Kawiarnia "Fidelius"
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Kawiarnia "Fidelius"
Kawiarnia znajduje się w starym budynku, tuż przy skwerku. To ciche i spokojne miejsce, z mnóstwem otaczającej zieleni, którą można rozkoszować się zajmując miejsce koło okna lub na zewnątrz, by w wiklinowych fotelach obserwować czarodziejów w nieodległym parku. Z zewnątrz kawiarnia wygląda skromnie - to niewielki, kremowy budynek z turkusowymi drzwiami okalanymi przez kwitnący, pnący się po ścianie jaśmin. Tuż obok wejścia wisi ozdobna, pomalowana także na turkusowo tabliczka z nazwą kawiarni – „Fidelius”.
Wnętrze kawiarni nie należy do największych miejsc, w środku znajduje się zaledwie pół tuzina stolików, przy których można usiąść na wygodnych fotelach lub na długich, kolorowych kanapach. Na ścianach zawieszono wiele obrazów - część autorstwa samej właścicielki, część tylko przez nią odnowionych. W powietrzu unosi się intensywny zapach kawy, jaśminu, który stoi na szerokich parapetach oraz truskawek, będących składnikiem najlepiej sprzedającego się ciasta czekoladowego.
W Fideliusie znajdziesz wiele tradycyjnych kaw, które niezaprzeczalnie docenią koneserzy jej smaku, ceniący sobie prostotę i konserwatywny sposób przyrządzania. Ich smak możesz osłodzić najróżniejszymi ciastami, zamawianymi u jednej z najlepszych cukierniczek, Cynthii Vanity. Jednak w karcie znajduje się także kilka pozycji o nazwach doskonale znanych czarodziejom - to inkantacje zaklęć i nazwy popularnych eliksirów. Odważysz się zamówić jedną z nich?
Belladonna - kawa o intensywnie fioletowym zabarwieniu, ma działanie upiększające - rozjaśnia cerę i oczy.
Kamień księżycowy – kawa mieniąca się na srebrzysty kolor
Chichotek - kawa z sekretnym składnikiem, który ponoć delikatnie poprawia nastrój. Ile w tym prawdy? Jedno jest pewne - zawsze podawana jest w kubku gryzący w nos.
Kameleon - kawa podawana w przezroczystej filiżance, po każdym łyku zmienia swój kolor.
Eliksir wielosokowy - kawa zmieniająca kolor włosów pijącego, na taki o jakim pomyśli.
Felix Felicis - złocista kawa, o miodowym smaku.
Glacius – biała lub czarna kawa, na wierzchu której unoszą się różnokolorowe pianki. Choć jest ciepła, możesz odnieść wrażenie, że zamraża ci usta.
Confundus - kawa o działaniu wyciszającym, ma działanie relaksacyjne.
Pożoga - po odstawieniu filiżanki na stół, na powierzchni kawy tańczą płomienie o zwierzęcych formach.
Geminio – najzwyklejsze podwójne espresso.
Lapisio - na dnie filiżanki znajdziesz okrągły cukierek nadający kawie dowolny smak.
Obliviate - kawa, która nie pobudza, a relaksuje. Pozwala wyciszyć myśli, choć na chwilę zapomnieć o troskach.
Orchideus - kawa podawana w kwiecistych filiżankach, o wyrazistym zapachu ulubionych kwiatów pijącego.
Titillando - kawa, która musuje w ustach niczym intensywnie gazowana oranżada.
Wnętrze kawiarni nie należy do największych miejsc, w środku znajduje się zaledwie pół tuzina stolików, przy których można usiąść na wygodnych fotelach lub na długich, kolorowych kanapach. Na ścianach zawieszono wiele obrazów - część autorstwa samej właścicielki, część tylko przez nią odnowionych. W powietrzu unosi się intensywny zapach kawy, jaśminu, który stoi na szerokich parapetach oraz truskawek, będących składnikiem najlepiej sprzedającego się ciasta czekoladowego.
