważyłam, że wyślizgnęłam się spod pieczy Mortimera, wyrządzona szkoda nie mogła być zbyt tragiczna w skutkach - informacja o jego zachorowaniu brutalnie ściągnęła mnie na ziemię, szarpiąc za szkolny mundurek w stronę szpitalnego skrzydła. Kiedy zamykałam oczy, nie widziałam pod powiekami chłopca z aparatem, przewieszonym przez szyję, a śpiącą twarz jednego z Flintów, bardziej kruchą i nieobecną, niż kiedykolwiek wcześniej. Nocami wślizgiwałam się do jego szpitalnego łóżka, nie pozwalając na to, aby w pojedynkę znosił niedogodności wbijających się w kręgosłup sprężyn i znikomego ciepła porwanej pościeli. Sen morzył mnie dopiero wtedy, kiedy powtórzyłam cały proces aplikacji i dawkowania leków, zamkniętych w słoikach o niezrozumiale podpisanych wieczkach (miałam z nimi styczność na każdym spotkaniu kursu pierwszej pomocy, którego wskazówki i instrukcje chłonęłam bardziej ochoczo, niż gąbka wodę). Choć nikt nie mógł potwierdzić tego medycznie, wiem, że chorowałam razem z nim.
         Mortimer powoli wracał do zdrowia, w przeciwieństwie do lat, przesypujących się pomiędzy moimi palcami jak ziarenka piasku. Kiedy pewnego poranka otworzyłam oczy, ukończyliśmy już szkołę z wysokimi notami, ja wpatrywałam się w śnieżnobiały sufit mojego pokoju, w którym spędzałam większość dzieciństwa, a za cienką powłoką ściany nie słyszałam krzątania brata. Nie miałam mu za złe, że mnie zostawił. Niewiele osób pozostawało odpornych na wdzięki Francji. Ojciec był rad z takiego, a nie innego obrotu spraw, matka uśmiechała się tak, jak od niej oczekiwano, a ja dalej byłam kochaną przez wszystkich Eurydyką, tylko ubieraną w nieco większe sukienki i mniej obecną myślami od jej młodszej (i głupszej) wersji. Zamiast kołysanek na dobranoc, rodziciel szeptał mi na ucho opowieści o dzielnym Grindewaldzie, separującym czarodziejów od ludzkich zanieczyszczeń, pozbawionych najdrobniejszej iskierki magii, płynącej w ostudzonych żyłach. Choć ród Flintów nie miał w zwyczaju szczerzyć kłów na widok mugola, papa od zawsze miał swoją odrębną metryczkę, obejmującą malowanie świata w jego ulubionych kolorach i postrzeganie większości kwestii w postaci kolosalnych antonimów, z bratem włączywszy. Pozostawałam beznadziejnie zobojętniała na jego opowiastki, wtedy jeszcze wiedziona ślepym przekonaniem, że sfera życia niemagicznych istot, jak i cichych przekonań zapalczywego mężczyzny nie znajdzie sposobności do namącenia w mojej egzystencji i perspektywie na następne lata. Albowiem nigdy nie musiałam głowić się nad rozwojem kariery; jedyną rzeczą, w której czułam się dosadnie dobra, było perfumiarstwo. Los (a może raczej - Lord Flint) uśmiechnął się do mnie łaskawie, pozwalając otworzyć małą perfumerię na rogu małej kamienicy w centrum miasta. Choć czułam, że starszemu dziedzicowi obranie ścieżki życiowej nie będzie tak dobrodusznie zaoferowane, bezwstydnie oddychałam swoją namiastką prywatności pełną piersią. Dopiero później podzieliłam się tlenem trąconym zapachowymi olejkami z drugą osobą, której wiekowy aparat wytrwale obijał się o pierś, a ciasne mieszkanie okazało się być ulokowane nie tak daleko od rodzimego Charnwood. Choć niełatwo dałam wiarę naszemu szczęściu, on znowu mógł być moim osobistym, niezaprzeczalnym wszystkim. Po raz kolejny mógł znosić moją chwiejność, zbyt sztywny kręgosłup moralny i poważne braki w znajomości relacji damsko-męskich. Nie przeszkadzało mu to, że musiałam przewracać poduszkę na drugą stronę, kiedy jedna z nich robiła się przesadnie ciepła od mojego oddechu, lub naszych ciał, splątanych pod kocem. Brat przyzwyczaił mnie do wiecznej tęsknoty za chłodem, czymś, co miało dać mi kilkusekundowe wytchnienie - to również mu nie przeszkadzało. Wszystko było dobrze, w najprostszym tego słowa znaczeniu. Tylko kiedy Mortimer wrócił do domu, coś pękło na powierzchni naszej niewinnej miłostki. I choć nie było w niej widać żadnych większych ubytków, rysa na szkle zawsze była wyczuwalna pod opuszkiem palca.
