Popiersie Beaumonta Marjoribanksa
AutorWiadomość
Popiersie Beaumonta Marjoribanksa
Beaumont Marjoribanks był pionierem w ziołolecznictwie i to właśnie jemu zawdzięcza się większość podstawowej wiedzy w tym zakresie. Na końcu długiej alei, wzdłuż której ustawiono szereg mahoniowych ławek, znajduje się marmurowe popiersie czarodzieja. Co więcej, ten kawałek kamienia jest zaklęty - gdy tylko nie przysypia, prowadzi dysputy z przechodzącymi osobami. Najczęściej, za pomocą krótkich pytań, testuje ich wiedzę na temat magicznych roślin, co prawda wyraża się przy tym w dość starodawny sposób, lecz nic w tym dziwnego - żył ponoć w XVIII wieku. Zakątek jest często odwiedzany nie tylko przez osoby głodne wiedzy - wspinające się po ścianach kwiaty są niezwykle malownicze i wydzielają przyjemny dla powonienia zapach.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Jayden nie spodziewał się listu z adresem zwrotnym, takim jaki widział te dwa dni temu, gdy podczas badań, które prowadził w Hogwarcie, przyleciała sowa z listem. Stary Earl wpadał, gdy tylko chciał, chociaż tym razem to nie był szkolny wysłannik. Vane nigdy wcześniej nie widział tej sowy i chyba nawet nie mógł rozpoznać w niej puchacza. No, tak. Nie był to puchacz. Wielka, ruda sowa usiadła na jego biurku i czekała, aż profesor odbierze kopertę. Jay przez krótką chwilę obserwował ptaszysko, zastanawiając się czy nie pomyliło adresata. Chociaż nie było to tak częste, zdarzyć się mogło. Listy które do niego przychodziły należały głównie od rodziców i dziadka, z którym konsultował się w sprawach astronomicznych. Nagminnie. Starszy mężczyzna też był ciekawy poczynań wnuka i pewnie dałby sobie odciąć rękę, by chociaż przez chwilę nacieszyć się skarbami, które znajdowały się w bibliotece Hogwartu. Jednak ten przywilej posiadał jedynie JJ. Oczywiście że mógł kopiować ich treść i wykorzystywać do badań, ale było to żmudne i bezcelowe. Dlatego też po prostu często zabierał je, by oddać... No, po kilku latach z powrotem. Szczególnie teraz gdy odnalazł swoją gwiazdę, na którą czekał dwa długie lata i przepowiedział jej narodziny. Nie był żadnym jasnowidzem, a jedynie obserwatorem. Widział tę walkę na niebie na Drodze Mlecznej, którą prowadziły ciała niebieskie. To była kwestia tych lat, by zauważyć w końcu tę niemowlęcą gwiazdę. Tak bardzo pochłonęły go odkrycia z tamtej nocy, że zupełnie zapomniał o nauczaniu. Woźny musiał go dosłownie ściągać do sali, chociaż nigdy się to nie wydarzyło. W amoku Jayden prowadził zajęcia, ale w końcu się udało je zakończyć i wrócić do badań. I... No, właśnie. Przybył kolejny intruz tym razem jako sowa. Vane odebrał w końcu kopertę i jakież było jego zdziwienie, gdy zauważył pieczęć Ministerstwa Magii. Cóż ono chciało od biednego belfra astronomii? Zaraz jednak zaczął zabierać się za treść listu i znowu nie wiedział, co się dzieje. Departament Przestrzegania Prawa Czarodziejów? Biuro Aurorów? No, dobra. Niejaka pani Sophia Carter prosiła o spotkanie w sprawie dotyczącej paru pytań odnośnie jej zadania. Jayden nie miał w zwyczaju odmawiać potrzebującym, szczególnie gdy tak elokwentnie prosili o pomoc. Zabrał zaraz jakiś skrawek papieru, napisał uprzejmą odpowiedź z możliwą datą na dwa dni do przodu oraz miejsce. Spokojne i zapewniające mu swobodę. Wybrał ogród botaniczny imienia Beaumonta Marjoribanksa przy popiersiu owego pana. O mało nie zapomniałby o spotkaniu, w końcu pisał to dwa dni wcześniej, a tej samej nocy dokonał przełomu!, gdyby nie przypadkowe pojawienie się wysłannika Ministerstwa Magii w Hogwarcie. Chciał rozmawiać z dyrektorem, a na jego widok Vane przypomniał sobie o liście. W samej przydługiej marynarce przeniósł się z łatwością do wskazanego miejsca i zajął jedną z opuszczonych ławek. Żadnej zainteresowanej nim kobiety nie widział, dlatego stwierdził, że owej wysłanniczki biura aurorów po prostu jeszcze nie było. Uśmiechnął się do siebie, gdy poczuł jak słońce grzało mu twarz. Piękny dzień. Zapowiadał jeszcze piękniejszą noc.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wiedza Sophii na temat astronomii przedstawiała naprawdę żałosny poziom, nawet biorąc pod uwagę, że jak każdy uczeń Hogwartu uczyła się jej przez pierwszych pięć lat nauki. Nigdy nie było to jednak jej ulubioną dziedziną: o ile zaklęcia czy obronę przed czarną magią zawsze uwielbiała, a wiedza z nich łatwo wchodziła jej do głowy, tak inne przedmioty często traktowała po macoszemu. Najważniejsze były te, które chciała kontynuować na poziomie owutemów, żeby móc w przyszłości zostać aurorem, dlatego w te wkładała najwięcej wysiłku, co odbijało się na słabszych ocenach z innych przedmiotów. Nigdy nie była w czołówce najlepszych uczniów.
Kiedy jednak Biuro Aurorów powierza jakieś zadanie, nawet błahe, trzeba wykonać je bez szemrania, bez względu na to, za jak głupią uważała myśl, że jakieś zjawiska na niebie mogły być powiązane z tak dużym natężeniem niepokojących spraw, które rozgrywały się w ostatnim czasie. Aurorzy prawdopodobnie także uważali to za słabą poszlakę, ale wszystko trzeba było sprawdzić, gdy w grę wchodziła niepokojąco duża ilość zgonów i czarnomagicznych incydentów. Gdyby to było coś naprawdę ważnego, pewnie poświęciliby temu więcej wagi, poza przydzieleniem tego zadania żółtodziobowi. Zdaniem Sophii to już podpadało pod wróżbiarskie gusła i przesądy, na które nigdy nawet nie uczęszczała, uważając je za chyba najbardziej bezsensowny przedmiot w Hogwarcie. Ale zadanie to zadanie.
Umówiła się na spotkanie z Jaydenem Vane, którego wskazano jej jako uznanego specjalistę w dziedzinie astronomii. Gdy już wysłała do niego list, zdała sobie sprawę, że gdzieś widziała to nazwisko, i pewnie nie wpadłaby na to, gdzie, gdyby nie to, że akurat tego samego wieczora wyjęła z szafy swoje pudełko wspomnień. Regularnie oglądała pamiątki związane z Jamesem i życiem w Ameryce, wśród których były i zdjęcia z różnych okresów jego życia, które pozostały jej, gdy umarł. Zupełnie niechcący upuściła kilka fotografii, na odwrocie jednej zauważając nakreślony pospiesznie podpis: „Z Jaydenem Vane, Londyn, lato 1948 roku”. Na zdjęciu widniał James obok mężczyzny, który na oko wyglądał na jego rówieśnika. Obaj byli młodzi, przystojni i roześmiani, wyglądali, jakby dobrze się znali, ale z racji tego, że miało to miejsce jeszcze zanim poznała przyszłego narzeczonego, nigdy nie poznała tej historii i nawet nie wiedziała, czy ten Jayden Vane to ten sam, z którym miała się spotkać, czy może ktoś zupełnie inny. Gdyby nie ten Londyn w podpisie oraz w tle zdjęcia, rzeczywiście mogłaby to uznać za zbieżność. James był Amerykaninem, mieszkał w Stanach, ale niewykluczone, że odwiedził w swoim życiu Anglię, i to nie tylko wtedy, gdy parę razy przyjechała tu z nim, żeby jej rodzice mogli poznać mężczyznę, z którym planowała spędzić życie. Wtedy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, że los pokrzyżuje ich plany.
Prawdę mówiąc, bardziej spodziewała się na miejscu spotkania zastać zgrzybiałego staruszka zafiksowanego na punkcie astronomii niż młodzieńca ze zdjęcia, ale na wszelki wypadek w dniu spotkania wsunęła do kieszeni także fotografię zabraną z pudełka wspomnień. Aurorskie doświadczenie nauczyło ją, że lepiej nie ignorować podszeptów intuicji, a ta sprawiła przecież, że powiązała podane jej w ministerstwie nazwisko ze stertą starych zdjęć pozostawionych przez nieżyjącego narzeczonego.
Jako miejsce spotkania mężczyzna wskazał jej ogród botaniczny, a konkretnie okolice popiersia Beaumonta Marjoribanksa, gdzie też się udała, nie myśląc już zbyt wiele o tajemniczym zdjęciu Jamesa, a zastanawiając się, jak zgrabnie wyłożyć ministerialną sprawę i jak nie dać po sobie poznać, że nie wierzyła w tego typu przesądy.
Kiedy jednak zamiast staruszka, jakiego się spodziewała, ujrzała mężczyznę, który wyglądał jak starsza wersja młodzieńca ze zdjęcia, coś w niej drgnęło i myśli wróciły.
- Dzień dobry – wykrztusiła, a bystre, złote oczy utkwiły się w jego twarzy. – Czy pan jest Jaydenem Vane? – zapytała może nieco bezpośrednio, ale poczuła się nieco zbita z pantałyku. – Sophia Carter, Biuro Aurorów.
Umilkła, czekając na odpowiedź.
Kiedy jednak Biuro Aurorów powierza jakieś zadanie, nawet błahe, trzeba wykonać je bez szemrania, bez względu na to, za jak głupią uważała myśl, że jakieś zjawiska na niebie mogły być powiązane z tak dużym natężeniem niepokojących spraw, które rozgrywały się w ostatnim czasie. Aurorzy prawdopodobnie także uważali to za słabą poszlakę, ale wszystko trzeba było sprawdzić, gdy w grę wchodziła niepokojąco duża ilość zgonów i czarnomagicznych incydentów. Gdyby to było coś naprawdę ważnego, pewnie poświęciliby temu więcej wagi, poza przydzieleniem tego zadania żółtodziobowi. Zdaniem Sophii to już podpadało pod wróżbiarskie gusła i przesądy, na które nigdy nawet nie uczęszczała, uważając je za chyba najbardziej bezsensowny przedmiot w Hogwarcie. Ale zadanie to zadanie.
Umówiła się na spotkanie z Jaydenem Vane, którego wskazano jej jako uznanego specjalistę w dziedzinie astronomii. Gdy już wysłała do niego list, zdała sobie sprawę, że gdzieś widziała to nazwisko, i pewnie nie wpadłaby na to, gdzie, gdyby nie to, że akurat tego samego wieczora wyjęła z szafy swoje pudełko wspomnień. Regularnie oglądała pamiątki związane z Jamesem i życiem w Ameryce, wśród których były i zdjęcia z różnych okresów jego życia, które pozostały jej, gdy umarł. Zupełnie niechcący upuściła kilka fotografii, na odwrocie jednej zauważając nakreślony pospiesznie podpis: „Z Jaydenem Vane, Londyn, lato 1948 roku”. Na zdjęciu widniał James obok mężczyzny, który na oko wyglądał na jego rówieśnika. Obaj byli młodzi, przystojni i roześmiani, wyglądali, jakby dobrze się znali, ale z racji tego, że miało to miejsce jeszcze zanim poznała przyszłego narzeczonego, nigdy nie poznała tej historii i nawet nie wiedziała, czy ten Jayden Vane to ten sam, z którym miała się spotkać, czy może ktoś zupełnie inny. Gdyby nie ten Londyn w podpisie oraz w tle zdjęcia, rzeczywiście mogłaby to uznać za zbieżność. James był Amerykaninem, mieszkał w Stanach, ale niewykluczone, że odwiedził w swoim życiu Anglię, i to nie tylko wtedy, gdy parę razy przyjechała tu z nim, żeby jej rodzice mogli poznać mężczyznę, z którym planowała spędzić życie. Wtedy jeszcze żadne z nich nie wiedziało, że los pokrzyżuje ich plany.
Prawdę mówiąc, bardziej spodziewała się na miejscu spotkania zastać zgrzybiałego staruszka zafiksowanego na punkcie astronomii niż młodzieńca ze zdjęcia, ale na wszelki wypadek w dniu spotkania wsunęła do kieszeni także fotografię zabraną z pudełka wspomnień. Aurorskie doświadczenie nauczyło ją, że lepiej nie ignorować podszeptów intuicji, a ta sprawiła przecież, że powiązała podane jej w ministerstwie nazwisko ze stertą starych zdjęć pozostawionych przez nieżyjącego narzeczonego.
