Sypialnia Avery'ego
Strona 2 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Sypialnia Avery'ego
Urządzona wręcz po spartańsku: nie licząc ogromnego łoża, etażerki oraz lampki nocnej nie ma w niej żadnych innych mebli. Służy wyłącznie wypoczynkowi Samaela, przeciwnego niepotrzebnemu zbytkowi.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Ostatnio zmieniony przez Samael Avery dnia 18.11.16 9:50, w całości zmieniany 1 raz
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Tylko raz podczas swojego pełnego, szczęśliwego życia, czuła się tak zagubiona, o dziwo także znajdując się w tej właśnie części Shropshire, w tym samym dworze, półleżąc przy łóżku mężczyzny, którego kochała najmocniej na świecie a który powoli odchodził. Obserwowanie umierającego Marcolfa zupełnie zniszczyło ustaloną hierarchię rzeczywistości, pozostawiając Laidan samotną i skrajnie zdezorientowaną. Opuszczał ją przecież nie tylko opiekuńczy ojciec i głowa rodu, ale i wierny mąż, zmysłowy kochanek, oddany przyjaciel. Osoba najbliższa jej złamanemu sercu. Była pewna, że gdyby nie wsparcie Samaela, mimowolnie przejmującego każdą z ról swojego protoplasty, szybko dołączyłaby do Marcolfa w zaświatach, nie mogąc wytrzymać szarej egzystencji bez jego obecności. Miłość, jaką czuła do ojca, przelała na pierworodnego syna, widząc w nim ucieleśnienie wszelkich zalet zmarłego. Wyniosła go na ołtarze, ślepa na jakiekolwiek wady i podszepty zdrowego rozsądku, szemrzące coś o przewadze Sama. Inteligentny, bystry, bezwzględny: uwielbiała w nim bezkompromisowość i zalążki sadyzmu, nigdy nie przypuszczając, że ten równo ciosany miecz obróci się przeciwko niej.
Umierała ona, umierał jej syn, traktujący ją jak boginię, umierał też nestor, w którym Laidan pokładała resztkę dziecięcej nadziei, wierząc, że ochroni ją przed tym, otaczanym przez nią opieką od najmłodszych lat. Pozostawała sama, w obcym miejscu, a sam fakt, że pozornie nic się nie zmieniło, sprawiał jej coraz większe katusze. Leżała przecież na ich łożu, obok niego, czując na sobie ten sam ciepły oddech i słuchając uspokajającego tonu głosu. Gdyby nie wyraźnie wyryte w pamięci obrazy szaleństwa, popychającego Samaela do okrutnych czynów, z łatwością mogłaby zapomnieć, uznać, że ostatnie tygodnie się nie wydarzyły, że jej syn nie spółkował z mężczyzną, nie okłamał jej, nie zdradził, nie zgwałcił, nie uderzył, nie skrzywdził. Nie potrafiła jednak oddzielić tego prostą kreską Nowego Roku. Tak głębokie rany nie zrastały się szybko a posypane solą bolesnego doświadczenia Sabatu, tylko się rozjątrzyły. Lai była jednak znacznie mądrzejsza - widocznie szok i widok wykrwawiającego się niesmiertelnego Malcolma okazał się mocnym ciosem dla słabej psychiki - i nie wyrywała się z objęć Sama. Wiedziała, że ją obroni, że ukoi strach, że nie zrobi jej ostatecznej krzywdy. Dychotomia uczuć rozkołysała Laidan jeszcze bardziej, dlatego drgnęła (z zimna? z niepokoju?), gdy dłonie mężczyzny przesuwały się uspokajająco po jej skórze a z wilgotnych ust padały łagodne słowa. I obietnice. Chciała w nie uwierzyć, ale poraniona część duszy krzyczała głośno i ostrzegawczo, stłumiona dokładnie przez instynkt samozachowawczy.