          Pewnego wieczoru, kiedy chłopiec z aparatem (który już dawno z pojęcia "chłopca" zdążył wyrosnąć) spał na swojej skrzypiącej wersalce, a ja rzucałam mu ciepłe spojrzenia znad pachnącej kurzem i kawą lektury, zauważyłam w nim drobne, powierzchowne zmiany, które potrafiłam rozpoznawać od najmłodszych lat. Żadne zaklęcie nie mogło ukryć przede mną siniaków, bez względu na to, jaką przybierały barwę i na jak dużym odcinku ciała rozlewały się pod wpływem zadanego uderzenia. Nie potrzebowałam wiele czasu, aby zrozumieć motyw osobliwego zachowania mojego brata. W jakiś sposób dowiedział się, że jego siostra, namiętnie stawiana na piedestale przez niesprawiedliwego ojca, dyskretnie spotyka się z mugolakiem. Kiedy krzyczeliśmy na siebie, zamknięci w czterech ścianach mojego pokoju (zupełnie tak, jak dawniej, tylko w innych okolicznościach), kierowana emocjami chciałam go zatłuc, na krótką chwilę wcielając się w rolę rodziciela -  byle uzyskać słowo skruchy i zadośćuczynienia wyrządzonej mi krzywdy. Rozpaczliwie łapałam się wszystkich domysłów, które mogłyby go usprawiedliwić i wyjaśnić mi, dlaczego akurat Mortimer, któremu poświęciłam swoją chorobliwą, rozrywającą od środka miłość, uwalniał własne ramiona od ciężaru sinych plamek i przelewał je na obcą mu osobę. Nie zrozumiałam. Ale tym razem to ja zasnęłam z wyczerpania, wtulając wilgotny policzek w jego klatkę piersiową. Śniłam o tym, jak do dębowych drzwi pokrytych białą farbą przykłada ucho nasz ojciec.
           Poderwałam się o bladym świcie. Biegłam ile sił w nogach w stronę kawalerki, którą znałam lepiej, niż zawartość kieszeni ulubionego, zimowego płaszcza. W drodze potykałam się o obawy i wątpliwości, których zapach nie należał do najprzyjemniejszych, a boleśnie zapierał dech w piersi. Po długo wyczekiwanym czasie, bezgłośnie przystanęłam na wybrukowanym chodniku, zatrzymując się kilka kroków przed samymi drzwiami wejściowymi, porośniętymi dzikim bluszczem. Były uchylone; popiskiwały cichutko na porannym mrozie, surowo przestrzegając przechodniów przed wejściem do środka. W skromnie udekorowanym przedpokoju przytuliła mnie cisza, jak starą znajomą poznaną na wakacjach, której należały się najszczersze wyrazy współczucia. Przeprosiłam grzecznie i odmówiłam jego przyjęcia. Mój głos odbił się echem od korytarza, brzmiąc irytująco niepewnie i łamliwie, szczególnie, kiedy w moje nadwrażliwe nozdrza wkradła się cierpka, metaliczna woń. Tak naprawdę, ani przez chwilę nie zwątpiłam w to, że nie żył. Nie wiem zatem, dlaczego wyszłam z domu. Może po prostu chciałam zobaczyć, jak leży na podłodze w miniaturowej kałuży krwi, z półprzymkniętymi oczyma pozbawionymi wyrazu i rękami porozrzucanymi bezwładnie w ostatnim tańcu. Może chciałam po raz ostatni położyć się obok niego, powiedzieć mu, jak bardzo go kocham i połknąć przy tym hektolitry słonych łez, dusząc się z niedoboru jego odpowiedzi, wyważonych tak idealnie, abym nie miała im nic do zarzucenia. Kiedy żałość wypruła ze mnie resztki słońca, wróciłam do zagrzanej fałszem posiadłości Flintów, z niemą świadomością, że osobista awersja do osób gorszego pochodzenia przeżre mnie od środka; jak rozpuszczalnik wylany na płótno. Umyłam dłonie, ucałowałam ojca na dzień dobry, jakbym nigdy nie pałała do niego obezwładniającą nienawiścią (dzieloną na pół, aby odrobina wystarczyła dla współwinnego brata), a on uśmiechnął się promiennie, jakby nigdy nie zabił chłopca z pasją robienia zdjęć.
         Mówią, że nieszczęścia chodzą parami. Byliśmy jedną z nich.