Jako miejsce spotkania mężczyzna wskazał jej ogród botaniczny, a konkretnie okolice popiersia Beaumonta Marjoribanksa, gdzie też się udała, nie myśląc już zbyt wiele o tajemniczym zdjęciu Jamesa, a zastanawiając się, jak zgrabnie wyłożyć ministerialną sprawę i jak nie dać po sobie poznać, że nie wierzyła w tego typu przesądy.
Kiedy jednak zamiast staruszka, jakiego się spodziewała, ujrzała mężczyznę, który wyglądał jak starsza wersja młodzieńca ze zdjęcia, coś w niej drgnęło i myśli wróciły.
- Dzień dobry – wykrztusiła, a bystre, złote oczy utkwiły się w jego twarzy. – Czy pan jest Jaydenem Vane? – zapytała może nieco bezpośrednio, ale poczuła się nieco zbita z pantałyku. – Sophia Carter, Biuro Aurorów.
Umilkła, czekając na odpowiedź.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Wielkim zaskoczeniem dla Jaydena było to, że ludzie nie interesowali astronomią. Jak mógłby spytać? Jak to się działo, że tak pasjonująca dziedzina nauki szła w cień? Nie winił jednak nikogo kto wolał szaleć z zaklęciami lub pracować z domieszką obrony przed czarną magią. Tacy specjaliści też byli ważni, ale czasem zastanawiał się, co się wydarzy gdy go zabraknie. Nie chciał, żeby umierał bez poznania dosłownie każdej tajemnicy kosmosu. Komuś mogło się to wydać szaleństwem, ale nie dla niego. Nie dla człowieka poświęconego swojej pracy. Astrologia była połączona z astronomią, ale Vane nigdy nie był dobry w tej pierwszej. Owszem. Znał się na niej i to całkiem nieźle. Mimo wszystko gdyby miał wybrać te dwie dziedziny wybrałby bezceremonialnie astronomię. Bardziej od ukrytego znaczenia interesowała go sama materia, ruchy w kosmosie i zjawiska. Nie był żadnym wróżbitą i nigdy za takowego się nie uważał. Był obserwatorem i to dzięki tym obserwacjom mógł poddać je analizie i zastanawiać się nad ich znaczeniem. Każdy wiedział od niepamiętnych czasów, że ruchy księżyca miały wpływy na odpływy i przypływy wód. Dlaczego więc nie miały mieć wpływu na inne rzeczy? Nie interesował się za bardzo przepowiedniami zapisanymi w gwiazdach, bo sam nie wiedział, czy były takie pewne. Żadnej nie przeżył, jednak nie był tak zupełnie sceptyczny. Mimo wszystko posiadał odpowiednią wiedzę. Można by powiedzieć nawet że był wyspecjalizowany w każdym temacie związanym z ciałami niebieskimi. Bardzo ogólnie rzecz biorąc. Ludzie jednak nie rozróżniali jego nauki od wróżbiarstwa, ale nie mógł sam zmienić tego podejścia. Nie miał na nie wpływu i musiał brać poprawkę na to, że niektórzy tak to właśnie postrzegają. Czekał jednak w wybranym przez siebie miejscu, które zaakceptowała jego przyszła towarzyszka. Nie mieli jednak zbyt wiele czasu, bo właśnie miał przerwę między zajęciami i mógł być co najwyżej półgodziny na spotkaniu. Nie więcej. Nie wspomniał o tym pani Carter, jednak zapewne nie miała być to długa rozmowa. Nie domyślał się powodu, dla którego się z nim spotykała prócz tego że ma to pomóc w jej sprawie. A z Jaydena był dość otwarty człowiek i odmówienie szukającym rady od razu odbiłoby się na jego samopoczuciu. Był zadowolony z faktu, że pojawił się przed nią. Przynajmniej chociaż raz nie był tak roztrzepany jak zawsze go widziano. Chociaż zapomniał o mapach nieba i kilku przyrządach wystających z kieszeni marynarki. Nie czekał długo, gdy pojawiła się przed nim rudowłosa panna. Zabawne. Gdyby wiedział, o czym przed chwilą myślała Sophia... Ona sądziła, że spotka się z jakimś dziadkiem - on natomiast że z formalną i sztywną panią auror, która kiedyś zawitała do Hogwartu i szukała informacji na temat jednego z byłych nauczycieli. Nie zrobiła dobrego wrażenia, ale najwidoczniej nie wszyscy pracownicy biura tacy właśnie byli. Gdy się odezwała, wstał i wyciągnął do niej rękę.
- Tak. Jayden Vane. Rozumiem, że mam przyjemność z... - nie dokończył, bo młoda kobieta zrobiła to za niego. Uśmiechnął się do niej zachęcająco, bo wyglądała na dość spiętą. Ciekawe dlaczego. Taki ładny dzień. - Proszę usiąść - dodał, wskazując miejsce koło siebie i gdy to zrobiła, dopiero wtedy zrobił to samo. - W czym mogę pomóc? - spytał, przechodząc do sedna. No, tak. Czas. Zajęcia.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie można było być dobrym we wszystkim. Gdyby Sophia chciała interesować się każdym przedmiotem, ostatecznie w żadnym nie byłaby naprawdę dobra, bo nie miałaby czasu szlifować tych naprawdę ważnych dla niej umiejętności. Dlatego też astronomia poszła w zupełną odstawkę, bo na poziomie owutemów Sophia kontynuowała tylko przedmioty liczące się dla kandydatów na kurs aurorski. To nic, że poszła na niego dopiero dwa lata później niż planowała, w międzyczasie, pod wpływem zakochania w Jamesie, zaliczając epizod fascynacji uzdrowicielstwem, który szybko minął, ale pozostawił po sobie garść przydatnych umiejętności. Po jego śmierci wróciła jednak do Anglii oraz do planów zostania aurorem.
Z racji tych dziur w wiedzy nie powinno dziwić, jak łatwo pomyliła tę naukową astronomię z wróżbiarskimi bujdami o przeznaczeniu zapisanym w gwiazdach i wpływie ich ruchów na wydarzenia w czarodziejskim świecie. Nie wiedziała, czym dokładnie miał zajmować się Jayden Vane. Powiedziano jej tylko, że był naprawdę dobry w swojej dziedzinie, musiał być, skoro zatrudniono go w Hogwarcie, i że warto się z nim skonsultować. Sophia jednak nie pamiętała go ze swoich szkolnych lat, co nasuwało wniosek, że zaczął tam pracować już po ukończeniu przez nią nauki.
Zamiast pomarszczonego staruszka zastała jednak młodego mężczyznę do złudzenia przypominający tego, który znajdował się na starym zdjęciu Jamesa. Sophia odruchowo sięgnęła do kieszeni, wyczuwając pod palcami zarys fotografii, ale nie wyjęła jej. Najpierw praca. Później, jeśli wystarczy czasu, może ewentualnie zadać mu pytanie o zdjęcie, ale prywatne sprawy nie powinny w tym momencie stać ponad zawodowymi, nawet gdy dotyczyły osoby, za którą tak tęskniła, i którą być może mógł kiedyś znać siedzący przed nią mężczyzna. Dlatego też, mimo wątpliwości, skierowała swoje myśli ponownie na aurorskie tory.
Przywitała się z nim, zadowolona, że to rzeczywiście był Jayden Vane. Po chwili przysiadła obok niego na ławce. Ogród botaniczny może był nietypowym miejscem spotkania, ale nie zawsze przecież rozmawiało się z informatorami, czy dokonywało konsultacji ze specjalistami w murach ministerstwa. Wielu unikało tego miejsca, woląc spotkać się w bardziej spokojnych miejscach, jak kawiarnie, parki, podrzędne uliczki... czy też, jak dzisiaj, ogród botaniczny, chociaż po astronomie można byłoby się spodziewać miejsca bardziej związanego z jego profesją.
- To właściwie sprawa Biura Aurorów. Tak się składa, że potrzebujemy konsultacji ze specjalistą w dziedzinie astronomii, żeby ostatecznie wykluczyć pewną nikłą teorię – zaczęła po upewnieniu się, że byli sami i nikt podejrzany nie kręcił się w pobliżu. Ostrożność przede wszystkim; o tej popołudniowej porze ogród nie był już jednak tak zatłoczony, jak w środku dnia. – Muszę też uprzedzić, że zależy nam na dyskrecji i wolałabym, żeby ta rozmowa pozostała między nami – zastrzegła jeszcze. Nie tylko dlatego, że nie chciała, żeby ktoś uznał aurorów za bandę przesądnych ludzi, ale przede wszystkim dla dobra prowadzonych spraw, choć ich szczegółów nie planowała zdradzać. Wątpiła, żeby było to potrzebne w tej konsultacji, ale to, że dochodziło do morderstw, było powszechnie znanym faktem, „Prorok codzienny” rozpisywał się o tym nie tak dawno temu, więc każdy, kto tylko czytał gazety, wiedział, że coś się działo. A nawet jeśli nie, powinien o tym słyszeć choćby w Hogwarcie. Za jej czasów wszelkie złe wieści roznosiły się po korytarzach w mgnieniu oka.
- Zapewne czytał pan w gazetach o sprawach, jakie wydarzyły się w ostatnim czasie, prawda? – Zapytała nagle, po czym umilkła, pozwalając, żeby przetrawił usłyszane słowa. Na przejście do sedna przyjdzie czas za chwilę... jeśli mężczyzna potwierdzi, że rozumie sytuację. Póki co obserwowała go kątem oka, w zamyśleniu lekko przygryzając wargę.
Z racji tych dziur w wiedzy nie powinno dziwić, jak łatwo pomyliła tę naukową astronomię z wróżbiarskimi bujdami o przeznaczeniu zapisanym w gwiazdach i wpływie ich ruchów na wydarzenia w czarodziejskim świecie. Nie wiedziała, czym dokładnie miał zajmować się Jayden Vane. Powiedziano jej tylko, że był naprawdę dobry w swojej dziedzinie, musiał być, skoro zatrudniono go w Hogwarcie, i że warto się z nim skonsultować. Sophia jednak nie pamiętała go ze swoich szkolnych lat, co nasuwało wniosek, że zaczął tam pracować już po ukończeniu przez nią nauki.
Zamiast pomarszczonego staruszka zastała jednak młodego mężczyznę do złudzenia przypominający tego, który znajdował się na starym zdjęciu Jamesa. Sophia odruchowo sięgnęła do kieszeni, wyczuwając pod palcami zarys fotografii, ale nie wyjęła jej. Najpierw praca. Później, jeśli wystarczy czasu, może ewentualnie zadać mu pytanie o zdjęcie, ale prywatne sprawy nie powinny w tym momencie stać ponad zawodowymi, nawet gdy dotyczyły osoby, za którą tak tęskniła, i którą być może mógł kiedyś znać siedzący przed nią mężczyzna. Dlatego też, mimo wątpliwości, skierowała swoje myśli ponownie na aurorskie tory.
Przywitała się z nim, zadowolona, że to rzeczywiście był Jayden Vane. Po chwili przysiadła obok niego na ławce. Ogród botaniczny może był nietypowym miejscem spotkania, ale nie zawsze przecież rozmawiało się z informatorami, czy dokonywało konsultacji ze specjalistami w murach ministerstwa. Wielu unikało tego miejsca, woląc spotkać się w bardziej spokojnych miejscach, jak kawiarnie, parki, podrzędne uliczki... czy też, jak dzisiaj, ogród botaniczny, chociaż po astronomie można byłoby się spodziewać miejsca bardziej związanego z jego profesją.
- To właściwie sprawa Biura Aurorów. Tak się składa, że potrzebujemy konsultacji ze specjalistą w dziedzinie astronomii, żeby ostatecznie wykluczyć pewną nikłą teorię – zaczęła po upewnieniu się, że byli sami i nikt podejrzany nie kręcił się w pobliżu. Ostrożność przede wszystkim; o tej popołudniowej porze ogród nie był już jednak tak zatłoczony, jak w środku dnia. – Muszę też uprzedzić, że zależy nam na dyskrecji i wolałabym, żeby ta rozmowa pozostała między nami – zastrzegła jeszcze. Nie tylko dlatego, że nie chciała, żeby ktoś uznał aurorów za bandę przesądnych ludzi, ale przede wszystkim dla dobra prowadzonych spraw, choć ich szczegółów nie planowała zdradzać. Wątpiła, żeby było to potrzebne w tej konsultacji, ale to, że dochodziło do morderstw, było powszechnie znanym faktem, „Prorok codzienny” rozpisywał się o tym nie tak dawno temu, więc każdy, kto tylko czytał gazety, wiedział, że coś się działo. A nawet jeśli nie, powinien o tym słyszeć choćby w Hogwarcie. Za jej czasów wszelkie złe wieści roznosiły się po korytarzach w mgnieniu oka.