- Nie da się cofnąć tego, co się stało - odpowiedziała tylko cicho, wieloznacznie, nie wiadomo, czy mówiąc o śmierci nestorów czy o drodze krzyżowej, jaką poprowadził ją na przestrzeni ostatnich kilku dni. Powiedziałaby coś jeszcze, ale na szczęście zamknął jej usta lekkim pocałunkiem. Zlekceważyła nagłą potrzebę odsunięcia się a ostre obrazy - wargi całujące buty, dłoń uderzająca ją w twarz, palce wpijające się w kark - rozbłysły pod przymkniętymi powiekami, wychładzając organizm jeszcze mocniej. Nie odsunęła się jednak, zastygła u jego boku, jednocześnie chcąc mocniej wtulić się w ciepłą skórę i uciec jak najdalej. - Masz rację - wyszeptała, gdy skarcił ją w wielkiej, łaskawej, królewskiej łagodności. Nie powinna panikować, ale...nie panowała ani nad swoim ciałem ani nad psychiką, stając się coraz słabsza i krucha. W tym momencie pragnęła tylko zasnąć i zapomnieć o wszystkim; na wzór siebie jako małej dziewczynki przykryć się ciężką kołdrą aż po głowę i udawać, że świat poza ciepłym materiałem nie istnieje.
Umierała ona, umierał jej syn, traktujący ją jak boginię, umierał też nestor, w którym Laidan pokładała resztkę dziecięcej nadziei, wierząc, że ochroni ją przed tym, otaczanym przez nią opieką od najmłodszych lat. Pozostawała sama, w obcym miejscu, a sam fakt, że pozornie nic się nie zmieniło, sprawiał jej coraz większe katusze. Leżała przecież na ich łożu, obok niego, czując na sobie ten sam ciepły oddech i słuchając uspokajającego tonu głosu. Gdyby nie wyraźnie wyryte w pamięci obrazy szaleństwa, popychającego Samaela do okrutnych czynów, z łatwością mogłaby zapomnieć, uznać, że ostatnie tygodnie się nie wydarzyły, że jej syn nie spółkował z mężczyzną, nie okłamał jej, nie zdradził, nie zgwałcił, nie uderzył, nie skrzywdził. Nie potrafiła jednak oddzielić tego prostą kreską Nowego Roku. Tak głębokie rany nie zrastały się szybko a posypane solą bolesnego doświadczenia Sabatu, tylko się rozjątrzyły. Lai była jednak znacznie mądrzejsza - widocznie szok i widok wykrwawiającego się niesmiertelnego Malcolma okazał się mocnym ciosem dla słabej psychiki - i nie wyrywała się z objęć Sama. Wiedziała, że ją obroni, że ukoi strach, że nie zrobi jej ostatecznej krzywdy. Dychotomia uczuć rozkołysała Laidan jeszcze bardziej, dlatego drgnęła (z zimna? z niepokoju?), gdy dłonie mężczyzny przesuwały się uspokajająco po jej skórze a z wilgotnych ust padały łagodne słowa. I obietnice. Chciała w nie uwierzyć, ale poraniona część duszy krzyczała głośno i ostrzegawczo, stłumiona dokładnie przez instynkt samozachowawczy.
- Nie da się cofnąć tego, co się stało - odpowiedziała tylko cicho, wieloznacznie, nie wiadomo, czy mówiąc o śmierci nestorów czy o drodze krzyżowej, jaką poprowadził ją na przestrzeni ostatnich kilku dni. Powiedziałaby coś jeszcze, ale na szczęście zamknął jej usta lekkim pocałunkiem. Zlekceważyła nagłą potrzebę odsunięcia się a ostre obrazy - wargi całujące buty, dłoń uderzająca ją w twarz, palce wpijające się w kark - rozbłysły pod przymkniętymi powiekami, wychładzając organizm jeszcze mocniej. Nie odsunęła się jednak, zastygła u jego boku, jednocześnie chcąc mocniej wtulić się w ciepłą skórę i uciec jak najdalej. - Masz rację - wyszeptała, gdy skarcił ją w wielkiej, łaskawej, królewskiej łagodności. Nie powinna panikować, ale...nie panowała ani nad swoim ciałem ani nad psychiką, stając się coraz słabsza i krucha. W tym momencie pragnęła tylko zasnąć i zapomnieć o wszystkim; na wzór siebie jako małej dziewczynki przykryć się ciężką kołdrą aż po głowę i udawać, że świat poza ciepłym materiałem nie istnieje.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zginął zupełnie pośród krwi i krzyków, jakby skrzące się obrazy z sali balowej w rezydencji Nottów stworzyły labirynt, w którym się zagubił. Rozpływał się, a cząstki składające się na jego postać wyparowywały, zostawiając Avery'ego nagiego, pozbawionego zbroi i jakiejkolwiek ochrony. Ulatniało się wszystko, co trzymało Samaela w pionie - wystarczyła jedna rysa, biegnąca ostro przez środek lustra. Został mu już tylko jeden powód; jej imię powtarzał jak mantrę, bo przestały mu wystarczyć obejmujące go kurczowo ramiona oraz długie, złote włosy łaskoczące go w twarz. Musiał ją zaklinać, żeby przy nim pozostała, bo potrzebował jej teraz niemal równie mocno, jak ona potrzebowała jego.
