Loża II
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Loża II
Jeśli opuści się główną salę jednym z bocznych korytarzy, można trafić na strome schody, prowadzące na najwyższe piętro budynku. Tam, za migoczącą złotem zasłoną znajduje się kilka loży z doskonałym widokiem nie tylko na scenę, na której występuje orkiestra oraz wspaniała Belle, ale także na cały parkiet. W każdej z loży znajdują się trzy wygodne fotele, podwójna sofa oraz samonakrywający się stolik z bogatym wyborem owoców oraz wykwintnych przystawek. Wnętrze loży nie jest widoczne ani z korytarza ani z dołu budynku…a przynajmniej tak się wydaje.
W pierwszej loży na prawo znajduje się także marmurowa rzeźba półnagiej kobiety, trzymającej w dłoni kitarę. Erato, muza poezji miłosnej, wita każdego wyłaniającego się zza zasłony perlistym śmiechem, wygrywając jednocześnie kilka nut ulubionego utworu gościa. Może być to zarówno muzyka jak i głos ukochanej osoby, szum liści, trzaskanie ogniska lub każdy dźwięk, wprowadzający w doskonały nastrój. Po kilku sekundach rzeźba zastyga w normalnej pozie, ale siedzący w loży goście dalej słyszą w swoich uszach cichutkie echo przyjemnych odgłosów – rzecz jasna każdy usłyszy to, czego jego serce pragnie najbardziej.
W pierwszej loży na prawo znajduje się także marmurowa rzeźba półnagiej kobiety, trzymającej w dłoni kitarę. Erato, muza poezji miłosnej, wita każdego wyłaniającego się zza zasłony perlistym śmiechem, wygrywając jednocześnie kilka nut ulubionego utworu gościa. Może być to zarówno muzyka jak i głos ukochanej osoby, szum liści, trzaskanie ogniska lub każdy dźwięk, wprowadzający w doskonały nastrój. Po kilku sekundach rzeźba zastyga w normalnej pozie, ale siedzący w loży goście dalej słyszą w swoich uszach cichutkie echo przyjemnych odgłosów – rzecz jasna każdy usłyszy to, czego jego serce pragnie najbardziej.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 21:12, w całości zmieniany 2 razy
Wyjątkowa okazja dla wyjątkowych ludzi. I on pośrodku całego harmidru, niepojętego chaosu z ciężarem u boku i tym, który boleśnie ściskał jego serce. Był rozkojarzony, z pewnością skacowany i zdecydowanie niezadowolony, że musiał tutaj być. Wśród tych wszystkich ludzi: bydła, zwierzęcia tłoczącego się, wciśniętego w drogie, ciasne materiały. I nic, to wszystko. Nic więcej nie posiadali prócz prymitywnych instynktów miotających nimi po sali, popychających do tej szaleńczej, niemal eleganckiej zabawy w półsłówka, w aluzje, w lawirowanie pomiędzy prawdą i nieprawdą. Obrzydliwe. Świat był dla niego obrzydliwy. Ludzie prości, przejrzyści, każdy kuśtykający z ciężarem obowiązku na barkach, skuty poprawnymi manierami przysłaniającymi szpetne, animalistyczne grymasy. Tym czym byli. Masą. I każda cząstka tej masy żyjąca w strachu przed wyjściem poza ramy.
Nadal widział ją przed oczyma. Nawet gdy był tu wśród tych piękności, wśród urodziwych ludzi, których stroje i iluzoryczną elegancję mógłby podziwiać. Oni wszyscy plątali się gdzieś pomiędzy jego nogami, ocierali o ramiona. Nie zauważał ich. Byli jak cienie przesuwające się ukradkiem za jego plecami, szepczące niewyraźne słowa rozmazujące się w szmer. Lecz ona go nie opuszczała. Jej wychudzona, mierna twarz, ciało: skóra naciągnięta na kości, mięśnie zapadnięte i oczy przestraszone. Czujne. Drapieżne – oczy mordercy. Nie dostrzegał już tej szczupłej, wysokiej i wymizerniałej dziewczyny, którą ratował nieraz z odmętów Nokturnu, którą sprowadzał do domu i milczał według jej rozkosznych próśb. Nie potrafił się od niej uwolnić, od poczucia beznadziejności, które go paraliżowało. Jakże mógł tego nie dostrzec? Nie wiedzieć? Tylekroć łączyć dłonie w czułym uścisku i nie rozpoznać? Jak mogła spoglądać mu w twarz? Po tym wszystkim? Jak mogła przyjmować jego niemal braterską pomoc?
Lecz cała ta tragedia – to najsmutniejsze i najbardziej przytłaczające, bolesne i najokrutniejsze – rozpoczęła się jednak od niego.
Z zamyślenia, gdy pochłonięty muzyką wpatrywał się w niewidzialny punkt przed sobą, wyrwała go dziecięca dłoń wyplątująca jego palce ze słabego uścisku, w którym trzymał kielich z wytrawnym czerwonym winem.
-Kurwa mać – zaklął siarczyście, cicho (nikt tego nie słyszał!, oprócz dzieci!), gdy czerwień rozpłynęła się niewidzialnie na spodniach jego garnituru, po chwili jednak odetchnął głębiej i dodał łagodniej przenosząc wzrok na lico Rudolfa – przepraszam – odstawił kielich na stolik.
Był bliski tego, aby wyjść. Zostawić ją daleko za sobą. Uwolnić się.
Kogo? Kogo chciał zostawić? Isoldę czy Dianę? Która z nich pętała go silniej, mocniej? Która przyprawiała o mdłości nasilające poczucie bezradności?
Kiedyś myślał, że życie, które wiedzie, należy właśnie do niego. Gdy oświadczył się jej: we łzach, z uśmiechem i kwiatami wyszarpanymi z rąk obcej pary. Czasami zastanawiał się, czy dostrzegła wtedy sygnet rodowy na jego dłoni, czy poznała go z opowieści swojego brata, czy może słyszała niestworzone historie i postanowiła sprawdzić ich prawdziwość? Czy może nie wiedziała, jak on, czy porywa się na śmierć, czy rzuca w bezdenną otchłań w imię intensywnego, chwilowego uniesienia zapieczętowanego kolejno węzłem małżeńskim. I kochał ją, kochał nad życie. A potem odeszła.
Nadal widział ją przed oczyma. Nawet gdy był tu wśród tych piękności, wśród urodziwych ludzi, których stroje i iluzoryczną elegancję mógłby podziwiać. Oni wszyscy plątali się gdzieś pomiędzy jego nogami, ocierali o ramiona. Nie zauważał ich. Byli jak cienie przesuwające się ukradkiem za jego plecami, szepczące niewyraźne słowa rozmazujące się w szmer. Lecz ona go nie opuszczała. Jej wychudzona, mierna twarz, ciało: skóra naciągnięta na kości, mięśnie zapadnięte i oczy przestraszone. Czujne. Drapieżne – oczy mordercy. Nie dostrzegał już tej szczupłej, wysokiej i wymizerniałej dziewczyny, którą ratował nieraz z odmętów Nokturnu, którą sprowadzał do domu i milczał według jej rozkosznych próśb. Nie potrafił się od niej uwolnić, od poczucia beznadziejności, które go paraliżowało. Jakże mógł tego nie dostrzec? Nie wiedzieć? Tylekroć łączyć dłonie w czułym uścisku i nie rozpoznać? Jak mogła spoglądać mu w twarz? Po tym wszystkim? Jak mogła przyjmować jego niemal braterską pomoc?
Lecz cała ta tragedia – to najsmutniejsze i najbardziej przytłaczające, bolesne i najokrutniejsze – rozpoczęła się jednak od niego.
Z zamyślenia, gdy pochłonięty muzyką wpatrywał się w niewidzialny punkt przed sobą, wyrwała go dziecięca dłoń wyplątująca jego palce ze słabego uścisku, w którym trzymał kielich z wytrawnym czerwonym winem.
-Kurwa mać – zaklął siarczyście, cicho (nikt tego nie słyszał!, oprócz dzieci!), gdy czerwień rozpłynęła się niewidzialnie na spodniach jego garnituru, po chwili jednak odetchnął głębiej i dodał łagodniej przenosząc wzrok na lico Rudolfa – przepraszam – odstawił kielich na stolik.
Był bliski tego, aby wyjść. Zostawić ją daleko za sobą. Uwolnić się.
Kogo? Kogo chciał zostawić? Isoldę czy Dianę? Która z nich pętała go silniej, mocniej? Która przyprawiała o mdłości nasilające poczucie bezradności?
Kiedyś myślał, że życie, które wiedzie, należy właśnie do niego. Gdy oświadczył się jej: we łzach, z uśmiechem i kwiatami wyszarpanymi z rąk obcej pary. Czasami zastanawiał się, czy dostrzegła wtedy sygnet rodowy na jego dłoni, czy poznała go z opowieści swojego brata, czy może słyszała niestworzone historie i postanowiła sprawdzić ich prawdziwość? Czy może nie wiedziała, jak on, czy porywa się na śmierć, czy rzuca w bezdenną otchłań w imię intensywnego, chwilowego uniesienia zapieczętowanego kolejno węzłem małżeńskim. I kochał ją, kochał nad życie. A potem odeszła.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
To nie tak, że musiałem specjalnie zasłużyć na wyjście do ludzi. Ja byłem cały czas grzeczny. To tata wydziwiał i mówił, że znowu coś źle zrobiłem. Czy naprawdę musiałem ciągle stać sztywno wyprostowany? Kiwałem jedynie głową guwernantkom, bo bałem się, że jak zrobię chociaż najmniejszy błąd, to tata zabroni mi pójść. Nie interesował mnie ani specjalny ubiór ani atrakcje. Chciałem udawać szlachcica. Wpatrywałem się w tatę i się od niego uczyłem. Nie machałem już nikomu na powitanie, ale elegancko kiwałem głową. Chciałem, aby powiedział, że jest ze mnie dumny. Rudolf, jesteś cudownym synem. Tak, to własnie miałem usłyszeć. Przy nowej "mamie" starałem się pokazywać jak z najlepszej strony. A co jeśli uciekłaby od nas? Mogłem wiele sekretów jej zdradzić, ale tata byłby zły. Wernisaż, to było świetne słowo, powiem je kiedyś na obiedzie i zaskoczę wszystkich, że tam byłem, był okropnie nudny. Ja jestem ważniak, tak jak mój tatuś, ale tu się nie działo nic dla dzieci. Jakieś obrazy, których mieliśmy w domu dużo i jeszcze więcej kieliszków. Tata nauczył mnie, jak powinienem się zachowywać, jak muzyka gra, ale nie mogłem wysiedzieć w miejscu. Dlaczego nie mogliśmy się pobawić? Machałem nóżkami i szukałem czegoś, co było dla mnie nowe. Nagle zachciało mi się pić, więc wziąłem od taty kieliszek. Nie wiedziałem, co w nim jest, więc najpierw wystawiłem język i chciałem spróbować jak smakuje. Machałem nim na boki, ale nie mogłem dosięgnąć tego czegoś czerwonego. Zanim przechyliłem kieliszek, tata wypowiedział dwa zakazane słowa i ja jak na zawołanie puściłem wszystko, co miałem w dłoniach. To coś zalało jego spodnie. Wcale nie skupiałem się, że to był drogi garnitur, ale że to wszystko widziała Isolda.
- Musisz zapłacić dwa sykle! - wbijam rączkę w kolano taty, bo ustaliliśmy, za każde przekleństwo musimy płacić. Takie były zasady. Nie ja je wymyśliłem. Od razu się czerwienie i chcę powiedzieć, że tata nauczył mnie nowego słowa. Już prawie trącam Isoldę w kolano, aby je wyszeptać, gdy widzę to spojrzenie. - Dwa sykle - dodaję prędko i nawet nie śni mi się przepraszać za to wino. Jak nie dasz mi dwóch sykli, to powiem "to" do Isoldy.
- Musisz zapłacić dwa sykle! - wbijam rączkę w kolano taty, bo ustaliliśmy, za każde przekleństwo musimy płacić. Takie były zasady. Nie ja je wymyśliłem. Od razu się czerwienie i chcę powiedzieć, że tata nauczył mnie nowego słowa. Już prawie trącam Isoldę w kolano, aby je wyszeptać, gdy widzę to spojrzenie. - Dwa sykle - dodaję prędko i nawet nie śni mi się przepraszać za to wino. Jak nie dasz mi dwóch sykli, to powiem "to" do Isoldy.
I show not your face but your heart's desire
To jedno z ostatnich miejsc w których mam ochotę być. Nawet dwudziestoczterogodzinna zmiana wydaje się być teraz znacznie atrakcyjniejsza. I zupełnie nie chodzi tutaj o zwykłą, dziewczęcą zawiść i niechęć oglądania tryumfującej pani Avery - tak samo jak to co mogą powiedzieć ludzie przed moją nieobecność nie było żadnym argumentem za. Opóźniałam wyjście najbardziej jak się dało, znajdując tysiąc wiarygodnych wymówek, począwszy od złego samopoczucia na jeszcze gorszym samopoczuciu kończąc, ale doskonale zdawałam sobie sprawę, że niezależnie od tego jak bardzo nie chcę się dzisiaj uśmiechać u boku Caesara, to jest dwóch małych chłopców, którzy liczą na moją obecność. I oni zapewne też nie wiedzą co dzieje się z ich ojcem. Nie chcę dokładać im kolejnych zmartwień - nie chcę żeby musieli zastanawiać się gdzie jestem. Skoro już pojawiłam się w ich życiu i poinformowałam, że zostanę na dobre, to nie mogę nagle zniknąć.
Nawet jeśli oznacza to ciągłe użeranie się z ich ojcem.
