Deborah Howell
Nazwisko matki: Howell
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: uboga
Zawód: wokalistka swingowa średnio szczęśliwie próbująca solowej kariery
Wzrost: 166 cm
Waga: 58 kg
Kolor włosów: tak sobie brązowe
Kolor oczu: wadliwa odmiana błękitu
Znaki szczególne: pieprzyk na nosie; zawsze jaśminowe perfumy; spojrzenie zachwyconej obrazem koneserki; melodyczny głos
14 cali, wawrzyn, łuska widłowęża
Gryffindor
golden retriever
mojego własnego ojca
świerkowym lasem
big band złożony z największych sław świata czekający tylko, aby ze mną zagrać
fotografią i śpiewem
samej sobie
próbuję dorwać jakiś aparat fotograficzny
swing ponad życie
Teresa Oman
Deborah Howell znana jest z tego, że zrujnowała swoich rodziców, że miewa niejasne relacje z innymi kobietami i że na plotki nie zwraca najmniejszej nawet uwagi.
Średniej klasy wokalistka, o której mowa powyżej, przyszła na świat w Norwegii, będąc owocem dogorywającej miłości dwójki czarodziejów półkrwi. Można stwierdzić, że był to dosyć niefortunny czas na narodziny dla małej Debory, ale nie sposób zrzucać na nią jakiejkolwiek winy – wszak ani to nie z jej powodu ojciec przechowywał w domu podejrzane artefakty, ani nie z jej powodu matka wywoływała w domu awantury, starając się nie pozwalać córeczce na ich doświadczanie. Jedyne czemu rzeczywiście mogłaby być winna, to napady szaleństwa u pana domu, choć i tak ciężko stwierdzić czy to naprawdę przez nią tracił nad sobą kontrolę. Jedno jest absolutnie pewne, mianowicie to, iż niedoszły czarnoksiężnik zostawił wyraźny ślad na psychice dziecka, dręcząc je w koszmarach przez następnych kilka lat. Z natury Debs wcale nie była specjalnie niegrzeczna, ale właśnie ze względu na domową atmosferę miewała ataki paniki, widywała różne nieistniejące rzeczy i w ogólnym pojęciu dzieliła szaleństwo ojca. Ostatecznym ciosem dla względnie jednolitej rodziny zadanym przez mającego się później nazwać Hansem mężczyznę było stwierdzenie, że powoli planowany ślub jednak nie jest dobrym pomysłem. Niespodziewany wyjazd w nieznane nastąpił niedługo potem i zupełnie wystarczył, aby matka Debory podjęła decyzję o powrocie w rodzinne strony, bez słowa w stronę norweskich przyjaciół, czy też brytyjskiej rodziny, bowiem właśnie z Wysp pochodziła, a i na Wyspach nie chciała wszczynać poruszenia swoim powrotem.
Panny Howell zamieszkały w Londynie, praktycznie po drugiej stronie kraju w stosunku do domu, w którym Eve została wychowana i z którego uciekła w pogoni za karierą pianistki, nie do końca zresztą udaną. Tym niemniej, dzięki swojemu muzycznemu talentowi była w stanie stosunkowo prędko jak na obecną sytuację (pracodawcy szybko dowiadywali się o nieprzyjemnych perypetiach małżeńskich i nie chcieli psuć sobie opinii) znaleźć nie tylko cztery kąty dla siebie oraz córki, ale również względnie stałą pracę do opłacania czynszu. Przygrywała więc w niekoniecznie najwytworniejszym londyńskim lokalu dla czarodziejów, nierzadko zbierając napiwki. Oprócz tego musiała odnowić kilka starych znajomości z Hogwartu jeszcze przed zabraniem się do prawdziwej pracy, aby nie zostawiać małej kruszyny zupełnie samej. Większość najlepszych przyjaciółek albo nie raczyła jakkolwiek odpowiedzieć na listy, albo uciekała się do nadzwyczaj słabych wymówek. Wybawieniem okazała się osoba, z którą Eve nigdy nie utrzymywała zbyt zażyłych kontaktów, ale z jakiegoś dziwnego powodu zawsze mogła liczyć na jej pomoc. Katherine Abberley, znana z bycia najlepszą kandydatkę na starą pannę z trzydziestoma kotami na całym roku nadal nie znalazła męża, nadal marzyła o pracy w Świętym Mungu i nadal mieszkała z rodzicami w Londynie, tak więc przepełniona radością zgodziła się uratować obie Howell od swoistej zagłady. Co zaś