Nie przyznałby się do tego nigdy: ani do zazdrości, ani do słabości, ani do chorobliwego strachu, jaki wstrząsał dreszczami jego twardym ciałem. Nie mógł jednak pozwolić Lai przejąć nad nim przewagi, nie mógł okazać nawet najmniejszego śladu lęku, nie mógł pozwolić, by wyczytała z szeroko rozwartych, granatowych oczu, że naprawdę się boi. Póki trzymał ją w ryzach, czuł się wygrany, dopóki nad nią panował, nic nie powinno im zagrażać. Powracała uświęcona liczba mnoga: Avery począł znowu myśleć o sobie i Laidan, jak o jedności. Niejednolitej, ponieważ zdecydowanie przeważał on, jako pierwiastek męski, dominujący i nieznoszący sprzeciwu.
Teraz bliski załamania nerwowego, ale przecież doskonale powściągał uczucia, ukrywając rozedrganie za maską stoickiego spokoju. Z trudem panował nad mimiką, murując na obliczu niewzruszony, obojętny, pusty wyraz. Nie krzywił ust w grymasie przepełnionej niemocą żałości, nie marszczył gniewnie brwi, nie wylewał łez (nad sobą, bo innym nie potrafił współczuć), nie bił się w pierś, ani nie rwał na sobie szat. Sztywne gesty ulegały wygładzeniu, kiedy tylko dłonie Samaela spotykały się z nagą skórą Laidan; zmechanizowane ruchy nabierały płynności, naturalności, bo mimo paraliżującej świadomości zepchnięcia w pustkę, nie istniało nic bardziej oczywistego od przygarnięcia kobiety, jaką wywyższył nad innymi jak najbliżej siebie. Musiał mieć ją bezpośrednio przy sobie, czuć jej bijące serce, łaskoczący oddech, gładzić jasne loki rozsypane na poduszce, pieścić skórę, podrażnioną materiałem drogiej sukni. I liczyła się t y l k o Laidan. Rzeź sylwestrowego wieczora oświeciła Samaela, że nie może ponownie jej utracić. Że nie tylko nie zniósłby rozłąki ostatecznej, ale że musiałby radzić sobie z przygniatającym poczuciem winy, iż jej ostatnie wspomnienie o nim przywoływałoby nie zmysłowego kochanka, opiekuna, mężczyznę marzeń, a okrutnika, bestialskiego gwałciciela, potwora.
Wtedy musiał postąpić z nią jak z nierządnicą i zupełnie nie żałował ani wyegzekwowania swych praw siłą, ani skutków wyszarpnięcia z rąk matki niepodległości. W obliczu wydarzeń przeszłych, a przyszłych z niegdysiejszej perspektywy - sumienie gryzło go okrutnie, nie pozwalając na zaczerpnięcie oddechu.
-Odpowiedz na jedno pytanie - rzekł cicho, stanowczo, nie zważając na pobrzmiewający w twardych głoskach wysokiego tonu. Patrzył na nią, widząc swoją matkę i kochankę: obrazy nakładały się na siebie, a przecież Laidan była jedną i tą samą osobą, tą, która pokazała mu, że jest zdolny do miłości - kochasz mnie jeszcze? - spytał, prawie rozpaczliwie chwytając ją za ramiona, choć miał wrażenie, że nieodwzajemniony kontakt sprawiał mu ból. Nie obchodził go werdykt, ale musiał zyskać pewność, o co takiego walczy, co tak zacięcie stara się utrzymać na powierzchni. Czy ma strącić stos głów dla nich, czy tylko Laidan usłać resztę jej życia krwawymi różami.
