Corvus Black
Nazwisko matki: Malfoy
Miejsce zamieszkania: Londyn
Czystość krwi: szlachetna
Status majątkowy: bogaty
Zawód: magomedyk
Wzrost: 176cm
Waga: 72kg
Kolor włosów: ciemnobrązowe
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: brak
15 cali, sztywna, głóg, łuska salamandry
Slytherin
Nie ma
Śmierć w płomieniach
Zgniłe liście
Stosy wijących się w bólu ciał
Eliksiry, zielarstwo
Harpie
Jest raczej bierny
Klasycznych twórców
David Tennant
Powiadają, że bycie szalonym ma swoje plusy, bo nikt nigdy nie odbiera cię na poważnie i wiele rzeczy uchodzi ci płazem. Czy byłem szalony od początku swojego życia? Nie sądzę, mimo że widziałem dużo wojennego okrucieństwa, które na zawsze mnie zmieniło. Ale to przecież dobrze. Nikt nie będzie płakał za mugolami, którzy znikali od czasu do czasu na terenie całej Anglii i nikt nigdy nie powiąże mnie z tymi zniknięciami. Nie byłem przecież wybredny, a jedno czy dwa ciała rocznie w zupełności wystarczały mi do eksperymentów. Nie byłem więc szalony i starałem się by nigdy mnie takim nie postrzegano. Byłem idealnym przykładem potomka szlacheckiego rodu, posłusznym synem i oddanym mężem, chociaż nigdy nie zapominałem, że w związku to mężczyzna ma prawo ostatecznego głosu. Choć połączyło mnie z żoną wybraną mi z rodu Macmillanów rodzicielskie życzenie, by połączyć nasze rody, darzyłem ją szacunkiem i sympatią czekając, aż wyda na świat naszego pierwszego potomka. Może nawet przy niej trochę się ustatkowałem, porzucając zdrady na rzecz domowego ogniska? Nie było nam źle, żyliśmy sobie w spokoju w mojej rezydencji jak przystało na dobrych arystokratycznych młodych ludzi posłusznych swoim rodzinom. Ceniłem inteligencję mojej żony oraz jej poczucie humoru i starałem się nie wykorzystywać swojej męskiej przewagi. Nigdy nie sądziłem jednak, że wyda na świat martwe dziecko, umierając kilka dni później w wyniku poporodowych powikłań.
Urodziłem się wśród jednej z najczystszych szlacheckich rodzin współczesnej Anglii, od dzieciństwa pielęgnowano we mnie to, co należało do naszego rodu, poszanowanie tradycji i wymóg zachowania na przyszłość tej czystości. Od zawsze wpajano mi niechęć do mugoli i szlam, co przełożyło się na moje późniejsze życie. Nadano mi imię od gwiazdozbioru Kruka, ale nigdy nie czułem się z nim specjalnie złączony, uważając całą farsę z astronomicznymi imionami za głupią tradycję. Jak na szlachcica przystało, choruję na świniowstręt. Nie miałem zbyt wielu przyjaciół w szkole, trzymając się swojej ślizgońskiej grupy, z którą spędzałem wspólnie czas na dogryzaniu tym wszystkim, którzy nie mieli szczęścia posiadania czystej krwi. Nie pamiętam za wiele z czasów szkoły, chociaż uczęszczałem na kółko pojedynków, gdzie mogłem ćwiczyć zaklęcia i uroki, ale teraz widzę, że było to wyjątkowo śmieszne przedsięwzięcie, na którym tylko marnowałem czas. A mogłem go poświęcić na coś o wiele ciekawszego, na przykład na eliksiry czy zielarstwo, które bardzo przydały mi się w późniejszym życiu. W szkole starałem się dobrze uczyć, ale jak w każdym nastolatku często kończyło się na staraniach. Moje dobre oceny z egzaminów końcowych zawdzięczam głównie pasji, którą odkryłem na dwóch ostatnich latach, gdy na eliksirach w końcu zaczęliśmy robić coś ciekawego. Wtedy też częściej chodziłem do biblioteki i często czytałem książki o eliksirach leczniczych, zdrowotnych, ale i wywołujących choroby i dolegliwości. Fascynowało mnie, jak kilka kropel roztworu może kogoś poważnie zranić albo uzdrowić. Dlatego nic dziwnego, że gdy odebrałem wyniki, eliksiry zaliczyłem na wybitną ocenę, tak samo jak zielarstwo, które okazało się pasją podoczną. Umieć zrobić eliksir to jedno, ale umieć wyhodować wymagającą roślinę, która będzie jego składnikiem, to zupełnie co innego. Reszta ocen nie była równie dobra, skończyło się w większości na zadowalających oprócz nieco lepszych ocen z transmutacji, zaklęć i opieki nad magicznymi zwierzętami (powyżej oczekiwań).