To powinien być radosny okres w moim życiu. Po pięciu latach ciężkiej harówki, wbrew krzywym spojrzeniom, głosom, że nie dam sobie rady, że szpital to nie miejsce dla kobiet, że szczytem moich ambicji powinna być pozycja salowej, udało mi się. Wreszcie mogę napisać przed nazwiskiem doktor i przejąć stery nad własnym rozwojem.
I to powód do świętowania.
Może zabrzmi to bardzo naiwne, bo bardzo naiwne wydaje się teraz w mojej głowie, ale chciałam uczcić tę okazję z Caesarem. W końcu to największy dotychczasowy sukces mojego życia. Skoro mamy spędzić razem je całe, dzielić się każdą radością i każdym smutkiem, to czemu nie zacząć teraz? To było tak naturalne, był pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy po opuszczeniu sali egzaminacyjnej. Nie Lorne, nie Parys, nawet nie Beatrice. On.
Ty.
I był to bardzo zły pomysł.
Jeszcze wulgarnie pijany, a już skacowany, takiego cię zastałam. Słów, które wtedy usłyszałam nie chcę powtarzać nawet w myślach, chociaż wiem, że zapewne nigdy ich nie zapomnę. Bo zabolały. Zaskakująco mocno. Z początku przypominało siarczysty policzek zadany z zaskoczenia, ale potem zaczęło rwać gdzieś od środka. Jakby ktoś mocno ścisnął mój żołądek i już nie puścił - do dzisiaj. Poczułam się trochę oszukana. Jakbym znowu miała siedemnaście lat i dała się zwieść jakiemuś palantowi. Dałam sobie zrujnować jeden z najważniejszych dni w moim życiu tylko i wyłącznie dlatego, że zdecydowałam się go spędzić ze swoim tak zwanym narzeczonym.
Sama nie wiem czy jestem bardziej zła na ciebie, czy na siebie, że dałam się tak łatwo kupić.
Nic zatem dziwnego, że zupełnie nie mam ochoty na spędzanie czasu w twoim towarzystwie i wiszenie na twoim ramieniu, uśmiechając się najmniej sztucznie jak potrafię i komplementując obrazy zebrane przez Laidan. Gdyby jeszcze je namalowała… Ale wiedziałam, że dzisiejszego wieczoru będą towarzyszyć nam też chłopcy. Więc w końcu poprosiłam Peony o uszykowanie złotej sukienki i ułożenie mi włosów wedle najnowszych trendów. Uśmiechnęłam się ślicznie na twój widok, po czym mocno objęłam każdego z chłopców. Zasłużyli na to.
Więc siedzimy sobie tutaj, na jednej z lóż, słuchając muzyki i udając, że interesują nas najnowsze trendy w sztuce. Naprawdę wciągnęłam się w to całe udawanie, więc kiedy Rabastan rozluźnił uścisk i złączył nasze dłonie, jestem dość zaskoczona i wytrącona z równowagi - Wszystko w porządku? - pytam, zanim zdążę ugryźć się w język. Przecież wiem, że nic nie jest w porządku, a ty raczej nie masz zamiaru powiedzieć mi dlaczego. Ale i tak ściskam twoją dłoń, by chwilę potem ją puścić. Wolę zrobić to jako pierwsza, dobrze wiem, że i tak byś uciekł - Mogę poczekać z chłopcami jeśli chcesz się wyczyścić - dodaję, uśmiechając się lekko do Rudolfa - Pomyślałam, że może chcielibyście mi pomóc wybrać jakiś obrazy do licytacji?- zwracam się do małych Lestrange'ów, przywołując Rabastka - Mam w pracy nowy gabinet i miło byłoby go jakoś ozdobić. A taki obraz zawsze by mi o was przypominał - dodaję, po czym zerkam na ciebie i najbardziej naturalnym, szczerym i przyjemnym tonem na jaki mnie stać, mówię - Tata może nam pomóc jeśli też będzie chciał - jeśli nie może tutaj posiedzieć sam do końca wieczoru. Nie przyślę jednak żadnego kelnera by zadbał o towarzystwo alkoholu, przy dzieciach nie wypada.
Nawet jeśli oznacza to ciągłe użeranie się z ich ojcem.
To powinien być radosny okres w moim życiu. Po pięciu latach ciężkiej harówki, wbrew krzywym spojrzeniom, głosom, że nie dam sobie rady, że szpital to nie miejsce dla kobiet, że szczytem moich ambicji powinna być pozycja salowej, udało mi się. Wreszcie mogę napisać przed nazwiskiem doktor i przejąć stery nad własnym rozwojem.
I to powód do świętowania.
Może zabrzmi to bardzo naiwne, bo bardzo naiwne wydaje się teraz w mojej głowie, ale chciałam uczcić tę okazję z Caesarem. W końcu to największy dotychczasowy sukces mojego życia. Skoro mamy spędzić razem je całe, dzielić się każdą radością i każdym smutkiem, to czemu nie zacząć teraz? To było tak naturalne, był pierwszą osobą, która przyszła mi do głowy po opuszczeniu sali egzaminacyjnej. Nie Lorne, nie Parys, nawet nie Beatrice. On.
Ty.
I był to bardzo zły pomysł.
Jeszcze wulgarnie pijany, a już skacowany, takiego cię zastałam. Słów, które wtedy usłyszałam nie chcę powtarzać nawet w myślach, chociaż wiem, że zapewne nigdy ich nie zapomnę. Bo zabolały. Zaskakująco mocno. Z początku przypominało siarczysty policzek zadany z zaskoczenia, ale potem zaczęło rwać gdzieś od środka. Jakby ktoś mocno ścisnął mój żołądek i już nie puścił - do dzisiaj. Poczułam się trochę oszukana. Jakbym znowu miała siedemnaście lat i dała się zwieść jakiemuś palantowi. Dałam sobie zrujnować jeden z najważniejszych dni w moim życiu tylko i wyłącznie dlatego, że zdecydowałam się go spędzić ze swoim tak zwanym narzeczonym.
Sama nie wiem czy jestem bardziej zła na ciebie, czy na siebie, że dałam się tak łatwo kupić.
Nic zatem dziwnego, że zupełnie nie mam ochoty na spędzanie czasu w twoim towarzystwie i wiszenie na twoim ramieniu, uśmiechając się najmniej sztucznie jak potrafię i komplementując obrazy zebrane przez Laidan. Gdyby jeszcze je namalowała… Ale wiedziałam, że dzisiejszego wieczoru będą towarzyszyć nam też chłopcy. Więc w końcu poprosiłam Peony o uszykowanie złotej sukienki i ułożenie mi włosów wedle najnowszych trendów. Uśmiechnęłam się ślicznie na twój widok, po czym mocno objęłam każdego z chłopców. Zasłużyli na to.
Więc siedzimy sobie tutaj, na jednej z lóż, słuchając muzyki i udając, że interesują nas najnowsze trendy w sztuce. Naprawdę wciągnęłam się w to całe udawanie, więc kiedy Rabastan rozluźnił uścisk i złączył nasze dłonie, jestem dość zaskoczona i wytrącona z równowagi - Wszystko w porządku? - pytam, zanim zdążę ugryźć się w język. Przecież wiem, że nic nie jest w porządku, a ty raczej nie masz zamiaru powiedzieć mi dlaczego. Ale i tak ściskam twoją dłoń, by chwilę potem ją puścić. Wolę zrobić to jako pierwsza, dobrze wiem, że i tak byś uciekł - Mogę poczekać z chłopcami jeśli chcesz się wyczyścić - dodaję, uśmiechając się lekko do Rudolfa - Pomyślałam, że może chcielibyście mi pomóc wybrać jakiś obrazy do licytacji?- zwracam się do małych Lestrange'ów, przywołując Rabastka - Mam w pracy nowy gabinet i miło byłoby go jakoś ozdobić. A taki obraz zawsze by mi o was przypominał - dodaję, po czym zerkam na ciebie i najbardziej naturalnym, szczerym i przyjemnym tonem na jaki mnie stać, mówię - Tata może nam pomóc jeśli też będzie chciał - jeśli nie może tutaj posiedzieć sam do końca wieczoru. Nie przyślę jednak żadnego kelnera by zadbał o towarzystwo alkoholu, przy dzieciach nie wypada.
Wpatrywał się przez moment w jego dziecięce lico bezrozumnie, szukając odpowiedzi na ten, brzmiący nad wyraz podobnie, rozkaz. Kolory w odcieniu ciepłego brązu – takie jak te, którymi spoglądała na niego Marie – i piegi rozsiane po zarumienionych polikach. Dlaczego tak boleśnie przypominał mu o stracie? W każdej kolejnej chwili pochmurnego, pustego bez niej życia. Z każdym chłopięcym, niedopracowanym i naśladowczym rozkazem, które rzucał w kierunku guwernantek. Z każdym właśnie uderzeniem, choć słabym i ledwo odczuwalnym, gdy wymuszał na nim – choć powiedziane to było na wyrost – te cholerne dwa sykle. I kochał go bez granic, i jednocześnie nienawidził. Ich oboje.
Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek: odezwać się, sięgnąć do kieszeni marynarki po rzeczone dwa sykle; jego dłoń zamknęła się w uścisku z czyjąś o b c ą dłonią, którą ścisnął intuicyjnie, aby po chwili – tak, właśnie – uciec. Speszony, nie tak odważny jak ona, odwrócił wzrok na swoich chłopców, gdy zadała to proste przecież, jasne pytanie, na które znał odpowiedź, tę przed którą nieustannie umykał. Nie, oczywiście, nic nie było w porządku, moja mała słodka, zdruzgotana, Isoldo. Doskonale mnie znasz i wiesz, że nigdy nie będzie.
Odetchnął głęboko wydłużając odpowiedź w nieskończoność, podczas gdy objął dłoń Rudolfa, aby strącić ją niemal czule ze swojej nogi i rzucić ciche potem mając szczególną nadzieję, że malec nie będzie kontynuował tematu.
-Źle się czuję – znalazł doskonale wytłumaczenie wracając myślami do swojej niedawnej niedyspozycji i poszukując w niej oparcia swojego małego kłamstewka, w które uwierzyć mogłyby – a nawet one nie mogły być tak ślepe – tylko dzieci. Sięgnąwszy po różdżkę, wyczyścił spodnie niewerbalnie ze szczerą nadzieją, że nikt nie przyglądał im się na tyle uważnie – i nie przygląda nadal – by dostrzec ten drobny wypadek i zauważyć, że między dwojgiem szczęśliwych przecież ludzi dzieje się coś, pieszczotliwie rzec, niedobrego.
To ja czy ty? Dzisiaj to ja, to ja dokładam nam cegieł, które ty z wysiłkiem i zadziwiającym uporem ściągasz swoimi szczupłymi, słabymi dłońmi. Nic zatem to będzie dziwnego, jeśli za te kilka lat, zmęczona pogonią, zdyszana i osłabiona, zwiędniesz, nic zatem dziwnego, gdy twa gładka twarz ucharakteryzuje się bruzdami a uśmiech stanie się ponurym, mimo karminu, którym go przyozdobisz.
-Doskonale – skwitował z lekkim uśmiechem, który naturalnie nie był prawdziwy, lecz posłał jej go z czystej grzeczności, coby uspokoić skołatane dziewczęce nerwy, coby ułagodzić ją całą. Choćby na chwilę. Żeby spędzili ten wieczór jak rodzina, którą nie są i czy... kiedykolwiek będą? - Będę chciał – lecz nie spoglądał już na Isoldę, a na swoje dzieci, a jego dłoń nie spoczęła na jej dłoni. Spoczęła na ramieniu Rabastana, które lekko uścisnął, z tą przeznaczoną tylko dla nich, dziwaczną czułością i miękkością.
Powstał, ukradkiem wcisnął Rudolfowi do dłoni dwa sykle, gdy Isolda nie patrzyła – lub wręcz przeciwnie, a jego to nie interesowało? - i przyłożył palec wskazujący do ust. Tak, to nasza tajemnica. Kolejna. I ani słowa.
zt x4
Zanim jednak zdążył zrobić cokolwiek: odezwać się, sięgnąć do kieszeni marynarki po rzeczone dwa sykle; jego dłoń zamknęła się w uścisku z czyjąś o b c ą dłonią, którą ścisnął intuicyjnie, aby po chwili – tak, właśnie – uciec. Speszony, nie tak odważny jak ona, odwrócił wzrok na swoich chłopców, gdy zadała to proste przecież, jasne pytanie, na które znał odpowiedź, tę przed którą nieustannie umykał. Nie, oczywiście, nic nie było w porządku, moja mała słodka, zdruzgotana, Isoldo. Doskonale mnie znasz i wiesz, że nigdy nie będzie.
Odetchnął głęboko wydłużając odpowiedź w nieskończoność, podczas gdy objął dłoń Rudolfa, aby strącić ją niemal czule ze swojej nogi i rzucić ciche potem mając szczególną nadzieję, że malec nie będzie kontynuował tematu.
-Źle się czuję – znalazł doskonale wytłumaczenie wracając myślami do swojej niedawnej niedyspozycji i poszukując w niej oparcia swojego małego kłamstewka, w które uwierzyć mogłyby – a nawet one nie mogły być tak ślepe – tylko dzieci. Sięgnąwszy po różdżkę, wyczyścił spodnie niewerbalnie ze szczerą nadzieją, że nikt nie przyglądał im się na tyle uważnie – i nie przygląda nadal – by dostrzec ten drobny wypadek i zauważyć, że między dwojgiem szczęśliwych przecież ludzi dzieje się coś, pieszczotliwie rzec, niedobrego.