Nuta bazy - inaczej nazywana nutą głębi, końcową, podstawową, bądź dolną. To ona decyduje o finalnym zapachu nałożonego na skórę perfumu, który uwalnia się od trzydziestu, do sześćdziesięciu minut. W nucie bazowej znajdują się olejki najwolniej uwalniane do powietrza, a co za tym idzie, są najbardziej trwałe, ciężkie, intensywne. Miejscami ziemiste. Ich pancerna skorupka owija ciało do kilkunastu godzin, od czasu do czasu przypominając o sobie nawet po upływie kilku dni.

        Już nikomu nie pozwoliłam czesać moich włosów. Już nikomu nie pozwoliłam liczyć moich piegów, w których umorusałam nos. Już nikt nie mógł pisać, ani rysować na moich łopatkach, kiedy leżałam na brzuchu, pozbawiona wierzchniego odzienia. Nikt nie mógł rozpinać guzików mojego wełnianego swetra z pobłażliwym uśmiechem, który jasno sygnalizował mi, że krzywo go zapięłam. Przestałam zanurzać usta w gorących herbatach, aby sprawdzić, czy były dla kogoś zdatne do przełknięcia. Nikt nie miał prawa leczyć moich pokaleczonych stłuczonymi flakonikami palców w najbardziej śmieszny i prymitywny sposób, jaki było dane mi poznać - obklejając je milionami pożółkłych ze starości plastrów (po oderwaniu zostawiały na mojej skórze resztki kleju). Nikt nie mógł wodzić nosem po mojej skórze, usiłując zdemaskować zdobiące ją zapachy. Już nigdy nie ściągnęłam rzemyków, które paroma supełkami zawiązał na moim nadgarstku. Nie potrafiłam całować niczyich powiek na dobranoc, bo po prostu nie należały do odpowiedniej osoby. Już nigdy nie wymówiłam jego imienia - wystarczy, że nosi je bezsenność.
         Nie jestem tak idealna, jak puste wyobrażenie o mnie. Jeżeli przyjrzysz się bliżej, zobaczysz palce pomarszczone od długotrwałego przebywania w wannie i odciski na piętach, będące bolesną pamiątką wędrówki w przyciasnych butach. Z zarówno dolnej, jak i górnej wargi ust zwisają drobne strzępki suchej skóry, a kolana są zaczerwienione od przetarć i muśnięte lawendową barwą od siniaków, nabytych po pomniejszych upadkach. Na łokciach od czasu do czasu można zastać strupki, lub ich bliźniaczą siostrę, krew w procesie krzepnięcia. Jestem tak przezroczysta, że czasami sama nie dostrzegam swojego odbicia w zapalcowanym lustrze, zawieszonym nad toaletką. Nie potrafię kreować zapierających dech w piersiach krajobrazów pod naciskiem wilgotnego, ubroczonego feerią barw pędzla, ani płakać z gracją. Nie mogę pochwalić się występami w drogiej operetce, bo w ramach potrzeby mówię melodyjnym wierszem, niżeliby piosenką. Mój nadgarstek zdobi gumka do włosów, która dobrze zaznajomiona z powierzchnią ciała, odciska w nim niewielkie żłobienia. Nie miażdżę męskich serc pod obcasem kosztownego pantofelka i nie rozsypuję szczątków żyłek i aort nad klifem oceanu, który słyszał już o niejednym, nieszczęśliwym uczuciu. Jestem do bólu rzeczywista, surowa, pozbawiona zbędnych upiększeń, czy hiperbolizacji, która ciągnęłaby się za mną jak łańcuchy kajdanów, przybitych do gruntu nadmuchiwanej wyjątkowości. Nie jestem pewna, czy moja twarz jest warta większej uwagi od tej mijanej wczoraj na rogu parku, ani czy zachwyca, wkradając się w poszczególne sceny wycięte ze snu. Raczej nie.

Proces tworzenia perfum jest zawiły i brutalnie zagmatwany. Jestem szczelnie zamknięta w jeden z buteleczek, leżących na drewnianej półce. To ta zakorkowana, o półokrągłym dnie i pociągłym fasonie, podobnym do dwustu innych egzemplarzy. Mój spersonalizowany flakonik nosi już na sobie parę niedoskonałości; pajęczo utkanych pęknięć, czy ubytków szkła, takich, jak w ludzkim szkliwie, uszczerbionym od butelek po alkoholu. Jeżeli ciśniesz mną o podłogę, natura rozsypie mnie w drobny mak, nie okazując łaski. Pomimo tego, że mogę mylnie obdarowywać ludzi nadzieją, jak pocałunkami wymierzonymi w miękkie policzki, nic po sobie nie pozostawię. Może zapach jaśminowej mgiełki do włosów, zawieszony w powietrzu.