- Zapewne czytał pan w gazetach o sprawach, jakie wydarzyły się w ostatnim czasie, prawda? – Zapytała nagle, po czym umilkła, pozwalając, żeby przetrawił usłyszane słowa. Na przejście do sedna przyjdzie czas za chwilę... jeśli mężczyzna potwierdzi, że rozumie sytuację. Póki co obserwowała go kątem oka, w zamyśleniu lekko przygryzając wargę.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Nikt nie mógł być dobry we wszystkim. Z tym akurat Jayden się zgadzał i nie bronił nikomu pasji. Bo jeśli ktoś jak on astronomię, kochał zaklęcia byłoby wręcz grzechem go od tego odciągnąć. Wiedział tak samo, że jego przedmiot nie jest najważniejszy w Szkole Magii i Czarodziejstwa w Hogwarcie, ale i tak dawał z siebie wszystko na zajęciach. Młodzie nie wiedzieli jeszcze dokładnie, że astronomia może być tak ciekawa i fascynująca. Zamierzał im to przekazać, pokazać w sposób, w który sami by tego nie odkryli. Sala w której odbywały się zajęcia również była pełna interesujących przyrządów, chociaż największą atrakcją cieszyło się wyobrażenie wybranych skrawków nieba, które badali podczas zajęć. Przebywająca młodzież mogła jakby poczuć się w kosmosie i widzieć dokładnie to, co działo się w tamtym miejscu. Niestety Jayden nie wiedział wszystkiego, podobnie jak jego poprzednicy, dlatego był to jedynie ograniczony obraz. Niemniej nie więcej uczniowie nie musieli mieć o tym pojęcia - wystarczyła im wiedza, którą im przekazywał. Do tego sam ciągle się dokształcał, co nie tylko było w jego nauczycielskich obowiązkach, ale również było wpisane w jego charakter. Rodzina Vane po prostu od zawsze dążyła do poszerzania wiedzy. Ojciec w sztuce leczenia, matka w poznawaniu nowych melodii, a Jayden i jego dziadek odnośnie nieba.
Zastanawiał się czy będzie w stanie odpowiedzieć właściwie na pytanie kobiety, z którą miał się spotkać. Co by na jego miejscu zrobił bardziej doświadczony astronom? Co odpowiedziałby dziadek? Zapewne musiał do niego później napisać i naprostować niektóre kwestie, jeśli z czymś by sobie nie poradził. Nie było jednak co martwić się na zapas. Nie wiedział dokładnie czego chciała pani auror, więc czekał dalej. Najwyraźniej sama nie za bardzo odnajdywała się w sytuacji, w której się znaleźli, a przynajmniej tak wnioskował z jej niepewnej miny. Miał nadzieję, że nie było to spowodowane tym, że był raczej młody jak na specjalistę, o którym wspominała w liście. Nie raz i nie dwa spotkał się z podobnym spojrzeniem, chociażby w chwili w której oznajmiał, że był odpowiedzialny za wydanie książki jak i publikację artykułów odnośnie astronomii. W porównaniu ze swoimi starszymi kolegami po fachu był po prostu dzieciakiem i mało kto brał go na poważnie. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Gdy panna Carter zaczęła mówić mu o powodzie tego spotkania, Jayden uważnie wsłuchiwał się w każde wypowiedziane przez kobietę słowo, starając się nie dać uciec ani jednemu. Pierwsze zdanie jednak nie było, aż takie niespodziewane. Jedynie co się wydarzyło to Vane poczuł ciekawość i zainteresowanie. Co też chciało od niego Ministerstwo Magii i dlaczego polecono właśnie jego? Nie był to jednak czas na podobne pytania. Zauważył, że rudowłosa rozejrzała się dookoła, ale nie musiała się martwić. Specjalnie wybrał to miejsce - było spokojne i o tej godzinie mało kto się tutaj pojawiał.
- Oczywiście - potwierdził jej słowa, rozumiejąc doskonale, że nie powinien nikomu tego powtarzać. Zresztą komu i po co? W Hogwarcie wszyscy i tak byli pochłonięci swoimi zajęciami, a następny większy zlot astronomów miał się odbyć dopiero w czerwcu na przesilenie. Do tego nawet gdyby kobieta nie wspomniała o poufności, nie podzieliłby się tym z nikim. Może jedynie bardzo ogólne pytania poleciałyby w stronę dziadka, gdyby wymagała tego konsultacja i oczywiście za zgodą biura aurorów. Nikt nie był wszechwiedzący jak zauważyła już wcześniej Sophia. Na wspomnienie o gazetach lekko wzruszył ramionami. Nie czytał ich, a jak już używał ich do opatulenia swoich urządzeń, gdy miał je przenosić. Nie trzeba jednak było czytać gazet, by wiedzieć o szerzącej się fali terroru. - Ma pani na myśli coś konkretnego? Niezbyt interesuję się pisaniną, jednak jak rozumiem nie chodzi o nią - odezwał się, patrząc dość uważnie na rozmówczynię. Skoro była z biura aurorów musiało chodzić o te morderstwa. Na pewno. O nich wiedział i zdawał sobie sprawę, że działo się coś nad czym nikt nie miał kontroli. Nawet Ministerstwo.
Zastanawiał się czy będzie w stanie odpowiedzieć właściwie na pytanie kobiety, z którą miał się spotkać. Co by na jego miejscu zrobił bardziej doświadczony astronom? Co odpowiedziałby dziadek? Zapewne musiał do niego później napisać i naprostować niektóre kwestie, jeśli z czymś by sobie nie poradził. Nie było jednak co martwić się na zapas. Nie wiedział dokładnie czego chciała pani auror, więc czekał dalej. Najwyraźniej sama nie za bardzo odnajdywała się w sytuacji, w której się znaleźli, a przynajmniej tak wnioskował z jej niepewnej miny. Miał nadzieję, że nie było to spowodowane tym, że był raczej młody jak na specjalistę, o którym wspominała w liście. Nie raz i nie dwa spotkał się z podobnym spojrzeniem, chociażby w chwili w której oznajmiał, że był odpowiedzialny za wydanie książki jak i publikację artykułów odnośnie astronomii. W porównaniu ze swoimi starszymi kolegami po fachu był po prostu dzieciakiem i mało kto brał go na poważnie. Jemu jednak to nie przeszkadzało. Gdy panna Carter zaczęła mówić mu o powodzie tego spotkania, Jayden uważnie wsłuchiwał się w każde wypowiedziane przez kobietę słowo, starając się nie dać uciec ani jednemu. Pierwsze zdanie jednak nie było, aż takie niespodziewane. Jedynie co się wydarzyło to Vane poczuł ciekawość i zainteresowanie. Co też chciało od niego Ministerstwo Magii i dlaczego polecono właśnie jego? Nie był to jednak czas na podobne pytania. Zauważył, że rudowłosa rozejrzała się dookoła, ale nie musiała się martwić. Specjalnie wybrał to miejsce - było spokojne i o tej godzinie mało kto się tutaj pojawiał.
- Oczywiście - potwierdził jej słowa, rozumiejąc doskonale, że nie powinien nikomu tego powtarzać. Zresztą komu i po co? W Hogwarcie wszyscy i tak byli pochłonięci swoimi zajęciami, a następny większy zlot astronomów miał się odbyć dopiero w czerwcu na przesilenie. Do tego nawet gdyby kobieta nie wspomniała o poufności, nie podzieliłby się tym z nikim. Może jedynie bardzo ogólne pytania poleciałyby w stronę dziadka, gdyby wymagała tego konsultacja i oczywiście za zgodą biura aurorów. Nikt nie był wszechwiedzący jak zauważyła już wcześniej Sophia. Na wspomnienie o gazetach lekko wzruszył ramionami. Nie czytał ich, a jak już używał ich do opatulenia swoich urządzeń, gdy miał je przenosić. Nie trzeba jednak było czytać gazet, by wiedzieć o szerzącej się fali terroru. - Ma pani na myśli coś konkretnego? Niezbyt interesuję się pisaniną, jednak jak rozumiem nie chodzi o nią - odezwał się, patrząc dość uważnie na rozmówczynię. Skoro była z biura aurorów musiało chodzić o te morderstwa. Na pewno. O nich wiedział i zdawał sobie sprawę, że działo się coś nad czym nikt nie miał kontroli. Nawet Ministerstwo.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia właściwie słabo pamiętała lekcje astronomii z Hogwartu. Pamiętała, że miały miejsce w nocy i przez teleskopy obserwowało się niebo ze szczytu Wieży Astronomicznej. Może zwyczajnie była wtedy zbyt zaspana, żeby wynieść należytą wiedzę, która utknęłaby w głowie na lata. A może to ówczesny nauczyciel tłumaczył to tak nudno i nieprzystępnie, że nie zaciekawił Sophii i nie skłonił do zgłębiania tej wiedzy. Carter co prawda lubiła w letnie noce wpatrywać się w rozgwieżdżone niebo, ale nie miała pamięci do gwiazdozbiorów, więc patrzyła tylko na zlepek jasnych punkcików, małych światełek w ciemności, które migotały do niej raźnie. Była nawet taka noc z Jamesem; kilka miesięcy po poznaniu się wspólnie wybrali się w podróż po Ameryce, i jak pewnej nocy leżeli obok siebie na łące, wpatrując się w niebo. James zapytał ją wtedy, czy nad Anglią gwiazdy świeciły w taki sam sposób. Przypomniała to sobie bardzo żywo, i to chyba było jej najprzyjemniejsze wspomnienie związane z astronomią, tym bardziej, że to podczas tej podróży James postanowił jej się oświadczyć.
Na to wspomnienie nieznacznie się zarumieniła, ale szybko zebrała się w sobie. Ulotne wspomnienie trwało może kilka sekund; Sophia, mimo tęsknoty, szybko je zdusiła i zajęła się siedzącym obok mężczyzną. Astronomem, który mógł jej pomóc w sprawie zawodowej, ale który, co było niewykluczone, mógł znać jej narzeczonego.
Uniosła lekko brwi, ale zdawała sobie sprawę, że nie każdy musiał czytać na bieżąco gazety. Zazwyczaj ich lektura psuła nastrój zamiast go poprawiać, ale mimo świadomości, że „Prorok” lubi przemilczać niewygodne fakty, lubiła wiedzieć, co jest podawane do publicznej wiadomości. Jako auror lubiła być dobrze poinformowana, a nawet czytając między wierszami można było dowiedzieć się czegoś interesującego.
- Nie chodzi o pisaninę, ale o to, co było i w niej zawarte... W każdym razie, chodzi o niedawną falę morderstw, o której było głośno w ubiegłym miesiącu. Nawet, jeśli nie czyta pan gazet, to zapewne musiał pan o tym słyszeć. – Jeśli tylko nie był kompletnym dziwakiem, który nie ruszał się z Wieży Astronomicznej, to musiało coś do niego dotrzeć. Tak podejrzewała, bo nie wyglądał jej na kompletnego oszołoma, do tej pory sprawiał wrażenie raczej inteligentnego, przynajmniej z pozoru, bo przez kilka minut rozmowy nie zdążyła go poznać na tyle, żeby wiedzieć o nim coś więcej niż pierwsze wrażenie oraz tę garstkę informacji, które przekazano jej jeszcze w ministerstwie. – Czy w ostatnich miesiącach nie zaobserwował pan na niebie czegoś... niezwykłego, mogącego zwiastować złe wydarzenia lub jakąś... zmianę? – Chociaż starała się z tym kryć, w jej głosie brzmiał wyraźny sceptycyzm. Jak niby gwiazdy mogły wpływać na wydarzenia na ziemi? Niedorzeczność. Wróżbiarskie banialuki. Nawet nie wiedziała, kto w Biurze wysnuł tę hipotezę, ale to ona, jako żółtodziób, została oddelegowana do rozmowy ze specjalistą, podczas gdy bardziej doświadczeni koledzy po fachu zajmowali się poważniejszymi, bardziej rzeczywistymi dowodami.
- Czy w ogóle kiedykolwiek zdarzało się tak, że niebo mogło obrazować kształt przyszłych wydarzeń? – Sophia pewnie uznałaby coś takiego za zbieg okoliczności, ale była ciekawa, co powie Vane i czy przypadki takich zbieżności były znane.
Na to wspomnienie nieznacznie się zarumieniła, ale szybko zebrała się w sobie. Ulotne wspomnienie trwało może kilka sekund; Sophia, mimo tęsknoty, szybko je zdusiła i zajęła się siedzącym obok mężczyzną. Astronomem, który mógł jej pomóc w sprawie zawodowej, ale który, co było niewykluczone, mógł znać jej narzeczonego.
Uniosła lekko brwi, ale zdawała sobie sprawę, że nie każdy musiał czytać na bieżąco gazety. Zazwyczaj ich lektura psuła nastrój zamiast go poprawiać, ale mimo świadomości, że „Prorok” lubi przemilczać niewygodne fakty, lubiła wiedzieć, co jest podawane do publicznej wiadomości. Jako auror lubiła być dobrze poinformowana, a nawet czytając między wierszami można było dowiedzieć się czegoś interesującego.