W Fideliusie znajdziesz wiele tradycyjnych kaw, które niezaprzeczalnie docenią koneserzy jej smaku, ceniący sobie prostotę i konserwatywny sposób przyrządzania. Ich smak możesz osłodzić najróżniejszymi ciastami, zamawianymi u jednej z najlepszych cukierniczek, Cynthii Vanity. Jednak w karcie znajduje się także kilka pozycji o nazwach doskonale znanych czarodziejom - to inkantacje zaklęć i nazwy popularnych eliksirów. Odważysz się zamówić jedną z nich?
Belladonna - kawa o intensywnie fioletowym zabarwieniu, ma działanie upiększające - rozjaśnia cerę i oczy.
Kamień księżycowy – kawa mieniąca się na srebrzysty kolor
Chichotek - kawa z sekretnym składnikiem, który ponoć delikatnie poprawia nastrój. Ile w tym prawdy? Jedno jest pewne - zawsze podawana jest w kubku gryzący w nos.
Kameleon - kawa podawana w przezroczystej filiżance, po każdym łyku zmienia swój kolor.
Eliksir wielosokowy - kawa zmieniająca kolor włosów pijącego, na taki o jakim pomyśli.
Felix Felicis - złocista kawa, o miodowym smaku.
Glacius – biała lub czarna kawa, na wierzchu której unoszą się różnokolorowe pianki. Choć jest ciepła, możesz odnieść wrażenie, że zamraża ci usta.
Confundus - kawa o działaniu wyciszającym, ma działanie relaksacyjne.
Pożoga - po odstawieniu filiżanki na stół, na powierzchni kawy tańczą płomienie o zwierzęcych formach.
Geminio – najzwyklejsze podwójne espresso.
Lapisio - na dnie filiżanki znajdziesz okrągły cukierek nadający kawie dowolny smak.
Obliviate - kawa, która nie pobudza, a relaksuje. Pozwala wyciszyć myśli, choć na chwilę zapomnieć o troskach.
Orchideus - kawa podawana w kwiecistych filiżankach, o wyrazistym zapachu ulubionych kwiatów pijącego.
Titillando - kawa, która musuje w ustach niczym intensywnie gazowana oranżada.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:11, w całości zmieniany 1 raz
- W sumie czemu nie, może to dobry pomysł. - kiwam głową. Ufałem jej wiedzy, bo sam posiadałem zerową jeżeli chodzi o magiczne stworzenia. To jakoś nigdy nie była moja bajka, nawet jeśli w gruncie rzeczy lubiłem zwierzątka.
- Masz, zdecydowanie. - śmieję się - Festiwal Lata to niesamowite wydarzenie! Wróżyłem i łowiłem wianki, przemierzałem ścieżki tajemniczego labiryntu no i w ogóle było super. Ludzie jakby na moment pozapominali o tym, w jakich niespokojnych czasach żyjemy, bawiliśmy się wspólnie, niezależnie od poglądów i pochodzenia i to właśnie jest w tym wszystkim najlepsze. - kiwam głową. Wino lało się strumieniami, a tańce trwały do białego rana - naprawdę cudowne wydarzenie.
- Być może. - marszczę brwi - No cóż, już od jakiegoś czasu tyra jak wół, więc myślę, że się mocno zdziwisz jak tam wpadniesz, że udało się to ogarnąć tak sprawnie. - byłem nawet pod wrażeniem tego, jak sobie młody Bott poradził, jak to wszystko ogarnął i w jakim szybkim tempie piął się na sam szczyt w karierze cukiernika. Te wszystkie całkiem nowe słodycze, a przede wszystkim fasolki wszystkich smaków, to był przecież strzał w dziesiątkę. Mógłbym założyć się o sto galeonów, że ludzie z czasem oszaleją na ich punkcie, o ile już tego nie zrobili.