Nie przyznałby się do tego nigdy: ani do zazdrości, ani do słabości, ani do chorobliwego strachu, jaki wstrząsał dreszczami jego twardym ciałem. Nie mógł jednak pozwolić Lai przejąć nad nim przewagi, nie mógł okazać nawet najmniejszego śladu lęku, nie mógł pozwolić, by wyczytała z szeroko rozwartych, granatowych oczu, że naprawdę się boi. Póki trzymał ją w ryzach, czuł się wygrany, dopóki nad nią panował, nic nie powinno im zagrażać. Powracała uświęcona liczba mnoga: Avery począł znowu myśleć o sobie i Laidan, jak o jedności. Niejednolitej, ponieważ zdecydowanie przeważał on, jako pierwiastek męski, dominujący i nieznoszący sprzeciwu.
Teraz bliski załamania nerwowego, ale przecież doskonale powściągał uczucia, ukrywając rozedrganie za maską stoickiego spokoju. Z trudem panował nad mimiką, murując na obliczu niewzruszony, obojętny, pusty wyraz. Nie krzywił ust w grymasie przepełnionej niemocą żałości, nie marszczył gniewnie brwi, nie wylewał łez (nad sobą, bo innym nie potrafił współczuć), nie bił się w pierś, ani nie rwał na sobie szat. Sztywne gesty ulegały wygładzeniu, kiedy tylko dłonie Samaela spotykały się z nagą skórą Laidan; zmechanizowane ruchy nabierały płynności, naturalności, bo mimo paraliżującej świadomości zepchnięcia w pustkę, nie istniało nic bardziej oczywistego od przygarnięcia kobiety, jaką wywyższył nad innymi jak najbliżej siebie. Musiał mieć ją bezpośrednio przy sobie, czuć jej bijące serce, łaskoczący oddech, gładzić jasne loki rozsypane na poduszce, pieścić skórę, podrażnioną materiałem drogiej sukni. I liczyła się t y l k o Laidan. Rzeź sylwestrowego wieczora oświeciła Samaela, że nie może ponownie jej utracić. Że nie tylko nie zniósłby rozłąki ostatecznej, ale że musiałby radzić sobie z przygniatającym poczuciem winy, iż jej ostatnie wspomnienie o nim przywoływałoby nie zmysłowego kochanka, opiekuna, mężczyznę marzeń, a okrutnika, bestialskiego gwałciciela, potwora.
Wtedy musiał postąpić z nią jak z nierządnicą i zupełnie nie żałował ani wyegzekwowania swych praw siłą, ani skutków wyszarpnięcia z rąk matki niepodległości. W obliczu wydarzeń przeszłych, a przyszłych z niegdysiejszej perspektywy - sumienie gryzło go okrutnie, nie pozwalając na zaczerpnięcie oddechu.