się tyczy Debory, biedna mała istotka prawie przestała sprawiać kłopoty – nawet pomimo zupełnej zmiany środowiska, odstawienie jakichkolwiek kontaktów z ojcem okazało się lekarstwem niemal na wszystko, poza tym kontakty z nieziemsko zabawną Katherine chyba działały na nią trochę uspokajająco. Oczywiście, nie mogło obyć się w zupełności bez zgrzytów, ponieważ dawny tyran ciągle mieszkał w małej głowie, powracając do świadomości w dosyć przypadkowych momentach, ale zawsze w kolosalnie przerażających formach. Owe powroty zbiegły się w czasie z ujawnieniem się u małej Howellówny jej zdolności magicznych, tak więc niejeden raz kończyło się na tym, że gdy dziewczynka widywała się z największym ohydztwem swoich snów, wokoło lewitowało i rozbijało się o siebie wiele drobnych przedmiotów. Matka zbyt długo szukała rozwiązania na wspomniane przypadłości, podczas gdy Abberley próbując różnorakich tandetnych sztuczek dostawała tylko zabawkami po głowie, ale gdy już się udało, zadziałało lepiej od jakiegokolwiek zaklęcia. Cudownym lekarstwem okazały się płyty z muzyką swingową, żadną inną. Gdy w tle rozlegały się wspaniałe dźwięki wygrywane przez sławne big bandy, Eve mogła spokojnie przytulić do siebie małą Debs i na resztę nocy (lub też dnia) obie zyskiwały względny spokój. Tym sposobem swing pozostał w sercu panny Howell na długo, jak gdyby odciskając tam swe wieczne piętno. Choć wizje ojca ciągle dawały o sobie znać, radosne rytmy momentalnie pojawiały się w zaprzątniętej strachem głowie, czasami pomagając nawet bez odtworzenia jakiejkolwiek płyty. Gdy tylko Debbie trochę podrosła, zaczęła coraz częściej upominać się o puszczanie kolejnych piosenek, aż wreszcie, w miarę opanowywania tajników swobodnego chodzenia, nadszedł czas na niesamowicie radosne tańce. Jak wielką niespodziankę otrzymała Eve, gdy okazało się, że to jednak nie w pląsaniu do muzyki ukaże się największy talent jej córki!
Rok 1939 nie zapisał się w życiach panien Howell zbyt potężnie, mimo że widmo mugolskiej wojny potrafiło przeniknąć również do czarodziejskiego świata. Eve nie uciekała się do jakiejkolwiek cenzury względem wiadomości o tych katastrofalnych działaniach, ale każde pytanie Debs na temat Hitlera, nazistowskich Niemiec czy „tych biednych Polaków” zbywała w trybie natychmiastowym. Nie chciała, aby jej córka nadmiernie interesowała się sprawami ludzi niemagicznych, bowiem doskonale pamiętała swe własne perypetie z tym związane. Tak długo, jak dziewczę swoje zainteresowania pozostawiało w rejonach śpiewu, magicznych zabawek, lub typowo dziecięcych sprawostek, tak długo niewielkie mieszkanie cieszyło się względną radością, będącą niestety jedynie iluzoryczną kopułą dla wciąż zmniejszających się dochodów. Choć położenie Wielkiej Brytanii w tym momencie jeszcze wyraźnie działało na korzyść jej mieszkańców, to nastroje i tak wyraźnie się pogorszyły, skutkując zmniejszającym się zaludnieniem lokali, w których Howell przygrywała. Zmniejszało się ono tym bardziej, że prawdziwe zagrożenie dla czarodziejów stanowił nadmiernie ambitny Gellert Grindewald. To jego działania matka Debbie naprawdę chciała ukryć przed córką, przez co nawet uprzednio uznane za tabu tematy potrafiła dla świętego spokoju dopuścić do domowego ogniska. Katherine i tak otrzymała kategoryczny zakaz odzywania się na którykolwiek z nich, ale nawet pomimo tego próbowała na swój sposób uspokajać małą Howellównę. Wychodziło różnie, acz Abberley na swoje szczęście nigdy nie została ofiarą dziecięcego donosu. Z kolei z niemożnością znalezienia lepszej pracy w nadchodzących trudnych czasach, Eve mogła tylko ukrócić wydatki, podnieść dzielnie głowę i przeć naprzód. W tym przecież była najlepsza - a przynajmniej tak twierdziła Katherine.