- Te jego fasolki... Cudowny wynalazek, serio, w domu ciągle się nimi objadam, chociaż niektóre smakują dosyć... oryginalnie. - śmieję się - Raz na przykład trafiłem na smarki trolla, w sumie trochę fujka, ale z drugiej strony całkiem ciekawy smak. No czegoś takiego to jeszcze nie jadłem. - nawet jeśli zupa brukselkowa ciotki Brunhildy smakowała podobnie. Uch, na samo wspomnienie tego wykwintnego dania ciarki przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Nigdy więcej takich pyszności.
- Hm? - słowa Gwen wyrywają mnie z krótkiego zamyślenia - Tak, masz rację. Zrobiło się już trochę późno... To chodźmy, odprowadzę cię. - kiwam głową. Zarzucam na ramiona płaszcz i szukam wzrokiem kelnerki, żeby posłać jej ostatni tego dnia uśmiech i ostatnie mrugnięcie. No cóż, na nas już pora. Czekam aż i Gwen pozbiera swoje rzeczy i nawet jej pomagam z transportowaniem zwierzaka, żeby się za bardzo nie nadźwigała.
/zt
- Masz, zdecydowanie. - śmieję się - Festiwal Lata to niesamowite wydarzenie! Wróżyłem i łowiłem wianki, przemierzałem ścieżki tajemniczego labiryntu no i w ogóle było super. Ludzie jakby na moment pozapominali o tym, w jakich niespokojnych czasach żyjemy, bawiliśmy się wspólnie, niezależnie od poglądów i pochodzenia i to właśnie jest w tym wszystkim najlepsze. - kiwam głową. Wino lało się strumieniami, a tańce trwały do białego rana - naprawdę cudowne wydarzenie.
- Być może. - marszczę brwi - No cóż, już od jakiegoś czasu tyra jak wół, więc myślę, że się mocno zdziwisz jak tam wpadniesz, że udało się to ogarnąć tak sprawnie. - byłem nawet pod wrażeniem tego, jak sobie młody Bott poradził, jak to wszystko ogarnął i w jakim szybkim tempie piął się na sam szczyt w karierze cukiernika. Te wszystkie całkiem nowe słodycze, a przede wszystkim fasolki wszystkich smaków, to był przecież strzał w dziesiątkę. Mógłbym założyć się o sto galeonów, że ludzie z czasem oszaleją na ich punkcie, o ile już tego nie zrobili.
- Te jego fasolki... Cudowny wynalazek, serio, w domu ciągle się nimi objadam, chociaż niektóre smakują dosyć... oryginalnie. - śmieję się - Raz na przykład trafiłem na smarki trolla, w sumie trochę fujka, ale z drugiej strony całkiem ciekawy smak. No czegoś takiego to jeszcze nie jadłem. - nawet jeśli zupa brukselkowa ciotki Brunhildy smakowała podobnie. Uch, na samo wspomnienie tego wykwintnego dania ciarki przebiegły mi wzdłuż kręgosłupa. Nigdy więcej takich pyszności.
- Hm? - słowa Gwen wyrywają mnie z krótkiego zamyślenia - Tak, masz rację. Zrobiło się już trochę późno... To chodźmy, odprowadzę cię. - kiwam głową. Zarzucam na ramiona płaszcz i szukam wzrokiem kelnerki, żeby posłać jej ostatni tego dnia uśmiech i ostatnie mrugnięcie. No cóż, na nas już pora. Czekam aż i Gwen pozbiera swoje rzeczy i nawet jej pomagam z transportowaniem zwierzaka, żeby się za bardzo nie nadźwigała.