-Odpowiedz na jedno pytanie - rzekł cicho, stanowczo, nie zważając na pobrzmiewający w twardych głoskach wysokiego tonu. Patrzył na nią, widząc swoją matkę i kochankę: obrazy nakładały się na siebie, a przecież Laidan była jedną i tą samą osobą, tą, która pokazała mu, że jest zdolny do miłości - kochasz mnie jeszcze? - spytał, prawie rozpaczliwie chwytając ją za ramiona, choć miał wrażenie, że nieodwzajemniony kontakt sprawiał mu ból. Nie obchodził go werdykt, ale musiał zyskać pewność, o co takiego walczy, co tak zacięcie stara się utrzymać na powierzchni. Czy ma strącić stos głów dla nich, czy tylko Laidan usłać resztę jej życia krwawymi różami.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Minęło zbyt mało czasu, by Laidan mogła ochłonąć i na spokojnie przyjrzeć się ruinom, w jakie zamieniło się jej dotychczasowe życie. Ślady były jeszcze zbyt świeże a otrzymane rany jątrzyły się jeszcze świeżą krwią, uniemożliwiając opanowanie bolesnego chaosu. I choć pierwsza fala szoku wywołanego zmianą już minęła, to kanonada zwycięskich dział huczała zbyt głośno, by móc przystosować się do nowych warunkow. Avery mogła tylko - w straceńczym otumanieniu okrutnymi wydarzeniami - błąkać się bez celu po dawnych włościach, nie rozpoznając niczego w roztrzaskanych murach i spalonych do gołej ziemi ogrodach. Wojna toczyła się juź gdzieś dalej i właściwie nic już jej nie groziło - bo po co więcej mógł sięgnąc agresor, skoro zagarnął dla siebie już dosłownie wszystko? - ale i tak czuła na swoim karku zimny oddech najeźdźcy, zwiastujący jego powrót w najmniej spodziewanym momencie. Stale zachowana czujność męczyła śmiertelnie wyczerpaną psychikę i Lai po prostu się poddała. O wiele łatwiej było oddać moc decyzyjną w inne ręce; znów być słabą, bezwolną, nie musieć ani walczyć ani protestować. Po prostu znów pozwolić zamknąć się w męskich ramionach, pozwalając opiekunowi na podjęcie takich kroków, jakie uważał za stosowne. Potrzebowała tego plugawego spokoju, jaki odnajdywała w bliskości Samaela, czując tuż obok jego głośno bijące serce. Ukryte pod ciałem, które zaledwie przed kilkoma dniami zadało jej potworny ból, równy tylko cierpieniu wywołanemu przez skrajne upokorzenie. Także jego autorstwa.
Pamiętała o tym, drżała z wewnętrznego strachu, ale mimo tego lgnęła do niego, jednocześnie bliska i zdystansowana, oddalona o całą serię okrutnych wydarzeń, które postawił między nimi. Był winny, nie miała co do tego wątpliwości, ale to ona cierpiała, spełniając obowiązek każdej matki. Nią się przecież czuła, leżąc u boku swojego dziecka, broniącego ją tak, jak ona robiła to za lat jego młodości. W tym łóżku, w którym wielokrotnie zaznawali rozkoszy, Laidan zdawała się oddalać coraz bardziej, zamykając pewien etap, pewną bramę, oddzielającą rolę rodzica od roli żony. Nie była w stanie wykrzesać z siebie dawnego podniecenia, spetryfikowana strachem, grozą niedawnych wydarzeń i zranieniem typowym dla ofiary przemocy. W każdym możliwym wydaniu.
Słuchała więc jego pytania z szeroko otwartymi oczami, odruchowo jednak przymykając powieki, gdy lekko nią potrząsnął, zaciskając dłonie na jej zimnych ramionach. Znów świat wokół niej się zakołysał, znów popychał ją na podłogę, zadzierając suknię, ale tym razem leżała na posadzce obok nestora, tak samo martwa jak i on, z otwartymi ranami, ociekającymi krwią. Drgnęła nerwowo, powracając z przerażająco realnej wizji, by odwzajemnić intensywne spojrzenie mężczyzny swoim - zamglonym i słabym. Jakże śmiał zadawać jej to pytanie?
- Jesteś moim jedynym dzieckiem - zaczęła powoli, ledwie poruszając bladymi wargami, jeszcze wilgotnymi od topniejącego śniegu i niedawnego pocałunku, jaki złożył na jej ustach. - ...to oczywiste, że kocham mojego syna - dodała, mówiąc szczerą prawdę. Samael był jedyny, wyjątkowy, i pomimo bólu oddałaby za niego życie, jak każda matka, która pozwalała powrócić marnotrawnej latorośli do domu.