Patronus: Koliber jest najmniejszym ptakiem świata. Odzwierciedla znaczenie mnie, jako osoby, na tle całego wszechświata i żyjących w nim istot. Podobnie jak ja, jest wyjątkowo czuły na zapachy; żywi się nektarem z kwiatów i zapyla je, dając życie następnym. Podczas wyczarowania Patronusa przywołuję wspomnienie lata, spędzanego rodzinnie na mroźnej Grenlandii, a szczególnie minut, które zdołałam spędzić w samotni. Kiedy wymknęłam się z kolorowej chatki, tonąc wśród gęstych połaci śniegu, na niebie zastały mnie butelkowe, chłodne refleksy, przecinające granatową ciemność jak wartkie strumyki. Zorza polarna była najpiękniejszą rzeczą, jaką kiedykolwiek ujrzałam.



Statystyki i biegłości
StatystykaWartośćBonus
OPCM: 0 Brak
Zaklęcia i uroki: 3 Brak
Czarna Magia: 0 Brak
Magia lecznicza: 4 Brak
Transmutacja: 0 Brak
Eliksiry: 14 Brak
Sprawność: 0 Brak
BiegłośćWartośćWydane punkty
Język ojczysty: angielski II0
Język obcy: francuskiII6
Język obcy: centaurówI2
AstronomiaII3
ZielarstwoIII7
Historia magiiI1
Instrument (fortepian)I1
Instrument (wiolonczela)II3
LiteraturaIII7
TaniecII3
JeździectwoI1
PerfumiarstwoV25
AnatomiaII3
RetorykaII3
Silna wolaIII7
KłamstwoII3
0


Wyposażenie

Sowa, różdżka, 6 punktów statystyk

Gość
Anonymous
Gość
Re: Eurydice Flint [odnośnik]12.03.16 17:14

Witamy wśród Morsów

Twoja karta została zaakceptowana
INFORMACJE
Przed rozpoczęciem rozgrywki prosimy o uzupełnienie obowiązkowych pól w profilu. Zachęcamy także do przeczytania przewodnika, który znajduje się w twojej skrzynce pocztowej, szczególnie zwracając uwagę na opis lat 50., w których osadzona jest fabuła, charakterystykę świata magicznego, mechanikę rozgrywek, a także regulamin forum. Powyższe opisy pomogą Ci odnaleźć się na forum, jednakże w razie jakichkolwiek pytań, wątpliwości, a także propozycji nie obawiaj się wysłać nam pw lub skorzystać z działu przeznaczonego dla użytkownika. Jeszcze raz witamy na forum Morsmordre i mamy nadzieję, że zostaniesz z nami na dłużej!

Choć przez większość życia była oczkiem w głowie apodyktycznego, skrzywdzonego psychicznie ojca, choć pozwalano jej na wiele, w tym na rozwinięcie wieloletniej pasji do zapachów, bajka nie trwała wiecznie. Po wielu latach i Eurydykę dotknęła bezwzględność rodziciela, gdy odebrał jej tego, którego kochała, a który nie mógł poszczycić się arystokratycznie czystą krwią. Czy uda jej się otrząsnąć po tym ciosie? I jak będą układać się jej relacje z niegdyś tak bliskim bratem? Uciekaj na fabułę i pokaż nam, jaka naprawdę jest panna Flint!

OSIĄGNIĘCIA
"Nos" - prawdziwa znawczyni zapachów
STAN ZDROWIA
Fizyczne
Pełnia zdrowia.
Psychiczne
Pełnia zdrowia.
UMIEJĘTNOŚCI
Brak
WYPOSAŻENIE
różdżka, sowa
HISTORIA DOŚWIADCZENIA
[17.02.16 r.] 340
[22.07.16] sabat +5 pkt
Evandra C. Rosier
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Eurydice Flint E0d6237c9360c8dc902b8a7987648526
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t578-evandra-lestrange https://www.morsmordre.net/t621-florentin#1749 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t1074-sypialnia-evandry#6552 https://www.morsmordre.net/t4210-skrytka-bankowa-nr-5#85655 https://www.morsmordre.net/t982-evandra-lestrange#5408
Eurydice Flint
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach