Sala północna
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Sala Północna
Jedyna sala, do której nie docierają dźwięki muzyki ani gwar rozmów z pozostałych pomieszczeń. Przekraczający próg mogą poczuć dziwny, chłodny podmuch – nie jest on jednak fizycznie nieprzyjemny. Pozostawia po sobie jedynie uczucie nostalgii, zadumy i lekkiego smutku. W pomieszczeniu nie znajduje się żadna biografia artysty, prace nie są podpisane – to właśnie tutaj znajdują się obrazy anonimowego twórcy. Bądź twórczyni.
Artystyczna gra cieni, 1952 (zakupione przez Lady Laidan Avery)
Róża, 1955 (zakupione przez Lorda Colin'a Fawleya)
Żądło, 1955 (zakupione przez Lorda Tristana Rosiera)
Artystyczna gra cieni, 1952 (zakupione przez Lady Laidan Avery)
Róża, 1955 (zakupione przez Lorda Colin'a Fawleya)
Żądło, 1955 (zakupione przez Lorda Tristana Rosiera)
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Uczestniczyli w jakimś żałosnym teatrze, gdzie jak na złość zacięła się kurtyna, a aktorzy trwają w półgeście, nie wiedząc, czy mają zmyślać kolejny akt czy może wyjść ze swoich ról i oznajmić „a tu nastąpił koniec”. To co się działo właśnie tu i teraz nie łatwo było opisać. Ciekawskie spojrzenia otulały dwie sylwetki zastygłe w przyzwoitej odległości, szepczące do siebie przeraźliwe niemiłe rzeczy. Czy dwójka dla siebie tak bliskich osób mogła stać się obca na te kilka minut rozmowy? Alfred miał wrażenie, że natrafił na najgorszy z nastrojów Laidan. Nie wiedział, co ma zrobić, a sekundy wydłużały się niemiłosiernie. Otoczeni przez stado szlachciców na niewiele mogli sobie pozwolić. Zerknął kontrolnie, jak jego żona przygląda się obrazom. Czy widziała, że jeden z nich nie pasował do kolekcji i nie miał się tu znaleźć? Oblizał wargi, żałując, że w ogóle zdecydował się na wystawę. Nagle pochlebstwa otoczył gruby mur, a zniesmaczenie Laidan uderzało w duszę wiecznie młodego chłopca, który ożywił sztukę, dawno zabitą przez jego ojca w dzieciństwie. Obrócił nerwowo obrączkę na palcu. Dopiero teraz rozumiał Laidan jak się czuła tamtej nocy. Zdradzając własne ideały, nadzieje i marzenia. Kiedy uderzyła w nią fala, że mąż jest tylko dla ozdoby na salonach? Chciał ją pochwycić w swoje ramiona, zapewniając w jakim jest błędzie. Nagle poczuł, że wokół nich również wybudował mur, składający się z najmocniejszych i najbardziej trwałych cegieł. Jedna z nich uderzyła go właśnie w plecy, przypominając, że to jego wina. Gdyby nie traktował Laidan na równi, gdyby tylko pokazał, gdzie jest miejsce kobiety, nie byliby w takiej sytuacji. Zaśmiał się gorzko. Jak śmiała mu wypominać, co spodobałoby się słodkiej Maire, gdy to ona zdradziła ideały rodziny, poddając się artystycznej grze cieni? On był wtedy wolnym człowiekiem, a bez zobowiązań, szybko wyrzucił z pamięci wszystkie zasady, uwodząc kobietę zajętą i niedostępną. Nie była jego nagrodą ani uzupełnieniem kolekcji. Wziął głęboki oddech, czując olbrzymią potrzebę spalenia całej galerii, a najlepiej cofnięcia czasu do tej chwili, gdy usłyszał propozycje o wystawieniu obrazów. Długo się zbierał, aby nie szarpnąć jej za nadgarstki i szeptem powiedzieć, jak powinna się do niego zwracać w towarzystwie. Ale nie miał do tego praw. Podrapał się po swojej brodzie, posyłając żonie nikły uśmiech. Czyż nie wiedziała, że to Laidan załatwiła mu tę wystawę? Nie mogła się spodziewać, że ich rozmowa przybierze inne tory niż te biznesowe.
- Doprawdy, Laidan, sądziłem, że na co innego masz ochotę – bezczelna odzywka miała zamknąć jej usta, ale czuł w środku jak ją rani i smutek palił mu przełyk. Dlaczego musiał się do tego posunąć? Zniesmaczony własną postawą spojrzał na Laidan z wyrzutem, żeby w niej obudziło się coś więcej niż żądza spoliczkowania go. Wysłał konkretne wytyczne w liście. Nie był nawet pewny, czy nie zdradziłby go zielony atrament, lecz niewiele osób otrzymywało od niego sowy, więc może i pracownicy Laidan nie zorientują się, że anonimowy to Parkinson.
- Podziękowanie – wysyczał – Bardziej pasuje do gabinetu – dodał po chwili surowo, wracając do wspomnień. W tym momencie właśnie ją nienawidził. Dlaczego była tak niewdzięczna? Zdejmował przed nią szaty smutku, wątpliwości, gniewu na niesprawiedliwość świata, z każdym kolejnym płótnem stał przed nią całkowicie nagi i nie potrafił wytłumaczyć tego strachu, że Laidan go skrytykuje. W pewnym momencie stała się boginią również Alfreda, który dopiero unosił kurtynę do swojego artystycznego, malarskiego przedstawienia. Chciał po chwili się spytać, czy doprawdy jej mąż odwiedza sypialnie, bo może miał czegoś jej pogratulować. W tej chwili pragnął ją wyminąć, powiedzieć, aby spaliła się w ogniu piekielnym i nigdy więcej się do niego nie odzywała.
- Spal go – odparł obojętnie. Skoro jej nie pasował prezent, to dlaczego wciąż wybrzydzała. Alfred nawet sięgnął po różdżkę, ale tylko Laidan stojąca tak blisko niego, mogła zobaczyć, że trzyma jej trzon – A może ja mam to zrobić właśnie teraz? – spytał, ale po chwili rozluźnił swój uścisk i prędko odnalazł kieliszek wina. Musiał teraz zapalić, musiał wyjść z tego przeklętego pomieszczenia, zanim smutek wciągnie go w cztery ściany. Zaśmiał się wpasowując swój śmiech w klimat uroczystości, ale Laidan zmiażdżyła męską dumę i nieśmiałość dziecka, dokładnie tego samego chłopca, który malując kredkami, wierzył w lepszy świat, pełen sztuki i przepięknych obrazów. Nawet nie wiedziała, ile znaczyły dla niego trzy obraz i jeden wernisaż.
- Od kiedy rola kobiety ogranicza się do kochanki? – spytał się, czując jak wykorzystała jego dobre serce i niepotrzebnie traktował ją na równi. – Przypisywałem ci większe zasługi, ale możemy je umniejszyć według twojego życzenia – dodał potulnie, a następnie wziął zdecydowanie za duży łyk wina. Czy miała coś jeszcze do dodania, czy mógł kupić swój własny obraz i spalić go tuż za bramą galerii sztuki?
- Doprawdy, Laidan, sądziłem, że na co innego masz ochotę – bezczelna odzywka miała zamknąć jej usta, ale czuł w środku jak ją rani i smutek palił mu przełyk. Dlaczego musiał się do tego posunąć? Zniesmaczony własną postawą spojrzał na Laidan z wyrzutem, żeby w niej obudziło się coś więcej niż żądza spoliczkowania go. Wysłał konkretne wytyczne w liście. Nie był nawet pewny, czy nie zdradziłby go zielony atrament, lecz niewiele osób otrzymywało od niego sowy, więc może i pracownicy Laidan nie zorientują się, że anonimowy to Parkinson.
- Podziękowanie – wysyczał – Bardziej pasuje do gabinetu – dodał po chwili surowo, wracając do wspomnień. W tym momencie właśnie ją nienawidził. Dlaczego była tak niewdzięczna? Zdejmował przed nią szaty smutku, wątpliwości, gniewu na niesprawiedliwość świata, z każdym kolejnym płótnem stał przed nią całkowicie nagi i nie potrafił wytłumaczyć tego strachu, że Laidan go skrytykuje. W pewnym momencie stała się boginią również Alfreda, który dopiero unosił kurtynę do swojego artystycznego, malarskiego przedstawienia. Chciał po chwili się spytać, czy doprawdy jej mąż odwiedza sypialnie, bo może miał czegoś jej pogratulować. W tej chwili pragnął ją wyminąć, powiedzieć, aby spaliła się w ogniu piekielnym i nigdy więcej się do niego nie odzywała.
- Spal go – odparł obojętnie. Skoro jej nie pasował prezent, to dlaczego wciąż wybrzydzała. Alfred nawet sięgnął po różdżkę, ale tylko Laidan stojąca tak blisko niego, mogła zobaczyć, że trzyma jej trzon – A może ja mam to zrobić właśnie teraz? – spytał, ale po chwili rozluźnił swój uścisk i prędko odnalazł kieliszek wina. Musiał teraz zapalić, musiał wyjść z tego przeklętego pomieszczenia, zanim smutek wciągnie go w cztery ściany. Zaśmiał się wpasowując swój śmiech w klimat uroczystości, ale Laidan zmiażdżyła męską dumę i nieśmiałość dziecka, dokładnie tego samego chłopca, który malując kredkami, wierzył w lepszy świat, pełen sztuki i przepięknych obrazów. Nawet nie wiedziała, ile znaczyły dla niego trzy obraz i jeden wernisaż.
- Od kiedy rola kobiety ogranicza się do kochanki? – spytał się, czując jak wykorzystała jego dobre serce i niepotrzebnie traktował ją na równi. – Przypisywałem ci większe zasługi, ale możemy je umniejszyć według twojego życzenia – dodał potulnie, a następnie wziął zdecydowanie za duży łyk wina. Czy miała coś jeszcze do dodania, czy mógł kupić swój własny obraz i spalić go tuż za bramą galerii sztuki?
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
Obrazy, kolory, pociągnięcia pędzla zlewające się w jedno, feeria barw, która mieniła mu się w oczach sprawiając, że rzeczywistość wydawała się odleglejsza snu, wyciągając w stronę Colina ponure macki. Równie ponure jak te, które sięgały do niego z obrazu, probujac przekształcić jego świat, pokręcony i ogarnięty szaleństwem, na ciszę i spokój kobiety z obrazu. Pociągał go jej widok, jej sylwetka, która mimo tak niewielu szczegółów wydawała się tak bardzo inspirująca. O czym myślała w tamtym momencie, gdy pozowała artyście? Była świadoma pociągnięć jego pędzla, czy zapatrzyła się w kominek i odpłynęła w krainę swojel wyobraźni? Powinien jej zazdrościć czy raczej cieszyć się, że jego myśli były weselsze i przyjemniejsze? A artysta? Czy jego muza była mu znana, czy dotykał ciała, które naszkicował z taką pieczołowitością, czy był świadomy faktu, że każde dotknięcie pędzla na płótnie zostawi już ślad na zawsze, niezmywalny, wieczny, a nawet jeśli kiedyś zostanie zakryty innym pociągnieciem - przecież zostanie w świadomości malarza? Colin przymknął na chwilę oczy, probujac spamiętać każdy szczegół obrazu. Chciał go mieć, kupić do swojej kolekcji - niewielkiej jeszcze, lecz stopniowo powiększanej o dzieła, które spodobały się jego wybrednemu gustowi - chciał mieć go na ścianie i sącząc leniwie szklaneczkę szkockiej, odkrywać powoli każdą jego tajemnicę.
Był więc z początku nieco rozdrażniony faktem, że nagle przerwano mu niemal brutalnie, wytrącając go z coraz bardziej odważnych rozmyślań o kobiecie z portretu i autorze, który za wszelką cenę chciał zachować swoją anonimowość. Otworzył oczy z lekką irytacją, ale dostrzegając przed sobą kobiecą twarz, którą całkiem niedawno podziwiał w zupełnie innych okolicznościach, mimo woli musiał się lekko uśmiechnąć, postanawiając odłożyć swoją irytację na później i obdarzyć nią kogoś innego. - Miło mi panią znowu spotkać, pani... - urwał nagle, bo dotarło do niego, że prócz tego, że miała syna, upierdliwego miłośnika smoków (istniała niewielka nadzieja, że któryś go już zeżarł), to nie wiedział o niej zupełnie nic. Spojrzał więc na nią nieco speszony. - [b]W każdym razie proszę się niczym nie martwić, przeżywałem już gorsze oblężenie małych ciekawskich gów.. młodzieńców[ /b]- zapewnił ją, odwracając się od obrazu w jej stronę i na chwilę zapominajac o podziwianym przed chwilą dziele. Zresztą po co miałby teraz to robić, skoro miał przed sobą powie piękne dzieło sztuki?
Był więc z początku nieco rozdrażniony faktem, że nagle przerwano mu niemal brutalnie, wytrącając go z coraz bardziej odważnych rozmyślań o kobiecie z portretu i autorze, który za wszelką cenę chciał zachować swoją anonimowość. Otworzył oczy z lekką irytacją, ale dostrzegając przed sobą kobiecą twarz, którą całkiem niedawno podziwiał w zupełnie innych okolicznościach, mimo woli musiał się lekko uśmiechnąć, postanawiając odłożyć swoją irytację na później i obdarzyć nią kogoś innego. - Miło mi panią znowu spotkać, pani... - urwał nagle, bo dotarło do niego, że prócz tego, że miała syna, upierdliwego miłośnika smoków (istniała niewielka nadzieja, że któryś go już zeżarł), to nie wiedział o niej zupełnie nic. Spojrzał więc na nią nieco speszony. - [b]W każdym razie proszę się niczym nie martwić, przeżywałem już gorsze oblężenie małych ciekawskich gów.. młodzieńców[ /b]- zapewnił ją, odwracając się od obrazu w jej stronę i na chwilę zapominajac o podziwianym przed chwilą dziele. Zresztą po co miałby teraz to robić, skoro miał przed sobą powie piękne dzieło sztuki?