- Nie chodzi o pisaninę, ale o to, co było i w niej zawarte... W każdym razie, chodzi o niedawną falę morderstw, o której było głośno w ubiegłym miesiącu. Nawet, jeśli nie czyta pan gazet, to zapewne musiał pan o tym słyszeć. – Jeśli tylko nie był kompletnym dziwakiem, który nie ruszał się z Wieży Astronomicznej, to musiało coś do niego dotrzeć. Tak podejrzewała, bo nie wyglądał jej na kompletnego oszołoma, do tej pory sprawiał wrażenie raczej inteligentnego, przynajmniej z pozoru, bo przez kilka minut rozmowy nie zdążyła go poznać na tyle, żeby wiedzieć o nim coś więcej niż pierwsze wrażenie oraz tę garstkę informacji, które przekazano jej jeszcze w ministerstwie. – Czy w ostatnich miesiącach nie zaobserwował pan na niebie czegoś... niezwykłego, mogącego zwiastować złe wydarzenia lub jakąś... zmianę? – Chociaż starała się z tym kryć, w jej głosie brzmiał wyraźny sceptycyzm. Jak niby gwiazdy mogły wpływać na wydarzenia na ziemi? Niedorzeczność. Wróżbiarskie banialuki. Nawet nie wiedziała, kto w Biurze wysnuł tę hipotezę, ale to ona, jako żółtodziób, została oddelegowana do rozmowy ze specjalistą, podczas gdy bardziej doświadczeni koledzy po fachu zajmowali się poważniejszymi, bardziej rzeczywistymi dowodami.
- Czy w ogóle kiedykolwiek zdarzało się tak, że niebo mogło obrazować kształt przyszłych wydarzeń? – Sophia pewnie uznałaby coś takiego za zbieg okoliczności, ale była ciekawa, co powie Vane i czy przypadki takich zbieżności były znane.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Zajęcia z astronomii nie miały miejsca jedynie w nocy, chociaż te na pewno najbardziej zapadały uczniom w pamięci. Nie trzeba było być specjalistą, żeby wiedzieć dlaczego tak się działo. Była to jedyna możliwość zobaczenia zamku nocą i to nie musząc się wymykać. Mało kto potrafił wymknąć się z dormitorium, żeby przeszukiwać Hogwart w pojedynkę i to w tak późnych porach. Nauczyciele i duchy strzegli go dość uważnie, a po pierwszej większej aferze z przyłapaniem dwójki uczniów na schadzce, ten rygor został jedynie jeszcze bardziej zaostrzony. Co prawda Jayden nie przepadał za włóczeniem się po korytarzach, zaglądaniem do lochów czy kolejnych otwartych sal. Wolałby spożytkować ten czas w zupełnie inny sposób, ale nie miał nic do gadania. Zalecenia były jakie były i nie dyskutowało się z nimi. Duchy czasami nie mogły sobie poradzić same. Na szczęście owe dyżury nie miały zbyt często miejsca, a astronom mógł się poświęcić swojej pasji. Dla niego każda noc była warta wyjścia na dwór. Oczywiście ubolewał, gdy okazywało się, że chmury całkowicie przysłoniły nieboskłon, ale nie było wyjścia. Mógł jedynie zajrzeć do notatek i próbować obliczyć kolejne ułożenia gwiazd lub ogólne ruchy ciał niebieskich w sferze.
Nie zauważył rumieńca na twarzy swojej towarzyszki z biura aurorów. Jayden mało na co zwracał uwagę, chociaż nie można było mu odmówić umiejętności dostrzegania i wyczuwania czyichś nastrojów. Wydawać by się mogło, że ktoś taki jak on - samotnik z wyboru nie będzie zbytnio zaznajomiony z zachowaniem drugiego człowieka. Nic bardziej mylnego. Vane był i preferującym domowe zacisze pasjonatem jak i dobrym kompanem. Nie zawiódł jeszcze swoich przyjaciół, a dla rodziny jak i bliskich mógł poświęcić wszystko. Może dlatego też stał się członkiem Zakonu Feniksa? Nie zrobił tego samoistnie - został wybrany, a to już coś znaczyło. Uśmiechnął się lekko do panny Carter, słuchając jej dalszych wyjaśnień. Tak. Najwidoczniej i tutaj się nie pomylił. Czego jednak oczekiwano od niego, od astronoma w takiej sprawie? Nie znał się na czarnoksiężnikach, nie czytał też kryminałów, nie wiedział nic o brutalnych zbrodniach. Najwidoczniej jednak nie tej wiedzy poszukiwała rudowłosa, skoro skierowała się z tym do niego. Słuchał jej dalej, a w odpowiedniej chwili kiwał głową na znak, że zrozumiał i słyszał o podobnych wydarzeniach. Nie obraziłby się, gdyby nazwała go oszołomem. Wielu ludzi nie potrafiło zrozumieć pasji, która w nim siedziała i nie oczekiwał, że stanie się ona dla nich czymś normalnym. Świat był jaki był. Podobnie zresztą jak ludzie. Pytanie które zadała, zaskoczyło go. Na jego twarzy pojawiło się lekko zaskoczenie, Jayden wydął wargi, jednak nie trwało to długo.
- Jeśli chodzi o deszcz meteorytów lub krwawy księżyc... Nie. Nic niepokojącego nie miało miejsca w ostatnim czasie - odparł, przypominając sobie wszystkie obserwacje. - Koniunkcje, powstawanie nowych gwiazd to wszystko dzieje się bez ustanku. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie znajduję żadnego powiązania z tymi wszystkimi zbrodniami. Z tego co wiem daty tych okrucieństw są przeróżne. Nie można z niczym ich połączyć, chociaż jeśli mielibyśmy mieć stuprocentową pewność, potrzebowałbym dokładnych miejsc, godzin. Z zasłyszanych wiadomości ciężko byłoby cokolwiek doprecyzować i odpowiedzieć z pewnikiem. Może jest coś, a co powierzchownie nie wydaje się być powiązane? Tego nie będę wiedział w tej chwili.
Widać było jednak że nie przekonywało ją to zadanie. Nie winił jej za to. Sam nie był zbytnym zwolennikiem wróżb, jednak nie na tym polegała astronomia. Połączenie tego z astrologią nie było przepowiadaniem przyszłości. Było obserwacją przeszłości, a niebo mogło im pomóc ją analizować. Owszem że można było wyczytać z niej to, co miało nadejść. Fazy księżyca mówiły o tym że ludzie będą wtedy bardziej podatni na stres oraz wyzwalają swoją zmysłową, namiętną naturę. Nawet zanotowano że ma to wpływ na żer ryb. Czy była to przyszłość? W pewien sposób tak, jednak nie było to wróżbą. Było wpisane w zwyczajowy cykl życia ziemskiego. Gdy panna Carter odezwała się ponownie, wyprostował się.
- Tak. Wszystko co się dzieje w kosmosie ma wpływ na Ziemię, na nas. Przywołując znaną wszystkim Gwiazdę Betlejemską, odpowiem twierdząco na to pytanie. Gwiazdy jednak to nie wróżbici. Są czasem pewne zjawiska raz na przykład na tysiąc lat, podczas których dzieje się coś niesamowitego. Możemy się jedynie domyślać co to może być. Układ planetarny może pomóc na przykład gdy będzie dochodziło do zaćmienia, a jest wiele udokumentowanych wydarzeń katastroficznych związanych z tą chwilą. Można więc przypuszczać, że podczas następnego zaćmienia wydarzy się coś podobnego. Lub że ósmego maja dwa tysiące czterdziestego roku nastąpi Wielka Koniunkcja. Ma się wtedy podobno zapobiec przemianie likantropów, ale czy dożyjemy by to sprawdzić? Nie wiadomo. Astronomia to nauka. Nie domysły - zakończył, mając nadzieję, że rozwiał w ten sposób wszelkie wątpliwości młodej kobiety.
Nie zauważył rumieńca na twarzy swojej towarzyszki z biura aurorów. Jayden mało na co zwracał uwagę, chociaż nie można było mu odmówić umiejętności dostrzegania i wyczuwania czyichś nastrojów. Wydawać by się mogło, że ktoś taki jak on - samotnik z wyboru nie będzie zbytnio zaznajomiony z zachowaniem drugiego człowieka. Nic bardziej mylnego. Vane był i preferującym domowe zacisze pasjonatem jak i dobrym kompanem. Nie zawiódł jeszcze swoich przyjaciół, a dla rodziny jak i bliskich mógł poświęcić wszystko. Może dlatego też stał się członkiem Zakonu Feniksa? Nie zrobił tego samoistnie - został wybrany, a to już coś znaczyło. Uśmiechnął się lekko do panny Carter, słuchając jej dalszych wyjaśnień. Tak. Najwidoczniej i tutaj się nie pomylił. Czego jednak oczekiwano od niego, od astronoma w takiej sprawie? Nie znał się na czarnoksiężnikach, nie czytał też kryminałów, nie wiedział nic o brutalnych zbrodniach. Najwidoczniej jednak nie tej wiedzy poszukiwała rudowłosa, skoro skierowała się z tym do niego. Słuchał jej dalej, a w odpowiedniej chwili kiwał głową na znak, że zrozumiał i słyszał o podobnych wydarzeniach. Nie obraziłby się, gdyby nazwała go oszołomem. Wielu ludzi nie potrafiło zrozumieć pasji, która w nim siedziała i nie oczekiwał, że stanie się ona dla nich czymś normalnym. Świat był jaki był. Podobnie zresztą jak ludzie. Pytanie które zadała, zaskoczyło go. Na jego twarzy pojawiło się lekko zaskoczenie, Jayden wydął wargi, jednak nie trwało to długo.
- Jeśli chodzi o deszcz meteorytów lub krwawy księżyc... Nie. Nic niepokojącego nie miało miejsca w ostatnim czasie - odparł, przypominając sobie wszystkie obserwacje. - Koniunkcje, powstawanie nowych gwiazd to wszystko dzieje się bez ustanku. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Nie znajduję żadnego powiązania z tymi wszystkimi zbrodniami. Z tego co wiem daty tych okrucieństw są przeróżne. Nie można z niczym ich połączyć, chociaż jeśli mielibyśmy mieć stuprocentową pewność, potrzebowałbym dokładnych miejsc, godzin. Z zasłyszanych wiadomości ciężko byłoby cokolwiek doprecyzować i odpowiedzieć z pewnikiem. Może jest coś, a co powierzchownie nie wydaje się być powiązane? Tego nie będę wiedział w tej chwili.
Widać było jednak że nie przekonywało ją to zadanie. Nie winił jej za to. Sam nie był zbytnym zwolennikiem wróżb, jednak nie na tym polegała astronomia. Połączenie tego z astrologią nie było przepowiadaniem przyszłości. Było obserwacją przeszłości, a niebo mogło im pomóc ją analizować. Owszem że można było wyczytać z niej to, co miało nadejść. Fazy księżyca mówiły o tym że ludzie będą wtedy bardziej podatni na stres oraz wyzwalają swoją zmysłową, namiętną naturę. Nawet zanotowano że ma to wpływ na żer ryb. Czy była to przyszłość? W pewien sposób tak, jednak nie było to wróżbą. Było wpisane w zwyczajowy cykl życia ziemskiego. Gdy panna Carter odezwała się ponownie, wyprostował się.
- Tak. Wszystko co się dzieje w kosmosie ma wpływ na Ziemię, na nas. Przywołując znaną wszystkim Gwiazdę Betlejemską, odpowiem twierdząco na to pytanie. Gwiazdy jednak to nie wróżbici. Są czasem pewne zjawiska raz na przykład na tysiąc lat, podczas których dzieje się coś niesamowitego. Możemy się jedynie domyślać co to może być. Układ planetarny może pomóc na przykład gdy będzie dochodziło do zaćmienia, a jest wiele udokumentowanych wydarzeń katastroficznych związanych z tą chwilą. Można więc przypuszczać, że podczas następnego zaćmienia wydarzy się coś podobnego. Lub że ósmego maja dwa tysiące czterdziestego roku nastąpi Wielka Koniunkcja. Ma się wtedy podobno zapobiec przemianie likantropów, ale czy dożyjemy by to sprawdzić? Nie wiadomo. Astronomia to nauka. Nie domysły - zakończył, mając nadzieję, że rozwiał w ten sposób wszelkie wątpliwości młodej kobiety.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O tak, Hogwart nocą bez wątpienia miał w sobie coś ekscytującego. A Sophii nawet parę razy zdarzyło się w ciągu nauki wymknąć na potajemną eskapadę. Była osóbką ciekawą świata i energiczną, ciągle ją nosiło, zwłaszcza gdy była nastolatką, więc siłą rzeczy trudno jej było grzecznie usiedzieć w dormitorium, kiedy zamek nocą kusił aurą tajemniczości. Za jej czasów w szkole nie było jeszcze Grindelwalda; był to stary, dobry Hogwart, w jakim kiedyś uczyli się także jej rodzice i brat. Nie wiedziała, jak było obecnie, ale słyszała różne opowieści o tym, jak bardzo jej dawna szkoła się zmieniła. W każdym razie – kilka epizodów z potajemnymi wędrówkami zaliczyła, ale szczęśliwie udało jej się uniknąć poważniejszych kłopotów dzięki znajomości kilku przydatnych tajemnych korytarzy, które poznała przypadkiem podczas innych wędrówek, odbywanych za dnia. To niesamowite, jak wiele tajemnic krył w sobie Hogwart, a sama odkryła zaledwie ułamek z nich, bo siedem lat to było za mało, żeby zobaczyć absolutnie wszystko. To, co zobaczyła, z pewnością miała zapamiętać na całe życie i nawet po wielu latach zapewne będzie myśleć z sentymentem o czasach nauki. Wtedy wszystko było dużo prostsze.