To ja czy ty? Dzisiaj to ja, to ja dokładam nam cegieł, które ty z wysiłkiem i zadziwiającym uporem ściągasz swoimi szczupłymi, słabymi dłońmi. Nic zatem to będzie dziwnego, jeśli za te kilka lat, zmęczona pogonią, zdyszana i osłabiona, zwiędniesz, nic zatem dziwnego, gdy twa gładka twarz ucharakteryzuje się bruzdami a uśmiech stanie się ponurym, mimo karminu, którym go przyozdobisz.
-Doskonale – skwitował z lekkim uśmiechem, który naturalnie nie był prawdziwy, lecz posłał jej go z czystej grzeczności, coby uspokoić skołatane dziewczęce nerwy, coby ułagodzić ją całą. Choćby na chwilę. Żeby spędzili ten wieczór jak rodzina, którą nie są i czy... kiedykolwiek będą? - Będę chciał – lecz nie spoglądał już na Isoldę, a na swoje dzieci, a jego dłoń nie spoczęła na jej dłoni. Spoczęła na ramieniu Rabastana, które lekko uścisnął, z tą przeznaczoną tylko dla nich, dziwaczną czułością i miękkością.
Powstał, ukradkiem wcisnął Rudolfowi do dłoni dwa sykle, gdy Isolda nie patrzyła – lub wręcz przeciwnie, a jego to nie interesowało? - i przyłożył palec wskazujący do ust. Tak, to nasza tajemnica. Kolejna. I ani słowa.
zt x4
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z jednej strony męczyła mnie ta rozmowa, w której powiedziane zostało niemalże wszystko i nic za razem. Niedomówienia, ukryte aluzje. Dawno nie miałem okazji prowadzić podobnej gry. Z drugiej strony to było to, czego w więzieniu brakowało mi chyba najbardziej. Inteligentnej rozmowy, w której język jest bronią groźniejszą niż różdżka. Nie spodziewałem się jednak, że moim pierwszym przeciwnikiem, bo nie wiem, czemu w pojedynkach słownych odchodzić miałbym od zwyczajowej dla wszelkich starć nomenklatury, będzie mój syn. Nie czułem wzruszenia z powodu niezwykłego odkrycia. Raczej mieszaninę ciekawości, dumy i wściekłości. Wściekłości na tych, którzy go ode mnie zabrali. Właśnie teraz, podpisany prawie trzydzieści lat temu wyrok śmierci, zobaczył ich kat. Od dzisiaj każdy oddech, każda sekunda życia były pożyczką na kredyt, którą mam zamiar odebrać z odpowiednim procentem.
- Bardzo podobni - potwierdziłem, gdy Ramsey skończył swój wybuch. - Chociaż z Grahamem widziałem się dawno, macie podobne oczy - uśmiechnąłem się. Nie chodzi o kolor, ale o ten błysk, mój błysk. W gruncie rzeczy musiałem przyznać, że bawiłem się całkiem nieźle obserwując i wysłuchując tyrady na jedynego Mulcibera, jakiego jeszcze niedawno znał. Zbyłem jego pytanie o dzieci podobnie jak kilka innych uwag wcześniej. Czy miałem dzieci? Oczywiście. Przecież wiesz. Grahama, którego pozwalałem sobie obserwować z daleka, Vasilija, który tak udanie szedł w moje ślady i ciebie, o którym nie wiem prawie nic. Z przykrością musiałem przyznać, że o moich dzieciach wiem zdecydowanie za mało.
- Mam - powiedziałem wreszcie rezygnując z omijania niewygodnych tematów. Westchnąłem ciężko spoglądając gdzieś w bok.
- Samych synów. Gwarantuję, że też chciałbyś takich mieć - powstrzymałem uśmiech cisnący się na usta, ale jak wspomniałem, od jakiegoś czasu bawiłem się całkiem nieźle. Przez chwilę szliśmy przebijając się między ludźmi. Co wybitnie, muszę przyznać, nie sprzyjało elokwencji i rozmowom na wysokim poziomie. Zamiast odpowiadać więc na jakiekolwiek pytania, wziąłem dla siebie i Ramseya lampkę białego wina, żeby w razie wylewania na siebie pomyj, które z braku laku musi zastąpić wino, nie naznaczyło naszych szat zbyt trwale. Szczególnie, że nie mieliśmy już soli, a wolałem nie pytać o nią zbyt często.
- Racja, krew krwią, a wychowanie wychowaniem. Sądząc po twojej elokwencji, odebraliśmy podobne - rzuciłem, kiedy na chwilę nie otaczali nas czarodzieje rozmawiający o jakichś całkowicie błahych sprawach.
Wreszcie jednak sprawnie manewrując między ludźmi dotarliśmy do loży. Ledwie przekroczyłem zasłonę, a do moich uszu dobiegł dźwięk klawesynu. Zdezorientowało mnie to, przyznaję. Dopiero perlisty śmiech rzeźby pozwolił mi wszystko sobie poukładać. Czekałem więc w napięciu, co takiego usłyszę, gdy kurtynę przekroczy Ramsey. Bardzo zależało mi na poznaniu jego melodii. Ale to przy okazji, nie po to przyszliśmy w ustronne miejsce.
- O ojcu? - Uśmiechnąłem się jakbym złapał mojego rozmówcę w pułapkę. - Ostatecznie nie podałeś mi jego imienia.
Upiłem łyk wina.
- Na szczęście jestem domyślnym człowiekiem. Co chcesz o mnie wiedzieć? - Zdarłem maski niedomówienia, półprawd, aluzji. Spojrzałem synowi w oczy, nie zamierzałem uciekać przed otwartą konfrontacją. Nie teraz, nie kiedy tyle czasu przeciągaliśmy linę pod pozorem luźnej, towarzyskiej pogawędki. Chyba oboje udowodniliśmy w tych podchodach wszystko, co było do udowodnienia.
- Bardzo podobni - potwierdziłem, gdy Ramsey skończył swój wybuch. - Chociaż z Grahamem widziałem się dawno, macie podobne oczy - uśmiechnąłem się. Nie chodzi o kolor, ale o ten błysk, mój błysk. W gruncie rzeczy musiałem przyznać, że bawiłem się całkiem nieźle obserwując i wysłuchując tyrady na jedynego Mulcibera, jakiego jeszcze niedawno znał. Zbyłem jego pytanie o dzieci podobnie jak kilka innych uwag wcześniej. Czy miałem dzieci? Oczywiście. Przecież wiesz. Grahama, którego pozwalałem sobie obserwować z daleka, Vasilija, który tak udanie szedł w moje ślady i ciebie, o którym nie wiem prawie nic. Z przykrością musiałem przyznać, że o moich dzieciach wiem zdecydowanie za mało.
- Mam - powiedziałem wreszcie rezygnując z omijania niewygodnych tematów. Westchnąłem ciężko spoglądając gdzieś w bok.
- Samych synów. Gwarantuję, że też chciałbyś takich mieć - powstrzymałem uśmiech cisnący się na usta, ale jak wspomniałem, od jakiegoś czasu bawiłem się całkiem nieźle. Przez chwilę szliśmy przebijając się między ludźmi. Co wybitnie, muszę przyznać, nie sprzyjało elokwencji i rozmowom na wysokim poziomie. Zamiast odpowiadać więc na jakiekolwiek pytania, wziąłem dla siebie i Ramseya lampkę białego wina, żeby w razie wylewania na siebie pomyj, które z braku laku musi zastąpić wino, nie naznaczyło naszych szat zbyt trwale. Szczególnie, że nie mieliśmy już soli, a wolałem nie pytać o nią zbyt często.
- Racja, krew krwią, a wychowanie wychowaniem. Sądząc po twojej elokwencji, odebraliśmy podobne - rzuciłem, kiedy na chwilę nie otaczali nas czarodzieje rozmawiający o jakichś całkowicie błahych sprawach.
Wreszcie jednak sprawnie manewrując między ludźmi dotarliśmy do loży. Ledwie przekroczyłem zasłonę, a do moich uszu dobiegł dźwięk klawesynu. Zdezorientowało mnie to, przyznaję. Dopiero perlisty śmiech rzeźby pozwolił mi wszystko sobie poukładać. Czekałem więc w napięciu, co takiego usłyszę, gdy kurtynę przekroczy Ramsey. Bardzo zależało mi na poznaniu jego melodii. Ale to przy okazji, nie po to przyszliśmy w ustronne miejsce.
- O ojcu? - Uśmiechnąłem się jakbym złapał mojego rozmówcę w pułapkę. - Ostatecznie nie podałeś mi jego imienia.
Upiłem łyk wina.
- Na szczęście jestem domyślnym człowiekiem. Co chcesz o mnie wiedzieć? - Zdarłem maski niedomówienia, półprawd, aluzji. Spojrzałem synowi w oczy, nie zamierzałem uciekać przed otwartą konfrontacją. Nie teraz, nie kiedy tyle czasu przeciągaliśmy linę pod pozorem luźnej, towarzyskiej pogawędki. Chyba oboje udowodniliśmy w tych podchodach wszystko, co było do udowodnienia.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Spotkanie własnego ojca było dla niego czymś z czym wewnętrznie ciężko mu było sobie poradzić, bo to emocje walczyły między sobą, chociaż jego twarz pozostawała względnie obojętna i bez wyrazu. Zaskoczony ruchem swojego towarzysza —Ignotusa — ojca, myślał intensywnie, starając się nie działać pochopie, lecz jakieś dziwne odczucia rodziły się w środku silnego ciała, podpowiadając rzeczy głupie i lekkomyślne, jak to serce miało w zwyczaju. Jego było jednak zamarznięte, pozostawione od wielu, wielu lat w bryle lodu, którego bynajmniej nie chciał dać stopić. Nie mógł pozwolić aby to obecność człowieka, którego chciał odnaleźć, poznać, zapytać o najprostsze rzeczy, których słowa wyrazić nie mogły sprawią, by zapadł się wewnętrznie i to, co budował latami przepadło. Był silnym mężczyzną, nie tylko fizycznie, lecz psychicznie, lubiącym ból i nie obawiającym się niczego poza własną porażką — nawet śmierci, bo nią wcale by nie była. Jak to się stało więc, że obecność Ignotusa sprawiała, że jego serce szybciej biło, a hektolitry krwi krążyły w młodym ciele tak, jakby wraz z pierwszym słowem wtłoczył mu jakiś dziwny eliksir?
Odetchnął głęboko, wkraczając w progi loży, a cichy szum wiatru przemykający pomiędzy źdźbłami wysokiej trawy dotarł do jego uszu. Niemalże poczuł jej zapach, ruch świeżego powietrza w Kent. Gdy na moment przymknął oczy zobaczył też te znajome tereny, po których błądził ze swoim przyjacielem, lasy, pola, puszcze. Usłyszał w głowie dziecięcy śmiech, będący wyrazem radości i beztroski, tak dalekiej jego obecnemu stanowi i życiu, gdzieś daleko zostawionym za sobą. Była to jednak iluzja, więc otworzył oczy, odganiając od siebie wspomnienia, jakie budził ze sobą zbiór usłyszanych dźwięków i ruszył w kierunku fotela, obracając w prawej dłoni lampkę białego wina, którą zgarnął dla nich Ignotus chwilę wcześniej.
Milczeniem była odpowiedź na wszystkie jego słowa, które wypowiedział w czasie przechadzki w to miejsce. Zaciskał szczękę, która się uwypuklała pod skórą i unikał konfrontacji z mężczyzną, o którym nie wiedział, co myśleć.. był dobrym graczem, którego intencji nie potrafił ani przewidzieć ani wyczuć. Przypominał mu siebie samego i to najbardziej ciążyło mu na piersi. Milczenie było jednak też dławiące, zakrawając o przykrą ignorancję, o lekceważenie, lecz on tak naprawdę cały czas myślał, analizował, wybierał pomiędzy głosami dudniącymi w jego głowie.
— Nie przygotowałem zestawu pytań do swojego ojca, bo nie spodziewałem się, że go kiedykolwiek spotkam. A nawet jeśli obierałbym taką możliwość to z pewnością nie planowałbym tandetnego teleturnieju, w którym każda odpowiedź byłaby punktowana — rzucił luźno w końcu i odchrząknął, bo jego głos zrobił się ochrypły po dłuższej chwili nie odzywania się. Upił łyk wina i zajrzał w głąb swojej lampki, która niczym czara pełna odpowiedzi miała mu podpowiedzieć, co robić. Al on doskonale wiedział, czyż nie? Bł w końcu synem swojego ojca.[/b]— Jeśli spodziewasz się tendencyjnych pytań: "dlaczego", "jak", "kiedy" i "co teraz" to niestety muszę Cię rozczarować, ale kompletnie mnie to nie interesuje. Jedyne co chciałbym teraz wiedzieć to fakt, jak może przydać mi się znajomość z Tobą. Nie cierpię marnotrastwa i bezowocnych kontaktów, więc może przejdźmy do sedna i zastanówmy się jak możemy sobie pomóc wzajemnie, Ignotusie.[/b]
Spojrzał na niego dopiero po chwili, a słowo "ojcze" nie przeszło mu przez gardło z jakiegoś powodu, choć przeciez było dla niego ledwie słowem, tak często powtarzanym przez całe jego życie. Starał się nie myśleć o tym, choć pytania naturalnie kierowały się w stronę: jakby to było, gdyby to nie był Rosier a Ignotus. Czy byłoby inaczej? Czy byłby inny? Czy umiałby więcej, czy byłby silniejszy? Tych pytań były tysiące, tak bardzo standardowe, ale nigdy przecież nie wypowiedziałby ich na głos. Duma nigdy by mu na to nie pozwoliła, a rozum stłamsiłby dziką tęsknotę za czymś lepszym i prawdziwszym w zarodku, jakby była rysą na jego godności. Wychował się w przeświadczeniu, że prawdziwy mężczyzna, nawet pozbawiony szlacheckiego tytułu powinien wyzbyć się swoich słabości. Młody Mulciber nie chciał aby jego stwórca stał się jedną z nich tylko dlatego, że budził niepewność i setkę pytań o los, którego nie doświadczył z przypadku. Wszystkie niewiadome należało odrzucić i z góry skazać na porażkę a jedyne co było przed nimi to przyszłość, którą mogli wykorzystać lub nie — wszystko zależało od nich. Poniekąd, wszystko zależało od Ignotusa i jego przemyślanych spostrzeżeń.