Nie mogłam odmówić anonimowemu twórcy niesamowitego kunsztu, a wystawianym płótnom wyjątkowego wysmakowania, lecz mimo to skłamałabym, mówiąc, że poświęcałam im tyle uwagi, na ile zasługiwały, pozwalając moim myślom uciec w innych, bardziej przyziemnych kierunkach niż finezja kolejnych pociągnięć pędzla, kolejnych idealnie uchwyconych światłocieni i kolejnych żmudnie nakładanych warstw farby. Przez krótką chwilę targało mną paskudne wrażenie, że odpowiednie słowa, które zdołałyby wyrazić to, co próbowałam wyartykułować, uciekają mi sprzed nosa tuż przed tym, nim udaje mi się je pochwycić, a moje obawy co do bycia natrętną i popełniania kolejnego faux pas były o włos od zrealizowania się, gdy dostrzegłam malujący się na twarzy Colina wyraz niezadowolenia, gdy jego uszu doleciał mój głos brutalnie wybijający go z zamyślenia. Uśmiechnęłam się odrobinę niepewnie, by już po chwili niemalże odetchnąć z ulgą i stwierdzić, że zapewne tylko mi się wydawało, gdy światło odegrało niefortunną grę cieni na twarzy mężczyzny w momencie, w którym zaalarmowany moją obecnością zwrócił się w moim kierunku.
- Och może więc prostowanie naszego dalekiego od ideału zapoznania rozpocznę od przedstawienia się. Harriett… - zawiesiłam głos na ułamek sekundy, niepewna tego, co właściwie powinnam podać jako kontynuację. Naifeh? To nazwisko zdawało się już mi nie przysługiwać, a poprzednie próby wypowiedzenia go kończyły się narastającym ściskiem gardła. - Lovegood, miło mi poznać. Już oficjalnie - zakończyłam część formalną, wieńcząc ją lekkim uniesieniem kącików ust. - Nie cierpię świadomości, że w czyjejś pamięci odmalowałam się niezbyt pozytywnie i nie uczyniłam nic, by to naprawić - czyżby przemawiała przeze mnie ta sama próżność, która nie odstępowała mnie na krok w czasie trwania mojej złotej ery i kruchego romansu ze światłem reflektorów? Chociaż nie wątpiłam w to, że lord Fawley miewał już gorsze przygody z udziałem rozwydrzonych dzieci i jeszcze gorszych rodziców, o dyskomfort psychiczny przyprawiała mnie sama myśl, że miałabym się zaliczać do tego niechlubnego grona. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pan zatrzeć pierwsze wrażenie i przyjmie moje zaproszenie na kolację, wolną od niewygodnych pytań Charliego. Zapewniam, że moje przepiórki nie mają sobie równych - wystosowałam zaproszenie nalegającym głosem, łamiąc już chyba wszelkie obyczaje i zakładając za ucho cienkie pasmo jasnych włosów, które niesfornie wymknęły się z upięcia. Przepiórki, danie popisowe byłej pani Naifeh. Jedyne danie, które opanowała. Ale jakże lord Fawley mógłby mi odmówić, gdy uśmiechałam się tak czarująco?
a yolo, rzucę na urok wili, chyba mnie handlarze nie zgarną z wernisażu!
- Och może więc prostowanie naszego dalekiego od ideału zapoznania rozpocznę od przedstawienia się. Harriett… - zawiesiłam głos na ułamek sekundy, niepewna tego, co właściwie powinnam podać jako kontynuację. Naifeh? To nazwisko zdawało się już mi nie przysługiwać, a poprzednie próby wypowiedzenia go kończyły się narastającym ściskiem gardła. - Lovegood, miło mi poznać. Już oficjalnie - zakończyłam część formalną, wieńcząc ją lekkim uniesieniem kącików ust. - Nie cierpię świadomości, że w czyjejś pamięci odmalowałam się niezbyt pozytywnie i nie uczyniłam nic, by to naprawić - czyżby przemawiała przeze mnie ta sama próżność, która nie odstępowała mnie na krok w czasie trwania mojej złotej ery i kruchego romansu ze światłem reflektorów? Chociaż nie wątpiłam w to, że lord Fawley miewał już gorsze przygody z udziałem rozwydrzonych dzieci i jeszcze gorszych rodziców, o dyskomfort psychiczny przyprawiała mnie sama myśl, że miałabym się zaliczać do tego niechlubnego grona. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pan zatrzeć pierwsze wrażenie i przyjmie moje zaproszenie na kolację, wolną od niewygodnych pytań Charliego. Zapewniam, że moje przepiórki nie mają sobie równych - wystosowałam zaproszenie nalegającym głosem, łamiąc już chyba wszelkie obyczaje i zakładając za ucho cienkie pasmo jasnych włosów, które niesfornie wymknęły się z upięcia. Przepiórki, danie popisowe byłej pani Naifeh. Jedyne danie, które opanowała. Ale jakże lord Fawley mógłby mi odmówić, gdy uśmiechałam się tak czarująco?
a yolo, rzucę na urok wili, chyba mnie handlarze nie zgarną z wernisażu!
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
The member 'Harriett Naifeh' has done the following action : rzut kością
'k100' : 32
'k100' : 32
Napięcie między ich ciałami, początkowo dyktowane tylko wibrującym pożądaniem, niezauważenie przeskoczyło na wyższy poziom intensywności, sprawiając, że Laidan ledwie nad sobą panowała. Nigdy nie pozwalała ze sobą pogrywać a Alfred właśnie to robił - według jej nieco rozmytego wspomnieniami osądu, rzecz jasna - próbując ją sprowokować i wkręcić w przerzucanie się ostrymi słowami. Dla postronnych, nawet gdyby mogli podsłuchać ich szepty, brzmiały one jak prosta pogawędka, obrazy, podziękowania, ot, dwójka szlachciców mozolnie budująca kolejną odnogę sieci biznesowo-artystycznych kontaktów. Nie byli w stanie zajrzeć głębiej, bo i dwójka aktorów nie zdradzała żadnego sekretu, pozostając w równie fałszywym, co wzburzonym układzie.
Laidan słuchała słów Alfreda w milczeniu, sącząc wino i wpatrując się prosto w jego oczy, jakby sprzedawał jej właśnie najwspanialsze prawdy objawione a nie szybkie pchnięcia sztyletem, mające podrażnić miejsca po dawnej...przyjemności. Zaskakujące, jak jeden obraz potrafił zmienić układ sił, sprawiając, że to Avery czuła się obnażona, zarówno fizycznie jak i psychicznie, bo nagle, ze zdziwieniem zrozumiała, że jest w tym wszystkim sama. Alfred miał śliczną Maire, młodą żonę, w którą był zapatrzony. Reagan - licznych przyjaciół, i szeroką władzę absolutną, nie tylko nad nią, ale i nad politycznymi zagrywkami. Samael całował teraz pewnie te chłopięce, wąskie wargi Eilis, naznaczając ją jako swoją. A Laidan? Była niczyja. I chociaż stała na cokole wspaniałości, bardziej przypominając zapierającą dech w piersiach rzeźbę i bóstwo, niż zwykłą śmiertelniczkę, to stała tam samotnie. Owszem, podziwiana, gloryfikowana i opisywana w peanach, ale...sama. Wywalczyła swoją niepodległość pazurami, zębami i kobiecą siłą, lecz naiwne marzenia buntowniczej dziewczynki - gdy się spełniły - uczyniły z niej boginie samotną. Coś poruszyło czułą strunę w jej wnętrzu, coś zawibrowało - może to kobieca podświadomość? - ale nagle stało się jasnym, że bardzo potrzebuje do kogoś należeć. By ktoś objął ją ramionami i naznaczył jako swoją, by męskie dłonie stanowczo pokierowały ją w ustronne miejsce, by mogła poczuć się przy kimś drobna i delikatna. Zupełna sprzeczność z buchającą jej filigranowej sylwetki megalomanią, lecz każdy znawca psychologii nie byłby zdziwiony tą masochistyczną zamianą pragnień.
Skrywanych za uprzejmie uśmiechniętą twarzą. Kąciki ust zadrżały zaledwie o milimetr, gdy kątem oka zobaczyła jak Alfred dotyka różdżki. By spełnić swą groźbę? By zademonstrować siłę? I własną nieprzewidywalność, którą tak bardzo sobie w nim upodobała?
- Szarżujesz, lordzie Parkinson. Ten obraz należy już do mnie - stwierdziła, lecz w jej głosie wyraźnie było słychać ostrzegawczą nutę. Lubiła ten jego ogień i niechęć do kompromisów, nawet jeśli w chwili obecnej to ona stała po drugiej stronie barykady, budowanej pośpiesznie przez obydwie strony, nie chcące przyznać się do łączącej ich słabości. Laidan nie mogła przecież posłusznie kiwnąć głową i zwerbalizować swoich szybkich myśli, gwałtownie stawiających Alfreda na piedestale. Zgadzała się z każdym jego słowem, widziała w nim partnera, kogoś, kto doskonale ją rozumiał i potrafił dotrzymać jej kroku nie tylko artystycznie ale i zmysłowo, lecz...jej duma była silniejsza.
Chciała znów przesunąć dłonią po jego twarzy, poczuć jego ciepły oddech na swojej szyi i widzieć w zielonych oczach błyski pragnienia a nie frustracji. Szlacheckie zasady podsuwały jej jednak całkiem odmienny scenariusz.
- Rozmowa z tobą, Alfredzie, to przyjemność - powiedziała po naprawdę długiej chwili ciszy, bojąc się, że Parkison zobaczył w jej oczach ten nagły żal. I niewerbalną odpowiedź na każde z jego słownych pchnięć. Odstawiła pusty kieliszek na lewitującą nieopodal tacę i poprawiła srebrzystą etolę z lisów, spływającą z jej nagich ramion. - lecz wzywają mnie obowiązki. Pozdrów Maire. Wygląda dzisiaj przepięknie - zakończyła zgodnie z etykietą, lecz już bez uśmiechu, odwracając się do Alfreda plecami z zamiarem odejścia jak najdalej - choć przecież chciała przy nim zostać i przesunąć granicę raz jeszcze. To pozostało jednak w sferze bolesnych złudzeń.
Laidan słuchała słów Alfreda w milczeniu, sącząc wino i wpatrując się prosto w jego oczy, jakby sprzedawał jej właśnie najwspanialsze prawdy objawione a nie szybkie pchnięcia sztyletem, mające podrażnić miejsca po dawnej...przyjemności. Zaskakujące, jak jeden obraz potrafił zmienić układ sił, sprawiając, że to Avery czuła się obnażona, zarówno fizycznie jak i psychicznie, bo nagle, ze zdziwieniem zrozumiała, że jest w tym wszystkim sama. Alfred miał śliczną Maire, młodą żonę, w którą był zapatrzony. Reagan - licznych przyjaciół, i szeroką władzę absolutną, nie tylko nad nią, ale i nad politycznymi zagrywkami. Samael całował teraz pewnie te chłopięce, wąskie wargi Eilis, naznaczając ją jako swoją. A Laidan? Była niczyja. I chociaż stała na cokole wspaniałości, bardziej przypominając zapierającą dech w piersiach rzeźbę i bóstwo, niż zwykłą śmiertelniczkę, to stała tam samotnie. Owszem, podziwiana, gloryfikowana i opisywana w peanach, ale...sama. Wywalczyła swoją niepodległość pazurami, zębami i kobiecą siłą, lecz naiwne marzenia buntowniczej dziewczynki - gdy się spełniły - uczyniły z niej boginie samotną. Coś poruszyło czułą strunę w jej wnętrzu, coś zawibrowało - może to kobieca podświadomość? - ale nagle stało się jasnym, że bardzo potrzebuje do kogoś należeć. By ktoś objął ją ramionami i naznaczył jako swoją, by męskie dłonie stanowczo pokierowały ją w ustronne miejsce, by mogła poczuć się przy kimś drobna i delikatna. Zupełna sprzeczność z buchającą jej filigranowej sylwetki megalomanią, lecz każdy znawca psychologii nie byłby zdziwiony tą masochistyczną zamianą pragnień.
Skrywanych za uprzejmie uśmiechniętą twarzą. Kąciki ust zadrżały zaledwie o milimetr, gdy kątem oka zobaczyła jak Alfred dotyka różdżki. By spełnić swą groźbę? By zademonstrować siłę? I własną nieprzewidywalność, którą tak bardzo sobie w nim upodobała?
- Szarżujesz, lordzie Parkinson. Ten obraz należy już do mnie - stwierdziła, lecz w jej głosie wyraźnie było słychać ostrzegawczą nutę. Lubiła ten jego ogień i niechęć do kompromisów, nawet jeśli w chwili obecnej to ona stała po drugiej stronie barykady, budowanej pośpiesznie przez obydwie strony, nie chcące przyznać się do łączącej ich słabości. Laidan nie mogła przecież posłusznie kiwnąć głową i zwerbalizować swoich szybkich myśli, gwałtownie stawiających Alfreda na piedestale. Zgadzała się z każdym jego słowem, widziała w nim partnera, kogoś, kto doskonale ją rozumiał i potrafił dotrzymać jej kroku nie tylko artystycznie ale i zmysłowo, lecz...jej duma była silniejsza.
Chciała znów przesunąć dłonią po jego twarzy, poczuć jego ciepły oddech na swojej szyi i widzieć w zielonych oczach błyski pragnienia a nie frustracji. Szlacheckie zasady podsuwały jej jednak całkiem odmienny scenariusz.