Okolice jedenastych urodzin Debory naznaczyły ostateczne obranie sobie kariery śpiewackiej za wielkie marzenie. W tym momencie już całkowicie jasnym było, iż żaden inny zawód nie przyciągnie uwagi małej Howellówny tak mocno. „I Don’t Want To Set The World On Fire” wyśpiewywane co najmniej dziesięć razy tygodniowo w szerokim repertuarze setek innych piosenek stało się już niemal rodzinnym hymnem. W międzyczasie Eve oczekiwała listu z Hogwartu chyba nawet bardziej niecierpliwie niż jej własna córka, uprzednio zawiadomiwszy ichniego dyrektora o swym własnym powrocie do Wielkiej Brytanii i idącym za tym przypisaniu dziewczynki do szkockiej szkoły. W dziwacznym ataku niewidzialnej paranoi nie mogła doczekać się odesłania Debbie na północ, gdzie mała z pewnością byłaby bezpieczniejsza, choć zagrożenie ze strony Grindewalda okazywało się o wiele bardziej uniwersalnym niż to ze strony niemieckiego Führera. Rzecz jasna, nie miała zamiaru zupełnie oddawać jej w ręce obcych ludzi – gdy list już dotarł, a euforia osiągnęła stopnie niebezpiecznie graniczące z nieznośnymi, Eve z ukłuciem nostalgii wybrała się w towarzystwie Debbie na ulicę Pokątną, z anielską wręcz cierpliwością obskakując wszystkie możliwe sklepy, nawet te, które tak na dobrą sprawę niewiele miały wspólnego z nadchodzącą edukacją. Tym niemniej, jak to zwykle pomiędzy matkami i córkami bywa, podobny wypad na zakupy przyniósł niezliczone pokłady szczęścia nawet pomimo mającego niedługo nastąpić rozstania. Przeciągające się ponad miarę pożegnanie na dworcu King’s Cross tylko potwierdziło ogromne przywiązanie, a wymieniane niemal codziennie listy (przynajmniej przez pierwsze tygodnie) błyskawicznie rozwiały plotkę na temat złych relacji na froncie Deborah Howell – Eve Howell, ale była to tylko jedna z wielu. Samotne matki miewają trudno, acz córki samotnych matek, którym jedyne wspomnienie ojca wraca jedynie w okrutnych koszmarach, też nie szczycą się zbyt łatwym żywotem. Choć Gryffindor i otwarty na znajomości charakter szybko pozwolił znaleźć wielu przyjaciół, jarzmo zmyślonych historii nieznośnie ciążyło. Debs dzielnie starała się je unosić i zamiast skupiać się na opiniach zupełnie nieważnych dla niej ludzi, celowała w uczynienie mamy niesamowicie dumną poprzez wysokie oceny. Większość profesorów wyraźnie polubiła młodą Howellównę, a cała reszta zupełnie obiektywnie cieszyła się z jej wyraźnych starań. Całkowicie naturalną koleją rzeczy okazało się, iż zdobywanie dobrych stopni nieco wycofuje Deborę z życia towarzyskiego – gdy ów wniosek dotarł do opatrzonej brązowymi włosami łepetyny, narodziła się pewnego rodzaju huśtawka, która została z bohaterką owej opowieści aż do końca edukacji. Kiedy nauczyciele wykazywali się zbyt dużą satysfakcją, Deborah odchylała się w stronę przyjaciół. Z kolei kiedy ci nagle okazywali się zbyt zadowoleni, kolejny odchył zbliżał dziewczę do nauki. Tym sposobem dryfowała pomiędzy dwoma zgoła przeciwnymi ideami, starając się zachować jak najlepszy możliwy balans. Śmierć Albusa Dumbledore'a zatrzymała te dążenia na blisko rok. Pełne paniki listy od matki, niepewność o własne życie i wysłuchiwanie nadmiernie głośnych panikarzy dosyć przewidywalnie podburzyło całą konstrukcję Debory Howell, skrupulatnie budowaną od dłuższego czasu. Gdzieś z tyłu głowy majaczyła myśl, że koszmarny ojciec jest jednym z popleczników Grindewalda i tylko czeka na dobrą okazję, aby dopaść "swoje kobiety". Korespondencja z Londynem na nowo przyjęła tempo niemal codzienne, a sugestywne pytania prędko dały Eve do zrozumienia, o co jej córka najmocniej się martwi. I choć wybitnie udawała, że niczego się nie boi, to w głębi serca umierała ze strachu.