Odetchnął głęboko, wkraczając w progi loży, a cichy szum wiatru przemykający pomiędzy źdźbłami wysokiej trawy dotarł do jego uszu. Niemalże poczuł jej zapach, ruch świeżego powietrza w Kent. Gdy na moment przymknął oczy zobaczył też te znajome tereny, po których błądził ze swoim przyjacielem, lasy, pola, puszcze. Usłyszał w głowie dziecięcy śmiech, będący wyrazem radości i beztroski, tak dalekiej jego obecnemu stanowi i życiu, gdzieś daleko zostawionym za sobą. Była to jednak iluzja, więc otworzył oczy, odganiając od siebie wspomnienia, jakie budził ze sobą zbiór usłyszanych dźwięków i ruszył w kierunku fotela, obracając w prawej dłoni lampkę białego wina, którą zgarnął dla nich Ignotus chwilę wcześniej.
Milczeniem była odpowiedź na wszystkie jego słowa, które wypowiedział w czasie przechadzki w to miejsce. Zaciskał szczękę, która się uwypuklała pod skórą i unikał konfrontacji z mężczyzną, o którym nie wiedział, co myśleć.. był dobrym graczem, którego intencji nie potrafił ani przewidzieć ani wyczuć. Przypominał mu siebie samego i to najbardziej ciążyło mu na piersi. Milczenie było jednak też dławiące, zakrawając o przykrą ignorancję, o lekceważenie, lecz on tak naprawdę cały czas myślał, analizował, wybierał pomiędzy głosami dudniącymi w jego głowie.
— Nie przygotowałem zestawu pytań do swojego ojca, bo nie spodziewałem się, że go kiedykolwiek spotkam. A nawet jeśli obierałbym taką możliwość to z pewnością nie planowałbym tandetnego teleturnieju, w którym każda odpowiedź byłaby punktowana — rzucił luźno w końcu i odchrząknął, bo jego głos zrobił się ochrypły po dłuższej chwili nie odzywania się. Upił łyk wina i zajrzał w głąb swojej lampki, która niczym czara pełna odpowiedzi miała mu podpowiedzieć, co robić. Al on doskonale wiedział, czyż nie? Bł w końcu synem swojego ojca.[/b]— Jeśli spodziewasz się tendencyjnych pytań: "dlaczego", "jak", "kiedy" i "co teraz" to niestety muszę Cię rozczarować, ale kompletnie mnie to nie interesuje. Jedyne co chciałbym teraz wiedzieć to fakt, jak może przydać mi się znajomość z Tobą. Nie cierpię marnotrastwa i bezowocnych kontaktów, więc może przejdźmy do sedna i zastanówmy się jak możemy sobie pomóc wzajemnie, Ignotusie.[/b]
Spojrzał na niego dopiero po chwili, a słowo "ojcze" nie przeszło mu przez gardło z jakiegoś powodu, choć przeciez było dla niego ledwie słowem, tak często powtarzanym przez całe jego życie. Starał się nie myśleć o tym, choć pytania naturalnie kierowały się w stronę: jakby to było, gdyby to nie był Rosier a Ignotus. Czy byłoby inaczej? Czy byłby inny? Czy umiałby więcej, czy byłby silniejszy? Tych pytań były tysiące, tak bardzo standardowe, ale nigdy przecież nie wypowiedziałby ich na głos. Duma nigdy by mu na to nie pozwoliła, a rozum stłamsiłby dziką tęsknotę za czymś lepszym i prawdziwszym w zarodku, jakby była rysą na jego godności. Wychował się w przeświadczeniu, że prawdziwy mężczyzna, nawet pozbawiony szlacheckiego tytułu powinien wyzbyć się swoich słabości. Młody Mulciber nie chciał aby jego stwórca stał się jedną z nich tylko dlatego, że budził niepewność i setkę pytań o los, którego nie doświadczył z przypadku. Wszystkie niewiadome należało odrzucić i z góry skazać na porażkę a jedyne co było przed nimi to przyszłość, którą mogli wykorzystać lub nie — wszystko zależało od nich. Poniekąd, wszystko zależało od Ignotusa i jego przemyślanych spostrzeżeń.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Z długo nic nie czułem zawieszony w cieniu, pomiędzy życiem i śmiercią. Moje serce biło, płuca napełniały się i opróżniały dostarczając tlen do krwi, a umysł działał. Czułem ból, który przypominał mi, że jeszcze nie umarłem, zimno i smród celi. Mogłem poruszyć ręką, dotknąć swojej twarzy albo wilgotnego kamienia stanowiącego ścianę mojego więzienia. A jednak dla świata byłem martwy. Gdzieś w środku zostałem trupem. Zimnym, bez serca, niezdolnym do cieszenia się urokami życia, które odebrał mi jeden wyrok. Doskonale pamiętam ten dzień. Nieprzeniknione twarze sędziów Wizegamontu, gdy udawali się na obrady i tłumiona złość, która lśniła w ich oczach, kiedy wrócili na salę. Nie udowodnili mi tego, co chcieli. Zabrakło im niewiele, bo wszyscy wiedzieli, że winny jestem przestępstw cięższych niż wyszło na jaw. Sala zaszemrała w napięciu oczekując na sprawiedliwość. Ale ona nie nastąpiła ani wtedy, ani nigdy później. Sprawiedliwe byłoby pozbycie się mugoli, którzy panoszą się na świecie zmuszając nas, czarodziejów do ukrywania się przed ich ślepymi oczami. I potem zapadł wyrok, który pozbawił mnie uczuć i życia. Trudno wykrzesać w sobie miłość po trzydziestu latach systematycznego zamieniania serca w nieczuły kamień. Jak w nim zmieścić syna? Mogłem czuć dumę, nawet radość. Ale nawet chcąc nie mogłem uczciwie powiedzieć, że oto spłynęło natchnienie, a ja wzruszony ze łzami w oczach słuchałem historii mojego syna. Nie byliśmy w romansidle, które czyta sobie arystokratka na balkonie w przerwie między usługiwaniem mężowi i niańczeniem dzieci. Ja nie jestem starym królem nieuczciwie skazanym na więzienie, który wyrywa się z pazurów swoich oponentów ratować syna narażonego na śmierć przez wrogów królestwa. Na pocałunek dementora, nawet bym się nie chciał znaleźć w podobnej opowiastce.
- Ding dong, runda dla pana Mulcibera - rzuciłem jedynie z cieniem uśmiechu na ustach. Lecąca w tle muzyka wprawiała mnie w wyjątkowo dobry nastrój. Zeszło ze mnie napięcie, rozwiały się wątpliwości. Czyli jednak. Cieszyłem się w jakiś pokrętny sposób, że stoi przede mną mój syn. Ale przed chwilą był on jeszcze całkiem obcym człowiekiem. Nie zamierzałem rozklejać się tylko dlatego że nagle przestał nim być. Miał rację - więzy krwi to nie wszystko. Ale co nasza znajomość może nam dać?
- Niezastąpioną więź między ojcem a synem - zakpiłem wypijając kolejny łyk wina. Laidan Avery się postarała, serwowane trunki były wybitnej jakości. Nie bawiłem się w zgadywanie rocznika, ale z pewnością nie był to rok lichy.
- Jeżeli liczysz na to, że teraz zaprowadzę cię do naszej olbrzymiej rodowej rezydencji, otworzę przed tobą skarbiec pełen złota i powiem - hulaj dusza, to cię rozczaruję. Stać mnie tylko na hulaj dusza, w piekle nie jest tak źle. Mogę ci dać za to zemstę. I wierz lub nie, ale zawsze doskonale zrozumiem, co czujesz - nachyliłem się świadom, że moje oczy zabłysły niebezpiecznym blaskiem. - Na świecie i na każdym, kto będzie ci próbował przeszkodzić.
Nie miało znaczenia, kto nawinie się pod różdżkę, chodziło o pokazanie innym, gdzie ich miejsce, o możliwość dzielenia marzenia.
- Chciałbym zobaczyć świat, w który mugole klęczą przed czarodziejami. Świat bez ludzi, którzy stają mi na drodze. I w tym mógłbyś mi pomóc. A ja, ja mógłbym ci pomóc chociażby ze spraniem tej paskudnej plamy po winie z twojej koszuli - uniosłem kieliszek w geście toastu czekając czy Ramsey zdecyduje się do mnie dołączyć. Wino zamierzałem wychylić tak czy inaczej, znacznie przyjemniej byłoby to jednak zrobić w towarzystwie, prawda, synu?
- Ding dong, runda dla pana Mulcibera - rzuciłem jedynie z cieniem uśmiechu na ustach. Lecąca w tle muzyka wprawiała mnie w wyjątkowo dobry nastrój. Zeszło ze mnie napięcie, rozwiały się wątpliwości. Czyli jednak. Cieszyłem się w jakiś pokrętny sposób, że stoi przede mną mój syn. Ale przed chwilą był on jeszcze całkiem obcym człowiekiem. Nie zamierzałem rozklejać się tylko dlatego że nagle przestał nim być. Miał rację - więzy krwi to nie wszystko. Ale co nasza znajomość może nam dać?
- Niezastąpioną więź między ojcem a synem - zakpiłem wypijając kolejny łyk wina. Laidan Avery się postarała, serwowane trunki były wybitnej jakości. Nie bawiłem się w zgadywanie rocznika, ale z pewnością nie był to rok lichy.
- Jeżeli liczysz na to, że teraz zaprowadzę cię do naszej olbrzymiej rodowej rezydencji, otworzę przed tobą skarbiec pełen złota i powiem - hulaj dusza, to cię rozczaruję. Stać mnie tylko na hulaj dusza, w piekle nie jest tak źle. Mogę ci dać za to zemstę. I wierz lub nie, ale zawsze doskonale zrozumiem, co czujesz - nachyliłem się świadom, że moje oczy zabłysły niebezpiecznym blaskiem. - Na świecie i na każdym, kto będzie ci próbował przeszkodzić.
Nie miało znaczenia, kto nawinie się pod różdżkę, chodziło o pokazanie innym, gdzie ich miejsce, o możliwość dzielenia marzenia.
- Chciałbym zobaczyć świat, w który mugole klęczą przed czarodziejami. Świat bez ludzi, którzy stają mi na drodze. I w tym mógłbyś mi pomóc. A ja, ja mógłbym ci pomóc chociażby ze spraniem tej paskudnej plamy po winie z twojej koszuli - uniosłem kieliszek w geście toastu czekając czy Ramsey zdecyduje się do mnie dołączyć. Wino zamierzałem wychylić tak czy inaczej, znacznie przyjemniej byłoby to jednak zrobić w towarzystwie, prawda, synu?
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Dni stracone, lata przeminęły. To wszystko było już za nimi i nie miało sensu wracanie do lat młodzieńczych, w których to stary Mulciber kroczyłby wśród smoków ze swoimi synami, próbując im przekazać wszystkie najważniejsze wartości, ukierunkować ich we właściwą stronę, sprawić, by stali się godnymi jego reprezentantami. Dziedzicami. I choć nie miał przy sobie pieniędzy, nie miał nawet różdżki to nie o taką spuściznę chodziło, lecz o dziedzictwo Mulciberów, o ich wiarę we własny ród, siłę niedźwiedzia i waleczność, a także stadność dzikiego wilka. Nie łamali się, zawsze powstawali, uparcie dążąc do celu i zamierzonych działań, prawda? Cóż było w tych czasach ważniejszego niż potęga własnego nazwiska i pewność siebie, która z niej wynikała?
Lata stracone, lata które przepadły były tymi, w których wierzył, jakoby w jego żyłach płynie krew Rosiera, człowieka tak potwornie pragnącego dziedzica. Nie zasługiwał na niego, lecz Ramsey nie czuł wobec niego żalu o to, że go odebrał rodzicom, a o to, że hołdował w nim kłamstwo i zaburzył światopogląd, kiedy prawda wyszła na jaw. Był bliski zabicia go, lecz Tristan... Oj, Tristan... był jedyną osobą, która stanęła mu na drodze, będąc w stanie go powstrzymać. A teraz tkwił w loży ze swoim... płodzicielem, od którego mógł żądać tak wiele, a nie chciał właściwie nic. A to tylko dlatego, że nie wiedział, czego mógł żądać. Brak mu było pragnień, brak chęci, brak pobudek i tęsknot, które kierowałyby jego umysłem w stronę Ignotusa. Bliskie mu było nazwisko, które szanował, lecz on sam stojący za żelazną kurtyną mulciberowskiej postawy stroniącej od emocji zdawał się tak odległy. Nie oczekiwał więc niczego, poza konkluzją, z której mógłby coś wynieść.
Milczał, słuchając z zainteresowaniem jego słów na temat mugoli. Patrzył na niego w ciszy, rozumiejąc coraz bardziej dziwną więź pomiędzy nimi, zastanawiając się, czy to wszystko było zasługą genów, czy może Rosiera, który wszczepił w nich tę samą ideę odnośnie mugoli.