- Rozmowa z tobą, Alfredzie, to przyjemność - powiedziała po naprawdę długiej chwili ciszy, bojąc się, że Parkison zobaczył w jej oczach ten nagły żal. I niewerbalną odpowiedź na każde z jego słownych pchnięć. Odstawiła pusty kieliszek na lewitującą nieopodal tacę i poprawiła srebrzystą etolę z lisów, spływającą z jej nagich ramion. - lecz wzywają mnie obowiązki. Pozdrów Maire. Wygląda dzisiaj przepięknie - zakończyła zgodnie z etykietą, lecz już bez uśmiechu, odwracając się do Alfreda plecami z zamiarem odejścia jak najdalej - choć przecież chciała przy nim zostać i przesunąć granicę raz jeszcze. To pozostało jednak w sferze bolesnych złudzeń.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Szaleństwo ostatnich dni, gdy na przemian topił swój smutek rozstania i irytację z powodu zachowania Rosalie w kolejnych szklankach alkoholu, gdy dręczyło go dziwne uczucie, jakby coś mu wydarto - dosłownie i w przenośni zrobił to przecież Samael, pozbawiając go wspomnienia o swojej matce - gdy myśli zajmowały mu niebezpieczne i przekraczające wszelkie możliwe granice pragnienia, by dokonać niemożliwego i podjąć próbę przywołania zmarłych do życia; to właśnie szaleństwo sprawiało, że czuł się dzisiaj zagubiony, rozdarty, nie mogąc znaleźć ani odpowiedniego dla siebie miejsca, ani towarzystwa, bo obecność każdego, od najmniejszego domowego skrzata po elegancką szlachciankę o dość wysublimowanych manierach sprawiała, że wracał myślami do wszystkich swoich problemów, z którymi sobie nie radził.
- Zatem tym bardziej miło mi panią widzieć, pani Lovegood - powiedział uprzejmie, podświadomie odczuwając ulgę, że miał do czynienia z osobą, której czystość krwi nie pozostawiała wiele do życzenia. Oczywiście mógł się tego spodziewać, lady Avery nie wpuściłaby przecież na wernisaż byle kogo, ale i tak odetchnął głęboko; nawet jeśli ktoś go teraz zobaczy pogrążonego w rozmowie, przynajmniej obejdzie się bez bzdurnych plotek. O ile pamiętał, pani Lovegood wspominała o zmarłym mężu, czy od jego śmierci minęło już wystarczająco dużo czasu, aby urocza wdówka mogła sobie pozwolić na taką rozrywkę? Przyszła tu sama, czy w czyimś towarzystwie? Została zaproszona osobiście, czy może trafiła tu przypadkowo, chcąc się wyrwać z ponurego domu przesyconego wciąż obecnością męża? - Jednak muszę zaprotestować. Wcale nie zapisała się pani w mojej pamięci jako negatywne wspomnienie, wręcz przeciwnie. Co innego pani syn... - zacisnął wargi i lekko nadął usta, jakby tłumiąc napad śmiechu, spoglądając przy tym oczami w niebo i kiwając teatralnie głową. Cóż, fakt faktem, młody potomek kobiety zasługiwał na porządną lekcję dobrego wychowania.
Planował znów odwrócić się w stronę obrazu i rzucić na jego temat jakąś niezobowiązującą uwagę, na przykład pytając, czy ona sama zdecydowałaby się tak pozować albo czy ma jakieś podejrzenia, kto jest tajemniczym autorem. Jego plany spełzły jednak na niczym, gdy usłyszał z ust blondynki całkiem poważne zaproszenie i to zaproszenie nie byle jakie - przywykł do szlacheckich spotkań przy porannej kawie (zwykle lecząc wtedy upiornego kaca), wystawnych obiadach, na które spraszano sąsiadów, ale z zaproszeniem na kolację i to w dodatku od wody spotkał się po raz pierwszy. Uśmiechnął się więc niepewnie, lekko zaskoczony, przez moment zupełnie nie wiedząc, co powinien odpowiedzieć. Jakkolwiek kusiło go poznanie tej uroczej istoty bliżej, tak czuł się nieco niezręcznie niejako wpraszając się do jej domu z powodu małej scysji w księgarni. Zreflektował się zaraz - dochodząc przy tym do wniosku, że raz smokowi śmierć a dziewicy defloracja - i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
- Przepiórki brzmią zacnie, więc nie omieszkam skorzystać. Tym bardziej, że miło będzie nawiązać bliższe stosunki z tak szacowną rodziną jak pani - przystał na jej propozycję, próbując stłumić rosnące uczucie jakiegoś dziwnego triumfu. Prawdę mówiąc, przydałaby mu się przecież odrobina wytchnienia, by nie myśleć ciągle o swojej niedoszłej narzeczonej. Powinien czym prędzej wrócić do swoich obowiązków, nawiązywać kolejne kontakty, błyszczeć na salonach i nie pozwolić czarnej rozpaczy zepchnąć się w najdalszy kąt desperacji.
- Zatem tym bardziej miło mi panią widzieć, pani Lovegood - powiedział uprzejmie, podświadomie odczuwając ulgę, że miał do czynienia z osobą, której czystość krwi nie pozostawiała wiele do życzenia. Oczywiście mógł się tego spodziewać, lady Avery nie wpuściłaby przecież na wernisaż byle kogo, ale i tak odetchnął głęboko; nawet jeśli ktoś go teraz zobaczy pogrążonego w rozmowie, przynajmniej obejdzie się bez bzdurnych plotek. O ile pamiętał, pani Lovegood wspominała o zmarłym mężu, czy od jego śmierci minęło już wystarczająco dużo czasu, aby urocza wdówka mogła sobie pozwolić na taką rozrywkę? Przyszła tu sama, czy w czyimś towarzystwie? Została zaproszona osobiście, czy może trafiła tu przypadkowo, chcąc się wyrwać z ponurego domu przesyconego wciąż obecnością męża? - Jednak muszę zaprotestować. Wcale nie zapisała się pani w mojej pamięci jako negatywne wspomnienie, wręcz przeciwnie. Co innego pani syn... - zacisnął wargi i lekko nadął usta, jakby tłumiąc napad śmiechu, spoglądając przy tym oczami w niebo i kiwając teatralnie głową. Cóż, fakt faktem, młody potomek kobiety zasługiwał na porządną lekcję dobrego wychowania.
Planował znów odwrócić się w stronę obrazu i rzucić na jego temat jakąś niezobowiązującą uwagę, na przykład pytając, czy ona sama zdecydowałaby się tak pozować albo czy ma jakieś podejrzenia, kto jest tajemniczym autorem. Jego plany spełzły jednak na niczym, gdy usłyszał z ust blondynki całkiem poważne zaproszenie i to zaproszenie nie byle jakie - przywykł do szlacheckich spotkań przy porannej kawie (zwykle lecząc wtedy upiornego kaca), wystawnych obiadach, na które spraszano sąsiadów, ale z zaproszeniem na kolację i to w dodatku od wody spotkał się po raz pierwszy. Uśmiechnął się więc niepewnie, lekko zaskoczony, przez moment zupełnie nie wiedząc, co powinien odpowiedzieć. Jakkolwiek kusiło go poznanie tej uroczej istoty bliżej, tak czuł się nieco niezręcznie niejako wpraszając się do jej domu z powodu małej scysji w księgarni. Zreflektował się zaraz - dochodząc przy tym do wniosku, że raz smokowi śmierć a dziewicy defloracja - i jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
- Przepiórki brzmią zacnie, więc nie omieszkam skorzystać. Tym bardziej, że miło będzie nawiązać bliższe stosunki z tak szacowną rodziną jak pani - przystał na jej propozycję, próbując stłumić rosnące uczucie jakiegoś dziwnego triumfu. Prawdę mówiąc, przydałaby mu się przecież odrobina wytchnienia, by nie myśleć ciągle o swojej niedoszłej narzeczonej. Powinien czym prędzej wrócić do swoich obowiązków, nawiązywać kolejne kontakty, błyszczeć na salonach i nie pozwolić czarnej rozpaczy zepchnąć się w najdalszy kąt desperacji.
Można by śmiało rzec, że uczucie pustki było mi znane jak nikomu innemu i chociaż sama chciałabym wierzyć w to, że ten stan mija, rzeczywistość świadczyła przeciwko mnie, utwierdzając w przekonaniu, że jest to jedno z najbardziej trwałych uczuć w całym moim życiu. Zdaje się, że taka już była specyfika ziejącej czernią dziury w okolicach splotu słonecznego - czas mijał i pozwalał łudzić się, że dawne rany się zagoiły, że wrażliwe miejsca pokryły już nowe, wciąż delikatne tkanki, lecz wystarczyła jedna chwila, jeden impuls, jedno wspomnienie, jedno słowo, jeden gest, by nieostrożnie zerwać niestabilny opatrunek i rozorać ponownie stare obrażenia. Czy kiedykolwiek goiły się całkowicie, rokując pomyślnie na przyszłość? Czy istniał lepszy sposób na przekonanie się, niż wypełnianie kolejnych dni po brzegi, by nie dać sobie ani chwili wytchnienia, które zostałoby automatycznie zaatakowana przez demony przeszłości i trapiące myśli?
Z niewiadomych przyczyn krótka wymiana zdań z lordem Fawleyem miała przebieg zupełnie inny od tego, który sobie wcześniej wyobraziłam. Chociaż samo okienko na nawiązanie kontaktu wydawało się być bez zarzutu, a ja sama siliłam się na jeden z tych najbardziej rozpromienionych uśmiechów, odpowiednie słowa wciąż wylatywały mi z głowy, przez co musiałam sprawiać wrażenie może nawet bardziej roztargnionej czy speszonej niż w księgarni. Zacisnęłam usta w wąską linię, zauważywszy, jak jedna z przechodzących obok kobiet z dezaprobatą mierzy spojrzeniem moją suknię, jakby to, że mój małżonek miał mniej szczęścia niż przeciętny auror, dożywotnio miało mnie wykluczać z uczestniczenia w wydarzeniach towarzyskich. Może faktycznie zbyt samolubnie podchodziłam do pewnych kwestii, by dostrzec, że na pewne sprawy było jeszcze za wcześnie?
- Jest pan aż nazbyt łaskawy, sir, nie zasłużyłam sobie - zareagowałam pospiesznie, nie potrafiąc przyjąć do wiadomości tego, że tę samą sytuację ktoś mógł postrzegać w sposób odmienny od mojego punktu widzenia. - Przyznaję, od jakiegoś czasu mój syn jest… wyjątkowo absorbującym dzieckiem. Zdaje się nie uznawać zasadności nikogo poza swoim nowym idolem - stwierdziłam, wahając się chwilę przed określeniem Charliego odpowiednim mianem i ostatecznie porzucając słowo „trudny” czy „krnąbrny”, lecz chociaż całą wypowiedź starałam się utrzymać w lekkim tonie, drugie zdanie, na samo wspomnienie idola będącego źródłem dodatkowych problemów, mój głos stracił nieco na barwie. Ale przecież nie miałam przecież zamiaru po raz kolejny zadręczać Colina swoimi sprawami i odciągać go od dalszego kontemplowania sztuki, będącej zapewne jego głównym powodem zjawienia się w galerii. Mimo wszystko, sprawy zdawały się iść całkiem dobrze, dopóki nie zobaczyłam lekkiego zmieszania mężczyzny wywołanego bezpośredniością mojego zaproszenia.
- Zaprosiłabym pana w porze obiadowej, jednak dopóki Charlie nie idzie spać, w domu panuje kompletny chaos, sam pan rozumie - wtrąciłam, próbując rozwiać wszelkie wątpliwości co do czystości moich intencji. - Świetnie. Będę niezwykle rada, mogąc podjąć pana w moich skromnych progach, sir - rozpogodziłam się, słysząc twierdzącą odpowiedź, po czym wyginając usta we wdzięcznym uśmiechu, spojrzałam ponownie na płótno tuż przed nami. - Co pan sądzi o dzisiejszym wernisażu? Niektóre obrazy to prawdziwe perełki - zmieniłam temat, wracając do bardziej szablonowego i kurtuazyjnego sposobu prowadzenia konwersacji, uznając tym samym, że Leonard wytrzyma jeszcze parę minut beze mnie, a niegrzecznym byłoby pospieszne oddalenie się po osiągnięciu swojego celu. Jakimkolwiek by on nie był.
Z niewiadomych przyczyn krótka wymiana zdań z lordem Fawleyem miała przebieg zupełnie inny od tego, który sobie wcześniej wyobraziłam. Chociaż samo okienko na nawiązanie kontaktu wydawało się być bez zarzutu, a ja sama siliłam się na jeden z tych najbardziej rozpromienionych uśmiechów, odpowiednie słowa wciąż wylatywały mi z głowy, przez co musiałam sprawiać wrażenie może nawet bardziej roztargnionej czy speszonej niż w księgarni. Zacisnęłam usta w wąską linię, zauważywszy, jak jedna z przechodzących obok kobiet z dezaprobatą mierzy spojrzeniem moją suknię, jakby to, że mój małżonek miał mniej szczęścia niż przeciętny auror, dożywotnio miało mnie wykluczać z uczestniczenia w wydarzeniach towarzyskich. Może faktycznie zbyt samolubnie podchodziłam do pewnych kwestii, by dostrzec, że na pewne sprawy było jeszcze za wcześnie?
- Jest pan aż nazbyt łaskawy, sir, nie zasłużyłam sobie - zareagowałam pospiesznie, nie potrafiąc przyjąć do wiadomości tego, że tę samą sytuację ktoś mógł postrzegać w sposób odmienny od mojego punktu widzenia. - Przyznaję, od jakiegoś czasu mój syn jest… wyjątkowo absorbującym dzieckiem. Zdaje się nie uznawać zasadności nikogo poza swoim nowym idolem - stwierdziłam, wahając się chwilę przed określeniem Charliego odpowiednim mianem i ostatecznie porzucając słowo „trudny” czy „krnąbrny”, lecz chociaż całą wypowiedź starałam się utrzymać w lekkim tonie, drugie zdanie, na samo wspomnienie idola będącego źródłem dodatkowych problemów, mój głos stracił nieco na barwie. Ale przecież nie miałam przecież zamiaru po raz kolejny zadręczać Colina swoimi sprawami i odciągać go od dalszego kontemplowania sztuki, będącej zapewne jego głównym powodem zjawienia się w galerii. Mimo wszystko, sprawy zdawały się iść całkiem dobrze, dopóki nie zobaczyłam lekkiego zmieszania mężczyzny wywołanego bezpośredniością mojego zaproszenia.