Pamiętała o tym, drżała z wewnętrznego strachu, ale mimo tego lgnęła do niego, jednocześnie bliska i zdystansowana, oddalona o całą serię okrutnych wydarzeń, które postawił między nimi. Był winny, nie miała co do tego wątpliwości, ale to ona cierpiała, spełniając obowiązek każdej matki. Nią się przecież czuła, leżąc u boku swojego dziecka, broniącego ją tak, jak ona robiła to za lat jego młodości. W tym łóżku, w którym wielokrotnie zaznawali rozkoszy, Laidan zdawała się oddalać coraz bardziej, zamykając pewien etap, pewną bramę, oddzielającą rolę rodzica od roli żony. Nie była w stanie wykrzesać z siebie dawnego podniecenia, spetryfikowana strachem, grozą niedawnych wydarzeń i zranieniem typowym dla ofiary przemocy. W każdym możliwym wydaniu.
Słuchała więc jego pytania z szeroko otwartymi oczami, odruchowo jednak przymykając powieki, gdy lekko nią potrząsnął, zaciskając dłonie na jej zimnych ramionach. Znów świat wokół niej się zakołysał, znów popychał ją na podłogę, zadzierając suknię, ale tym razem leżała na posadzce obok nestora, tak samo martwa jak i on, z otwartymi ranami, ociekającymi krwią. Drgnęła nerwowo, powracając z przerażająco realnej wizji, by odwzajemnić intensywne spojrzenie mężczyzny swoim - zamglonym i słabym. Jakże śmiał zadawać jej to pytanie?
- Jesteś moim jedynym dzieckiem - zaczęła powoli, ledwie poruszając bladymi wargami, jeszcze wilgotnymi od topniejącego śniegu i niedawnego pocałunku, jaki złożył na jej ustach. - ...to oczywiste, że kocham mojego syna - dodała, mówiąc szczerą prawdę. Samael był jedyny, wyjątkowy, i pomimo bólu oddałaby za niego życie, jak każda matka, która pozwalała powrócić marnotrawnej latorośli do domu.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Podziwiał te zgliszcza z dalszej perspektywy, dokładnie widząc nie tylko linię horyzontu, ale także wyraźnie zarysowaną horyzontalną linię. Kryjącą następstwa. Przyszłość. Była drgająca, falowała, jakby chciała poddać się jego rękom i pozwolić nadać sobie idealny kształt. Okrągłej bańki: utopijne marzenia uporczywie krążyły wokół nieprzepuszczalnej i niezniszczalnej tarczy, permanentnej ochrony, złocistego klosza, gwarantującego bezpieczeństwo. Ciszę, spokój, sielankowy ciąg dalszy, odegrany według osobistych wskazówek Avery'ego. Kurtyna nie spłynęła jeszcze na scenę, po antrakcie wciąż miał szansę zebrać owacje, za doskonałą improwizację. Oplatając Lai swymi silnymi ramionami, niczym konarami drzewa (pragnął, by weń wrosła), Samaela nachodziły wątpliwości. Pytania, na które nie znajdował odpowiedzi. Wiedział jednak, iż ludzi najbardziej porusza tragedia, ta osobista oraz cudza, jeśli tylko stawała się wystarczająco dramatyczna. Avery musiał umiejętnie ją wykorzystać, manipulując poszczególnymi częściami układanki, żeby stworzyć obraz zranionej rodziny, roztrzęsionej po haniebnej ucieczce najmłodszej dziedziczki i morderstwie nestora. Tylko tyle: zaledwie dwa ogniwa pordzewiały, lecz ile czasu miało minąć, aby oni wszyscy obrócili się w perzynę za sprawą nieoczekiwanego łańcucha wydarzeń. Splatających się w lawinę trudnych (lecz nie niemożliwych) do zatrzymania zdarzeń. Avery czuł się jak Samson, podtrzymujący na swych barkach swój cały świat, zamknięty w czterech ścianach dworu Ludlow, pod warunkiem, że była tam ona. Nie ginął jednak pod gruzami, nie zagrzebał pod nimi także Laidan, ukamieniowanie przeznaczając wyłącznie Reaganowi. Chociaż...powinien raczej być mu wdzięczny za opuszczenie Lai i ratowanie własnej skóry plugawą