To dobrze, że nie zauważył. Sophia zdawała sobie sprawę, że powinna być bardziej profesjonalna i lepiej maskować emocje, ale, jako żółtodziób, wciąż się tego uczyła. Mężczyzna, nie zauważywszy jej chwilowego zakłopotania, mówił jak gdyby nigdy nic, a Sophia słuchała go bardzo uważnie, rozważając jego słowa. To, co mówił, wydawało się potwierdzać jej wnioski; na niebie pewnie cały czas coś się działo, niezauważane przez większość ludzi poza pasjonatami astronomii, którzy poświęcali swoje noce na obserwacje, ale nie miało to zbieżności z nieprzyjemnymi incydentami w ostatnim czasie. W końcu w skali wszechświata byli zaledwie pyłem, nie mieli żadnego znaczenia dla odległych gwiazd. Mogło być jednak prawdą to, że niekiedy ludzie, przesądnie uznając jakieś zjawisko za przejaw czegoś niezwykłego, odczytywali to na swój sposób, doprowadzając niekiedy do różnych zdarzeń. I było to rezultatem ludzkich działań i ich wewnętrznych przekonań, nie samej mocy gwiazd, przynajmniej zdaniem Sophii.
- Czyli nie działo się nic odbiegającego od normy? Żadnych dziwnych zjawisk, które zdaniem osób wierzących, że w gwiazdach są zapisane nasze losy, mówią nam o czymś niepokojącym? – upewniła się. Sama nigdy nie doszukiwała się ukrytych znaczeń w gwiazdach, fusach i tego typu rzeczach. Jeśli już, dużo bardziej interesowało ją drugie dno ludzkich zachowań, sprawiające, dlaczego niektórzy posuwali się do złych uczynków. – Ma pan rację, daty tych incydentów były różne, a i same sprawy są dość... zróżnicowane. Staramy się odkryć powiązania, ale możliwe, że wątek astronomii będzie można wykluczyć. – I skupić się na poważniejszych dowodach, ale tego nie powiedziała głośno, nie chcąc urazić astronoma, który, bądź co bądź, starał się jej pomóc, a jego spostrzeżenia mimowolnie ją zaciekawiły, chociaż była ignorantką w tej dziedzinie nauki. Trudno zresztą byłoby mu dostarczyć dokładniejsze dane dotyczące każdego ze śledztw, bo było ich dużo, były rozdzielone pomiędzy różnych aurorów, a i czas i miejsce zgonu niektórych ofiar były mocno niepewne. Zresztą... naprawdę nie wierzyła w żaden związek między tymi śmierciami a wydarzeniami na niebie. W Biurze będzie mogła jednak zdać raport i powiedzieć, że sprawdziła i ten nikły ślad.
- Mimo wszystko dziękuję za pomoc i rozwianie moich wątpliwości, profesorze Vane – odezwała się po krótkiej chwili ciszy. I wtedy, zdając sobie sprawę, że Vane może nie mieć czasu na dłuższe pogaduszki, skoro już dokonali konsultacji zawodowej, pod wpływem chwilowego impulsu sięgnęła dłonią do kieszeni ze zdjęciem. Zanim się rozstaną, bardzo chciała go o nie zapytać, upewnić się, czy był tym samym mężczyzną, który na starej fotografii stał obok Jamesa. – Chciałam zapytać pana o jeszcze coś... Chociaż to właściwie nie jest związane z tematem naszej poprzedniej rozmowy. Zaciekawiła mnie pewna zbieżność, którą odkryłam przypadkiem parę dni temu. – Zaiste, to był zaskakujący zbieg okoliczności, że powiązała podane jej nazwisko astronoma ze starym zdjęciem z pudełka wspomnień, ale naprawdę ją to zaintrygowało i nie mogła tego nie sprawdzić. – Czy to zdjęcie coś panu mówi? – podsunęła mu je, ciekawa odpowiedzi. Czy to był on? Czy znał Jamesa? Chciała się dowiedzieć.
To dobrze, że nie zauważył. Sophia zdawała sobie sprawę, że powinna być bardziej profesjonalna i lepiej maskować emocje, ale, jako żółtodziób, wciąż się tego uczyła. Mężczyzna, nie zauważywszy jej chwilowego zakłopotania, mówił jak gdyby nigdy nic, a Sophia słuchała go bardzo uważnie, rozważając jego słowa. To, co mówił, wydawało się potwierdzać jej wnioski; na niebie pewnie cały czas coś się działo, niezauważane przez większość ludzi poza pasjonatami astronomii, którzy poświęcali swoje noce na obserwacje, ale nie miało to zbieżności z nieprzyjemnymi incydentami w ostatnim czasie. W końcu w skali wszechświata byli zaledwie pyłem, nie mieli żadnego znaczenia dla odległych gwiazd. Mogło być jednak prawdą to, że niekiedy ludzie, przesądnie uznając jakieś zjawisko za przejaw czegoś niezwykłego, odczytywali to na swój sposób, doprowadzając niekiedy do różnych zdarzeń. I było to rezultatem ludzkich działań i ich wewnętrznych przekonań, nie samej mocy gwiazd, przynajmniej zdaniem Sophii.
- Czyli nie działo się nic odbiegającego od normy? Żadnych dziwnych zjawisk, które zdaniem osób wierzących, że w gwiazdach są zapisane nasze losy, mówią nam o czymś niepokojącym? – upewniła się. Sama nigdy nie doszukiwała się ukrytych znaczeń w gwiazdach, fusach i tego typu rzeczach. Jeśli już, dużo bardziej interesowało ją drugie dno ludzkich zachowań, sprawiające, dlaczego niektórzy posuwali się do złych uczynków. – Ma pan rację, daty tych incydentów były różne, a i same sprawy są dość... zróżnicowane. Staramy się odkryć powiązania, ale możliwe, że wątek astronomii będzie można wykluczyć. – I skupić się na poważniejszych dowodach, ale tego nie powiedziała głośno, nie chcąc urazić astronoma, który, bądź co bądź, starał się jej pomóc, a jego spostrzeżenia mimowolnie ją zaciekawiły, chociaż była ignorantką w tej dziedzinie nauki. Trudno zresztą byłoby mu dostarczyć dokładniejsze dane dotyczące każdego ze śledztw, bo było ich dużo, były rozdzielone pomiędzy różnych aurorów, a i czas i miejsce zgonu niektórych ofiar były mocno niepewne. Zresztą... naprawdę nie wierzyła w żaden związek między tymi śmierciami a wydarzeniami na niebie. W Biurze będzie mogła jednak zdać raport i powiedzieć, że sprawdziła i ten nikły ślad.
- Mimo wszystko dziękuję za pomoc i rozwianie moich wątpliwości, profesorze Vane – odezwała się po krótkiej chwili ciszy. I wtedy, zdając sobie sprawę, że Vane może nie mieć czasu na dłuższe pogaduszki, skoro już dokonali konsultacji zawodowej, pod wpływem chwilowego impulsu sięgnęła dłonią do kieszeni ze zdjęciem. Zanim się rozstaną, bardzo chciała go o nie zapytać, upewnić się, czy był tym samym mężczyzną, który na starej fotografii stał obok Jamesa. – Chciałam zapytać pana o jeszcze coś... Chociaż to właściwie nie jest związane z tematem naszej poprzedniej rozmowy. Zaciekawiła mnie pewna zbieżność, którą odkryłam przypadkiem parę dni temu. – Zaiste, to był zaskakujący zbieg okoliczności, że powiązała podane jej nazwisko astronoma ze starym zdjęciem z pudełka wspomnień, ale naprawdę ją to zaintrygowało i nie mogła tego nie sprawdzić. – Czy to zdjęcie coś panu mówi? – podsunęła mu je, ciekawa odpowiedzi. Czy to był on? Czy znał Jamesa? Chciała się dowiedzieć.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
Jayden nie mógł być w żaden sposób zły na uczniów, którzy wymykali się nocami. Oczywiście nie mógł usprawiedliwiać tego zachowania, ale sam był taki sam. Musiał, zwyczajnie musiał oglądać gwiazdy ciemną porą, a jak miał to robić z okna dormitorium? Dlatego gdy się dało, uciekał na jedną z wież, żeby mieć lepszy widok i móc obserwować swoją pasję i przyszłą pracę. Początkowo robił to nielegalnie, ale później po przyłapaniu i daniu mu szlabanu przez prefekta, stwierdził, że najlepiej będzie jeśli uzgodni to ze swoim profesorem od astronomii. Okazało się, że przystał na jego prośbę, ale była to zgoda na jedno wyjście tygodniowo. Mało... Zdecydowanie za mało dla kogoś tak pasjonującego się niebem jak młody Vane, ale co mógł powiedzieć? Zgodził się, ale z każdym kolejnym wyjściem nauczyciel uznawał, że w chłopaku jest spora ambicja i zaoferował pomoc przy badaniach. Był to jeden z większych kroków początkującego astronoma ku przyszłości. Chłonął wiedzę o doświadczonego mężczyzny przy okazji uzupełniając ją poprzez korespondencję z dziadkiem i czytaniem odpowiednich lektur. Odbijało się to na jego aktywności na pozostałych zajęciach, ale przecież było warto. Zawsze było warto.
Może w gwiazdach był zapisany jakiś kod, którym posługiwali się mordercy i przestępcy panoszący się w ostatnim czasie, ale Jayden szczerze w to wątpił. Na niebie nie pojawiło się nic niezwykłego, co nie pokazywałoby się w ostatnich miesiącach, latach. Dlaczego więc ktoś miałby wybrać ten właśnie rok? Był to rok przestępny, jednak takowy pojawiał się również regularnie. Nie widział niczego powiązanego i nie mógł powiedzieć nic więcej młodej pani auror. Domyślał się, że nie brała tego wszystkiego na poważnie, ale miał nadzieję, że chociaż trochę po spotkaniu z nim zmieni zdanie. W końcu astronomia była nauką, która wciąż się rozwijała. Nie cofała ani nie stała w miejscu.
- Zależy co panienka ma na myśli mówiąc o osobach wierzących. Każdy pierwszy dziwak może powiedzieć, że Księżyc jest bóstwem, które niedługo pochłonie Ziemię, a noc powinna być czczona w jakiś sposób. Nie znam jednak żadnych kultów lub spisanych wspomnień, które mówiłyby o podobnych rzeczach. Prócz narodzenia nowej gwiazdy na początku miesiąca nie wydarzyło się nic, co mogłoby dać komuś znany mi powód do rozpętania takiego chaosu - sprecyzował, odpowiadając równocześnie na pytania kobiety. Ilu ludzi tyle pomysłów. Naprawdę. - Do dokładnego wykluczenia będę potrzebował jeszcze miejsc i dat tych wszystkich zdarzeń. Może uda mi się coś dopasować. Lub wykluczyć ze stuprocentową pewnością - powtórzył poprzednią wypowiedź, by podkreślić, że nie wszystko zostało sprawdzone. Chwila rozmowy nie mogła rozwikłać tych straszliwych nieszczęść. Nawet doświadczony astronom jak jego dziadek nie mógł być tego pewien. Gdy podziękowała mu za współpracę, skinął głową na oddanie tej grzeczności, po czym wstał, mając zamiar się pożegnać i udać z powrotem do Hogwartu. Niedługo miał zacząć nowe zajęcia, a nie znosił się spóźniać. Jeszcze przygotowania sali... Nie spodziewał się jeszcze jakiejś reakcji ze strony rudowłosej, ale najwyraźniej się pomylił. I wcale nie pytała ponownie o sprawę. Wstała razem z nim i stanęła, patrząc uważnie. - Muszę już iść - mruknął, ale nie zareagowała. Gdy wyjęła fotografię, Jayden nieco się zmieszał, nie wiedząc o co może chodzić. Zaraz jednak miał się dowiedzieć i równocześnie niesamowicie zdziwić. Podała mu zdjęcie, a Vane mógł zobaczyć na nim siebie. Kilka lat młodszego w towarzystwie dobrze znanego człowieka. James Westwood. Przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę, aż zdał sobie sprawę, że za długo milczy. Zdecydowanie za długo. Podniósł spojrzenie by utkwić je w pannie Carter. - Skąd pani to ma? - spytał, po czym oddał jej zdjęcie. - Znam go. James Westwood... - urwał na moment, po czym przypomniał sobie, że nie miał czasu. - Proszę do mnie napisać w tej sprawie. Spieszę się, ale proszę mi obiecać, że pani napisze.