Kiedy jednak wspomniał o winie, nieznacznie uniósł brwi i roześmiał się głośno i szczerze, nie mogąc opanować swojej reakcji. Sytuacja była niemalże absurdalna, gdy mowa była o usunięciu mugoli po jednej stronie i o wyczyszczeniu plamy z wina na koszuli. Śmiał się więc, szczerze rozbawiony, ale w istocie, uniósł w końcu kieliszek i upił łyk bez słowa, pozostawiając po swoim wybuchu szeroki uśmiech na twarzy.
— Nie potrzebuję bogactwa, Ignotusie. Nie potrzeba mi galeonów, kobiet, prestiżu. Nie brak mi nawet tytułu Lorda przed nazwiskiem. Wszystkie doczesne przyjemności i pragnienia udało mi się dostać lub zdobyć samemu. Bo wszystko jest dostępne... jeśli się tego wystarczająco mocno chce— powiedział powoli i westchnął w końcu, rozglądając się po loży, w której się znajdowali.— Zemstę... Za co? Za to, że Rosier dostał to, czego chciał? Jaką zemstę byś dla niego widział? Śmierć stałaby się jedynie wybawieniem. A wokół nas są o wiele istotniejsze jednostki niż Rosier.
Odwrócił się całkiem przodem do swojego ojca i zadarł brodę nieco wyżej, przyglądając mu się uważnie. Przygryzł policzek od środka, zastanawiając się nad tym wszystkim, aż w końcu rozłożył ręce na boki, wyrzucając z siebie w końcu kluczowe, choć banalne pytanie:
— Czego właściwie tak naprawdę pragniesz, Ignotusie?
Lata stracone, lata które przepadły były tymi, w których wierzył, jakoby w jego żyłach płynie krew Rosiera, człowieka tak potwornie pragnącego dziedzica. Nie zasługiwał na niego, lecz Ramsey nie czuł wobec niego żalu o to, że go odebrał rodzicom, a o to, że hołdował w nim kłamstwo i zaburzył światopogląd, kiedy prawda wyszła na jaw. Był bliski zabicia go, lecz Tristan... Oj, Tristan... był jedyną osobą, która stanęła mu na drodze, będąc w stanie go powstrzymać. A teraz tkwił w loży ze swoim... płodzicielem, od którego mógł żądać tak wiele, a nie chciał właściwie nic. A to tylko dlatego, że nie wiedział, czego mógł żądać. Brak mu było pragnień, brak chęci, brak pobudek i tęsknot, które kierowałyby jego umysłem w stronę Ignotusa. Bliskie mu było nazwisko, które szanował, lecz on sam stojący za żelazną kurtyną mulciberowskiej postawy stroniącej od emocji zdawał się tak odległy. Nie oczekiwał więc niczego, poza konkluzją, z której mógłby coś wynieść.
Milczał, słuchając z zainteresowaniem jego słów na temat mugoli. Patrzył na niego w ciszy, rozumiejąc coraz bardziej dziwną więź pomiędzy nimi, zastanawiając się, czy to wszystko było zasługą genów, czy może Rosiera, który wszczepił w nich tę samą ideę odnośnie mugoli.
Kiedy jednak wspomniał o winie, nieznacznie uniósł brwi i roześmiał się głośno i szczerze, nie mogąc opanować swojej reakcji. Sytuacja była niemalże absurdalna, gdy mowa była o usunięciu mugoli po jednej stronie i o wyczyszczeniu plamy z wina na koszuli. Śmiał się więc, szczerze rozbawiony, ale w istocie, uniósł w końcu kieliszek i upił łyk bez słowa, pozostawiając po swoim wybuchu szeroki uśmiech na twarzy.
— Nie potrzebuję bogactwa, Ignotusie. Nie potrzeba mi galeonów, kobiet, prestiżu. Nie brak mi nawet tytułu Lorda przed nazwiskiem. Wszystkie doczesne przyjemności i pragnienia udało mi się dostać lub zdobyć samemu. Bo wszystko jest dostępne... jeśli się tego wystarczająco mocno chce— powiedział powoli i westchnął w końcu, rozglądając się po loży, w której się znajdowali.— Zemstę... Za co? Za to, że Rosier dostał to, czego chciał? Jaką zemstę byś dla niego widział? Śmierć stałaby się jedynie wybawieniem. A wokół nas są o wiele istotniejsze jednostki niż Rosier.
Odwrócił się całkiem przodem do swojego ojca i zadarł brodę nieco wyżej, przyglądając mu się uważnie. Przygryzł policzek od środka, zastanawiając się nad tym wszystkim, aż w końcu rozłożył ręce na boki, wyrzucając z siebie w końcu kluczowe, choć banalne pytanie:
— Czego właściwie tak naprawdę pragniesz, Ignotusie?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Czego chciałem? Och. Wcale nie tak dużo. Choć w ciągu lat mi się to nieraz zmieniło. Kiedyś chciałem mieć tylko czystą pieluszkę do spania. Potem zadowolić ojca. I tak, żałowałem tego. Robiłem wszystko, żeby rodzic był ze mnie dumny. Mój dawca nasienia, jakby powiedział Ramsey. Bo czy kiedykolwiek się go nie posłuchałem? Oczywiście, że nie, byłem grzeczny, byłem tym, kim on chciał. A kiedy zmieniał zdanie ja zmieniałem się wraz z nim. Jak chorągiewka na wietrze, którym sterował mój ukochany tatuś. Tak, pewnie chciał dla mnie najlepiej, ale mu nie wyszło. Nawet śmierć mu nie wyszła. Umarł zgnieciony przez jakiś parszywy mugolski złom. Wtedy chciałem zabić mugoli, Rosier podsycał moje pragnienia. Zarówno te, które pojawiły się, gdy zabrało moich rodziców, jak i te, które wpajano mi od dawna. Szacunek dla szlachty, podziw i w końcu pragnienie bycia jednym z nich. Aż zapragnąłem, by mój syn mógł tego doświadczyć. Ale graham się urodził i już nie chciałem go nikomu oddawać, był mój, nosił moją krew. Ale Rosier i tak postanowił wziąć, co uważał za swoje. Niech cię avada trafi, Rosier, teraz chcę cię zabić. Ale przecież Ramsey nie o to pytał. Nie obchodziły go moje chwilowe zachcianki. Kaprysy, które szybko miną, których zaspokojenie to nie problem. Ile Rosier ma lat? Sto? Co za przyjemność zabić starca, nawet gdyby cierpiał za te wszystkie lata. A marzyłem od wielu lat o jednym - o zajęciu należnego mi miejsca. Czarodzieje nie powinni kulić się w kątach, chować przed bezrozumnym stadem owiec, któremu z jakiegoś powodu się kiedy postanowiliśmy podporządkować. Jesteśmy potężniejsi, dlaczego więc zachowujemy się jak tchórze? To nie tak powinien wyglądać świat, to silniejsi mają nim rządzić. A wszyscy, którzy starają się nam przeszkodzić kiedyś zostaną zniszczeni, co do jednego.
- Tylko twojego szczęścia - zakpiłem nie dając tego po sobie poznać. Pobawmy się chociaż chwilę w uroczą rodzajową scenkę rodzinną. Spotkanie ojca z synem akt drugi. Ramsey podchodzi o Ignotusa ze łzami w oczach pada mu w objęcia. Ten głaszcze go po głowie wypowiadając jedynie - synu. Prawie wzruszające, prawie piękne, prawie prawdziwe.
- Zemstę - podjąłem po chwili już na poważnie, - ale nie na Rosierze. Racja, kogo obchodzi. Ale nie mów, że wierzysz, że ten świat działa dobrze, że jest taki, jak powinien być. Bo nie jest. A ja chciałbym zobaczyć jak ktoś go naprawia.
Z moją pomocą najlepiej, bo jak cieszyć się potęgą, której się nie zdobywa. Ale i samo patrzenie mnie zadowoli. Oglądanie paniki i strachu, a potem pogodzenia z losem, podporządkowania. Bo to czarodzieje, to my jesteśmy stworzeni, żeby rządzić światem, to nam dano potęgę. Spojrzałem na Ramseya. Założyłem, że pragnął tego samego, co ja. Ale jeśli tak nie było jeśli wcale mu na tym nie zależało, to będę potrafił odejść? Oczywiście. Nie oszukiwałem się jednak, nie umiałbym zapomnieć, udawać, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła, a ja mam mniej synów. To, choć nie przyznam się głośno, jest jedna z rzeczy, która pozwoliła mi przeżyć Tower. Świadomość, że gdzieś za murem czekają na mnie synowie, a ja jako ojciec nie mogę ich opuścić. I nawet fakt, że o Ramseyu nie wiedziałem wtedy nic nie zmieniał faktu, że w jego żyłach płynęła moja krew, a to czyniło mnie odpowiedzialnym za przynajmniej część jego życia. Nie było w tym wiele z miłości, raczej wychowania, nauczenia, że dla rodzica nie ma nic ważniejszego niż jego dziecko. A mi nigdy nie było dane patrzeć jak syn staje się dorosły. Improwizowałem starając odnaleźć się w roli, do której mimo wszystko najwyraźniej nie byłem do końca przygotowany.
- Tylko twojego szczęścia - zakpiłem nie dając tego po sobie poznać. Pobawmy się chociaż chwilę w uroczą rodzajową scenkę rodzinną. Spotkanie ojca z synem akt drugi. Ramsey podchodzi o Ignotusa ze łzami w oczach pada mu w objęcia. Ten głaszcze go po głowie wypowiadając jedynie - synu. Prawie wzruszające, prawie piękne, prawie prawdziwe.
- Zemstę - podjąłem po chwili już na poważnie, - ale nie na Rosierze. Racja, kogo obchodzi. Ale nie mów, że wierzysz, że ten świat działa dobrze, że jest taki, jak powinien być. Bo nie jest. A ja chciałbym zobaczyć jak ktoś go naprawia.
Z moją pomocą najlepiej, bo jak cieszyć się potęgą, której się nie zdobywa. Ale i samo patrzenie mnie zadowoli. Oglądanie paniki i strachu, a potem pogodzenia z losem, podporządkowania. Bo to czarodzieje, to my jesteśmy stworzeni, żeby rządzić światem, to nam dano potęgę. Spojrzałem na Ramseya. Założyłem, że pragnął tego samego, co ja. Ale jeśli tak nie było jeśli wcale mu na tym nie zależało, to będę potrafił odejść? Oczywiście. Nie oszukiwałem się jednak, nie umiałbym zapomnieć, udawać, że ta rozmowa nigdy się nie odbyła, a ja mam mniej synów. To, choć nie przyznam się głośno, jest jedna z rzeczy, która pozwoliła mi przeżyć Tower. Świadomość, że gdzieś za murem czekają na mnie synowie, a ja jako ojciec nie mogę ich opuścić. I nawet fakt, że o Ramseyu nie wiedziałem wtedy nic nie zmieniał faktu, że w jego żyłach płynęła moja krew, a to czyniło mnie odpowiedzialnym za przynajmniej część jego życia. Nie było w tym wiele z miłości, raczej wychowania, nauczenia, że dla rodzica nie ma nic ważniejszego niż jego dziecko. A mi nigdy nie było dane patrzeć jak syn staje się dorosły. Improwizowałem starając odnaleźć się w roli, do której mimo wszystko najwyraźniej nie byłem do końca przygotowany.
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Tylko twojego szczęścia.
Niczym czarodziejskie zaklęcie wypadło przypadkiem z jego ust. A może nie tak wcale przypadkiem, skoro każdy czarodziej powinien mieć świadomość tego co chce osiągnąć. Ten subtelny żart, kpina, podłość z jego strony, którą mu zaserwował sprawiła, że zmrużył lekko oczy, nie ruszając się ani o trochę. Analizując to okazałby się słabym refleksem i naiwnością, ale nie oczekiwał od niego nic rodem z rodzinnych klimatów. To było chwilowe i ulotne zaskoczenie jego słowami, szybko jednak wrzuconymi gdzieś do worka niepotrzebnych śmieci. Byli bowiem podobni, tak samo patrzyli na otaczający ich świat i siebie wzajemnie. Jak więc mógłby uwierzyć w prawdziwość podobnych słów nawet przez chwilę?
— Ten świat jest zepsuty. Rządzi nim szlachta, która uznaje swoją krew za lepszą od czystej, a jednak nie robi nic z tym, aby oczyścić rzeczywistość ze śmieci, toksyn i plugastwa. Czyż to nie najbanalniejsza hipokryzja?— spytał i upił łyk wina, po chwili wyciągając również paczkę papierosów, z której zgrabnie wysunął jednego z nich, zamykając go w ustach. Pomiędzy palcami przytrzymywał kieliszek z winem i paczkę, nie dając nawet możliwości na to, aby cokolwiek z dłoni mu wypadło, jakby tę sztuczkę miał opanowaną do perfekcji.— Ale to się zmieni. Jest ktoś kto wie jak temu zaradzić, jak uporządkować sprawy, wyplewić chwasty. Zbliża się odpowiedni moment, aby to wszystko się rozpoczęło, zaczęło pracować tak, jak powinno. Czuję to w swoich kościach, czuję w powietrzu— dopowiedział, zaciągając się dymem, kiedy już odpalił swoją zarazę i spojrzał na swojego ojca, wystawiając przed niego opakowanie w niemej propozycji. Nie wiedział nawet czy pali, czy nie, bowiem nie zakładał niczego. Czyż nie było to jednak zwykłą zagrywką do tego aby go poznać? Najnormalniej w świecie, w najprostszy sposób?