ucieczką. Ojciec podarował mu na złotej tacy swoją zniewoloną żonę - czyżby wiedział, co takiego jej uczynił, może stanowiło to niemy gest zjednoczenia przeciw wspólnemu wrogowi, słabej i cudzołożącej kobiecie? Okrutne, a rownocześnie bardzo dobrze przemyślane - nic nie boli równie mocno, jak razy z ręki ukochanej osoby, jak bezwzględne słowa żłobiące głębokie rany. Reagan nie przewidział wszakże, że Avery zejdzie ze ścieżki krwawej wendety, że wyrzeknie się zemsty, zrezygnuje z postawienia krzyża. Nie tak Lai miała cierpieć, nie takie katusze przeżywać, nie tak głęboko się załamać, by złamana i drżąca, jak licha trzcina, bezwolnie, bezmyślnie, wiodąca najniższym instynktem przetrwania, potulnie godziła się ze wszystkimi jego krokami. Avery nie miał wątpliwości. Wytrąconą z równowagi, zepchniętą z królewskiego tronu i usadowioną na podnóżku, mógł z nią czynić, co tylko chciał. Bić, upokarzać, posiadać. Traktować w końcu, jak kobietę, którą była, wydobywając zza wachlarza zaciętości każdą niewieścią przywarę. Nie okazywał litości, nie miał w sobie ani krzty współczucia, ale sponiewierana Lai wzburzyła w nim krew, bo przecież... Tylko on mógł doprowadzać ją do histerycznego strachu, tylko on mógł ją karać, tylko do niego należała decyzja o jej życiu. Nacierpiała się już wystarczająco, więc zalewał go gniew, na przemian z okrutnym żalem, wytrącającym Samaela z trudem utrzymywanej równowagi. Chciał ją uspokoić, zasypać czułościami, utulić do snu. Stworzyć w jej myślach słodką ułudę, nagradzając zgotowany im koszmar. Mimo bólu rozdzierającego jego serce ojca, kiedy Lai pomijała ich wspólne dziecko. Niefizyczny policzek pulsował ostro, skórę zabarwiły niezdrowe wykwity - córka wyrzucona na śmietnik przez własną matkę. Oddalona. Opuszczona. Niechciana. Szpetny grymas wykrzywił przystojną twarz Samaela, jego granatowe oczy dziwnie zwilgotniały, ale musiał wybaczyć Lai, usprawiedliwiając ją szokiem, strachem, skołowaniem.
-Śpij - przykazał łagodnie, nieporuszony, daleki od tamtego szaleństwa, pragnącego usłyszeć płomienne wyznanie miłości tuż po tym, gdy siłą sięgnął po jej ciało. Nie odszedł, gdy zamknęła oczy, ani wówczas, gdy rytmiczny oddech zaczął unosić jej klatkę piersiową. Cierpliwie czuwał, gładząc jej złote włosy, zatopiony w wisielczych myślach - dopiero nerwowe podrygi Lai na miękkiej pościeli wyrwały go z katatonii. Po raz pierwszy od dawna, wślizgnął się do jej umysłu, omijając bariery, przeciskając między lukami w zazwyczaj perfekcyjnej osłonie. Nie po to, by odcyfrować jej wspomnienia, nie po to, by je zniszczyć, lecz by napełnić spokojem, gwarantującym nieprzerwany sen, pozbawiony mar minionej sylwestrowej nocy.
|zt
-Śpij - przykazał łagodnie, nieporuszony, daleki od tamtego szaleństwa, pragnącego usłyszeć płomienne wyznanie miłości tuż po tym, gdy siłą sięgnął po jej ciało. Nie odszedł, gdy zamknęła oczy, ani wówczas, gdy rytmiczny oddech zaczął unosić jej klatkę piersiową. Cierpliwie czuwał, gładząc jej złote włosy, zatopiony w wisielczych myślach - dopiero nerwowe podrygi Lai na miękkiej pościeli wyrwały go z katatonii. Po raz pierwszy od dawna, wślizgnął się do jej umysłu, omijając bariery, przeciskając między lukami w zazwyczaj perfekcyjnej osłonie. Nie po to, by odcyfrować jej wspomnienia, nie po to, by je zniszczyć, lecz by napełnić spokojem, gwarantującym nieprzerwany sen, pozbawiony mar minionej sylwestrowej nocy.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 2 z 2 • 1, 2
Sypialnia Avery'ego
Szybka odpowiedź