- Zaprosiłabym pana w porze obiadowej, jednak dopóki Charlie nie idzie spać, w domu panuje kompletny chaos, sam pan rozumie - wtrąciłam, próbując rozwiać wszelkie wątpliwości co do czystości moich intencji. - Świetnie. Będę niezwykle rada, mogąc podjąć pana w moich skromnych progach, sir - rozpogodziłam się, słysząc twierdzącą odpowiedź, po czym wyginając usta we wdzięcznym uśmiechu, spojrzałam ponownie na płótno tuż przed nami. - Co pan sądzi o dzisiejszym wernisażu? Niektóre obrazy to prawdziwe perełki - zmieniłam temat, wracając do bardziej szablonowego i kurtuazyjnego sposobu prowadzenia konwersacji, uznając tym samym, że Leonard wytrzyma jeszcze parę minut beze mnie, a niegrzecznym byłoby pospieszne oddalenie się po osiągnięciu swojego celu. Jakimkolwiek by on nie był.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Jak można tak bezcześcić swoją duszę, mówiąc, że jest ona niczyja? Laidan nie potrzebowała ani pana ani kata, a towarzysza. Ten przyjaciel nie nadałby sobie praw własności jak do ziemi czy rzeczy, którą kupiłby za łatwo i zapewne niesprawiedliwie, bądź nielegalnie, zarobione pieniądze. Często żałował, że traktował kobiety na równi. Pragnął o nie zabiegać, adorować, a najbardziej lubił zaskakiwać. Owej wystawy nie można tak lekceważyć i zatytułować „kobiety Alfreda”. Żadna z nich nie była jego. Nawet żona tak usilnie wpatrująca się w swój portret nie była jego. Oczywiście mógł wrzasnąć, rzucić rozkazy i zabronić jej chociażby najmniejszej przyjemności życiowej, ale po cóż to? Jaki miałby w tym cel? Kilka grymasów twarzy, pomrukiwań i życia jak w klatce we własnym domu. Chociaż ranił często, nie był tego świadomy. Ciężki charakter czasami nie pomagał mu w kontaktach międzyludzkich. Gdyby potrafił porozmawiać, wyrzucić z siebie to, co mu zawadza, miałby zdecydowanie łatwiej w życiu. Nie czułby jak jednoosobowy widz w groteskowym teatrze życia. Nie bałby się wykonać chociażby najmniejszego kroku w przód. Jego ideały narzucały mu konkretne działania i chociaż czasami robił źle, ulegał chwilowym pokusom piękna, pożądania, a przede wszystkim sztuki, która budziła wszystkie jego zmysły. Zdrowy rozsądek nie zabraniał kontaktów z Lady Avery, a zdecydowanie powinien. Alfred rozbity pomiędzy zasadami a miłością nie wiedział, jak powinien się zachować. Czy brnąc w dalszą rozmowę o sztuce czy może pozwolić jej odejść tak samo jak wtedy w 1952, gdy czarna farba nie stanowiła tylko tła wydarzeń.
Miłość do żony na pewno przerastała inne związki szlachciców. Dawała mu siły życiowe, ale nie wenę. Maire nigdy nie będzie inspiracją dla Alfreda Parkinsona. Choć może brzmieć to zaskakująco, blondyn był portrecistą smutku, a tego na pewno nie życzył swojej żonie. Nie potrafiłby nawet jej odpowiedzieć, kim dla niego jest Laidan. Boginią, psychologiem, idealnym słuchaczem czy osobą godną pojedynku intelektualno – artystycznego? I żadna z nich nie mogła zostać sobie przyrównana. Każda była wyjątkowa i stanowiła dla Alfreda jedną z najważniejszych osób w jego życiu. Tylko ten brak spokoju zabraniał mu swobodnie oddychać. Razem z Laidan stanowili świetny duet na salonach. Pomiędzy słowami, gestami i śmiechami kryło się drugie dno, które nadłamało serce szlachcica. Bolesny skurcz w żołądku uniemożliwił mu dalsze picie wina. W innych okolicznościach pewnie z lekkim uśmiechem oglądałby tyły lady Avery, ale dziś to zabiło jego dobry humor, dzień, w którym odniósł niewątpliwy sukces. Zdążył jedynie musnąć koniuszki palców jej ręki, a ten gest nie był po to, aby ją zatrzymać i zrobić scenę przed całym towarzystwem. To była obietnica rychłego spotkania i wytłumaczenia pełnych złośliwości i surowości wypowiedzi. Wszystkie chęci wibrowały tuż pod jej obcasami oraz pod palcami Alfreda mocniej ściskającego kieliszek. Brak doceniania ze strony Laidan był ciosem w jego serce. W końcu kto znał się tak dobrze na sztuce jak ona? Maire i każdy inny bliski mógł opowiadać, że obrazy w Sali Północnej są zaskakujące, ale oni lekceważyli magię obrazów i smutku. Nie skomentował, nie odezwał się nawet pół słowem. Ostrożnie podszedł do swojej małżonki, szukając jej dłoni, prędko kładąc ją na swoim przedramieniu. Dość tego smutku, wyszeptał, prowadząc żonę do kolejnej sali.
- > Sala Południowa, ale poczekam aż tam skończę Eilis
Miłość do żony na pewno przerastała inne związki szlachciców. Dawała mu siły życiowe, ale nie wenę. Maire nigdy nie będzie inspiracją dla Alfreda Parkinsona. Choć może brzmieć to zaskakująco, blondyn był portrecistą smutku, a tego na pewno nie życzył swojej żonie. Nie potrafiłby nawet jej odpowiedzieć, kim dla niego jest Laidan. Boginią, psychologiem, idealnym słuchaczem czy osobą godną pojedynku intelektualno – artystycznego? I żadna z nich nie mogła zostać sobie przyrównana. Każda była wyjątkowa i stanowiła dla Alfreda jedną z najważniejszych osób w jego życiu. Tylko ten brak spokoju zabraniał mu swobodnie oddychać. Razem z Laidan stanowili świetny duet na salonach. Pomiędzy słowami, gestami i śmiechami kryło się drugie dno, które nadłamało serce szlachcica. Bolesny skurcz w żołądku uniemożliwił mu dalsze picie wina. W innych okolicznościach pewnie z lekkim uśmiechem oglądałby tyły lady Avery, ale dziś to zabiło jego dobry humor, dzień, w którym odniósł niewątpliwy sukces. Zdążył jedynie musnąć koniuszki palców jej ręki, a ten gest nie był po to, aby ją zatrzymać i zrobić scenę przed całym towarzystwem. To była obietnica rychłego spotkania i wytłumaczenia pełnych złośliwości i surowości wypowiedzi. Wszystkie chęci wibrowały tuż pod jej obcasami oraz pod palcami Alfreda mocniej ściskającego kieliszek. Brak doceniania ze strony Laidan był ciosem w jego serce. W końcu kto znał się tak dobrze na sztuce jak ona? Maire i każdy inny bliski mógł opowiadać, że obrazy w Sali Północnej są zaskakujące, ale oni lekceważyli magię obrazów i smutku. Nie skomentował, nie odezwał się nawet pół słowem. Ostrożnie podszedł do swojej małżonki, szukając jej dłoni, prędko kładąc ją na swoim przedramieniu. Dość tego smutku, wyszeptał, prowadząc żonę do kolejnej sali.
- > Sala Południowa, ale poczekam aż tam skończę Eilis
If I risk it all,
could You break my fall?
could You break my fall?
I znów długo jej nie widział. Spragniony widokiem wili usychał z tęsknoty ostatnimi czasy jeszcze bardziej ciążącej mu na sercu, przytłoczony kolejnymi warstwami mrocznych tajemnic Tristan gubił się w rzeczywistości. Jedno było dla niego jasne – pozbył się czegoś, co spędzało mu sen z powiek latami. Jego słodka narzeczona nawet nie zdawała sobie sprawy z tego, o ile była teraz bezpieczniejsza. Nie zwracał większej uwagi na jej lęk przy ludziach, w milczeniu koncentrując się przede wszystkim na sobie i własnych emocjach, szarpiących się jak lew w potrzasku. Jego twarz pozostawała niewzruszona, niemal obca i tylko z oczu ktoś, kto zna go równie dobrze, co on sam lub lepiej, mógłby z jego źrenic odczytać te sekrety.
Przychyliłby się do każdej jej prośby, właściwie – cieszyło go, że wernisaż, na który ją zaprosił, wzbudził jej zainteresowanie, niełatwo ją było zadowolić. Pomieszczenie rzeczywiście wydawało się bardziej odizolowane od pozostałych, muzyka nie docierała do tej tajemniczej komnaty, a ciepło i zaduch zatłoczonych pomieszczeń zastąpił orzeźwiający chłód. Na dłużej zawiesił spojrzenie na obrazie nazwanym „Różą”, spojrzeniem niemal odruchowo poszukując autora tych dzieł – wszystko wskazywało jednak na to, że artysta miał pozostać anonimowy. Kobieta na obrazie rozbudzała wspomnienia, sięgała głębiej - bo przypominała mu Marianne. Nieśpiesznie odjął od jej wizerunku spojrzenie dopiero wówczas, gdy usłyszał melodyjny głos Evandry.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, najdroższa – zapewnił ją bez zawahania, kurtuazyjnie. Odpowiedział jej równie cichym tonem, nie chcąc wbrew jej woli ciągnąć ją na piedestał, doskonale świadom tego, jak bardzo jej nadzwyczajna uroda zwracała uwagę. Również jego, słodki zapach jej skóry przedzierający się przez koronkową suknię czarował go skuteczniej od miłosnych eliksirów, a gdy przystanęła przy „Róży”, Tristan utkwił spojrzenie na jej odsłoniętym, wątłym ramieniu. Pięknie wyglądała w błękitach, choć wolałby ją ujrzeć w czerwieni – przecież należała już do niego. Nigdy nie był cierpliwy. - Mam nadzieję, że tutaj poczujesz się lepiej – dodał zaraz, unosząc spojrzenie na płótno obrazu w milczącej zadumie. Wspierał narzeczoną napiętym ramieniem, gotów interweniować, gdyby straciła siły; widział napady jej choroby. Miał jednak nadzieję, że wernisaż i kontakt ze sztuką wysoką odpręży ją na tyle, by odpędzić wszelkie niechciane zagrożenia. Skinął głową, wpierw łagodnie, na zapowiedź rozmowy o liście; napisał go zbyt lekkomyślnie, ale musiał wyrzucić z siebie nie dające mu spokoju emocje. Kiedy jednak wyraziła współczucie, od siebie i swojej, zgrozo, rodziny, nie potrafił zapanować nad emocjami. Jego twarz przeszła niechętnym grymasem, ramieniem przysunął ją bliżej swojego ciała zachłanniej, gdybyś tylko znała prawdę, Evandro... Być może aby ukryć ten grymas, zabrał ją ku kolejnemu z obrazów. Kiwnął głową, cóż miał odpowiedzieć – podziękować? Być może byłby w stanie, gdyby nie kolejne wypowiedziane przez nią słowa.
- Nigdy więcej się z nią nie porównuj – szepnął więc tylko nad jej lśniącym złotem jedwabiem włosów, na tyle cicho, by w gwarze kolejnych przechodzących gości tylko ona mogła usłyszeć jego apodyktyczne słowa. Diana zdradziła krew, była warta mniej niż dzień, który już się skończył, a wszelkie wspomnienia, które z nią dzielił... usiłował pogrzebać głęboko i zostawić za sobą. Była zdrajczynią krwi. Nigdy, Evandro, nigdy więcej nie wypowiadaj podobnych słów. Nie istniała straszliwsza zbrodnia od zdradzenia własnej krwi, jego narzeczona cierpiała wyłącznie za swoją wyjątkowość, nie za swoje zbrodnie – a on gotów był jej oprawców potraktować tak samo, jak potraktował oprawcę jego siostry. Diana nie była ofiarą. Niechętnie rozejrzał się wokół, dostrzegając w sali Harriett oraz organizatorkę wernisażu, powinni się przywitać. - Jak ci się podobają obrazy? - zapytał już głośniej, płynnie zmieniając temat.
Przychyliłby się do każdej jej prośby, właściwie – cieszyło go, że wernisaż, na który ją zaprosił, wzbudził jej zainteresowanie, niełatwo ją było zadowolić. Pomieszczenie rzeczywiście wydawało się bardziej odizolowane od pozostałych, muzyka nie docierała do tej tajemniczej komnaty, a ciepło i zaduch zatłoczonych pomieszczeń zastąpił orzeźwiający chłód. Na dłużej zawiesił spojrzenie na obrazie nazwanym „Różą”, spojrzeniem niemal odruchowo poszukując autora tych dzieł – wszystko wskazywało jednak na to, że artysta miał pozostać anonimowy. Kobieta na obrazie rozbudzała wspomnienia, sięgała głębiej - bo przypominała mu Marianne. Nieśpiesznie odjął od jej wizerunku spojrzenie dopiero wówczas, gdy usłyszał melodyjny głos Evandry.