Po skończeniu szkoły wróciłem do domu rodziców i przez rok zachowywałem się jak typowy młody szlachcic. To był też okres wzmożonej nauki udzielanej mi przez ojca, nie tylko dotyczących mojego powołania, obowiązków i szlacheckich wymogów. Pokazał mi zaklęcia, których ze względu na ich czarnomagiczne pochodzenie nie uczyli w szkole, a kiedy dowiedział się o moich zainteresowaniach eliksirami, sprowadzał specjalnie dla mnie książki o eliksirach wykorzystywanych w czarnej magii. Oczywiście nie afiszowaliśmy się z tym, ale wiele się wtedy od niego dowiedziałem i wiedzę tą zachowuję do dzisiaj. A oprócz tego? Korzystałem z życia i przywilejów, zaznajamiając się z salonami i salami balowymi innych szlacheckich rodzin, a z braku laku również rodzin z krwią czystą ale nieszlachecką. Dzięki temu poznałem wielu ludzi, niektórych przelotnie, innych znam do dzisiaj, ale i wyrobiłem sobie opinię dość niestałego w uczuciach, składając czcze obietnice młodym pannom a potem znikając z ich życia. W końcu ojciec uznał, że tak dłużej być nie może i wysłał mnie na staż do Munga, gdzie sam pracował. Uważał, że wojenna zawierucha źle na mnie działa i że powinienem na coś przydać, a nie tylko balować, wydawać pieniądze i nastawiać swoją reputację na szwank. Nie mogłem się z nim nie zgodzić, więc potulnie rozpocząłem swój lekarski staż, przez ponad rok zajmując się obrzydliwymi przypadkami usuwania czyraków, wyciskania ropy czy pomagania w mniej wymagających przypadkach pogryzień przez magiczne rośliny. Przerzucano mnie z oddziału na oddział, żebym nauczył się jak najwięcej. Robiłem wszystko, co robił uzdrowiciel-stażysta, właściwie nie żałując, że podjąłem się tej pracy. Mogłem w końcu spełnić wszystko to, co pokochałem w szkole. W szpitalu używaliśmy przecież i eliksirów i ziołowych mieszanek do leczenia. Niestety sielanka nie trwała długo, byłem kąpany w gorącej wodzie i domagałem się jak najszybszego awansu, a tego ciągle mi odmawiano. Moja praca więc powoli mi obrzydła, potrzebowałem chwili oddechu i przerwy, dlatego niewiele myśląc rzuciłem staż ku wyraźnej dezaprobacie ojca. Ale i on musiał widzieć, jak się męczę, więc nie protestował, zastrzegając tylko, że nie będzie czekał na mój powrót wiecznie i żebym pamiętał, jakie nazwisko noszę.
To wtedy poczułem się prawdziwie wolny i niezależny, bez patrzenia mi na ręce i śledzenia każdego mojego kroku. I wtedy moje młodzieńcze pragnienia stały się dość drapieżne. A wszystko przez jeden głupi przypadek. Nie miałem pojęcia, że jest głupią mugolaczką, gdy zapraszałem jej do domu. Spotkałem ją w Dziurawym Kotle, gdzie w samotności oblewałem swój pierwszy tydzień wolności, a potem od słowa do słowa przeszliśmy do momentu, gdy znalazła się w moim mieszkaniu. Dopiero wtedy coś mnie tknęło i zapytałem ją o nazwisko. Nic mi nie mówiło, drążyłem więc temat dalej, pytałem, szukałem powiązań i nic! Nie była spokrewniona nawet z głupimi czarodziejami półkrwi. Nalegałem dalej i wtedy wyjawiła mi tajemnicę, że oboje jej rodzice to mugole, a list z Hogwartu był dla niej całkowitym zaskoczeniem. Wpadłem we wściekłość, jakiej dotąd nigdy nie przeżyłem, czułem się oszukany i wystrychnięty na dudka. Chciałem ją zranić, skrzywdzić, pokazać jej że tak nie wolno ze mną pogrywać. I nawet nie wiem, jakim cudem leżała potem na moim dywanie z krwawiącą raną na głowie i ledwie się ruszała, umierając, a ja nie zrobiłem nic, wpatrując się w nią z fascynacją. Czy już wtedy podejrzewałem, że coś jest ze mną nie tak, a patrzenie na śmierć ludzi sprawia mi dziką satysfakcję? Możliwe, ale wtedy to zignorowałem. Zacząłem jednak czytać coraz więcej doniesień prasowych o mugolskiej wojnie, a informacje o wojennych cierpieniach, zamordowanych cywilach i żołnierzach sprawiała, że krew buzowała w moich żyłach coraz szybciej.