Czekał jeszcze, aż potwierdzi. I dopiero wtedy mógł wrócić do Hogwartu. Chociaż już nie myślał tak intensywnie o zajęciach, a o tym zdjęciu i swoim dawnym znajomym, z którym tak nagle urwał się kontakt. Dziwne spotkanie.
|zt
Może w gwiazdach był zapisany jakiś kod, którym posługiwali się mordercy i przestępcy panoszący się w ostatnim czasie, ale Jayden szczerze w to wątpił. Na niebie nie pojawiło się nic niezwykłego, co nie pokazywałoby się w ostatnich miesiącach, latach. Dlaczego więc ktoś miałby wybrać ten właśnie rok? Był to rok przestępny, jednak takowy pojawiał się również regularnie. Nie widział niczego powiązanego i nie mógł powiedzieć nic więcej młodej pani auror. Domyślał się, że nie brała tego wszystkiego na poważnie, ale miał nadzieję, że chociaż trochę po spotkaniu z nim zmieni zdanie. W końcu astronomia była nauką, która wciąż się rozwijała. Nie cofała ani nie stała w miejscu.
- Zależy co panienka ma na myśli mówiąc o osobach wierzących. Każdy pierwszy dziwak może powiedzieć, że Księżyc jest bóstwem, które niedługo pochłonie Ziemię, a noc powinna być czczona w jakiś sposób. Nie znam jednak żadnych kultów lub spisanych wspomnień, które mówiłyby o podobnych rzeczach. Prócz narodzenia nowej gwiazdy na początku miesiąca nie wydarzyło się nic, co mogłoby dać komuś znany mi powód do rozpętania takiego chaosu - sprecyzował, odpowiadając równocześnie na pytania kobiety. Ilu ludzi tyle pomysłów. Naprawdę. - Do dokładnego wykluczenia będę potrzebował jeszcze miejsc i dat tych wszystkich zdarzeń. Może uda mi się coś dopasować. Lub wykluczyć ze stuprocentową pewnością - powtórzył poprzednią wypowiedź, by podkreślić, że nie wszystko zostało sprawdzone. Chwila rozmowy nie mogła rozwikłać tych straszliwych nieszczęść. Nawet doświadczony astronom jak jego dziadek nie mógł być tego pewien. Gdy podziękowała mu za współpracę, skinął głową na oddanie tej grzeczności, po czym wstał, mając zamiar się pożegnać i udać z powrotem do Hogwartu. Niedługo miał zacząć nowe zajęcia, a nie znosił się spóźniać. Jeszcze przygotowania sali... Nie spodziewał się jeszcze jakiejś reakcji ze strony rudowłosej, ale najwyraźniej się pomylił. I wcale nie pytała ponownie o sprawę. Wstała razem z nim i stanęła, patrząc uważnie. - Muszę już iść - mruknął, ale nie zareagowała. Gdy wyjęła fotografię, Jayden nieco się zmieszał, nie wiedząc o co może chodzić. Zaraz jednak miał się dowiedzieć i równocześnie niesamowicie zdziwić. Podała mu zdjęcie, a Vane mógł zobaczyć na nim siebie. Kilka lat młodszego w towarzystwie dobrze znanego człowieka. James Westwood. Przypatrywał się mu przez dłuższą chwilę, aż zdał sobie sprawę, że za długo milczy. Zdecydowanie za długo. Podniósł spojrzenie by utkwić je w pannie Carter. - Skąd pani to ma? - spytał, po czym oddał jej zdjęcie. - Znam go. James Westwood... - urwał na moment, po czym przypomniał sobie, że nie miał czasu. - Proszę do mnie napisać w tej sprawie. Spieszę się, ale proszę mi obiecać, że pani napisze.
Czekał jeszcze, aż potwierdzi. I dopiero wtedy mógł wrócić do Hogwartu. Chociaż już nie myślał tak intensywnie o zajęciach, a o tym zdjęciu i swoim dawnym znajomym, z którym tak nagle urwał się kontakt. Dziwne spotkanie.
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sophia w czasach szkolnych także znalazła sposób na rozwijanie swojej pasji do zaklęć i magii obronnej – pojedynki. Zarówno te klubowe, jak i te mniej legalne, toczone na opustoszałych korytarzach, by za ich pomocą rozwiązywać nastoletnie konflikty. W końcu gdy zamknąć ze sobą parę setek młodych ludzi o tak różnych poglądach i przyzwyczajeniach, do konfliktów dochodziło wcale nie tak rzadko. Oczywiście, czasami kończyło się to szlabanami, gdy jakiś nauczyciel akurat zbłądził w tę część zamku, lub jakiś duch postanowił donieść na krnąbrnych uczniów. Niemniej jednak, Sophia i tak nie żałowała, bo sporo się nauczyła, i nawet takie szkolne pojedynki stanowiły już pewne przygotowanie, bo czasami nawet proste zaklęcia potrafiły okazać się przydatne, a i wyuczony refleks był ceniony w pracy aurora.
Sophia właśnie tego spodziewała się po tym spotkaniu – że powie przełożonemu o tym, że sytuacja na niebie nie ma żadnego związku z ostatnimi wydarzeniami. Dlatego też nie była rozczarowana ani zdumiona. Bardziej zdziwiłoby ją, gdyby Vane powiedział, że rzeczywiście coś zauważył; wtedy jednak zapewne i tak potraktowałaby to sceptycznie. Ale wiedziała, że byli czarodzieje, którzy naprawdę wierzyli w to, że fusy na dnie filiżanki lub ułożenie gwiazd mogą zwiastować nieszczęścia. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby Sophia chodziła kiedykolwiek na wróżbiarstwo, otrzymywałaby fatalne oceny, skoro dla niej fusy na dnie szklanki były po prostu fusami i niczym więcej, a ułożeniem gwiazd rządziły ich własne prawa, nie mające absolutnie nic wspólnego z wydarzeniami w ich świecie.
- Różni czarodzieje mogą to różnie postrzegać, ale skoro twierdzi pan, że nie zaobserwował niczego, co mogłoby budzić niepokój... To oznacza, że chyba nie musimy się obawiać szkodliwego wpływu gwiazd ani tego, że ktoś mylnie uznał je za znak do popełniania swoich odrażających uczynków – powiedziała, a kącik jej ust lekko drgnął do góry. Ciągle miała nadzieję, że uda im się ustalić sprawców tych wydarzeń, a wtedy ich ukaranie byłoby zapewne kwestią czasu. – Przekażę pańskie słowa w Biurze Aurorów. Jeszcze raz dziękuję.
Zamyśliła się, po zakończeniu rozmowy przypominając sobie jeszcze o zdjęciu. I chociaż mężczyzna powiedział, że musi iść, zapewne spiesząc się do obowiązków w Hogwarcie, Sophia pospiesznie podsunęła mu fotografie, chcąc, żeby przynajmniej rzucił okiem.
Mogła zauważyć, że wpatrywał się w zdjęcie dziwnie długo i wydawał się wyraźnie zmieszany. Pytanie tylko, co też mogło go łączyć z Jamesem, w jaki sposób dwójka czarodziejów z różnych krajów się spotkała tamtego lata?
- Zna go pan? – zapytała ze zdumieniem, gdy wypowiedział imię jej dawnego narzeczonego. Wydawała się naprawdę rozczarowana, kiedy nie chciał powiedzieć nic więcej, bo spieszył się do swoich zajęć, ale była pewna, że teraz, gdy już potwierdził, że znał Jamesa... To spotkanie na pewno nie będzie ich ostatnim, bo Sophia z pewnością dołoży wszelkich starań, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. – Napiszę. Proszę się spodziewać sowy ode mnie w najbliższym czasie, bo to dla mnie bardzo ważne – zapewniła go, z żalem patrząc, jak odchodzi.
Ale nadejdzie z pewnością taki dzień, kiedy porozmawiają, choć zapewne już nie o pracy czy mrzonkach z pogranicza astronomii i wróżbiarstwa.
| zt.
Sophia właśnie tego spodziewała się po tym spotkaniu – że powie przełożonemu o tym, że sytuacja na niebie nie ma żadnego związku z ostatnimi wydarzeniami. Dlatego też nie była rozczarowana ani zdumiona. Bardziej zdziwiłoby ją, gdyby Vane powiedział, że rzeczywiście coś zauważył; wtedy jednak zapewne i tak potraktowałaby to sceptycznie. Ale wiedziała, że byli czarodzieje, którzy naprawdę wierzyli w to, że fusy na dnie filiżanki lub ułożenie gwiazd mogą zwiastować nieszczęścia. Nie ulegało wątpliwości, że gdyby Sophia chodziła kiedykolwiek na wróżbiarstwo, otrzymywałaby fatalne oceny, skoro dla niej fusy na dnie szklanki były po prostu fusami i niczym więcej, a ułożeniem gwiazd rządziły ich własne prawa, nie mające absolutnie nic wspólnego z wydarzeniami w ich świecie.
- Różni czarodzieje mogą to różnie postrzegać, ale skoro twierdzi pan, że nie zaobserwował niczego, co mogłoby budzić niepokój... To oznacza, że chyba nie musimy się obawiać szkodliwego wpływu gwiazd ani tego, że ktoś mylnie uznał je za znak do popełniania swoich odrażających uczynków – powiedziała, a kącik jej ust lekko drgnął do góry. Ciągle miała nadzieję, że uda im się ustalić sprawców tych wydarzeń, a wtedy ich ukaranie byłoby zapewne kwestią czasu. – Przekażę pańskie słowa w Biurze Aurorów. Jeszcze raz dziękuję.
Zamyśliła się, po zakończeniu rozmowy przypominając sobie jeszcze o zdjęciu. I chociaż mężczyzna powiedział, że musi iść, zapewne spiesząc się do obowiązków w Hogwarcie, Sophia pospiesznie podsunęła mu fotografie, chcąc, żeby przynajmniej rzucił okiem.
Mogła zauważyć, że wpatrywał się w zdjęcie dziwnie długo i wydawał się wyraźnie zmieszany. Pytanie tylko, co też mogło go łączyć z Jamesem, w jaki sposób dwójka czarodziejów z różnych krajów się spotkała tamtego lata?
- Zna go pan? – zapytała ze zdumieniem, gdy wypowiedział imię jej dawnego narzeczonego. Wydawała się naprawdę rozczarowana, kiedy nie chciał powiedzieć nic więcej, bo spieszył się do swoich zajęć, ale była pewna, że teraz, gdy już potwierdził, że znał Jamesa... To spotkanie na pewno nie będzie ich ostatnim, bo Sophia z pewnością dołoży wszelkich starań, żeby dowiedzieć się jak najwięcej. – Napiszę. Proszę się spodziewać sowy ode mnie w najbliższym czasie, bo to dla mnie bardzo ważne – zapewniła go, z żalem patrząc, jak odchodzi.
Ale nadejdzie z pewnością taki dzień, kiedy porozmawiają, choć zapewne już nie o pracy czy mrzonkach z pogranicza astronomii i wróżbiarstwa.
| zt.
Never fear
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
shadows, for
shadows only
mean there is
a light shining
somewhere near by.
{16 IX}
Czuł, że powinien tam być - że to była jego powinność jako Prewetta, jednak zważywszy na wiek Roratio, nie miałby najmniejszych szans, żeby jego słowa przykuły uwagę znacznie starszych czarodziejów - to oni, z wykluczeniem jego, decydować będą o ich wspólnej przyszłości, czy mu się to podoba, czy nie.
Wiedział, że czułby się jedynie sfrustrowany, gdyby nie dano mu zupełnie dojść do głosu - i gdyby miał jedynie przysłuchiwać się temu, o czym dysputują pozostali zgromadzeni.
Do ostatniej chwili rozważał, czy nie zdecydować się jednak na towarzyszenie rodzinie w tym szczególnym dniu, lecz kiedy niewielka płomykówka zastukała dziobem w okno jego pokoju, niosąc wieści od przełożonego Prewetta, wiedział już, że być może uda mu się czymś zająć myśli w to niedzielne południe.
Prześlizgnął się wzrokiem po treści listu, odnotowując w myślach to, o co prosił go prowadzący badania - w jego zastępstwie miał porozmawiać z niejaką panią Bartius, chętną, by wspomóc ich swoją pomocną różdżką i zaangażować się w prace instytutu.
Nie zastanawiał się zbyt długo - poinformował o swojej decyzji brata; zdążył mu jeszcze tylko życzyć powodzenia, nim zniknął we wzburzonej zieleni kominkowego pyłu.
Będąc już w instytucie od razu skierował swoje kroki w stronę umówionego miejsca spotkania - opadł na jedną z mahoniowych ławek, znajdujących się na tyle blisko popiersia Beaumonta Marjoribanksa, że to, iż się do Roratio odezwie, pozostawało jedynie kwestią czasu.