- Twoje życzenie jest dla mnie rozkazem, najdroższa – zapewnił ją bez zawahania, kurtuazyjnie. Odpowiedział jej równie cichym tonem, nie chcąc wbrew jej woli ciągnąć ją na piedestał, doskonale świadom tego, jak bardzo jej nadzwyczajna uroda zwracała uwagę. Również jego, słodki zapach jej skóry przedzierający się przez koronkową suknię czarował go skuteczniej od miłosnych eliksirów, a gdy przystanęła przy „Róży”, Tristan utkwił spojrzenie na jej odsłoniętym, wątłym ramieniu. Pięknie wyglądała w błękitach, choć wolałby ją ujrzeć w czerwieni – przecież należała już do niego. Nigdy nie był cierpliwy. - Mam nadzieję, że tutaj poczujesz się lepiej – dodał zaraz, unosząc spojrzenie na płótno obrazu w milczącej zadumie. Wspierał narzeczoną napiętym ramieniem, gotów interweniować, gdyby straciła siły; widział napady jej choroby. Miał jednak nadzieję, że wernisaż i kontakt ze sztuką wysoką odpręży ją na tyle, by odpędzić wszelkie niechciane zagrożenia. Skinął głową, wpierw łagodnie, na zapowiedź rozmowy o liście; napisał go zbyt lekkomyślnie, ale musiał wyrzucić z siebie nie dające mu spokoju emocje. Kiedy jednak wyraziła współczucie, od siebie i swojej, zgrozo, rodziny, nie potrafił zapanować nad emocjami. Jego twarz przeszła niechętnym grymasem, ramieniem przysunął ją bliżej swojego ciała zachłanniej, gdybyś tylko znała prawdę, Evandro... Być może aby ukryć ten grymas, zabrał ją ku kolejnemu z obrazów. Kiwnął głową, cóż miał odpowiedzieć – podziękować? Być może byłby w stanie, gdyby nie kolejne wypowiedziane przez nią słowa.
- Nigdy więcej się z nią nie porównuj – szepnął więc tylko nad jej lśniącym złotem jedwabiem włosów, na tyle cicho, by w gwarze kolejnych przechodzących gości tylko ona mogła usłyszeć jego apodyktyczne słowa. Diana zdradziła krew, była warta mniej niż dzień, który już się skończył, a wszelkie wspomnienia, które z nią dzielił... usiłował pogrzebać głęboko i zostawić za sobą. Była zdrajczynią krwi. Nigdy, Evandro, nigdy więcej nie wypowiadaj podobnych słów. Nie istniała straszliwsza zbrodnia od zdradzenia własnej krwi, jego narzeczona cierpiała wyłącznie za swoją wyjątkowość, nie za swoje zbrodnie – a on gotów był jej oprawców potraktować tak samo, jak potraktował oprawcę jego siostry. Diana nie była ofiarą. Niechętnie rozejrzał się wokół, dostrzegając w sali Harriett oraz organizatorkę wernisażu, powinni się przywitać. - Jak ci się podobają obrazy? - zapytał już głośniej, płynnie zmieniając temat.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Tristan Rosier
Zawód : Arystokrata, smokolog
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
the death of a beautiful woman is, unquestionably, the most poetical topic in the world
OPCM : 38 +2
UROKI : 30
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 1
CZARNA MAGIA : 60 +5
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15 +6
Genetyka : Czarodziej
Śmierciożercy
Czy zwykła wizyta na wernisażu mogła zwiastować jakąkolwiek katastrofę? W otoczeniu towarzyskiej śmietanki czarodziejów i czarownic, w otoczeniu dzieł anonimowych i mniej anonimowych artystów nie mogło się przecież zdarzyć nic, czego nie dopuszczałaby etykieta i wymogi przyzwoitości. A jednak w niespełna godzinę zdarzyło mu się prawie że ulec urokowi jednej niewiasty i dostać się w sidła drugiej, która - gdyby zapewne tylko chciała - mogłaby go w jednej chwili omotać swoim urokiem wili. Tylko właściwie po co? Czy wile rzucają czasem ten swój tajemniczy czar na Merlina ducha winnych mężczyzn jedynie dla własnej zabawy i satysfakcji? Żeby sprawdzić, czy ich moc nadal działa? Czy robią to dla przyjemności czy jedynie wtedy, gdy jakiś oporny jegomość uparcie nie zwraca na nich swojej uwagi? Te i podobne myśli zajmowały przez kolejne sekundy umysł Colina, zanim nie wdarła się do niego odpowiedź udzielona przez panią Lovegood.
- Zatem zaprasza mnie pani w porze kolacji, by pani syn nie przeszkadzał nam w konwersacji. - nie mógł się nie uśmiechnąć, słysząc dość zaskakujące wyjaśnienia kobiety. Co prawda przy odrobinie dobrej woli mógł doskonale zrozumieć sens jej słów i cel przesłania, ale odezwała się z nim drobna złośliwość i postanowił wcale nie ułatwiać jej zadania. Spojrzał przy tym na nią tak dwuznacznie i tak obcesowo, niemalże trzęsąc się z tłumionego śmiechu, że tylko ostatnie resztki dobrego wychowania nakazywały mu zachowanie względnego spokoju. W ciszy pomieszczenia raczej nie wypadało wybuchać szalonym śmiechem. - Pozwolę sobie niegrzecznie zapytać, czy Charlie śpi do późna czy jest raczej rannym ptaszkiem? Chciałbym po prostu wiedzieć, kiedy mam wyjść, by się na mnie nie natknął - dodał jeszcze poważnym tonem, próbując za wszelką cenę zachować powagę.
Co wcale a wcale nie było łatwe zważywszy na to, że tych kilka słów, wypowiedzianych zapewne pośpiesznie i bez większego zastanowienia, mogło zostać faktycznie odebranych na kilka różnych sposobów. Colin wybrał ten, który dawał największe pole do popisu i do językowych manipulacji, próbując tym samym wprawić panią Lovegood w coś na kształt konsternacji. Skoro wile mogą bawić się męskimi uczuciami, wprawiać panów w stany przedzawałowe i sprawiać, że zachowywali się jak totalni idioci, wpatrzeni w obiekt swoich westchnień, to dlaczego Colin nie miałby wykorzystać swojej męskiej przewagi i wypróbować na swojej uroczej ofierze własną moc zawstydzania i tak zawstydzonych już niewiast.
- Niewątpliwie znaleźć tu można prawdziwe dzieła sztuki - przyznał jej po chwili rację, nie odwracając się jednak ani na milimetr w stronę obrazu. Wręcz przeciwnie, uparcie wciąż wpatrywał się w kobietę, nie spuszczając z niej wzroku; przysunął się nawet odrobinę, ledwie dostrzegalnie, ale wystarczająco, by móc swobodnie zniżyć głos, a mimo to być wciąż słyszalnym. - I niezmierną przyjemnością będzie ich oglądanie podczas prywatnej kolacji - powiedział z lekkością w głosie, zupełnie tak, jakby opisywał właśnie technikę mieszania farb, jakiej używał malarz. Stąpał niebezpiecznie blisko granicy dobrego flirtu a bezczelnej prowokacji; nie bał się jednak naginać zasad i zadziornie spoglądać poza granicę - cóż mu przecież groziło na wernisażu pełnym ludzi, pełnym osób z uwagą obserwujących przepływający tłum.
- Zatem zaprasza mnie pani w porze kolacji, by pani syn nie przeszkadzał nam w konwersacji. - nie mógł się nie uśmiechnąć, słysząc dość zaskakujące wyjaśnienia kobiety. Co prawda przy odrobinie dobrej woli mógł doskonale zrozumieć sens jej słów i cel przesłania, ale odezwała się z nim drobna złośliwość i postanowił wcale nie ułatwiać jej zadania. Spojrzał przy tym na nią tak dwuznacznie i tak obcesowo, niemalże trzęsąc się z tłumionego śmiechu, że tylko ostatnie resztki dobrego wychowania nakazywały mu zachowanie względnego spokoju. W ciszy pomieszczenia raczej nie wypadało wybuchać szalonym śmiechem. - Pozwolę sobie niegrzecznie zapytać, czy Charlie śpi do późna czy jest raczej rannym ptaszkiem? Chciałbym po prostu wiedzieć, kiedy mam wyjść, by się na mnie nie natknął - dodał jeszcze poważnym tonem, próbując za wszelką cenę zachować powagę.
Co wcale a wcale nie było łatwe zważywszy na to, że tych kilka słów, wypowiedzianych zapewne pośpiesznie i bez większego zastanowienia, mogło zostać faktycznie odebranych na kilka różnych sposobów. Colin wybrał ten, który dawał największe pole do popisu i do językowych manipulacji, próbując tym samym wprawić panią Lovegood w coś na kształt konsternacji. Skoro wile mogą bawić się męskimi uczuciami, wprawiać panów w stany przedzawałowe i sprawiać, że zachowywali się jak totalni idioci, wpatrzeni w obiekt swoich westchnień, to dlaczego Colin nie miałby wykorzystać swojej męskiej przewagi i wypróbować na swojej uroczej ofierze własną moc zawstydzania i tak zawstydzonych już niewiast.
- Niewątpliwie znaleźć tu można prawdziwe dzieła sztuki - przyznał jej po chwili rację, nie odwracając się jednak ani na milimetr w stronę obrazu. Wręcz przeciwnie, uparcie wciąż wpatrywał się w kobietę, nie spuszczając z niej wzroku; przysunął się nawet odrobinę, ledwie dostrzegalnie, ale wystarczająco, by móc swobodnie zniżyć głos, a mimo to być wciąż słyszalnym. - I niezmierną przyjemnością będzie ich oglądanie podczas prywatnej kolacji - powiedział z lekkością w głosie, zupełnie tak, jakby opisywał właśnie technikę mieszania farb, jakiej używał malarz. Stąpał niebezpiecznie blisko granicy dobrego flirtu a bezczelnej prowokacji; nie bał się jednak naginać zasad i zadziornie spoglądać poza granicę - cóż mu przecież groziło na wernisażu pełnym ludzi, pełnym osób z uwagą obserwujących przepływający tłum.
Gdyby moje losy zostały kiedykolwiek spisane, publikacja (zapewne pokaźnych rozmiarów) powinna nosić tytuł "Dobre intencje, czyli jak niezręczny moment uczynić jeszcze niezręczniejszym". I w tym wypadku chciałam jak najlepiej, a odnosiłam efekt odnośny do zamierzonego, nieświadomie prowokując i orientując się za późno, by wycofać się chyłkiem i owiać wszystko słodką nutą zapomnienia. Wyglądało na to, że po raz kolejny wyłamywałam się z szablonu, w który pieczołowicie od najmłodszych lat ubierała mnie moja matka, powtarzająca uparcie, że jeśli tylko mogę kogoś omotać dla własnych, nawet nieznanych na początku korzyści, powinnam to zrobić i nie mieć przy tym ani krzty skrupułów. W dzieciństwie niejednokrotnie widziałam jak Charlotte robiła z otaczających ją mężczyzn głupców, wszystko uzależniając od swojego samopoczucia - im bardziej parszywy miała humor, tym większą odczuwała potrzebę odbicia go sobie na osobach trzecich, bez jasno przyświecającego celu, właściwie tylko po to, by pokazać, że może wszystko, nawet jeśli w gruncie rzeczy nie mogła niczego. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć tego okrucieństwa.
Otworzyłam usta, by wypowiedzieć kolejne niefrasobliwe zdanie, lecz wtem spadło na mnie otrzeźwienie. To, co miało brzmieć lepiej, pozostawiało jeszcze większe pole do manewru w kwestii wolnej interpretacji, a tą sztuką lord Fawley posługiwał się w sposób jeszcze bardziej bezpośredni niż ja szastałam zaproszeniami. Zwieńczyłam więc moje niezwerbalizowane chęci nawrócenia wszystkiego na poprawne tory pogodnym uśmiechem, jaki posłałam mężczyźnie, zachowując się tak, jakbym cierpiała na okropną krótkowzroczność i nie dostrzegała nawet w połowie jak bezwstydnie wbija we mnie spojrzenie swoich bystrych oczu.
- Dokładnie tak - odpowiedziałam pogodnie, ignorując wszelkie znaki na niebie i ziemi, które mówiły, że była to najwyższa pora, by grzecznie przeprosić i wrócić do Leonarda. Albo przywitać się z Tristanem i jego przepiękną narzeczoną, którzy mignęli mi w tłumie. To najprawdopodobniej byłby najbardziej odpowiedni wybór, tylko czy odpowiedni kiedykolwiek równał się zadowalającemu? Czy i mnie nie należy się od życia coś więcej niż tylko czerń i wieczne umartwianie się z powodu rzeczy niezależnych ode mnie? Czując przyjemne i jakże złudne ciepło krążące w żyłach razem z winem, którego sobie dzisiaj nie odmawiałam, zahamowania będące znakiem firmowym moich ostatnich tygodni, rozpryskiwały się niczym bańki mydlane, chociaż niechybnie mały do mnie powrócić w późniejszym terminie pod mało wdzięczną postacią kaca moralnego. - To zależy od tego jak wyczerpujący był poprzedni dzień. Ma to po mnie - oświadczyłam, wciąż zgrywając nieświadomą obecności drugiego dna i nieprzejętą faktem, że stery tej konwersacji znajdowały się daleko poza moim zasięgiem. Przez parę jeszcze chwil byłam skłonna grać według zasad Colina, lecz o ile początkowo udawało mi się reagować z czymś na kształt godności (lub przynajmniej chciałabym to tak nazwać), tak kilka minut później mój grunt pod nogami okazał się być mniej stabilny niż zakładałam. Czy przeszkadzało mi to w brnięciu dalej? Absolutnie nie.
- To w dużej mierze zasługa bogato zdobionych ram, sugerujących, że zawartość jest równie kusząca. Tylko prawdziwy koneser jest w stanie stwierdzić, które dzieło warte jest zatrzymania, a które to marna namiastka - powiedziałam melodyjnym głosem, dla odmiany dzielnie wpatrując się w obraz, jakbym przyjęła na siebie rolę prawdziwego krytyka sztuki. Wpatrywałam się tak dalej, gdy mężczyzna przysunął się nieznacznie, by dopiero po chwili, jakby z lekkim ociąganiem, zwrócić twarz w w jego stronę. - Czy jest pan koneserem, lordzie Fawley? - zapytałam miękko, nie błądząc spojrzeniem po jego twarzy, a wręcz przeciwnie, wbijając je prosto w jego oczy. Czy mój mąż już przewracał się w grobie?