Zagrajmy w grę, w której udajemy, że nas to nie interesuje, że jesteśmy ponad to wszystko. Sprawmy, że będą łączyć nas tylko interesy i wartości wyższe, a ukradkiem zdobędziemy o sobie informacje i zastanowimy się, czy nam to odpowiada, czy poza niepisaną umową i świadomością iż cokolwiek nas łączy mamy ze sobą wiele wspólnego. Gramy w grę pozorów, w której obaj obawiamy się czegoś więcej, jakby stale analizując czy zakrawa to o słabość, czy siłę. Pobawmy się więc lepiej, tato. Tak długo na to czekałem.
— Mugole nie zasługują na to, by chodzić wśród nas, czyż nie? W gruncie rzeczy większość czarodziejów też nie. Nauczono mnie, że przeszkody należy likwidować, a wszystko to, co stoi na drodze do upragnionego celu jest tylko chwilowe w obliczu naprawdę silnego czarodzieja. Pozwól mi więc na towarzyszenie Ci na ścieżce, w której trzeba pozbyć się tego gruzu — zaproponował, unosząc lewą brew. Może zadarł przy tym brodę nieco arogancko, wyzywająco, jakby oczekiwał tylko jednej odpowiedzi z jego strony. Był o wiele bardziej zuchwały od swojego ojca, lecz to czas uczy pewnych rzeczy, a doświadczenie Ignotusa było o wiele większe niż młodego Mulcibera. Być może nie zginie w najbliższych latach i zdąży nauczyć się trzymać w sobie wszystko o wiele lepiej, bo nie o pokorze tu mowa.
— To, co z tą plamą?
Uśmiechnął się zachowawczo, nie odwracając od niego wzroku.
To jak będzie, tato?
Niczym czarodziejskie zaklęcie wypadło przypadkiem z jego ust. A może nie tak wcale przypadkiem, skoro każdy czarodziej powinien mieć świadomość tego co chce osiągnąć. Ten subtelny żart, kpina, podłość z jego strony, którą mu zaserwował sprawiła, że zmrużył lekko oczy, nie ruszając się ani o trochę. Analizując to okazałby się słabym refleksem i naiwnością, ale nie oczekiwał od niego nic rodem z rodzinnych klimatów. To było chwilowe i ulotne zaskoczenie jego słowami, szybko jednak wrzuconymi gdzieś do worka niepotrzebnych śmieci. Byli bowiem podobni, tak samo patrzyli na otaczający ich świat i siebie wzajemnie. Jak więc mógłby uwierzyć w prawdziwość podobnych słów nawet przez chwilę?
— Ten świat jest zepsuty. Rządzi nim szlachta, która uznaje swoją krew za lepszą od czystej, a jednak nie robi nic z tym, aby oczyścić rzeczywistość ze śmieci, toksyn i plugastwa. Czyż to nie najbanalniejsza hipokryzja?— spytał i upił łyk wina, po chwili wyciągając również paczkę papierosów, z której zgrabnie wysunął jednego z nich, zamykając go w ustach. Pomiędzy palcami przytrzymywał kieliszek z winem i paczkę, nie dając nawet możliwości na to, aby cokolwiek z dłoni mu wypadło, jakby tę sztuczkę miał opanowaną do perfekcji.— Ale to się zmieni. Jest ktoś kto wie jak temu zaradzić, jak uporządkować sprawy, wyplewić chwasty. Zbliża się odpowiedni moment, aby to wszystko się rozpoczęło, zaczęło pracować tak, jak powinno. Czuję to w swoich kościach, czuję w powietrzu— dopowiedział, zaciągając się dymem, kiedy już odpalił swoją zarazę i spojrzał na swojego ojca, wystawiając przed niego opakowanie w niemej propozycji. Nie wiedział nawet czy pali, czy nie, bowiem nie zakładał niczego. Czyż nie było to jednak zwykłą zagrywką do tego aby go poznać? Najnormalniej w świecie, w najprostszy sposób?
Zagrajmy w grę, w której udajemy, że nas to nie interesuje, że jesteśmy ponad to wszystko. Sprawmy, że będą łączyć nas tylko interesy i wartości wyższe, a ukradkiem zdobędziemy o sobie informacje i zastanowimy się, czy nam to odpowiada, czy poza niepisaną umową i świadomością iż cokolwiek nas łączy mamy ze sobą wiele wspólnego. Gramy w grę pozorów, w której obaj obawiamy się czegoś więcej, jakby stale analizując czy zakrawa to o słabość, czy siłę. Pobawmy się więc lepiej, tato. Tak długo na to czekałem.
— Mugole nie zasługują na to, by chodzić wśród nas, czyż nie? W gruncie rzeczy większość czarodziejów też nie. Nauczono mnie, że przeszkody należy likwidować, a wszystko to, co stoi na drodze do upragnionego celu jest tylko chwilowe w obliczu naprawdę silnego czarodzieja. Pozwól mi więc na towarzyszenie Ci na ścieżce, w której trzeba pozbyć się tego gruzu — zaproponował, unosząc lewą brew. Może zadarł przy tym brodę nieco arogancko, wyzywająco, jakby oczekiwał tylko jednej odpowiedzi z jego strony. Był o wiele bardziej zuchwały od swojego ojca, lecz to czas uczy pewnych rzeczy, a doświadczenie Ignotusa było o wiele większe niż młodego Mulcibera. Być może nie zginie w najbliższych latach i zdąży nauczyć się trzymać w sobie wszystko o wiele lepiej, bo nie o pokorze tu mowa.
— To, co z tą plamą?
Uśmiechnął się zachowawczo, nie odwracając od niego wzroku.
To jak będzie, tato?
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Świat był zepsuty, nie było co do tego wątpliwości. I poczułem ulgę, że nie tylko ja to dostrzegam, a jeszcze bardziej, że widzi to mój syn. Uśmiechnąłem się nieznacznie wychylając kieliszek wina. Delikatny grymas na twarzy i nieruchoma sylwetka powiedziały mi równie dużo, co wypowiedziane słowa. Połknął haczyk tylko w części, nie potrafiłem powiedzieć nic poza tym, że moje szyderstwo w jakiś sposób go poruszyło, nie wiedziałem nawet jak bardzo.
- Tak - potwierdziłem. - Hipokryzja i tchórzostwo.
Wyciągnął papierosa z paczki odpalając go sprawnie palcem, zaciągając się. Podziękowałem Ramseyowi skinięciem głowy. Po chwili loża wypełniła się dymem. Siwa papierosowa mgła, muzyka klawesynu i otaczające nas bogactwo. Wspaniałe miejsce do krytykowania arystokracji i rozmawiania o koniecznych modyfikacjach naszego wadliwego świata. To wszystko co nas otaczało było niedostępne dla mugoli, ale gdyby jakiś się tu pojawił musielibyśmy udawać, że to miejsce jest pozbawione magii. Czyścić mu pamięć. Ileż to razy robiłem coś podobnego? Mugole powinni stać pod oknami, błagać o naszą łaskę, a nie przechadzać się tuż za ścianami pewni swojej wielkości, wyższości nad wszystkim innym. Zaciągnąłem się dymem wdychając powietrze, w którym faktycznie czuć było zmianę.
- Tak, zmiana nadchodzi - potwierdziłem odbiegając na chwilę myślami od galerii sztuki i loży drugiej, w której prowadziliśmy dyskusję. Pomyślałem o Riddle'u i jego wizji. Przepięknym marzeniu, moim marzeniu, które chce spełnić. Pokiwałem głową jakby na podkreślenie tego, że zgadzam się, że zmiana wreszcie nadchodzi.
Podjąłem rękawicę, grajmy w grę pozorów. Bawmy się w kotka i myszkę, przepychajmy się o to, który z nas ostatecznie zostanie kotem, gońmy cienie i czepiajmy się ich w rozpaczliwej nadziei, że tym razem łapiemy naszego przeciwnika za rękę albo jeszcze lepiej - kark. Przeciekajmy sobie między palcami jak mgła i wódźmy za nosy wmawiając sobie, że to własnie my kontrolujemy sytuację. I łudźmy się tak oboje, przepychajmy się tak długo aż nie odkryjemy tego, czego moglibyśmy dowiedzieć się już dzisiaj - stanowilibyśmy dobry duet, a którym bez specjalnych wylewności moglibyśmy być pewni zabezpieczenia swoich pleców. Kto może troszczyć się o syna lepiej niż ojciec? Ale dobrze, zwlekajmy z przyznaniem się do tego, czekajmy, bo to zabawa lepsza niż na balu.
- Oni nie są gruzem, są bezkształtną skałą o chwiejnej podstawie, która stoi na wietrze i wbrew prawom natury nie chce się przewrócić. Ale w końcu nie wytrzyma i upadnie z hukiem. A wtedy tak, wtedy zostanie z niej gruz - uśmiechnąłem się na dumę bijącą od Ramseya. Pochwalałem jego pewność siebie, chociaż poza uniesieniem kącików ust nie dałem mu tego w inny sposób odczuć. Zabawne uczucie - poznawać syna i odkrywać, że jest taki, jakim chciałbym go wychować. Nie powiedziałem nic na temat jego propozycji towarzyszenia mi. Idźmy ramię w ramię. Zmierzamy w tym samym kierunku, jesteśmy na siebie w pewien sposób skazani, ale a towarzystwie marsz zawsze jest przyjemniejszy. A w takim towarzystwie prawie zaszczytny. Tak naprawdę, cieszyły mnie jego słowa, ale nie wiedząc, co się za nimi naprawdę kryje schowałem się za maską półuśmiechu, który nie wyrażał w zasadzie nic.
- Nigdy nie byłem dobry w zaklęciach czyszczących - przyznałem krzywiąc się lekko. - Kupię ci nową koszulę.
Dopiłem ostatni łyk wina i odstawiłem kieliszek. Zanim opuściłem lożę spojrzałem jeszcze raz na paskudną plamę.
- Trochę szkoda tej koszuli, była naprawdę ładna - dodałem kładąc Ramseyowi rękę na ramieniu. Spojrzałem jeszcze na niego zanim uścisnąłem go mocniej i wyszedłem z loży, w której natychmiast umilkła klawesynowa muzyka wygrywana przez magiczną rzeźbę.
|zt
- Tak - potwierdziłem. - Hipokryzja i tchórzostwo.
Wyciągnął papierosa z paczki odpalając go sprawnie palcem, zaciągając się. Podziękowałem Ramseyowi skinięciem głowy. Po chwili loża wypełniła się dymem. Siwa papierosowa mgła, muzyka klawesynu i otaczające nas bogactwo. Wspaniałe miejsce do krytykowania arystokracji i rozmawiania o koniecznych modyfikacjach naszego wadliwego świata. To wszystko co nas otaczało było niedostępne dla mugoli, ale gdyby jakiś się tu pojawił musielibyśmy udawać, że to miejsce jest pozbawione magii. Czyścić mu pamięć. Ileż to razy robiłem coś podobnego? Mugole powinni stać pod oknami, błagać o naszą łaskę, a nie przechadzać się tuż za ścianami pewni swojej wielkości, wyższości nad wszystkim innym. Zaciągnąłem się dymem wdychając powietrze, w którym faktycznie czuć było zmianę.
- Tak, zmiana nadchodzi - potwierdziłem odbiegając na chwilę myślami od galerii sztuki i loży drugiej, w której prowadziliśmy dyskusję. Pomyślałem o Riddle'u i jego wizji. Przepięknym marzeniu, moim marzeniu, które chce spełnić. Pokiwałem głową jakby na podkreślenie tego, że zgadzam się, że zmiana wreszcie nadchodzi.
Podjąłem rękawicę, grajmy w grę pozorów. Bawmy się w kotka i myszkę, przepychajmy się o to, który z nas ostatecznie zostanie kotem, gońmy cienie i czepiajmy się ich w rozpaczliwej nadziei, że tym razem łapiemy naszego przeciwnika za rękę albo jeszcze lepiej - kark. Przeciekajmy sobie między palcami jak mgła i wódźmy za nosy wmawiając sobie, że to własnie my kontrolujemy sytuację. I łudźmy się tak oboje, przepychajmy się tak długo aż nie odkryjemy tego, czego moglibyśmy dowiedzieć się już dzisiaj - stanowilibyśmy dobry duet, a którym bez specjalnych wylewności moglibyśmy być pewni zabezpieczenia swoich pleców. Kto może troszczyć się o syna lepiej niż ojciec? Ale dobrze, zwlekajmy z przyznaniem się do tego, czekajmy, bo to zabawa lepsza niż na balu.
- Oni nie są gruzem, są bezkształtną skałą o chwiejnej podstawie, która stoi na wietrze i wbrew prawom natury nie chce się przewrócić. Ale w końcu nie wytrzyma i upadnie z hukiem. A wtedy tak, wtedy zostanie z niej gruz - uśmiechnąłem się na dumę bijącą od Ramseya. Pochwalałem jego pewność siebie, chociaż poza uniesieniem kącików ust nie dałem mu tego w inny sposób odczuć. Zabawne uczucie - poznawać syna i odkrywać, że jest taki, jakim chciałbym go wychować. Nie powiedziałem nic na temat jego propozycji towarzyszenia mi. Idźmy ramię w ramię. Zmierzamy w tym samym kierunku, jesteśmy na siebie w pewien sposób skazani, ale a towarzystwie marsz zawsze jest przyjemniejszy. A w takim towarzystwie prawie zaszczytny. Tak naprawdę, cieszyły mnie jego słowa, ale nie wiedząc, co się za nimi naprawdę kryje schowałem się za maską półuśmiechu, który nie wyrażał w zasadzie nic.
- Nigdy nie byłem dobry w zaklęciach czyszczących - przyznałem krzywiąc się lekko. - Kupię ci nową koszulę.