/zt
7 maja 1957 roku
Od dłuższego czasu nosiła się z zamiarem porozmawiania z cioteczką Boyle, od jeszcze dłuższego czasu zastanawiając się, jak taką rozmowę powinna przeprowadzić. Wujostwu Boyle zawdzięczali w końcu wiele. Gdyby nie oni, te piętnaście lat temu, gdy zginął ojciec Frances zapewne jej cała rodzina skończyłaby na ulicy, by w niedługim czasie dołączyć do głowy rodziny. Zadbali o nich, dali nowy dom... I panna Burroughs z pewnością była im za to wdzięczna. A może... może jednak nie powinna poruszać tego tematu? Wątpliwości pojawiały się w jej głowie przez całą drogę do parku, w którym umówiła się na spotkanie z ciocią.
Ubrana w zwiewną, błękitną sukienkę kroczyła ulicami, cały czas uważnie się rozglądając - na wszelki wypadek, gdyby kłopoty miały się pojawić, bezpiecznie jednak doszła do niewielkiej kawiarenki. Wybór kawy był prosty.
- Poproszę Felix Felicis. - Dzisiejszego dnia potrzebowała odrobiny szczęścia. Wiedziała, że tak cenny eliksir na pewno nie znajduje się w kawie, liczyła jednak na choć niewielki efekt placebo wynikający z podobnych nazw. Ze złocista kawą w dłoni, Frances zajęła miejsce w jednej z kawiarenek gdzieś, w najdalszym kącie kawiarni, gdzie mogły liczyć na odpowiednią prywatność. .
Ciepły uśmiech zagościł na ustach eterycznej blondynki, gdy ta zauważyła zbliżającą się do niej ciemnowłosą kobietę. Dziewczę wstało, by w geście powitania musnąć ustami policzek krewnej.
- Dzień dobry, ciociu! Jak się dzisiaj czujesz? - Spytała, szaroniebieskim spojrzeniem poszukując jakichkolwiek wskazówek, co do samopoczucia krewnej. Wszak gdyby nie pani Boyle, jej wuj z pewnością już dawno przepiłby to, co posiadał, samemu kończąc w rynsztoku z poderżniętym gardłem. Dorothea była silną kobietą, której siłę podziwiała delikatna panna Burroughs nieczuła na wszelkie próby zmiany jej charakteru, jakie podejmował na niej parszywy port.
Frances była niemal pewna, że mama przekazała już ciotce wieści, o jej ostatnio podejmowanych akcjach, mających na celu znalezienie jej odpowiedniego towarzysza życia. Nie wyjawiła jednak matce wielu detali, dotyczących jej przedsięwzięć które była w stanie przekazać ciemnowłosej pani Boyle...
To jednak musiało poczekać.
- Dziękuję, że znalazłaś dla mnie czas, ciociu. - Zaczęła, a dziewczęce serce przyspieszyło poganiane nieprzyjemnymi mackami stresu. Powoli, zapewne dość nieświadomie zaczęła już podejmować pewne decyzje, po czucie winy cały czas jednak jej towarzyszyło. - Potrzebuję matczynych rad, których moja mama niestety nie jest w stanie mi dać. - Fakt, że jej matka posiadała kiepskie zdrowie, nie raz kończąc pod jej opieką nie był nigdy tajemnicą. Ciężkie westchnienie wyrwało się z jej ust, gdy Frances zastanawiała się, jak powinna dobrać słowa, by nie urazić serca towarzyszącej jej krewnej. - Od dłuższego czasu... Zastanawiam się nad wyprowadzką. Nie zrozum mnie źle cioteczko, doceniam to, co dla nas zrobiliście... Ale ja tam nie pasuję. I nigdy nie pasowałam. - Niewidzialny kamień spadł z serca alchemiczki gdy na głos wypowiedziała to, co boleśnie uwierało ją przez tyle długich lat. Machinalnie dziewczę uniosło filiżankę do ust, by upić z niej kilka