Otworzyłam usta, by wypowiedzieć kolejne niefrasobliwe zdanie, lecz wtem spadło na mnie otrzeźwienie. To, co miało brzmieć lepiej, pozostawiało jeszcze większe pole do manewru w kwestii wolnej interpretacji, a tą sztuką lord Fawley posługiwał się w sposób jeszcze bardziej bezpośredni niż ja szastałam zaproszeniami. Zwieńczyłam więc moje niezwerbalizowane chęci nawrócenia wszystkiego na poprawne tory pogodnym uśmiechem, jaki posłałam mężczyźnie, zachowując się tak, jakbym cierpiała na okropną krótkowzroczność i nie dostrzegała nawet w połowie jak bezwstydnie wbija we mnie spojrzenie swoich bystrych oczu.
- Dokładnie tak - odpowiedziałam pogodnie, ignorując wszelkie znaki na niebie i ziemi, które mówiły, że była to najwyższa pora, by grzecznie przeprosić i wrócić do Leonarda. Albo przywitać się z Tristanem i jego przepiękną narzeczoną, którzy mignęli mi w tłumie. To najprawdopodobniej byłby najbardziej odpowiedni wybór, tylko czy odpowiedni kiedykolwiek równał się zadowalającemu? Czy i mnie nie należy się od życia coś więcej niż tylko czerń i wieczne umartwianie się z powodu rzeczy niezależnych ode mnie? Czując przyjemne i jakże złudne ciepło krążące w żyłach razem z winem, którego sobie dzisiaj nie odmawiałam, zahamowania będące znakiem firmowym moich ostatnich tygodni, rozpryskiwały się niczym bańki mydlane, chociaż niechybnie mały do mnie powrócić w późniejszym terminie pod mało wdzięczną postacią kaca moralnego. - To zależy od tego jak wyczerpujący był poprzedni dzień. Ma to po mnie - oświadczyłam, wciąż zgrywając nieświadomą obecności drugiego dna i nieprzejętą faktem, że stery tej konwersacji znajdowały się daleko poza moim zasięgiem. Przez parę jeszcze chwil byłam skłonna grać według zasad Colina, lecz o ile początkowo udawało mi się reagować z czymś na kształt godności (lub przynajmniej chciałabym to tak nazwać), tak kilka minut później mój grunt pod nogami okazał się być mniej stabilny niż zakładałam. Czy przeszkadzało mi to w brnięciu dalej? Absolutnie nie.
- To w dużej mierze zasługa bogato zdobionych ram, sugerujących, że zawartość jest równie kusząca. Tylko prawdziwy koneser jest w stanie stwierdzić, które dzieło warte jest zatrzymania, a które to marna namiastka - powiedziałam melodyjnym głosem, dla odmiany dzielnie wpatrując się w obraz, jakbym przyjęła na siebie rolę prawdziwego krytyka sztuki. Wpatrywałam się tak dalej, gdy mężczyzna przysunął się nieznacznie, by dopiero po chwili, jakby z lekkim ociąganiem, zwrócić twarz w w jego stronę. - Czy jest pan koneserem, lordzie Fawley? - zapytałam miękko, nie błądząc spojrzeniem po jego twarzy, a wręcz przeciwnie, wbijając je prosto w jego oczy. Czy mój mąż już przewracał się w grobie?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Podobno prawdziwe życie zaczyna się poza strefą komfortu. Dopiero tam zaczynamy robić to, co powinniśmy. Nie przeczę, sporo rzeczy poznajemy dopiero wtedy, gdy czujemy zimny oddech niebezpieczeństwa na karku. Przecież inaczej nie trenowałbym boksu, nie uzależnił się od adrenaliny na tyle, żeby zostać brygadzistą. Są jednak pewne rzeczy, które będąc poza tą zoną naszego bezpieczeństwa wprowadzają nas w dziwny nastrój. Nie tyle strach i niepewność, co pewien ostry dyskomfort, brak przynależności do danego miejsca. Tak czuję się właśnie tutaj, wśród dystyngowanego tłumu odzianego w drogie, luksusowe stroje, zapewne kupione tylko na tę jedną, jedyną okazję. Obecność u mego boku Harriett była doprawdy zbawienna. Pozwalała mi czuć się trochę bardziej na miejscu, wszak była jedyną osobą, do której mogłem otworzyć usta. A potem znikła.
Oczywiście nie zostawiła mnie nagle na pastwę losu. Są wśród tego arystokratycznego światka pewne mechanizmy, które nie do końca rozumiem, ale toleruję (chyba nie ma, co szanować) i pozwalam im istnieć. Już sam fakt, że przyszła tu ze mną stanowił wyborny temat do plotek i nie zostanie pominięty w najnowszych numerach szmatławców. Przyszedłem tutaj dla sztuki, a nie dla walki ze skostniałymi konwenansami, więc pozwoliłem jej zostawić mnie samego. Odprowadziłem jej drobną sylwetkę wzrokiem, po czym zostałem sam z kieliszkiem wina w tłumie rekinów.
Nie chciałem wyruszać sam na podbój sal wystawowych. Nie czułem się tutaj na tyle swobodnie, aby samemu odkrywać nieznane. Przyciągałem dostatecznie dużo uwagi już samą swoją aparycją, a pozostawiony samemu sobie wyraźnie jawiłem się, jako człowiek zagubiony. Ulokowałem się gdzieś z boku i słuchałem naturalnego szmeru tłumu połączonego z graną przez orkiestrę muzyką. Dopiero po dwóch kieliszkach doskonałego wina ocknąłem się z tego marazmu. Najwyższa pora odnaleźć zagubioną towarzyszkę. Zgodnie z tym, co zapamiętałem, ruszam jej śladem w kierunku Sali Północnej.
Pomimo obecności ludzi panuje tutaj dziwna cisza, dźwięki ożywionego tłoku z głównego pomieszczenia. Pewien chłód i surowość atmosfery pogłębia moje zainteresowanie, przez co na początek spoglądam przelotnie na obrazy. Jednak nim podejdę do nich bliżej natykam się na moją zaginioną towarzyszkę. Wydaje mi się, że nie będzie mieć nic przeciwko mojemu pojawieniu się.
- Harriett - mówię, aby zwrócić na mnie jej uwagę, gdy delikatnie dotykam jej przedramienia. Moje spojrzenie bezdźwięcznie pyta wszystko w porządku?. Po chwili spoglądam na jej towarzysza. - Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem.
Oczywiście nie zostawiła mnie nagle na pastwę losu. Są wśród tego arystokratycznego światka pewne mechanizmy, które nie do końca rozumiem, ale toleruję (chyba nie ma, co szanować) i pozwalam im istnieć. Już sam fakt, że przyszła tu ze mną stanowił wyborny temat do plotek i nie zostanie pominięty w najnowszych numerach szmatławców. Przyszedłem tutaj dla sztuki, a nie dla walki ze skostniałymi konwenansami, więc pozwoliłem jej zostawić mnie samego. Odprowadziłem jej drobną sylwetkę wzrokiem, po czym zostałem sam z kieliszkiem wina w tłumie rekinów.
Nie chciałem wyruszać sam na podbój sal wystawowych. Nie czułem się tutaj na tyle swobodnie, aby samemu odkrywać nieznane. Przyciągałem dostatecznie dużo uwagi już samą swoją aparycją, a pozostawiony samemu sobie wyraźnie jawiłem się, jako człowiek zagubiony. Ulokowałem się gdzieś z boku i słuchałem naturalnego szmeru tłumu połączonego z graną przez orkiestrę muzyką. Dopiero po dwóch kieliszkach doskonałego wina ocknąłem się z tego marazmu. Najwyższa pora odnaleźć zagubioną towarzyszkę. Zgodnie z tym, co zapamiętałem, ruszam jej śladem w kierunku Sali Północnej.
Pomimo obecności ludzi panuje tutaj dziwna cisza, dźwięki ożywionego tłoku z głównego pomieszczenia. Pewien chłód i surowość atmosfery pogłębia moje zainteresowanie, przez co na początek spoglądam przelotnie na obrazy. Jednak nim podejdę do nich bliżej natykam się na moją zaginioną towarzyszkę. Wydaje mi się, że nie będzie mieć nic przeciwko mojemu pojawieniu się.
- Harriett - mówię, aby zwrócić na mnie jej uwagę, gdy delikatnie dotykam jej przedramienia. Moje spojrzenie bezdźwięcznie pyta wszystko w porządku?. Po chwili spoglądam na jej towarzysza. - Mam nadzieję, że w niczym nie przeszkodziłem.
so i tried to erase it but the ink bled right through almost drove myself crazy when these words
led to you
Leonard Mastrangelo
Zawód : malarz, brygadzista
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
a dumb screenshot of youth
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
watch how a cold broken teen
will desperately lean on a superglued human of proof
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Użądlenia os były bardziej irytujące aniżeli sprawiające niemożliwe do przeżycia katusze. Choć wprowadzony w szał rój mógł narobić sporo złego i prowokatora zatruć taką ilością jadu, która była niemożliwa do usunięcia z organizmu i zakończenie takiego osobnika było marne - brzydkie, napuchnięte i w nieciekawych kolorach. Może to i było przesłaniem obrazu? To byłaby iście ponura wizja, choć i takiej trzymał się artysta. Selina jednak, wabiona niesamowicie niepokojącym uczuciem, z ogromną trwogą zaczynała wierzyć, że osoba odpowiedzialna za ten obraz zdołała zauważyć, że żądło jest jedynie dystraktorem, przesłoną, by nikt nie spostrzegł tej kruchej, słabej sylwetki, której ciało zwijało się impulsywnie pod nieokreślonym bólem, broniąc się przed nim desperacko, panicznie bojąc się jego dotknięcia, a jednocześnie stale pozostając pod jego wpływem.
Z pewną irytacją słuchała kolejnych epitetów, gdy rozwijał swoją lakoniczną myśl, w jednym momencie żałując, że zachęciła go do jej rozwinięcia, a z drugiej była zbyt zaintrygowana, by mu przerwać. Niekoniecznie jego słowami. Coś przyciągało ją jak magnes, ale nie potrafiła tego określić. Coś nieuchwytnego. Coś, co było tuż pod jej nosem, nie dawało spokoju, a jednak nie mogła tego dostrzec. Dlatego z taką intensywnością przyglądała się mu, ale nie posiadał znanych jej przywar, a ona sama nawet nie zdawała sobie sprawy z faktu, że szukała w złych miejscach.
-Jest pan zdobywcą, tak?-skwitowała więc krótko, mrużąc nieco nieprzychylnie oczy i ściągając usta w wąską linię, gdy odwrócił wzrok, by przyjrzeć się damom, które weszły do sali. Wzdrygnęła się jak oparzona, gdy zauważyła Alfreda, wypuszczając w jednej chwili tą myśl z głowy, która ją tak rozzłościła.
Wolno układała sobie kolejne informacje, których jej dostarczał, choć zachowywała pewien dystans, jakby uznając, że człowiek, który tak łatwo wydaje z siebie kolejne potoki słów, może równie dobrze pleść trzy po trzy, nawet nie trzymając się prawdy. Gdyby mogła, okrążałaby go wolno, zastanawiając się, co właściwie jest faktem. Złudny obraz, który miała przed sobą, sugerował jej nieznaną tajemnicę, a nie coś, co znała przecież kiedyś tak dobrze. Gdyby tylko to odkryła, zapewne okryłaby się takim wstydem, że nie potrafiłaby się nawet odnieść do tej sytuacji, w której dała się aż tak oszukać! Z drugiej strony - czy w innych okolicznościach zamieniłaby słowo z tych cwanym lisem?
Speszyło ją to nagłe, ponowne przywołanie jej uwagi, podczas gdy ona skupiła się na moment na postaci lorda Parkinsona, który prowadził doprawdy intrygującą konwersację z lady Avery, za której treść dałaby sobie uciąć koniuszek palca.
-Jak mogliby dalej iść z uniesioną brodą, gdyby wszyscy nosili głowy na tej samej wysokości?-zadała mu więc po chwili to pytanie, wzruszając lekko ramionami.-To odjęłoby im autorytet, czyż nie? Czy pan nie obawiałby się tego, że druga osoba w jednej chwili mogłaby sięgnąć po rdzeń pana, cóż, motywu, a następnie ograbić go z niego bezpowrotnie?-zbliżyła się o krok, zmniejszając śmiało dystans, zaczynając mówić z pasją, która jakby nakazywała mu uwierzyć w okoliczność, której wizję nakreślała niezgrabnymi słowami.-To jak w jednej chwili pozbawić człowieka środka ciężkości.-podsumowała lekko, by potem go minąć i zrobić kolejne kroki ku kolejnemu dziełu, jakby naturalnie przyjmując, że podąży za nią.
Niestety ta kobieca-niekobieca Selina ciągle zuchwale uważała, że jest w stanie zawładnąć mężczyzną - nie tyle po to, by go uwieść, ale by wyperswadować mu przeświadczenie, że tylko on może okazać siłę. Może to ta pewność siebie nadawała jej prawdziwego blasku, a nie połyskliwe nitki, które mimo słabego światła ciągle słabo migotały, jakby za magicznym dotknięciem.
Zatrzymała się na rewelację, którą usłyszała z jego ust, chyba bardziej osłupiała niż męska publiczność, która miałaby na tyle dobry słuch, by usłyszeć jego słowa. Pewnie poplułaby się winem, gdyby nie straciła kilka chwil temu kolejnej lampki w niebycie. Obróciła się, próbując ściągnąć zaszokowanie z twarzy. Sama nie była pewna czy podobny pogląd ją zadowalał czy też wręcz odwrotnie. Poczuła lekki dyskomfort, nie mogąc stanąć z nim w szrankach, zmuszona do opuszczenia gardy.
-Panie...-zaczęła, ale odpuściła sobie, zdeprymowania, uważając, że powiedzenie panie Louisie brzmiałoby doprawdy żałośnie.-Czy w tym plemieniu Sary nakłuwano również pana, by poprzez ten jakże niedelikatny rytuał zmiękczyć pana osobę? A może to bliska obecność metalu tak rozszerza horyzonty?-zapytała, uśmiechając się wolno, z wielką starannością wbijając mu malutką, drobniutką szpileczkę prosto w to wymuskane, atrakcyjne, nowe ciało.