Dopiłem ostatni łyk wina i odstawiłem kieliszek. Zanim opuściłem lożę spojrzałem jeszcze raz na paskudną plamę.
- Trochę szkoda tej koszuli, była naprawdę ładna - dodałem kładąc Ramseyowi rękę na ramieniu. Spojrzałem jeszcze na niego zanim uścisnąłem go mocniej i wyszedłem z loży, w której natychmiast umilkła klawesynowa muzyka wygrywana przez magiczną rzeźbę.
|zt
Beware that, when fighting monsters, you yourself do not become a monster... for when you gaze long into the abyss. The abyss gazes also into you.
Ignotus Mulciber
Zawód : pośrednik nielegalnych transakcji
Wiek : 53
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
You’ll find my crown on the head of a creature
And my name on the lips of the dead
And my name on the lips of the dead
OPCM : 15 +1
UROKI : 15 +1
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 30 +3
ZWINNOŚĆ : 3
SPRAWNOŚĆ : 2
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
07 września, 1956
Echo głosu matki wciąż jeszcze dźwięczało mu w uszach, gdy Lorcan chwycił za oparcie jeden z misternie zdobionych foteli i zaciągnął go w róg loży, a potem usiadł z westchnieniem na wygodnej - choć jego zdaniem odrobinę jednak zbyt miękkiej - poduszce. Przymknął powieki i wsparł łokieć na barierce tylko po to, by zapewnić stabilną podporę dla policzka, który ostatecznie ułożył na otwartej dłoni sekundę później. Jego mała kryjówka, choć może niezbyt wyszukana, na ogół spełniała jednak swoje zadanie... Wszak odkryć jego obecność można było jedynie wtedy, gdy weszło się głębiej do środka i zerknęło przez ramię. O tej porze jednak nikt nie powinien był zakłócać jego spokoju; większość gości galerii rozpierzchła się po salach, by sycić oczy udostępnionymi w nich dziełami, a reszta kręciła się gdzieś pomiędzy. Rosier także zjawił się tutaj w podobnym celu, choć akurat jego intencją zawsze było podziwianie prac jednej, konkretnej malarki - jego matki.
Prace lady Rosier zdobiły ściany tego przybytku od dobrych kilku lat i nic zresztą dziwnego: kobieta wykazywała się ogromnym talentem i zasługiwała na rozgłos, jakim szczyciły się nie tylko same jej pejzaże, przedstawiające sławne klify widoczne z wybrzeża niedaleko Château Rose, ale także martwa natura, której poświęcała niewiele mniej czasu. Jej inspiracją, a także głównym elementem tego typu twórczości niemal zawsze były róże, które pokochała podobno już pierwszego dnia po przeprowadzce do rodzinnej posiadłości męża i choć Lorcan nie podzielał tej fascynacji w równym stopniu, uwielbiał patrzeć na kwiaty, które wychodziły spod jej pędzla. Właśnie dlatego pojawiał się tu kilka razy do roku, zazwyczaj w chwilach głębokiego zagubienia - szukał odpowiedzi. Miał zaledwie cztery lata, kiedy jego matka odeszła i gdyby nie portrety prawdopodobnie w ogóle nie pamiętałby jej twarzy, jedynie jej głos i zapach perfum były w stanie utkwić w dziecięcej pamięci wystarczająco dokładnie, by nie zatarły się wraz z biegiem czasu. Obrazy były więc jedną z niewielu rzeczy, które łączyły go z rodzicielką, a oglądanie ich koiło jego nerwy.
Na rzeźbę w loży, która naśladuje dźwięki natknął się zupełnym przypadkiem wiele lat wcześniej. Potrzebował wtedy chwili w samotności na przetrawienie faktu, że ojciec zgodził się udostępnić galerii część kolekcji żony bez jakiejkolwiek konsultacji z nim i szukał miejsca, w którym mógłby się zaszyć. Śmiech matki, który wtedy usłyszał zaskoczył go tak mocno, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Od tamtej pory wizyta w loży stała się dla niego pewnego rodzaju rytuałem i przychodził tu zawsze pod koniec wizyty, by poukładać myśli. Tym razem jednak zdarzyło się coś, co wcześniej nie miało miejsca - został nakryty.
Lorcan instynktownie chwycił rękojeść ukrytej w cholewie buta różdżki i uchylił gwałtownie powieki, przysłuchując się uważnie kamiennej kobiecie, która witała właśnie kolejnego gościa. Na szczęście w porę zorientował się w swoich poczynaniach i zamiast wyciągnąć magiczną broń, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, a potem zerknął w kierunku wejścia do salki. Blade światło zza zasłony oświetliło postać ciepłym blaskiem i utworzyło na parkiecie niewyraźny cień. Nie sposób było rozpoznać kim jest intruz, ale z całą pewnością można było w ciemnym kształcie rozpoznać sylwetkę kobiety. Rosier zaczekał, aż ta poczyni kilka kroków wprzód i przyjrzał się jej uważnie, dopiero po chwili przypisując płomienną grzywę konkretnej personie.
— Czymże to ja i piękna Erato zasłużyliśmy sobie na tę wizytę, lady Fawley? — zapytał, wciąż jeszcze zwracając się do pleców czarownicy.
Lorcan wbił w nią nieco podejrzliwe spojrzenie, ale mimo wszystko i tak podniósł się do pionu, wiedziony raczej wpojonym nawykiem niż dobrymi chęciami. Gdy tylko uświadomił sobie, że nie ma tu nikogo, kto mógłby poddać w wątpliwość jego dobre wychowanie, ponownie opadł na siedzisko i zmarszczył brwi w lekkiej konsternacji.
Echo głosu matki wciąż jeszcze dźwięczało mu w uszach, gdy Lorcan chwycił za oparcie jeden z misternie zdobionych foteli i zaciągnął go w róg loży, a potem usiadł z westchnieniem na wygodnej - choć jego zdaniem odrobinę jednak zbyt miękkiej - poduszce. Przymknął powieki i wsparł łokieć na barierce tylko po to, by zapewnić stabilną podporę dla policzka, który ostatecznie ułożył na otwartej dłoni sekundę później. Jego mała kryjówka, choć może niezbyt wyszukana, na ogół spełniała jednak swoje zadanie... Wszak odkryć jego obecność można było jedynie wtedy, gdy weszło się głębiej do środka i zerknęło przez ramię. O tej porze jednak nikt nie powinien był zakłócać jego spokoju; większość gości galerii rozpierzchła się po salach, by sycić oczy udostępnionymi w nich dziełami, a reszta kręciła się gdzieś pomiędzy. Rosier także zjawił się tutaj w podobnym celu, choć akurat jego intencją zawsze było podziwianie prac jednej, konkretnej malarki - jego matki.
Prace lady Rosier zdobiły ściany tego przybytku od dobrych kilku lat i nic zresztą dziwnego: kobieta wykazywała się ogromnym talentem i zasługiwała na rozgłos, jakim szczyciły się nie tylko same jej pejzaże, przedstawiające sławne klify widoczne z wybrzeża niedaleko Château Rose, ale także martwa natura, której poświęcała niewiele mniej czasu. Jej inspiracją, a także głównym elementem tego typu twórczości niemal zawsze były róże, które pokochała podobno już pierwszego dnia po przeprowadzce do rodzinnej posiadłości męża i choć Lorcan nie podzielał tej fascynacji w równym stopniu, uwielbiał patrzeć na kwiaty, które wychodziły spod jej pędzla. Właśnie dlatego pojawiał się tu kilka razy do roku, zazwyczaj w chwilach głębokiego zagubienia - szukał odpowiedzi. Miał zaledwie cztery lata, kiedy jego matka odeszła i gdyby nie portrety prawdopodobnie w ogóle nie pamiętałby jej twarzy, jedynie jej głos i zapach perfum były w stanie utkwić w dziecięcej pamięci wystarczająco dokładnie, by nie zatarły się wraz z biegiem czasu. Obrazy były więc jedną z niewielu rzeczy, które łączyły go z rodzicielką, a oglądanie ich koiło jego nerwy.
Na rzeźbę w loży, która naśladuje dźwięki natknął się zupełnym przypadkiem wiele lat wcześniej. Potrzebował wtedy chwili w samotności na przetrawienie faktu, że ojciec zgodził się udostępnić galerii część kolekcji żony bez jakiejkolwiek konsultacji z nim i szukał miejsca, w którym mógłby się zaszyć. Śmiech matki, który wtedy usłyszał zaskoczył go tak mocno, że serce omal nie wyskoczyło mu z piersi. Od tamtej pory wizyta w loży stała się dla niego pewnego rodzaju rytuałem i przychodził tu zawsze pod koniec wizyty, by poukładać myśli. Tym razem jednak zdarzyło się coś, co wcześniej nie miało miejsca - został nakryty.
Lorcan instynktownie chwycił rękojeść ukrytej w cholewie buta różdżki i uchylił gwałtownie powieki, przysłuchując się uważnie kamiennej kobiecie, która witała właśnie kolejnego gościa. Na szczęście w porę zorientował się w swoich poczynaniach i zamiast wyciągnąć magiczną broń, skrzyżował ramiona na klatce piersiowej, a potem zerknął w kierunku wejścia do salki. Blade światło zza zasłony oświetliło postać ciepłym blaskiem i utworzyło na parkiecie niewyraźny cień. Nie sposób było rozpoznać kim jest intruz, ale z całą pewnością można było w ciemnym kształcie rozpoznać sylwetkę kobiety. Rosier zaczekał, aż ta poczyni kilka kroków wprzód i przyjrzał się jej uważnie, dopiero po chwili przypisując płomienną grzywę konkretnej personie.
— Czymże to ja i piękna Erato zasłużyliśmy sobie na tę wizytę, lady Fawley? — zapytał, wciąż jeszcze zwracając się do pleców czarownicy.
Lorcan wbił w nią nieco podejrzliwe spojrzenie, ale mimo wszystko i tak podniósł się do pionu, wiedziony raczej wpojonym nawykiem niż dobrymi chęciami. Gdy tylko uświadomił sobie, że nie ma tu nikogo, kto mógłby poddać w wątpliwość jego dobre wychowanie, ponownie opadł na siedzisko i zmarszczył brwi w lekkiej konsternacji.
Gość
Gość
Ostatnie parę dni spędziła w Charnwood, wypoczywając w rodzinnych stronach i w otoczeniu najbliższych, za którymi tęskniła, na co dzień mieszkając przy rodzinie męża. Cressida była bardzo blisko związana z rodzeństwem i rodzicami, i mimo nastania anomalii i utrudnień w transporcie starała się ich regularnie odwiedzać. Ale czas pobytu dobiegł końca i siódmego września przybył po nią mąż. Przed powrotem do Ambleside postanowił jednak zabrać ją jeszcze do Londynu, do galerii sztuki. Oboje bardzo lubili tu miejsce, więc przynajmniej dwa razy w miesiącu tu gościli, a teraz William miał spotkać się z jednym ze szlachetnie urodzonych znajomych w sprawie zawodowej, a następnie załatwić udostępnienie kilku obrazów Cressidy oraz prac kilku innych Fawleyów na jesienny wernisaż.
Podczas gdy mąż udał się na spotkanie, po którym miał załatwiać niezbędne formalności z pracownikami galerii, Cressie udała się na przechadzkę. Przeszła przez sale, wypatrując jakichś nowszych ekspozycji. Większość stałych już dobrze znała, ale i tak uwielbiała klimat galerii, było to jedno z jej ulubionych miejsc na mapie magicznego Londynu, choć za samym miastem nie przepadała. Jak każda osoba wychowująca się jako Flint wolała przestrzenie bliższe naturze, niezatłoczone przez mugoli i ich brzydkie, ponure budynki oraz warczące pojazdy, z których sączył się gryzący w nos dym.
Dziewczątko dobrze już znało to miejsce z racji częstych wizyt i nie potrzebowała towarzystwa męża, by dobrze połapać się w plątaninie sal wystawowych. Nie wiedziała, jak długo Williamowi zejdą rozmowy. Cressida miała zamiar dołączyć nieco później, kiedy William spotka się już z pracownikami galerii i rozmowa przybierze ciekawszy obrót połączony z prezentacją płócien, bo męskie spotkania czy sztywne formalności niezbyt ciekawiły jej artystyczną i bardzo kobiecą duszę.
Również Cressida lubiła niekiedy zakradać się do loży, zwłaszcza kiedy odwiedzała to miejsce jako nastolatka, w wakacje między kolejnymi latami w Beauxbatons. Loża przyciągała przyjemną aurą i miłymi dla ucha dźwiękami – zwykle był to szum lasów Charnwood i szelest pędzla na płótnie, między którym pobrzmiewały echa głosów jej matki i siostry.
Nie była tu już bardzo dawno temu, bo zazwyczaj w czyimś towarzystwie przemierzała sale i kontemplowała obrazy. Pod wpływem impulsu postanowiła zajrzeć tam choć na chwilę i usiąść na pięć minut w pustej loży, gdzie czasem jako nastolatka chowała się przed guwernantką, zazwyczaj w towarzystwie siostry lub którejś z kuzynek albo przyjaciółek. Mogły wtedy do woli chichotać i plotkować, nie niepokojone przez nikogo, bo poza organizowanymi ważniejszymi wydarzeniami, na czas których loże i główna sala się zapełniały, ta część galerii świeciła pustkami.
Nie spodziewała się, że ktoś inny mógłby pojawiać się tu z tego samego powodu, dlatego nie myślała, że miejsce, do którego zmierzała, będzie już zajęte. Miękkim, pełnym gracji krokiem zbliżyła się do rzeźby Erato. W powietrzu rozbrzmiała nuta jej ulubionej melodii, znany z rodzinnego domu szum lasu... a także głos męża szepczący do niej czule. Rozejrzała się nerwowo, pewna, że to William gdzieś tutaj się pojawił, ale nie, przecież miał mieć spotkanie, a potem rozmawiać w sprawie obrazów i na pewno nie skończyłby tak szybko.