łyków miodowego napoju. - Nie czuję się tam ani dobrze, ani bezpiecznie. W ostatnich tygodniach dwa razy próbowano mnie napaść, gdy wracałam z pracy... Duszę się między portowymi ulicami, nie potrafię się na nich odnaleźć... - Kolejne westchnienie opuściło jej usta, a szaroniebieskie spojrzenie odnalazło twarz krewnej. Doskonale wiedziała, że nie pasowała nie tylko do portu, ale i rodziny z której pochodziła. - Obawiam się jednak o mamę i dzieciaki. Na Keata nie można liczyć, a mama nigdy nie zgodzi się na wyprowadzkę z portu. Jestem rozbita ciociu, między powinnościami wobec rodziny a tym, czego tak naprawdę chcę. - Dodała, chcąc wyjaśnić główny powód jej rozterek. Mama oraz młodsze rodzeństwo nie mogli liczyć na Keata, a jeśli i ona zniknie, pozostaną sami, nawet jeśli w każdej chwili gotowa była im pomóc. Jednocześnie coraz bardziej chciała rozpocząć swoje życie, z dala od brudnych uliczek oraz pijanych marynarzy. Zmartwienie wraz ze zmęczeniem przebiły się spod maski dziewczęcia na jej jasną buzię.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
stąd
No jasne, że to było niesprawiedliwe. Potworne i bolesne, że gdy jedni umierali - coraz bardziej dosłownie, po porcie kluczyło przecież pełno wychudzonych czarodziejów, których ciała składały się tylko ze skóry i kości - inni paśli się na łąkach dobrobytu, za nic mając sobie wojenny krajobraz. Wyniszczali ten kraj - w imię czego? - na najbiedniejszych strącając konsekwencje swoich czynów. Nienawidził ich za to, szczerze i całym serce, płonącym ogniem gniewu za każdym razem równie silnym, gdy mówiono o niesprawiedliwościach. Emocje przyćmiły umysł, na tyle mocno, by przez myśl mu nie przeszło, że James robił to specjalne. Pewnie dlatego, gdy stał naprzeciw ekspedientki, która ze skonsternowaną miną tłumaczyła mu, że nie mają cukrowych cylindrów, machnął dłonią koło ucha, jak gdyby odpędzał muchę, nie pozwalając Jamesowi wejść do środka. Zbył sprzedawczynię, samemu opuszczając to miejsce, gdy tylko zorientował się, że ostatni ze słojów zawierał sól, nie cukier.
Szybko jednak okazało się, że cukru brakowało wszędzie. Kiedyś wierzył, że kiedy na Camden Market coś nie jest dostępne, to nie istnieje, dziś musiał zrozumieć, że kryzys znaczy więcej, niż mogło się wydawać. Spojrzał na Jamesa, instynktownie usuwając się w cień, gdy zagadał do jednej ze sprzedawczyń, zatrzymał się w pół kroku, spoglądając na wychwycone przez niego worki, kiedy kobieta skupiła na nim spojrzenie, zaczynając opowiadać o przeróżnych gatunkach papryczek. Marcel nieśpiesznie zaszedł stragan od tyłu, zwinnym ruchem dłoni sprawdzając worki - nic z tego, kasza. Spadamy, Jimmy.
- Kopę lat, James, co tu robisz? Znowu szukasz tych papryk? Tyle razy ci mówiłem, że lepsze jest z ogórkiem - zawołał do niego, odciągając go za ramię od straganu; pokręcił głową, ignorując skonsternowaną sprzedawczynię. - Fidelius - wskazał na mijaną knajpkę. - Sprawdź na zapleczu - zaproponował, kiedy w parę susów pokonał schodki do restauracji - najwyraźniej jego sumienie szeptało coraz ciszej - zbliżając się do lady. Po drodze porwał ze stolika kartę, przeciągając spojrzeniem po proponowanych napojach.