Stworzyłem sobie namiastkę tego cierpienia w moim domu. Od tej głupiej mugolaczki wszystko się zaczęło. Minęło pół roku, zanim znalazłem kolejną ofiarę, tym razem nieprzypadkową i patrzyłem, jak wykrwawia się na moich oczach, związana i z błagalnym wzrokiem patrzącym w moje bezlitosne oczy. Im bardziej cierpiała i krzyczała, tym większą sadystyczną przyjemność mi to sprawiało. Zrozumiałem również, gdzie znajdę jeszcze więcej bólu i rozpaczy. Tam, skąd niespełna rok wcześniej odszedłem. Musiałem się nagłowić, by przyjęli mnie znów na staż, niestety od nowa, więc miałem rok w plecy, ale przynajmniej umiałem nieco więcej od innych stażystów i odczuwałem skutki swojego odejścia jeszcze długo, gdy uzdrowiciel prowadzący powierzał mi, chyba w ramach zemsty, najbardziej obrzydliwe przypadki. Ale znosiłem wszystko dzielnie, brałem nadgodziny, przebywając w Mungu nawet kilka dni z rzędu, by tylko móc słuchać bolesnych jęków pacjentów. Ich majaczeń pod wpływem zaklęć znieczulających i patrzeć na wykrzywione bólem twarze. Musiałem się pilnować, by nikt nie dostrzegł mojej dziwnej fascynacji, otaczałem więc pacjentów należytą opieką i dzięki temu zostałem doceniony przez swoich przełożonych. Podczas tych lat stażu poznałem alchemiczkę, która dostrzegła moje zainteresowanie eliksirami i pomagała mi, czasem w godzinach pracy, gdy mieliśmy chwilę przerwy, zrozumieć jakieś niuanse alchemiczne. Dzięki niej moja pasja odżyła i rozkwitła, a ja coraz więcej czasu spędzałem w jej gabinecie, przychodząc tam już po moich dyżurach i próbując nauczyć się czegoś nowego.
Po skończeniu stażu zaproponowano mi pracę na oddziale magicznych zakażeń i muszę przyznać, że mało co uszczęśliwiło mnie tak mocno. Przypadki, z którymi się tam spotykałem, w pełni zaspokajały moje mroczne pragnienia. Zakażenia nie goiły się łatwo, często były bardzo bolesne, a eliksiry i maści nie koiły bólu całkowicie, a jedynie go tłumiły. Będąc pełnoprawnym uzdrowicielem nie miałem już na sobą większego nadzoru. Nikt nie sprawdzał, czy pacjent dostał odpowiednią dawkę eliksiru przeciwbólowego albo czy zaklęcie znieczulające dobrze działało. A ja cieszyłem się każdym kolejnym krzykiem bólu, który dotarł do moich uszu. Oczywiście nie przesadzałem. Bałem się wykrycia i ograniczałem swoje fantazje do maksimum, dając im pełny upust dopiero we własnym mieszkaniu.
Tu było zdecydowanie łatwiej wysłuchiwać krzyków rozpaczy i bólu. Zaklęcie wyciszające w połączeniu z nieświadomym niczego mugolem były doskonałą mieszanką. Pilnowałem się, porywałem te plugawe ścierwa z ulic, wybierałem tych, o których się nikt nie będzie pytał, biednych, bezdomnych, cierpiących z powodu powojennej traumy. Pierwszą dziewczynę trzymałem w zamknięciu prawie trzy miesiące. Trzy miesiące sadystycznej przyjemności, gdy wykrwawiała mi się na dywan, gdy potem ją leczyłem, zasklepiając rany. I znowu je otwierałem, nacinając skórę ostrym nożem, dopuszczając się praktycznie tego, co w mugolskim świecie nazywano eksperymentami na ludziach. Po takim trzymiesięcznym zaspokojeniu znów wracałem do normalności i mogłem obywać się bez prywatnej zabawki przez kolejny rok, półtora. A potem wyruszałem na kolejne polowanie. Ile ich odbyłem? Siedem. Siedem ofiar, o których nikt się nigdy nie troszczył, o które nikt nie pytał. Znajdowałem je w całej Anglii, nigdy nie polując w tym samym miejscu, nigdy nie będąc wykrytym.
Przystopowałem dopiero wtedy, gdy oznajmiono mi radosną nowinę małżeńską. Od pięciu lat jestem a raczej byłem szczęśliwym mężem i od pięciu lat nikogo nie skrzywdziłem. Hamowała mnie żona i wizja szczęśliwego małżeństwa, którego teraz zabrakło. Ale teraz czuję, że czasy spokoju powoli mijają, adrenalina dopomina się wypuszczenia, a chore fantazje nie opuszczają mojej głowy. Więc może jednak jestem szaleńcem?
2 | |
1 | |
2 | |
7 | |
15 | |
1 | |
3 |
Różdżka i 13 punktów statystyk (880pkt)