Uśmiechnął się pod nosem, kiedy najzdolniejszy zielarz w historii obrócił ku niemu głowę i przywitał się kurtuazyjnie, zagadując Prewetta na temat badań - Rory był jedną z tych osób, które Beaumont zahartował już ogniem zielarskich pytań tyle razy, że uznał chyba, iż jego stan wiedzy jest wystarczający, by mogli prowadzić swobodną konwersację.
Prewetta całkowicie rozczulał sposób, w jaki Marjoribanks łączy ze sobą słowa; nie mógł się powstrzymać przed naśladowaniem go i ostatecznie wyglądali we dwójkę dość osobliwie, posługując się osiemnastowieczną angielszczyzną (w przypadku popiersia) i koślawym wyobrażeniem o niej (Rory).
- Azaliż powiadam panu, drzewiej trudniej było o tak liczną grupę mężów - i żon - nauki, nasze badania zafrapowały już wielu wyśmienitych magów, li na obecną chwilę jest nas tuzin, a cały czas zgłaszają się chętni - starał się przemawiać z poważną miną, współmierną do wydumanie nadętego tonu, którym wtórował Beaumontowi. - Właśnie teraz mam odbyć spotkanie z... - kontynuował, nieświadomy tego, kto się do niego zbliża.
Czuł, że powinien tam być - że to była jego powinność jako Prewetta, jednak zważywszy na wiek Roratio, nie miałby najmniejszych szans, żeby jego słowa przykuły uwagę znacznie starszych czarodziejów - to oni, z wykluczeniem jego, decydować będą o ich wspólnej przyszłości, czy mu się to podoba, czy nie.
Wiedział, że czułby się jedynie sfrustrowany, gdyby nie dano mu zupełnie dojść do głosu - i gdyby miał jedynie przysłuchiwać się temu, o czym dysputują pozostali zgromadzeni.
Do ostatniej chwili rozważał, czy nie zdecydować się jednak na towarzyszenie rodzinie w tym szczególnym dniu, lecz kiedy niewielka płomykówka zastukała dziobem w okno jego pokoju, niosąc wieści od przełożonego Prewetta, wiedział już, że być może uda mu się czymś zająć myśli w to niedzielne południe.
Prześlizgnął się wzrokiem po treści listu, odnotowując w myślach to, o co prosił go prowadzący badania - w jego zastępstwie miał porozmawiać z niejaką panią Bartius, chętną, by wspomóc ich swoją pomocną różdżką i zaangażować się w prace instytutu.
Nie zastanawiał się zbyt długo - poinformował o swojej decyzji brata; zdążył mu jeszcze tylko życzyć powodzenia, nim zniknął we wzburzonej zieleni kominkowego pyłu.
Będąc już w instytucie od razu skierował swoje kroki w stronę umówionego miejsca spotkania - opadł na jedną z mahoniowych ławek, znajdujących się na tyle blisko popiersia Beaumonta Marjoribanksa, że to, iż się do Roratio odezwie, pozostawało jedynie kwestią czasu.
Uśmiechnął się pod nosem, kiedy najzdolniejszy zielarz w historii obrócił ku niemu głowę i przywitał się kurtuazyjnie, zagadując Prewetta na temat badań - Rory był jedną z tych osób, które Beaumont zahartował już ogniem zielarskich pytań tyle razy, że uznał chyba, iż jego stan wiedzy jest wystarczający, by mogli prowadzić swobodną konwersację.
Prewetta całkowicie rozczulał sposób, w jaki Marjoribanks łączy ze sobą słowa; nie mógł się powstrzymać przed naśladowaniem go i ostatecznie wyglądali we dwójkę dość osobliwie, posługując się osiemnastowieczną angielszczyzną (w przypadku popiersia) i koślawym wyobrażeniem o niej (Rory).
- Azaliż powiadam panu, drzewiej trudniej było o tak liczną grupę mężów - i żon - nauki, nasze badania zafrapowały już wielu wyśmienitych magów, li na obecną chwilę jest nas tuzin, a cały czas zgłaszają się chętni - starał się przemawiać z poważną miną, współmierną do wydumanie nadętego tonu, którym wtórował Beaumontowi. - Właśnie teraz mam odbyć spotkanie z... - kontynuował, nieświadomy tego, kto się do niego zbliża.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Gdy szła, niebo nad Londynem było ciemne i ciężkie, uginało się od deszczowych chmur – z jednej strony wyglądało to jak nadzieja na lepsze jutro, lejące się z nieba krople zawsze zmywały cały brud, użyźniały ziemię, pomagały roślinom w ich wzroście, ale z drugiej… kiedy patrzyła do góry, ponad stary parasol malowany w barwne kwiaty, widziała gromadzącą się nad nimi siłę, która nie chciała opaść, słyszała ciszę przed burzą, przed jakimś okropnym huraganem. Stała tak w miejscu i mrużyła oczy, przypatrując się chmurom, szukając między nimi przejaśnień sygnalizujących, że za chwilę wyjrzy słońce. Kłębowisko szarej wełny było jednak tak gęste, że nie było co na to liczyć.
Pokręciła lekko głową i podjęła krok w stronę ulicy bliższej Hogsmeade, z której mogła wezwać Błędnego Rycerza. Naciągnęła na siebie pelerynę w kolorze butelkowej zieleni i poprawiła tiarę o tej samej barwie, z kanim piórkiem wpiętym za czarną wstążkę, powiewającą delikatnie, gdy szła. Uchwyciła mocniej różdżkę, by za chwilę schować ją za pasek sukienki. Odetchnęła nieco głębiej, mimowolnie położyła dłoń na rysującym się pod grubszym materiałem, rozglądając się po okolicy. Było chłodno, ale wciąż nie tak, jak chłodno powinno być we wrześniu. W dodatku ten nagły spadek temperatury z dodatkowym, mało dla niej komfortowym, jej wzrostem w nocy napełniał ją niepokojem. Anomalie nie odpuszczały. Jak długo mieli jeszcze przez to przechodzić?
Podróż Błędnym Rycerzem była niekomfortowa, ale na szczęście krótka. Im bliżej ogrodu botanicznego się znajdowała, tym większą czuła tremę, tak dla niej nienormalną w tym wieku. Wiedziała z czym to się wiąże – żadna rozmowa w sprawie nowej pracy nie była łatwym przedsięwzięciem, zwłaszcza, jeśli miało rozmawiać się z samym kierownikiem Instytutu. Gdy przechodziła przez próg bramy, wzięła kolejny głęboki oddech, próbując przetłumaczyć sobie, że to tylko standardowa procedura i nie ma czego się bać. Poczuła ruch pod szczelną pokrywą skóry, niebolesny, bardziej przypominający łaskotki. Chcesz mnie wesprzeć?
Dotarła do Iriny, która urzędowała w jednostce magipatologii – tylko tę drogę znała, czarownica opisała jej ją dokładnie, kiedy odwiedziła ją w Hogsmeade – ale prędko dowiedziała się, że to nie tu powinna jednak szukać celu swojej podróży. Została skierowana do popiersia Marjoribanksa, patrona całego Instytutu, gdzie miał czekać na nią zastępca kierownika. Nie zadawała pytań, nie zdążyła, Irina należała raczej do osób w gorącej wodzie kąpanych, wskazała jej kierunek i życzyła powodzenia.
Czuła, że coraz bardziej go potrzebowała.
Przyspieszyła kroku, czując, że za chwilę naprawdę będzie już spóźniona, a wolała jednak zachować nieskazitelne pierwsze wrażenie – dlatego, kiedy już dotarła do długiego korytarza prowadzącego w stronę popiersia, przygładziła sukienkę na bokach i udach. Słyszała głosy wymieniające między sobą dialogi, ale dopiero, gdy stanęła tuż za sylwetką obdarzoną przez los głową porośniętą marchewkową czupryną, zrozumiała jej sens. I wyłapała odpowiedni moment, by odpowiedzieć:
– Eileen Bartius – uśmiechnęła się do pleców mężczyzny (chłopca?), ale nie udało jej się utrzymać tego drobnego gestu, kiedy zobaczyła znajomą twarz. Brwi uniosły się ku górze, oczy stały się znacznie większe. Znała go. Doskonale go znała. – Roratio? – czas, kiedy uczyła zielarstwa w Hogwarcie, wciąż pozostawał dla niej żywy, wciąż w niej istniał. – Roratio Prewett? Cóż za spotkanie… – nie mogła się temu nadziwić i wcale tego nie kryła. – Jesteś kierownikiem Instytutu? Spodziewałam się… bez urazy, mój drogi! Spodziewałam się kogoś starszego. Chyba że oboje czekamy na kierownika katedry ziołouzdrowicielstwa?
Jak on wyrósł. Z małego chłopca stał się dorosłym mężczyzną.
Pokręciła lekko głową i podjęła krok w stronę ulicy bliższej Hogsmeade, z której mogła wezwać Błędnego Rycerza. Naciągnęła na siebie pelerynę w kolorze butelkowej zieleni i poprawiła tiarę o tej samej barwie, z kanim piórkiem wpiętym za czarną wstążkę, powiewającą delikatnie, gdy szła. Uchwyciła mocniej różdżkę, by za chwilę schować ją za pasek sukienki. Odetchnęła nieco głębiej, mimowolnie położyła dłoń na rysującym się pod grubszym materiałem, rozglądając się po okolicy. Było chłodno, ale wciąż nie tak, jak chłodno powinno być we wrześniu. W dodatku ten nagły spadek temperatury z dodatkowym, mało dla niej komfortowym, jej wzrostem w nocy napełniał ją niepokojem. Anomalie nie odpuszczały. Jak długo mieli jeszcze przez to przechodzić?
Podróż Błędnym Rycerzem była niekomfortowa, ale na szczęście krótka. Im bliżej ogrodu botanicznego się znajdowała, tym większą czuła tremę, tak dla niej nienormalną w tym wieku. Wiedziała z czym to się wiąże – żadna rozmowa w sprawie nowej pracy nie była łatwym przedsięwzięciem, zwłaszcza, jeśli miało rozmawiać się z samym kierownikiem Instytutu. Gdy przechodziła przez próg bramy, wzięła kolejny głęboki oddech, próbując przetłumaczyć sobie, że to tylko standardowa procedura i nie ma czego się bać. Poczuła ruch pod szczelną pokrywą skóry, niebolesny, bardziej przypominający łaskotki. Chcesz mnie wesprzeć?
Dotarła do Iriny, która urzędowała w jednostce magipatologii – tylko tę drogę znała, czarownica opisała jej ją dokładnie, kiedy odwiedziła ją w Hogsmeade – ale prędko dowiedziała się, że to nie tu powinna jednak szukać celu swojej podróży. Została skierowana do popiersia Marjoribanksa, patrona całego Instytutu, gdzie miał czekać na nią zastępca kierownika. Nie zadawała pytań, nie zdążyła, Irina należała raczej do osób w gorącej wodzie kąpanych, wskazała jej kierunek i życzyła powodzenia.
Czuła, że coraz bardziej go potrzebowała.
Przyspieszyła kroku, czując, że za chwilę naprawdę będzie już spóźniona, a wolała jednak zachować nieskazitelne pierwsze wrażenie – dlatego, kiedy już dotarła do długiego korytarza prowadzącego w stronę popiersia, przygładziła sukienkę na bokach i udach. Słyszała głosy wymieniające między sobą dialogi, ale dopiero, gdy stanęła tuż za sylwetką obdarzoną przez los głową porośniętą marchewkową czupryną, zrozumiała jej sens. I wyłapała odpowiedni moment, by odpowiedzieć:
– Eileen Bartius – uśmiechnęła się do pleców mężczyzny (chłopca?), ale nie udało jej się utrzymać tego drobnego gestu, kiedy zobaczyła znajomą twarz. Brwi uniosły się ku górze, oczy stały się znacznie większe. Znała go. Doskonale go znała. – Roratio? – czas, kiedy uczyła zielarstwa w Hogwarcie, wciąż pozostawał dla niej żywy, wciąż w niej istniał. – Roratio Prewett? Cóż za spotkanie… – nie mogła się temu nadziwić i wcale tego nie kryła. – Jesteś kierownikiem Instytutu? Spodziewałam się… bez urazy, mój drogi! Spodziewałam się kogoś starszego. Chyba że oboje czekamy na kierownika katedry ziołouzdrowicielstwa?
Jak on wyrósł. Z małego chłopca stał się dorosłym mężczyzną.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Ostatnio zmieniony przez Eileen Bartius dnia 09.02.19 18:49, w całości zmieniany 1 raz
Zupełnie stracił rachubę czasu - czasem miał wrażenie, że w pobliżu wiekowego posągu płynął on zupełnie inaczej - w spokojnym, osiemnastowiecznym rytmie. I najprawdopodobniej dla postronnych obserwatorów tej kuriozalnej rozmowy nie miała ona najmniejszego sensu, lecz Rory przywyknął już do dotrzymywania towarzystwa namiastce jednego ze swoich największych autorytetów (nie mógł przeboleć, że wciąż jeszcze nie miał go w wersji kieszonkowej - jako karty z talii Czekoladowych Żab, ale kiedyś ten dzień musi w końcu nadejść).