- Eliksir wielosokowy - zwrócił się do sprzedawczyni, unosząc lekko jedną brew. - Proszę mi powiedzieć - zaczął, grobowym głosem. - Czy otrzymam gwarancję, że nie będę po nim... proszę mi wybaczyć, rudy? - zapytał, unosząc ku niej przepełnione powagą spojrzenie. - Rudy jak... sama pani wie - Pokręcił głową zatroskany. - Co jeśli... pojawią się przez to kłopoty? Widzi pani, nie chcę być rudy, ale myśl o tym, że mógłbym być jest we mnie tak silna, że nie jestem pewien, czy uda mi się jej wyzbyć - Wbił w nią spojrzenie oczekując złotej rady.
czy znajdziemy tutaj cukier?
nie znaleźliśmy, zt i idziemy tutaj
No jasne, że to było niesprawiedliwe. Potworne i bolesne, że gdy jedni umierali - coraz bardziej dosłownie, po porcie kluczyło przecież pełno wychudzonych czarodziejów, których ciała składały się tylko ze skóry i kości - inni paśli się na łąkach dobrobytu, za nic mając sobie wojenny krajobraz. Wyniszczali ten kraj - w imię czego? - na najbiedniejszych strącając konsekwencje swoich czynów. Nienawidził ich za to, szczerze i całym serce, płonącym ogniem gniewu za każdym razem równie silnym, gdy mówiono o niesprawiedliwościach. Emocje przyćmiły umysł, na tyle mocno, by przez myśl mu nie przeszło, że James robił to specjalne. Pewnie dlatego, gdy stał naprzeciw ekspedientki, która ze skonsternowaną miną tłumaczyła mu, że nie mają cukrowych cylindrów, machnął dłonią koło ucha, jak gdyby odpędzał muchę, nie pozwalając Jamesowi wejść do środka. Zbył sprzedawczynię, samemu opuszczając to miejsce, gdy tylko zorientował się, że ostatni ze słojów zawierał sól, nie cukier.
Szybko jednak okazało się, że cukru brakowało wszędzie. Kiedyś wierzył, że kiedy na Camden Market coś nie jest dostępne, to nie istnieje, dziś musiał zrozumieć, że kryzys znaczy więcej, niż mogło się wydawać. Spojrzał na Jamesa, instynktownie usuwając się w cień, gdy zagadał do jednej ze sprzedawczyń, zatrzymał się w pół kroku, spoglądając na wychwycone przez niego worki, kiedy kobieta skupiła na nim spojrzenie, zaczynając opowiadać o przeróżnych gatunkach papryczek. Marcel nieśpiesznie zaszedł stragan od tyłu, zwinnym ruchem dłoni sprawdzając worki - nic z tego, kasza. Spadamy, Jimmy.
- Kopę lat, James, co tu robisz? Znowu szukasz tych papryk? Tyle razy ci mówiłem, że lepsze jest z ogórkiem - zawołał do niego, odciągając go za ramię od straganu; pokręcił głową, ignorując skonsternowaną sprzedawczynię. - Fidelius - wskazał na mijaną knajpkę. - Sprawdź na zapleczu - zaproponował, kiedy w parę susów pokonał schodki do restauracji - najwyraźniej jego sumienie szeptało coraz ciszej - zbliżając się do lady. Po drodze porwał ze stolika kartę, przeciągając spojrzeniem po proponowanych napojach.
- Eliksir wielosokowy - zwrócił się do sprzedawczyni, unosząc lekko jedną brew. - Proszę mi powiedzieć - zaczął, grobowym głosem. - Czy otrzymam gwarancję, że nie będę po nim... proszę mi wybaczyć, rudy? - zapytał, unosząc ku niej przepełnione powagą spojrzenie. - Rudy jak... sama pani wie - Pokręcił głową zatroskany. - Co jeśli... pojawią się przez to kłopoty? Widzi pani, nie chcę być rudy, ale myśl o tym, że mógłbym być jest we mnie tak silna, że nie jestem pewien, czy uda mi się jej wyzbyć - Wbił w nią spojrzenie oczekując złotej rady.
czy znajdziemy tutaj cukier?