Nie potrafiła sobie odpuścić takiej drobnej uwagi. No przecież nie byłaby inaczej sobą. Teraz mogła odetchnąć pełną piersią - na tyle, na ile pomagała jej obcisła suknia - czując niesamowitą ulgę, że jej wewnętrzna walka się zakończyła.
Osa, niezainteresowana, odleciałaby. Jedyne, co pozostaje, by utrzymać ją przy sobie, to karmić odrobiną miodu i... cóż, cierpieć za możliwość jej towarzystwa, najwyraźniej.
Może właśnie dlatego, gdzieś instynktownie, Lovegood nie podchodziła do niego jak do jeża, ale poczuła sympatię, która kiedyś między nimi była, zgaszona - ironicznie - ogniem, który został zbyt mocno podsycony. I może tego lekkiego, nieujarzmionego ducha gdzieś tam ciągle w sobie miała, ale porzuciła go dawno temu, wraz z pewną znajomością.
Kątem oka dostrzegła, jak łapie się na jej zaczepkę, zbyt dobrze ją rozpoznając, jak na jej gust, ale to wcale nie popsuło jej planów. O ile tak można było powiedzieć, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę to zmyślała wszystko na poczekaniu.
-Kolacja w pana towarzystwie...-zawiesiła na moment głos, jakby się zastanawiając.-...raczej nie jest w rewirze moich zainteresowań. Może płaszcz z piór hipogryfa, wykonany własnoręcznie, tak, bym uwierzyła, że włożył pan sporo wysiłku w próbę wyratowania swojej reputacji w moich oczach... cóż, to by być może pomogło.-przyznała, dotykając dłonią swojej klatki, jakby mówiła coś prosto ze swojego serca, które okazuje się niezwykle sadystyczne, okrutne i materialistyczne, tak szczerze mówiąc.
Długo nie trzymała go w niepewności, nie przywiązując tak dużej wagi do zdobyczy, która potencjalnie mogłaby ukoić tą drobną zwadę. Oczywiście, nie domyśliła się jak daleko szły jego słowa, ani ich większej głębi. Poczuła jednak niemałą satysfakcję, gdy rozwiązał na moment język, dając się złapać, by ujawnił coś na swój temat.
-A jak by pan je nazwał?-wtrąciła się zaraz. Pozwoliła mu powiedzieć co chciał na temat podziałów. Sama nie była pewna czy każdemu przypisywała podobną zdolność do zrobienia tego, co tylko byli sobie w stanie wyobrazić. Sobie - tak. Ale czy inni, niżej urodzeni, również posiadali taką zdolność? Nie musiała się nigdy nad tym zastanawiać, bo nigdy jej to nie dotyczyło. Choć wolno, aczkolwiek niesamowicie inwazyjnie, niedawno kilka napotkanych person zaczynało zasiewać w niej ziarna niepewności, które wolno umacniały swe korzenie, karząc jej na krótkie momenty skupić się na czymś innym jak na końcu własnego nosa.-A więc jednak należy pan do bardziej uprzywilejowanych osób?-zauważyła z rozbawieniem, gdy wypowiedział słowa o czystości swojej krwi. Zmarszczyła zaraz brwi, kiedy poszczędził jej innej informacji, nie kryjąc swojego nieukontentowania.-A skąd pan jest?-drążyła więc, niezadowolona, nieustępliwa niczym osa.
I dopiero w kolejnej chwili złości, niemalże karząc go momentem, w którym na kilka sekund straciła zainteresowanie jego osobowością, sięgnęła wzrokiem do tłumu, rozpoznając kolejne osoby, których widok nęcił ją do zrobienia kilku kroków w ich kierunku i zgubienia dystansu. Nie odważyła się jednak na przerwanie paniczowi Rosierowi, zauważając jego nienaganną, eteryczną piękność u boku, której obecność kazała jej odwrócić spojrzenie. Widok kuzynki dał ukojenie, do której zawsze, bezwarunkowo gotowa była się zbliżyć, ale prawie sparzył ją widok osoby, która nagle znalazła się u jej boku. Aż syknęła, jakby odczuła fizyczny ból i - przebudzona swoim własnym głosem - odwróciła głowę, by wrócić do swojego rozmówcy. Nie pozbyła się jednak zirytowania z twarzy i namiętnie wciągała ze złości policzki.
Z pewną irytacją słuchała kolejnych epitetów, gdy rozwijał swoją lakoniczną myśl, w jednym momencie żałując, że zachęciła go do jej rozwinięcia, a z drugiej była zbyt zaintrygowana, by mu przerwać. Niekoniecznie jego słowami. Coś przyciągało ją jak magnes, ale nie potrafiła tego określić. Coś nieuchwytnego. Coś, co było tuż pod jej nosem, nie dawało spokoju, a jednak nie mogła tego dostrzec. Dlatego z taką intensywnością przyglądała się mu, ale nie posiadał znanych jej przywar, a ona sama nawet nie zdawała sobie sprawy z faktu, że szukała w złych miejscach.
-Jest pan zdobywcą, tak?-skwitowała więc krótko, mrużąc nieco nieprzychylnie oczy i ściągając usta w wąską linię, gdy odwrócił wzrok, by przyjrzeć się damom, które weszły do sali. Wzdrygnęła się jak oparzona, gdy zauważyła Alfreda, wypuszczając w jednej chwili tą myśl z głowy, która ją tak rozzłościła.
Wolno układała sobie kolejne informacje, których jej dostarczał, choć zachowywała pewien dystans, jakby uznając, że człowiek, który tak łatwo wydaje z siebie kolejne potoki słów, może równie dobrze pleść trzy po trzy, nawet nie trzymając się prawdy. Gdyby mogła, okrążałaby go wolno, zastanawiając się, co właściwie jest faktem. Złudny obraz, który miała przed sobą, sugerował jej nieznaną tajemnicę, a nie coś, co znała przecież kiedyś tak dobrze. Gdyby tylko to odkryła, zapewne okryłaby się takim wstydem, że nie potrafiłaby się nawet odnieść do tej sytuacji, w której dała się aż tak oszukać! Z drugiej strony - czy w innych okolicznościach zamieniłaby słowo z tych cwanym lisem?
Speszyło ją to nagłe, ponowne przywołanie jej uwagi, podczas gdy ona skupiła się na moment na postaci lorda Parkinsona, który prowadził doprawdy intrygującą konwersację z lady Avery, za której treść dałaby sobie uciąć koniuszek palca.
-Jak mogliby dalej iść z uniesioną brodą, gdyby wszyscy nosili głowy na tej samej wysokości?-zadała mu więc po chwili to pytanie, wzruszając lekko ramionami.-To odjęłoby im autorytet, czyż nie? Czy pan nie obawiałby się tego, że druga osoba w jednej chwili mogłaby sięgnąć po rdzeń pana, cóż, motywu, a następnie ograbić go z niego bezpowrotnie?-zbliżyła się o krok, zmniejszając śmiało dystans, zaczynając mówić z pasją, która jakby nakazywała mu uwierzyć w okoliczność, której wizję nakreślała niezgrabnymi słowami.-To jak w jednej chwili pozbawić człowieka środka ciężkości.-podsumowała lekko, by potem go minąć i zrobić kolejne kroki ku kolejnemu dziełu, jakby naturalnie przyjmując, że podąży za nią.
Niestety ta kobieca-niekobieca Selina ciągle zuchwale uważała, że jest w stanie zawładnąć mężczyzną - nie tyle po to, by go uwieść, ale by wyperswadować mu przeświadczenie, że tylko on może okazać siłę. Może to ta pewność siebie nadawała jej prawdziwego blasku, a nie połyskliwe nitki, które mimo słabego światła ciągle słabo migotały, jakby za magicznym dotknięciem.
Zatrzymała się na rewelację, którą usłyszała z jego ust, chyba bardziej osłupiała niż męska publiczność, która miałaby na tyle dobry słuch, by usłyszeć jego słowa. Pewnie poplułaby się winem, gdyby nie straciła kilka chwil temu kolejnej lampki w niebycie. Obróciła się, próbując ściągnąć zaszokowanie z twarzy. Sama nie była pewna czy podobny pogląd ją zadowalał czy też wręcz odwrotnie. Poczuła lekki dyskomfort, nie mogąc stanąć z nim w szrankach, zmuszona do opuszczenia gardy.
-Panie...-zaczęła, ale odpuściła sobie, zdeprymowania, uważając, że powiedzenie panie Louisie brzmiałoby doprawdy żałośnie.-Czy w tym plemieniu Sary nakłuwano również pana, by poprzez ten jakże niedelikatny rytuał zmiękczyć pana osobę? A może to bliska obecność metalu tak rozszerza horyzonty?-zapytała, uśmiechając się wolno, z wielką starannością wbijając mu malutką, drobniutką szpileczkę prosto w to wymuskane, atrakcyjne, nowe ciało.
Nie potrafiła sobie odpuścić takiej drobnej uwagi. No przecież nie byłaby inaczej sobą. Teraz mogła odetchnąć pełną piersią - na tyle, na ile pomagała jej obcisła suknia - czując niesamowitą ulgę, że jej wewnętrzna walka się zakończyła.
Osa, niezainteresowana, odleciałaby. Jedyne, co pozostaje, by utrzymać ją przy sobie, to karmić odrobiną miodu i... cóż, cierpieć za możliwość jej towarzystwa, najwyraźniej.
Może właśnie dlatego, gdzieś instynktownie, Lovegood nie podchodziła do niego jak do jeża, ale poczuła sympatię, która kiedyś między nimi była, zgaszona - ironicznie - ogniem, który został zbyt mocno podsycony. I może tego lekkiego, nieujarzmionego ducha gdzieś tam ciągle w sobie miała, ale porzuciła go dawno temu, wraz z pewną znajomością.
Kątem oka dostrzegła, jak łapie się na jej zaczepkę, zbyt dobrze ją rozpoznając, jak na jej gust, ale to wcale nie popsuło jej planów. O ile tak można było powiedzieć, biorąc pod uwagę, że tak naprawdę to zmyślała wszystko na poczekaniu.
-Kolacja w pana towarzystwie...-zawiesiła na moment głos, jakby się zastanawiając.-...raczej nie jest w rewirze moich zainteresowań. Może płaszcz z piór hipogryfa, wykonany własnoręcznie, tak, bym uwierzyła, że włożył pan sporo wysiłku w próbę wyratowania swojej reputacji w moich oczach... cóż, to by być może pomogło.-przyznała, dotykając dłonią swojej klatki, jakby mówiła coś prosto ze swojego serca, które okazuje się niezwykle sadystyczne, okrutne i materialistyczne, tak szczerze mówiąc.
Długo nie trzymała go w niepewności, nie przywiązując tak dużej wagi do zdobyczy, która potencjalnie mogłaby ukoić tą drobną zwadę. Oczywiście, nie domyśliła się jak daleko szły jego słowa, ani ich większej głębi. Poczuła jednak niemałą satysfakcję, gdy rozwiązał na moment język, dając się złapać, by ujawnił coś na swój temat.
-A jak by pan je nazwał?-wtrąciła się zaraz. Pozwoliła mu powiedzieć co chciał na temat podziałów. Sama nie była pewna czy każdemu przypisywała podobną zdolność do zrobienia tego, co tylko byli sobie w stanie wyobrazić. Sobie - tak. Ale czy inni, niżej urodzeni, również posiadali taką zdolność? Nie musiała się nigdy nad tym zastanawiać, bo nigdy jej to nie dotyczyło. Choć wolno, aczkolwiek niesamowicie inwazyjnie, niedawno kilka napotkanych person zaczynało zasiewać w niej ziarna niepewności, które wolno umacniały swe korzenie, karząc jej na krótkie momenty skupić się na czymś innym jak na końcu własnego nosa.-A więc jednak należy pan do bardziej uprzywilejowanych osób?-zauważyła z rozbawieniem, gdy wypowiedział słowa o czystości swojej krwi. Zmarszczyła zaraz brwi, kiedy poszczędził jej innej informacji, nie kryjąc swojego nieukontentowania.-A skąd pan jest?-drążyła więc, niezadowolona, nieustępliwa niczym osa.
I dopiero w kolejnej chwili złości, niemalże karząc go momentem, w którym na kilka sekund straciła zainteresowanie jego osobowością, sięgnęła wzrokiem do tłumu, rozpoznając kolejne osoby, których widok nęcił ją do zrobienia kilku kroków w ich kierunku i zgubienia dystansu. Nie odważyła się jednak na przerwanie paniczowi Rosierowi, zauważając jego nienaganną, eteryczną piękność u boku, której obecność kazała jej odwrócić spojrzenie. Widok kuzynki dał ukojenie, do której zawsze, bezwarunkowo gotowa była się zbliżyć, ale prawie sparzył ją widok osoby, która nagle znalazła się u jej boku. Aż syknęła, jakby odczuła fizyczny ból i - przebudzona swoim własnym głosem - odwróciła głowę, by wrócić do swojego rozmówcy. Nie pozbyła się jednak zirytowania z twarzy i namiętnie wciągała ze złości policzki.
I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Kurtyna bezpośredniości upadła gwałtownie, odsłaniając wszelkie mankamenty tak zwanej wyższej - ha, cóż za ironia - sfery, bawiącej się przednio na wernisażu. Dobre wychowanie poszło na zaległy urlop, odbijając sobie z nawiązką konieczność wieloletniego pozostawiania w sztywnych ramach konwenansów, które nie dopuszczały flirtów, bezczelnych spojrzeń i dwuznaczności, której brakowało w codziennych rozmowach przy szlacheckich stołach a już która absolutnie nie była dopuszczalna w czasie towarzyskich, oficjalnych spotkań. Jak chociażby na dzisiejszym wernisażu, który swoją renomą wielkiego wydarzenia nie mógł co prawda konkurować z Sabatem, niemniej jednak wciąż przyciągał do siebie najznamienitszą towarzyską śmietankę czarodziejów.