Ostatecznym efektem edukacji było dosyć zwyczajne, niewyróżniające się czymkolwiek świadectwo ukończenia Hogwartu. Wywołało ono, rzecz jasna, nie mniejszą dumę u Eve niż u rodziców najlepszych absolwentów tego rocznika, ale Deborah czuła pewien niedosyt. Ledwo skończywszy szkołę rzuciła się do kilku mniej lub bardziej udanych staży. Celowała w motywy związane z jej największymi praktycznymi talentami, mianowicie z miotaniem zaklęć i ich odbijaniem. W pewnym momencie próbowała nawet dostać się na szkolenie aurorskie, ale odpadła na samym początku, gdy stwierdzono u niej nie tylko zbyt słabe umiejętności (oceny miewała miejscami zawyżone), ale również niewystarczająco silny charakter. Lista niedokończonych staży obejmuje więc Proroka Codziennego, kilka rozgłośni radiowych, a nawet Bank Gringotta, gdzie naiwnie wierzyła, że da radę zdobyć zawód łamacza klątw. Na boku ciągle pracowała nad swoim śpiewem, którym niezmiennie interesowała się przez wszystkie lata w szkole. Wyrobiła sobie już malutką renomę dając miniaturowe show przy celebracjach zwycięstw w nadzwyczaj ważnych meczach Quidditcha i nawet cieszyła się z reakcji średnio licznych widowni. Doskonale wiedziała, co zamierza robić w życiu – nieść ludziom radość przez muzykę, skoro sama była zdolna pozbyć się koszmarów z jej pomocą (gorzej, że bogin wyglądał jak wspomnienie ojca i nauka Patronusa wiązała się z wieloma przepłakanymi godzinami, a tego swing niestety nie potrafił pokonać). W wolnych chwilach, niespędzanych na szukaniu własnego mieszkania, ofert dołączenia do jakiejś porządnej kapeli a także jakiejś mało wymagającej pracy, chodziła do lokalu w którym grała Eve, aby tam – gdy już dobiegały końca godziny swoistego szczytu, a pozostali goście nie dbali o repertuar muzyczny – szlifować swoje umiejętności przy akompaniamencie na żywo. Koniec wojny (a nawet dwóch) wołał o nowe rytmy, toteż swing popadł we względną niełaskę. Wynikiem tego okazał się miniaturowy kryzys egzystencjalny u Debory. Raz lub dwa zdarzyło się, że przepłakała całą noc do ckliwych nagrań, wmawiając sobie w myślach że nigdy nie uda jej się zostać prawdziwą gwiazdą. Wtedy też doszła do wniosku że pusta pogoń za sławą, nawet podszywana szczytnymi chęciami uszczęśliwiania ludzi, nie zaprowadzi jej zbyt daleko. Należało postarać się o nowy cel w życiu.
Mniej więcej wtedy ujawniła się miniaturowa pasja fotograficzna, o którą Debs bardzo chciała zadbać, ale z braku pieniędzy niekoniecznie mogła. Substytutem robienia własnych zdjęć było oglądanie cudzych we wszystkich możliwych okazjach, czasami nawet za cenę przegonienia z danego miejsca. Oprócz tego, Deb skakała od pracy do pracy, próbując odnaleźć naprawdę swoje środowisko. Z żadnej nie została wyrzucona – ot, przeskakiwała to tu, to tam, bardziej zwracając uwagę na to czy czerpie przyjemność z tego co robi, niż na zarobki z tym związane. Eve zauważyła to dosyć prędko, po raz pierwszy w historii próbując dać córce nauczkę. Nadal paranoicznie spodziewała się powrotu swojego niedoszłego męża i naprawdę wolała mieć w miarę stabilną sytuację finansową, pokładając wiarę w zbawcze możliwości pieniądza. Deborah zupełnie nie podzielała tego spojrzenia na świat, w kompletnie niepraktycznym przekonaniu o samospełnieniu ciągle mając ciche nadzieje na rozkręcenie swojej śpiewackiej kariery. Tym samym ambitny plan znalezienia prawdziwie stałej pracy spalił na panewce, a Howellówna rzuciła się raz jeszcze w wir muzycznych poszukiwań, zupełnie zapominając o potrzebnie odnalezienia nowego życiowego celu. Początkowo szło to całkiem żywo, bowiem udało jej się znaleźć kilkanaście zespołów na raz. Wybrawszy jeden z nich, który akurat zdawał się mieć najbardziej swingowe odchyły, znowu nabrała wiary we własne marzenia. Grali razem około dwóch lat, szybko zdobywając niedużą sławę i wymierne zyski. Niestety, gdy nazwa The Next-Door Swingers zaczęła zrzeszać wierne grono fanów, a niektórzy zmieniali ją nawet na Debbie Howell and Her Next-Door Swingers, pojawiły się wyraźne podziały. Tak na dobrą sprawę nie było to nic dziwnego, skoro ideą przyświecającą kapeli była wspólna dobra zabawa bez gwiazdorzenia. W każdym razie, cały skład rozpadł się w kilka tygodni, a Debs została zmuszona do wznowienia poszukiwań. Dzięki wyrobionej już opinii nie musiała szukać daleko, bowiem kilka zespołów zgłosiło się same z siebie, ale żaden z nich nie potrafił powtórzyć sukcesu Swingersów. Od tamtej pory dziewczę stara się rozkręcić swoją solową karierę, aby nie musieć znowu radzić sobie z wewnętrznymi zgrzytami, zaś plotki jak trzymały jej się w Hogwarcie, tak trzymają do dzisiaj.
Słyszeliście, że Deborah Howell jest narkomanką?
5 | |
4 | |
4 | |
0 | |
0 | |
0 | |
2 |
Różdżka, sowa, teleportacja (pojedyncza i łączna)