Miała już wsunąć się do loży, ale właśnie wtedy dostrzegła, że nie jest sama. Na piegowatych policzkach zaigrał rumieniec. Dziewczątko spłoszyło się i wyglądało, jakby miało ochotę zaraz czmychnąć.
- Dzień dobry, lordzie Rosier – przywitała go grzecznie, choć nieśmiało i z wyraźnym wahaniem. Pewność siebie nigdy nie była jej mocną stroną, ale nie wypadało tak po prostu uciec, skoro została rozpoznana. Jej ciemnorude włosy i piegi pokrywające mlecznobiałą skórę w połączeniu z niziutkim wzrostem i filigranową sylwetką czyniły ją dość charakterystyczną w świecie wyższych sfer, co nie zawsze jej się podobało, bo nie lubiła rzucać się w oczy ani być rozpoznawalna. Zdecydowanie wolała niknąć w tłumie. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie spodziewałam się... że mogę tu kogoś spotkać. Jeśli przeszkadzam, zaraz sobie stąd pójdę, nie chcę zakłócać pańskiego spokoju.
Jak na lady była osóbką dość nieśmiałą i niepewną siebie. Łatwo było wpędzić ją w zakłopotanie, tym bardziej, że naprawdę była pewna, że nikogo tu nie zastanie. Miała zamiar posiedzieć w samotności, sycąc się miłymi dla ucha dźwiękami; niezbyt długo, by potem dołączyć do męża i zdążyć kiedy przejdzie już do szczegółowego omawiania przeznaczonych do wystawienia obrazów.
Podczas gdy mąż udał się na spotkanie, po którym miał załatwiać niezbędne formalności z pracownikami galerii, Cressie udała się na przechadzkę. Przeszła przez sale, wypatrując jakichś nowszych ekspozycji. Większość stałych już dobrze znała, ale i tak uwielbiała klimat galerii, było to jedno z jej ulubionych miejsc na mapie magicznego Londynu, choć za samym miastem nie przepadała. Jak każda osoba wychowująca się jako Flint wolała przestrzenie bliższe naturze, niezatłoczone przez mugoli i ich brzydkie, ponure budynki oraz warczące pojazdy, z których sączył się gryzący w nos dym.
Dziewczątko dobrze już znało to miejsce z racji częstych wizyt i nie potrzebowała towarzystwa męża, by dobrze połapać się w plątaninie sal wystawowych. Nie wiedziała, jak długo Williamowi zejdą rozmowy. Cressida miała zamiar dołączyć nieco później, kiedy William spotka się już z pracownikami galerii i rozmowa przybierze ciekawszy obrót połączony z prezentacją płócien, bo męskie spotkania czy sztywne formalności niezbyt ciekawiły jej artystyczną i bardzo kobiecą duszę.
Również Cressida lubiła niekiedy zakradać się do loży, zwłaszcza kiedy odwiedzała to miejsce jako nastolatka, w wakacje między kolejnymi latami w Beauxbatons. Loża przyciągała przyjemną aurą i miłymi dla ucha dźwiękami – zwykle był to szum lasów Charnwood i szelest pędzla na płótnie, między którym pobrzmiewały echa głosów jej matki i siostry.
Nie była tu już bardzo dawno temu, bo zazwyczaj w czyimś towarzystwie przemierzała sale i kontemplowała obrazy. Pod wpływem impulsu postanowiła zajrzeć tam choć na chwilę i usiąść na pięć minut w pustej loży, gdzie czasem jako nastolatka chowała się przed guwernantką, zazwyczaj w towarzystwie siostry lub którejś z kuzynek albo przyjaciółek. Mogły wtedy do woli chichotać i plotkować, nie niepokojone przez nikogo, bo poza organizowanymi ważniejszymi wydarzeniami, na czas których loże i główna sala się zapełniały, ta część galerii świeciła pustkami.
Nie spodziewała się, że ktoś inny mógłby pojawiać się tu z tego samego powodu, dlatego nie myślała, że miejsce, do którego zmierzała, będzie już zajęte. Miękkim, pełnym gracji krokiem zbliżyła się do rzeźby Erato. W powietrzu rozbrzmiała nuta jej ulubionej melodii, znany z rodzinnego domu szum lasu... a także głos męża szepczący do niej czule. Rozejrzała się nerwowo, pewna, że to William gdzieś tutaj się pojawił, ale nie, przecież miał mieć spotkanie, a potem rozmawiać w sprawie obrazów i na pewno nie skończyłby tak szybko.
Miała już wsunąć się do loży, ale właśnie wtedy dostrzegła, że nie jest sama. Na piegowatych policzkach zaigrał rumieniec. Dziewczątko spłoszyło się i wyglądało, jakby miało ochotę zaraz czmychnąć.
- Dzień dobry, lordzie Rosier – przywitała go grzecznie, choć nieśmiało i z wyraźnym wahaniem. Pewność siebie nigdy nie była jej mocną stroną, ale nie wypadało tak po prostu uciec, skoro została rozpoznana. Jej ciemnorude włosy i piegi pokrywające mlecznobiałą skórę w połączeniu z niziutkim wzrostem i filigranową sylwetką czyniły ją dość charakterystyczną w świecie wyższych sfer, co nie zawsze jej się podobało, bo nie lubiła rzucać się w oczy ani być rozpoznawalna. Zdecydowanie wolała niknąć w tłumie. – Przepraszam, że przeszkadzam, ale nie spodziewałam się... że mogę tu kogoś spotkać. Jeśli przeszkadzam, zaraz sobie stąd pójdę, nie chcę zakłócać pańskiego spokoju.
Jak na lady była osóbką dość nieśmiałą i niepewną siebie. Łatwo było wpędzić ją w zakłopotanie, tym bardziej, że naprawdę była pewna, że nikogo tu nie zastanie. Miała zamiar posiedzieć w samotności, sycąc się miłymi dla ucha dźwiękami; niezbyt długo, by potem dołączyć do męża i zdążyć kiedy przejdzie już do szczegółowego omawiania przeznaczonych do wystawienia obrazów.
Wszyscy chcą rozumieć malarstwoDlaczego nie próbują zrozumieć śpiewu ptaków?
Cressida Fawley
Zawód : Arystokratka, malarka
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
To właśnie jest wspaniałe w malarstwie:
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
można przywołać coś, co się utraciło i zachować to na zawsze.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Zaskoczenie Cressidy nie umknęło jego uwadze. Jakże by mogło, skoro sekundę później - w jego następstwie - jej blade policzki pokrył zdradziecki rumieniec, równie wymowny i dosadny co jej spłoszone spojrzenie, którym umykała wszędzie, byle tylko nie pochwycić z nim kontaktu wzrokowego. Było to niemal równie urocze, co zabawne, o czym świadczył chociażby nieznaczny uśmieszek, który zagościł na ustach Rosiera w chwili, gdy ten zorientował się, że młoda czarownica wolałaby być w tym momencie gdziekolwiek indziej, choćby na innej planecie. Szczerze mówiąc, gdyby jej zachowanie nie odbiegało tak mocno od standardów, do których Lorcan przywykł w towarzystwie znajomych dam z wyższych sfer, być może sam poleciłby jej, by znalazła sobie inne miejsce. To wszak przecież należało do niego.
— Ależ nie — zaprzeczył pośpiesznie, prostując się w swoim fotelu. Przypominał teraz węża; kobrę, szykującą się do ataku, która usztywnia szyję na chwilę przed tym, nim rzuci się na swoja ofiarę. Zamiast jednak skupić się na kobiecie, jego spojrzenie spoczęło na podwójnej sofie, stojącej niedaleko. — Każdego innego dnia zapewne przyznałbym ci rację, lady i poprosił cię o chwilę należnej mi samotności — mruknął szczerze, unosząc stopę i wsuwając czubek okutego buta pod krzywiznę nogi wspomnianego mebla. — Dziś jednak chętnie przyjmę twoje towarzystwo — oznajmił, po czym jednym, mocnym szarpnięciem obrócił wersaleczkę prostopadle ku sobie. Metalowe podpórki zgrzytnęły nieprzyjemnie, ale ani trochę go to nie zraziło. Wręcz przeciwnie, Rosier powrócił spojrzeniem do intruza i wskazał damie miejsce na miękkich poduchach, bezpośrednio na wprost jego osoby.
— Zapraszam — zachęcił, przekrzywiając nieznacznie głowę, a chociaż nie był niegrzeczny, w jego oczach czaiło się wyraźne wyzwanie. Był ciekaw czy młoda czarownica podniesie rzuconą jej bezczelnie, przysłowiową rękawiczkę, czy też może czmychnie, przerażona niczym łania, byle dalej od niego. Zrozumiałby ją, ponieważ sam nie do końca wiedział, co takiego próbował osiągnąć; Fawley'ówny były w końcu ostatnimi z dam, jakich towarzystwo byłby gotów faktycznie docenić.
Zaczekał aż rudzielec usiądzie i dopiero wtedy zdecydował się odezwać po raz kolejny. Choć może lepiej byłoby dla nich obojga, gdyby przymknął niewyparzoną gębę lub po prostu pozwolił jej odejść.
— Zdradzisz mi, o pani, co ciekawego szepnęła ci Erato? — zapytał, a kącik jego ust mimowolnie powędrował ku górze. Spojrzał wymownie na rzeźbę i otaksował wzrokiem wykutą w skale, półnagą sylwetkę kobiety. — Czy ucieszyła twoje uszy równie mocno, co mojego oczy? — dodał bez skrępowania, a chociaż wciąż jeszcze skupiał się na muzie, kątem oka śledził profil Cressidy nie chcąc, by umknęła mu którakolwiek z reakcji dziewczyny.
Prowokował ją rzecz jasna, odnajdując w tej sytuacji pewnego rodzaju satysfakcję, płynącą z wprawiania jej w zakłopotanie. Nie próbował w żadnym razie sprawić jej przykrości, był jedynie ciekaw w jaki sposób zdoła wybrnąć, skoro przez nieśmiałość wszystkie targające nią emocje było u niej widać niemal jak na dłoni.
— Naprawdę urocza — podsumował, wreszcie podchwytując spojrzenie rozmówczyni, ale ciężko było stwierdzić czy mówił o niej, czy wciąż jeszcze komplementował rzeźbę.
— Ależ nie — zaprzeczył pośpiesznie, prostując się w swoim fotelu. Przypominał teraz węża; kobrę, szykującą się do ataku, która usztywnia szyję na chwilę przed tym, nim rzuci się na swoja ofiarę. Zamiast jednak skupić się na kobiecie, jego spojrzenie spoczęło na podwójnej sofie, stojącej niedaleko. — Każdego innego dnia zapewne przyznałbym ci rację, lady i poprosił cię o chwilę należnej mi samotności — mruknął szczerze, unosząc stopę i wsuwając czubek okutego buta pod krzywiznę nogi wspomnianego mebla. — Dziś jednak chętnie przyjmę twoje towarzystwo — oznajmił, po czym jednym, mocnym szarpnięciem obrócił wersaleczkę prostopadle ku sobie. Metalowe podpórki zgrzytnęły nieprzyjemnie, ale ani trochę go to nie zraziło. Wręcz przeciwnie, Rosier powrócił spojrzeniem do intruza i wskazał damie miejsce na miękkich poduchach, bezpośrednio na wprost jego osoby.
— Zapraszam — zachęcił, przekrzywiając nieznacznie głowę, a chociaż nie był niegrzeczny, w jego oczach czaiło się wyraźne wyzwanie. Był ciekaw czy młoda czarownica podniesie rzuconą jej bezczelnie, przysłowiową rękawiczkę, czy też może czmychnie, przerażona niczym łania, byle dalej od niego. Zrozumiałby ją, ponieważ sam nie do końca wiedział, co takiego próbował osiągnąć; Fawley'ówny były w końcu ostatnimi z dam, jakich towarzystwo byłby gotów faktycznie docenić.
Zaczekał aż rudzielec usiądzie i dopiero wtedy zdecydował się odezwać po raz kolejny. Choć może lepiej byłoby dla nich obojga, gdyby przymknął niewyparzoną gębę lub po prostu pozwolił jej odejść.
— Zdradzisz mi, o pani, co ciekawego szepnęła ci Erato? — zapytał, a kącik jego ust mimowolnie powędrował ku górze. Spojrzał wymownie na rzeźbę i otaksował wzrokiem wykutą w skale, półnagą sylwetkę kobiety. — Czy ucieszyła twoje uszy równie mocno, co mojego oczy? — dodał bez skrępowania, a chociaż wciąż jeszcze skupiał się na muzie, kątem oka śledził profil Cressidy nie chcąc, by umknęła mu którakolwiek z reakcji dziewczyny.
Prowokował ją rzecz jasna, odnajdując w tej sytuacji pewnego rodzaju satysfakcję, płynącą z wprawiania jej w zakłopotanie. Nie próbował w żadnym razie sprawić jej przykrości, był jedynie ciekaw w jaki sposób zdoła wybrnąć, skoro przez nieśmiałość wszystkie targające nią emocje było u niej widać niemal jak na dłoni.
— Naprawdę urocza — podsumował, wreszcie podchwytując spojrzenie rozmówczyni, ale ciężko było stwierdzić czy mówił o niej, czy wciąż jeszcze komplementował rzeźbę.
Gość
Gość
Strona 1 z 2 • 1, 2
Loża II
Szybka odpowiedź