Eileen Bartius nie brzmiało tak znajomo, jak ciepły ton głosu, który wypowiedział te słowa. Obrócił się w stronę przedstawiającej się osoby, a chwilę później poderwał się gwałtownie z ławki - gdy tylko rozpoznał charakterystyczny, łagodny uśmiech; tak wiele musiało się w jej życiu zmienić, lecz on pozostawał niezmienny.
- Panna Wilde? - intonacja mogła kojarzyć się z pytaniem, choć w jego głosie pobrzmiewało głównie zdumienie. Dopiero teraz wszystko zaczęło nabierać sensu; jej nazwisko, które w końcu zestawił z tym należącym do profesora uczącego Transmutacji; pierścionek, symbol najpiękniejszego - i w ich wypadku bez wątpienia szczerego - uczucia; a do tego jeszcze uwypuklający się na linii sylwetki brzuszek - nadzieja. - Przepraszam, nie miałem pojęcia... pani Bartius, moje gratulacje - wydawała się taka szczęśliwa - jakby w jej życiu ubyło trosk, a przybyło jedynie radości; nie mógł wiedzieć, jak bardzo mylił się w tym osądzie.
- Rory, po prostu Rory - dopiero teraz - z przyzwyczajenia - poprawił swoją mentorkę (śmiało mógł ją przecież tak nazwać, do dziś pamięta ich zielarskie rytuały i to, jak z czułością opowiadała o swoich zielonych podopiecznych - zupełnie tak, jakby każdego z nich potrafiła obdarzyć matczyną miłością; słuchał jej wtedy w milczeniu, ucząc się o sztuce zielarskiej więcej niż z któregokolwiek z opasłych tomiszczy).
- Kierownikiem? Nie, nie, skądże, sam pracuję tutaj zaledwie od roku - roześmiał się, natychmiast prostując jej słowa - Odell jest należycie pomarszczony i wystarczająco siwy, żeby tytułować się tym mianem. Prosił, żeby przekazać pozdrowienia oraz przeprosiny, bo sam nie mógł dzisiaj się z panią spotkać. Postaram się jakoś go zastąpić... - uśmiechnął się do niej, zapraszając ją gestem, żeby zajęła miejsce na jednej z ławek nieco bardziej oddalonych od popiersia, które nie potrafiło zbyt długo powstrzymać się od wtrącania do rozmowy swoich trzech knutów - niech pani śmiało pyta o to, co jeszcze pozostaje dla pani niewiadome, postaram się najrzetelniej, jak tylko potrafię, odpowiedzieć na te pytania i rozwiać wszelkie wątpliwości - darował sobie część, w której miał porozmawiać z nią o jej umiejętnościach i dotychczasowej działalności; mógł przecież z marszu wystawić jej najlepsze referencje. Jeśli chodzi o zielarskie doświadczenie, biła go przecież na głowę.
Eileen Bartius nie brzmiało tak znajomo, jak ciepły ton głosu, który wypowiedział te słowa. Obrócił się w stronę przedstawiającej się osoby, a chwilę później poderwał się gwałtownie z ławki - gdy tylko rozpoznał charakterystyczny, łagodny uśmiech; tak wiele musiało się w jej życiu zmienić, lecz on pozostawał niezmienny.
- Panna Wilde? - intonacja mogła kojarzyć się z pytaniem, choć w jego głosie pobrzmiewało głównie zdumienie. Dopiero teraz wszystko zaczęło nabierać sensu; jej nazwisko, które w końcu zestawił z tym należącym do profesora uczącego Transmutacji; pierścionek, symbol najpiękniejszego - i w ich wypadku bez wątpienia szczerego - uczucia; a do tego jeszcze uwypuklający się na linii sylwetki brzuszek - nadzieja. - Przepraszam, nie miałem pojęcia... pani Bartius, moje gratulacje - wydawała się taka szczęśliwa - jakby w jej życiu ubyło trosk, a przybyło jedynie radości; nie mógł wiedzieć, jak bardzo mylił się w tym osądzie.
- Rory, po prostu Rory - dopiero teraz - z przyzwyczajenia - poprawił swoją mentorkę (śmiało mógł ją przecież tak nazwać, do dziś pamięta ich zielarskie rytuały i to, jak z czułością opowiadała o swoich zielonych podopiecznych - zupełnie tak, jakby każdego z nich potrafiła obdarzyć matczyną miłością; słuchał jej wtedy w milczeniu, ucząc się o sztuce zielarskiej więcej niż z któregokolwiek z opasłych tomiszczy).
- Kierownikiem? Nie, nie, skądże, sam pracuję tutaj zaledwie od roku - roześmiał się, natychmiast prostując jej słowa - Odell jest należycie pomarszczony i wystarczająco siwy, żeby tytułować się tym mianem. Prosił, żeby przekazać pozdrowienia oraz przeprosiny, bo sam nie mógł dzisiaj się z panią spotkać. Postaram się jakoś go zastąpić... - uśmiechnął się do niej, zapraszając ją gestem, żeby zajęła miejsce na jednej z ławek nieco bardziej oddalonych od popiersia, które nie potrafiło zbyt długo powstrzymać się od wtrącania do rozmowy swoich trzech knutów - niech pani śmiało pyta o to, co jeszcze pozostaje dla pani niewiadome, postaram się najrzetelniej, jak tylko potrafię, odpowiedzieć na te pytania i rozwiać wszelkie wątpliwości - darował sobie część, w której miał porozmawiać z nią o jej umiejętnościach i dotychczasowej działalności; mógł przecież z marszu wystawić jej najlepsze referencje. Jeśli chodzi o zielarskie doświadczenie, biła go przecież na głowę.
kołyszę się na nitce nieokreślonych pragnień, palce zaczepiam o rozszczepione na liściu słońce, chwytam umykający wszechświat
Rory Prewett
Zawód : botanik
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
and meet me there,
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
with bundles of flowers
we'll wait through
the hours of cold
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niemal fizycznie poczuła, jak na jej oczach cofnął się czas. Trema przestała mieć znaczenie, zdenerwowanie spowodowane nową pracą i omówieniem wszystkiego, co z nią związane, jakoś zgrabnie schowało się gdzieś w cieniu. Znów stała w szklarniach wypełnionych szerokimi jak parasole liśćmi, zapachem świeżej ziemi, nawozów i dopiero co rozchylającymi płatki kwiatami. Znów stała na szczycie stołu, wykreślając na tablicy kolejne nazwy, cykle kwitnienia; pokazywała, jak najlepiej przesadzić mandragory, żeby nikt przy tym nie ucierpiał, jak odróżnić od siebie trujące i nietrujące gatunki grzybów, jak uchronić się przed duszącymi mackami diabelskich sideł. Znów uczyła małe dzieci, patrzyła, jak pochłaniają wiedzę, jak obcują z roślinami, ze światem, który tak mocno przeplatał się ze wszystkimi innymi. Byli w nim razem. Byli jedną, zieloną rodziną.
Niektóre z jej dzieci słuchały jednak nieco uważniej, nieco inaczej podchodziły do roślin, jakby z wrodzoną delikatnością, z wrodzoną miłością do życia. Do nich należał właśnie Rory. Lubiła uczyć takich, jak oni: przekazywać im wiedzę, którą pokochała, pokazywać im tę miłość.
To chyba proste „panna Wilde?” sprawiło, że poczuła się o kilka lat młodsza i mury ogrodu botanicznego stały się nagle murami Hogwartu.
– Rory, tak, zapomniałam – zza jej warg wymsknął się cichy, serdeczny śmiech byłej pani profesor od zielarstwa. Dostrzegła jego wzrok spadający na jej zaokrąglone kształty. Wciąż mogła to ukrywać, ale w tej sytuacji nie było potrzeby. Uśmiechnęła się wyraźnie. – Dziękujemy. Za całą naszą trójkę – za mnie, za Herewarda i za małego czarodzieja albo czarownicę, która za kilka miesięcy dowie się, że leży w ramionach najbardziej kochających ludzi.
Całe spotkanie ani przez chwilę nie dało jej możliwości odczuć, że jest w jakiś sposób niedogodne, niekomfortowe – teoretycznie różnica wieku i staż na katedrze ogrodu botaniczego (w przypadku Eileen oczywiście zerowy) mógł sprawić, że pomiędzy nimi wytworzyłaby się pewna bariera, ale wspólnie przeżyte lata i charakterystyczna więź, jaka się między nimi utworzyła, zupełnie na to nie pozwoliły.
Kiedy wskazał jej ławkę, zerknęła przez ramię na bardzo rozgadane popiersie założyciela, i uśmiechnęła się pod nosem, siadając wygodnie na wolnym miejscu. Ułożyła torebkę na kolanach. Poczuła, jak ze stóp ucieka napięcie, jak łydki odpoczywają. Sporo dzisiaj chodziła. Nie mogła powiedzieć, że się przemęczała, ale jednak przebyty dystans pozwolił się odczuć.
– Nie widziałam go na oczy, dlatego podeszłam do tematu jego prezencji z dystansem – odparła żartobliwie i nieco ciszej, niemal konspiracyjnie, żeby panu Marjoribanksowi czasami nie przyszło do wyrzeźbionej w kamieniu głowy naskarżenie na (być może) nowego pracownika katedry. – Ale skoro zostawił mi akurat ciebie, to będę musiała mu gorąco podziękować. I pochwalić cię za staż! Teraz wiem, że nauka nie poszła w las – z ust nie znikał ten serdeczny, nieco stęskniony gest. – Właściwie nie przygotowywałam się na zadawanie pytań przez siebie, raczej w drugą stronę, sam rozumiesz. Może powiedz mi, nad czym aktualnie pracujesz… i nad czym pracuje instytut. Chętnie się dostosuję.
Miała już w głowie pewien zarys swoich badań, ale jeśli nie będą współgrały z potrzebami akademii, na pewno coś z tym zrobi.
Niektóre z jej dzieci słuchały jednak nieco uważniej, nieco inaczej podchodziły do roślin, jakby z wrodzoną delikatnością, z wrodzoną miłością do życia. Do nich należał właśnie Rory. Lubiła uczyć takich, jak oni: przekazywać im wiedzę, którą pokochała, pokazywać im tę miłość.
To chyba proste „panna Wilde?” sprawiło, że poczuła się o kilka lat młodsza i mury ogrodu botanicznego stały się nagle murami Hogwartu.
– Rory, tak, zapomniałam – zza jej warg wymsknął się cichy, serdeczny śmiech byłej pani profesor od zielarstwa. Dostrzegła jego wzrok spadający na jej zaokrąglone kształty. Wciąż mogła to ukrywać, ale w tej sytuacji nie było potrzeby. Uśmiechnęła się wyraźnie. – Dziękujemy. Za całą naszą trójkę – za mnie, za Herewarda i za małego czarodzieja albo czarownicę, która za kilka miesięcy dowie się, że leży w ramionach najbardziej kochających ludzi.
Całe spotkanie ani przez chwilę nie dało jej możliwości odczuć, że jest w jakiś sposób niedogodne, niekomfortowe – teoretycznie różnica wieku i staż na katedrze ogrodu botaniczego (w przypadku Eileen oczywiście zerowy) mógł sprawić, że pomiędzy nimi wytworzyłaby się pewna bariera, ale wspólnie przeżyte lata i charakterystyczna więź, jaka się między nimi utworzyła, zupełnie na to nie pozwoliły.
Kiedy wskazał jej ławkę, zerknęła przez ramię na bardzo rozgadane popiersie założyciela, i uśmiechnęła się pod nosem, siadając wygodnie na wolnym miejscu. Ułożyła torebkę na kolanach. Poczuła, jak ze stóp ucieka napięcie, jak łydki odpoczywają. Sporo dzisiaj chodziła. Nie mogła powiedzieć, że się przemęczała, ale jednak przebyty dystans pozwolił się odczuć.
– Nie widziałam go na oczy, dlatego podeszłam do tematu jego prezencji z dystansem – odparła żartobliwie i nieco ciszej, niemal konspiracyjnie, żeby panu Marjoribanksowi czasami nie przyszło do wyrzeźbionej w kamieniu głowy naskarżenie na (być może) nowego pracownika katedry. – Ale skoro zostawił mi akurat ciebie, to będę musiała mu gorąco podziękować. I pochwalić cię za staż! Teraz wiem, że nauka nie poszła w las – z ust nie znikał ten serdeczny, nieco stęskniony gest. – Właściwie nie przygotowywałam się na zadawanie pytań przez siebie, raczej w drugą stronę, sam rozumiesz. Może powiedz mi, nad czym aktualnie pracujesz… i nad czym pracuje instytut. Chętnie się dostosuję.
Miała już w głowie pewien zarys swoich badań, ale jeśli nie będą współgrały z potrzebami akademii, na pewno coś z tym zrobi.
Ja nie przeczuwałam, tyś nie odgadł, że
Nasze serca świecą w mroku
Nasze serca świecą w mroku
Popiersie Beaumonta Marjoribanksa
Szybka odpowiedź