Która zapewne padłaby trupem na zawał, przysłuchując się ich rozmowie; bezpośredniej dwuznacznej i właśnie pełnej bezczelnych spojrzeń ocierających się wręcz o nieszlachecką ciekawość, których Colin nie szczędził pani Lovegood, bardziej niż chętniej zatrzymując wzrok na jej ciele, niż na wiszących w sali obrazach. Im zresztą przypatrzył się już wystarczająco - kobieta natomiast była nowością i to nowością dwukrotną, jako że w księgarni, gdzie uparcie przeszkadzał mu jej syn, spojrzenie Colina nie mogło docenić wszystkich kobiecych walorów młodego ciała. Hm... w sumie jak na ciążę z takim małym trollem wcale nie wyglądała tak źle. Czy Rosalie po urodzeniu dziecka - niestety nie jego dziecka, a obcego mężczyzny, który powinien już teraz spłonąć w piekle - będzie wyglądała równie oszałamiająco?
- Och, pani Lovegood - powiedział z lekkim zaskoczeniem w głosie, bo jej ostatnie pytanie, zadane co prawda dość niewinnie i całkowicie logiczne w swojej prostocie, wywołało w nim lekką konsternację. - Śmiem twierdzić, że jestem bardzo wymagającym koneserem i nie zadowoli mnie byle co. O b r a z musi mieć w sobie to coś, duszę artysty pozostawioną na płótnie, którą można dotknąć i poczuć całym sobą. Bazgroły godne pięciolatka nie znajdą u mnie uznania - zadeklarował na koniec, rozglądając się czujnie za kelnerem niosącym tacę z kieliszkami, ale jak na złość żadnego nie było w pobliżu. Dostrzegł za to mężczyznę sobie nieznanego, wyposażonego w dość bujny zarost, a przez to sprawiającego wrażenie niechlujnego; mężczyznę zbliżającego się do nich raźnym krokiem...
... i dotykającym pani Lovegood w sposób cokolwiek nieodpowiedni. Colin zmrużył lekko oczy, odwracając się całkowicie w stronę nieznajomego, gotów bronić czci i honoru damy, gdyby tylko zaszła taka konieczność. Spojrzenie księgarza omiotło całą sylwetkę mężczyzny i zatrzymało się na jego stroju; lekkie uniesie brwi wystarczyło za komentarz. Gdyby nie ten poufały gest w jego wykonaniu, Colin nabrałby podejrzeń, że ma właśnie do czynienia z artystą, którego dzieła oglądali; jednakże skoro ta dwójka się znała - choć ich relacja wciąż pozostawała dla niego tajemnicą - prawdopodobieństwo to zmalało właściwie do zera.
- Rozmawialiśmy o obrazie - oznajmił w końcu, przestając go świdrować wzrokiem. - Pani Lovegood była łaskawa docenić mój koneserski gust - tuż po tym, gdy zaprosiła mnie na kolację do swojego domu i obiecała, że na ten czas zamknie gdzieś swojego syna, by nam nie przeszkadzał. Uśmiechnął się lekko, wracając spojrzeniem na kobietę i spoglądając na nią pytająco.
Która zapewne padłaby trupem na zawał, przysłuchując się ich rozmowie; bezpośredniej dwuznacznej i właśnie pełnej bezczelnych spojrzeń ocierających się wręcz o nieszlachecką ciekawość, których Colin nie szczędził pani Lovegood, bardziej niż chętniej zatrzymując wzrok na jej ciele, niż na wiszących w sali obrazach. Im zresztą przypatrzył się już wystarczająco - kobieta natomiast była nowością i to nowością dwukrotną, jako że w księgarni, gdzie uparcie przeszkadzał mu jej syn, spojrzenie Colina nie mogło docenić wszystkich kobiecych walorów młodego ciała. Hm... w sumie jak na ciążę z takim małym trollem wcale nie wyglądała tak źle. Czy Rosalie po urodzeniu dziecka - niestety nie jego dziecka, a obcego mężczyzny, który powinien już teraz spłonąć w piekle - będzie wyglądała równie oszałamiająco?
- Och, pani Lovegood - powiedział z lekkim zaskoczeniem w głosie, bo jej ostatnie pytanie, zadane co prawda dość niewinnie i całkowicie logiczne w swojej prostocie, wywołało w nim lekką konsternację. - Śmiem twierdzić, że jestem bardzo wymagającym koneserem i nie zadowoli mnie byle co. O b r a z musi mieć w sobie to coś, duszę artysty pozostawioną na płótnie, którą można dotknąć i poczuć całym sobą. Bazgroły godne pięciolatka nie znajdą u mnie uznania - zadeklarował na koniec, rozglądając się czujnie za kelnerem niosącym tacę z kieliszkami, ale jak na złość żadnego nie było w pobliżu. Dostrzegł za to mężczyznę sobie nieznanego, wyposażonego w dość bujny zarost, a przez to sprawiającego wrażenie niechlujnego; mężczyznę zbliżającego się do nich raźnym krokiem...
... i dotykającym pani Lovegood w sposób cokolwiek nieodpowiedni. Colin zmrużył lekko oczy, odwracając się całkowicie w stronę nieznajomego, gotów bronić czci i honoru damy, gdyby tylko zaszła taka konieczność. Spojrzenie księgarza omiotło całą sylwetkę mężczyzny i zatrzymało się na jego stroju; lekkie uniesie brwi wystarczyło za komentarz. Gdyby nie ten poufały gest w jego wykonaniu, Colin nabrałby podejrzeń, że ma właśnie do czynienia z artystą, którego dzieła oglądali; jednakże skoro ta dwójka się znała - choć ich relacja wciąż pozostawała dla niego tajemnicą - prawdopodobieństwo to zmalało właściwie do zera.
- Rozmawialiśmy o obrazie - oznajmił w końcu, przestając go świdrować wzrokiem. - Pani Lovegood była łaskawa docenić mój koneserski gust - tuż po tym, gdy zaprosiła mnie na kolację do swojego domu i obiecała, że na ten czas zamknie gdzieś swojego syna, by nam nie przeszkadzał. Uśmiechnął się lekko, wracając spojrzeniem na kobietę i spoglądając na nią pytająco.
Najdroższa? Sama miała problem z określeniem tego, jak poczuła się w reakcji na jego słowa. Choć w innej sytuacji napełniłyby ją bezbrzeżnym wzruszeniem, przyprawiły o szybsze bicie serca, to teraz trudno było się w nich doszukać prawdziwego uczucia. Odpowiedział bezwiednie, kurtuazyjnie, bo tego wymagała od niego etykieta. I choć cieszyła się, że tego wieczoru nie prowadzili ze sobą kolejnej batalii, to jednocześnie obawiała, że nawiązana ostatnim razem nić porozumienia nie pozwoli na zmniejszenie dzielącego ich dystansu.
Oczywiście, rozumiała, że porwanie kuzynki, tak bliskiej kuzynki, musiało być dla niego niemałym ciosem. Rozumiała też, że od kilku miesięcy nieustannie ze sobą walczyli, ścierali się w morderczej grze najsprzeczniejszych uczuć, co nijak nie pozwalało na wykształcenie się prawdziwego zaufania. Nie zmieniało to jednak faktu, że bała się tego chłodu, tej obcości i surowości, którymi zamrażał jej rozpalone w rezerwacie serce.
- Już odczuwam niemałą ulgę, dziękuję - odpowiedziała cicho, w podobnym tonie, co i narzeczony; uprzejmie, z klasą, lecz niekoniecznie z drżącym z przejęcia sercem. Poszła w jego ślady, zatapiając się w rozpościerającym się przed nimi obrazie, z którego kusiła ich roznegliżowana, lecz ujęta w pozostawiającej wszystko wyobraźni pozie niewiasta. Evandra delektowała się doborem barw i wprawą, z jaką autor posługiwał się pędzlem; zastanawiała się nad wyrazem twarzy modelki i upatrywała w jej ślepiach bolesnej tajemnicy. Czy tylko według nie była ona smutna? I mimo radości spowodowanej obcowaniem ze sztuką, wciąż nie mogła pozbyć się odrobiny wstydu, który odczuwała oglądając z Tristanem nagość, subtelną erotykę, zmysłowość. Dlatego też nie zerkała ku niemu, by nie kusić licha, nie potęgować trudnego do opanowania onieśmielenia podlotka.
Nie mogła więc dojrzeć grymasu, który wystąpił na jego lico; z zamyślenia wyrwał ją dopiero mocniejszy uścisk narzeczonego, ruch, któremu musiała się poddać, a który doprowadził ją do kolejnego z wystawionych obrazów. Wtedy jednak było już za późno, by zrozumieć, jaką reakcję wywołały wypowiedziane przez nią - w dobrej wierze - słowa.
Drgnęła, gdy wyszeptał swój rozkaz; zaskoczył ją stanowczością i władczością, zaskoczył nieczytelnym przekazem. Dlaczego miała się z nią nie porównywać? Co w tej chwili sugerował - i na temat której? Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w "Żądło", na dłuższą chwilę wstrzymując oddech, zamierając w bezruchu. Przypominała posąg, w którym w istocie stała się, by nie zdradzić się z emocjami, które w niej wzbudził.
- Nie wiem, dlaczego autor, lub autorzy, chcieli pozostać anonimowi. Widać, że obrazy zostały namalowane wprawną ręką - odpowiedziała próbując zapanować nad swym głosem i choć nie zdradzał on zaniepokojenia, zmieszania czy gniewu, to daleko mu było do tristanowej swobody. - Podoba mi się ta kolorystyka, przypomina mi czasy szkoły, zaś abstrakcyjność tła pozostawia wiele miejsca na domysły - ciągnęła dalej, choć nie była pewna, czy mówi z ładem i składem, czy ośmiesza się, próbując naprędce odnaleźć spokój ducha. Powiodła dookoła wzrokiem, powoli identyfikując znajdujących się w sali gości - w większości, o ile nie wyłącznie, arystokratów. - A Tobie?
Zdawała sobie sprawę z obowiązków, które nad nimi ciążyły i wiedziała, że powinni jak najszybciej przywitać się z towarzystwem, lecz decyzję pozostawiała Tristanowi; to on był tego wieczoru w rozsypce.
Oczywiście, rozumiała, że porwanie kuzynki, tak bliskiej kuzynki, musiało być dla niego niemałym ciosem. Rozumiała też, że od kilku miesięcy nieustannie ze sobą walczyli, ścierali się w morderczej grze najsprzeczniejszych uczuć, co nijak nie pozwalało na wykształcenie się prawdziwego zaufania. Nie zmieniało to jednak faktu, że bała się tego chłodu, tej obcości i surowości, którymi zamrażał jej rozpalone w rezerwacie serce.
- Już odczuwam niemałą ulgę, dziękuję - odpowiedziała cicho, w podobnym tonie, co i narzeczony; uprzejmie, z klasą, lecz niekoniecznie z drżącym z przejęcia sercem. Poszła w jego ślady, zatapiając się w rozpościerającym się przed nimi obrazie, z którego kusiła ich roznegliżowana, lecz ujęta w pozostawiającej wszystko wyobraźni pozie niewiasta. Evandra delektowała się doborem barw i wprawą, z jaką autor posługiwał się pędzlem; zastanawiała się nad wyrazem twarzy modelki i upatrywała w jej ślepiach bolesnej tajemnicy. Czy tylko według nie była ona smutna? I mimo radości spowodowanej obcowaniem ze sztuką, wciąż nie mogła pozbyć się odrobiny wstydu, który odczuwała oglądając z Tristanem nagość, subtelną erotykę, zmysłowość. Dlatego też nie zerkała ku niemu, by nie kusić licha, nie potęgować trudnego do opanowania onieśmielenia podlotka.
Nie mogła więc dojrzeć grymasu, który wystąpił na jego lico; z zamyślenia wyrwał ją dopiero mocniejszy uścisk narzeczonego, ruch, któremu musiała się poddać, a który doprowadził ją do kolejnego z wystawionych obrazów. Wtedy jednak było już za późno, by zrozumieć, jaką reakcję wywołały wypowiedziane przez nią - w dobrej wierze - słowa.
Drgnęła, gdy wyszeptał swój rozkaz; zaskoczył ją stanowczością i władczością, zaskoczył nieczytelnym przekazem. Dlaczego miała się z nią nie porównywać? Co w tej chwili sugerował - i na temat której? Wpatrywała się niewidzącym wzrokiem w "Żądło", na dłuższą chwilę wstrzymując oddech, zamierając w bezruchu. Przypominała posąg, w którym w istocie stała się, by nie zdradzić się z emocjami, które w niej wzbudził.
- Nie wiem, dlaczego autor, lub autorzy, chcieli pozostać anonimowi. Widać, że obrazy zostały namalowane wprawną ręką - odpowiedziała próbując zapanować nad swym głosem i choć nie zdradzał on zaniepokojenia, zmieszania czy gniewu, to daleko mu było do tristanowej swobody. - Podoba mi się ta kolorystyka, przypomina mi czasy szkoły, zaś abstrakcyjność tła pozostawia wiele miejsca na domysły - ciągnęła dalej, choć nie była pewna, czy mówi z ładem i składem, czy ośmiesza się, próbując naprędce odnaleźć spokój ducha. Powiodła dookoła wzrokiem, powoli identyfikując znajdujących się w sali gości - w większości, o ile nie wyłącznie, arystokratów. - A Tobie?
Zdawała sobie sprawę z obowiązków, które nad nimi ciążyły i wiedziała, że powinni jak najszybciej przywitać się z towarzystwem, lecz decyzję pozostawiała Tristanowi; to on był tego wieczoru w rozsypce.
Evandra C. Rosier
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Smile, because it confuses people. Smile, because it's easier than explaining what is killing you inside.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Sala północna
Szybka odpowiedź