nie znaleźliśmy, zt i idziemy tutaj
jeszcze w zielone gramy jeszcze nie umieramy, jeszcze się nam ukłonią ci co palcem wygrażali
Ostatnio zmieniony przez Marcelius Sallow dnia 19.07.21 0:42, w całości zmieniany 1 raz
The member 'Marcelius Sallow' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 4
'k6' : 4
| przybywamy stąd
Wieczór nad Londynem zapadł prędko, zimową porą zachłannie pochłaniał on światło dnia, powiększał cienie padające na ścianach, każdą przebijającą się przez śniegi sylwetkę niepokojącym wydźwiękiem obdarzał. Londyn nie był bezpieczny, szczególnie w porcie, choć ten i tak lepiej wypadał niż psiarska wyspa, tutaj istniało mniejsze ryzyko, że ktoś nóż wbije prosto w bok i ogołoci z sakiewki. W dokach groziło głównie to drugie, tutaj również, ale patrole związane z jarmarkiem nieco ostudzały te zapędy. Zastanawiała się w zasadzie, czy to w ogóle mądre iść tak przez miasto, wiedzieć, że w oddali migają światła nawołujące do bezmyślnego oddania się przyjemnościom, zapomnieniu, że ci, co sprowadzili głód, rozpacz i przemoc grubym całunem na stolicę, są jednocześnie założycielami owego wydarzenia. Ale wszędzie mieliby kłopoty, jeśli sprawa by się posypała, niezależnie od dzielnicy, nie na darmo Zakon porzucił mieszkańców, widząc w centrum kraju zgniliznę, której nie sposób się, póki co oprzeć. Tylko może to był właśnie błąd, przecież wiadomo, że jeśli ostrze sięgnie serca, to organizm upadnie. Może jeśli siły Harolda zmobilizowały się i uderzyły w najważniejsze punkty, stopniowo przejmowaliby wpływy, to sytuacja nie byłaby tak tragiczna? A może byłaby? Przygotowano się pewnie na taką ewentualność, a sama Finley nie należała do głów najmądrzejszych, mogła odczuwać niesprawiedliwość, potrzebę walki z systemem, ale nie znała się na logice wojennych działań, nad tym, co należało poszczególnie rozplanować i czy rzeczywiście mieliby szanse, żeby cokolwiek zmienić. Dlatego każdy gest kierowany w stronę osieroconych Londyńskich bękartów, postanowiła traktować jako szansę. Szansę na zmianę, na pokazanie, że tu też da coś się zrobić, że są jeszcze serca, nadzieją bijące i dobre dusze, które tak łatwo się nie poddadzą. I święcie wierzyła, że właścicielka kawiarni Fidelius była jedną z nich. W końcu z tego co pamiętała, przybytek wspierała swymi wypiekami Cynthia Vanity od Słodkiej Próżności, a plotki chodziły, że ta sympatyzowała z mugolakami, stąd zamknięto Słodką Próżność i przerobiono na Zacisze Kirke - co się z samą cukierniczką stało, Jones nie miała bladego pojęcia, jednak w podobnych pomówieniach potrafiło tkwić ziarno prawdy, dlaczego więc nie upewnić się w tym wszystkim? I to nie tak, że musiała w ogóle upewniać się, znała przecież właścicielkę kawiarni od ponad dobrego roku, jeśli nie dłużej i wpadała tam często, gdy jeszcze Moore urzędował w stolicy, czasem nawet dostawała kawę za darmo dla niego, bo kobieta okazała się ogromną fanką Migdałów. Tylko wojna zmienia, nawet jeśli każda cząsteczka w Finley twierdziła, że w tym przypadku jest nadal tak samo. Musiało być. Kroki dłuższe niż zwykle stawiała tuż obok Vincenta, zrównując się z obcym sobie mężczyzną, chociaż czasem wychodziła na przód prowadząc go w stronę Fideliusa, ale w pewnym momencie uznała, że wcale nie musi, bo tajemniczy przyjaciel w gruncie rzeczy zna się na tutejszych ulicach aż za dobrze. Nie pytała jednak, bo Finnie nigdy nie pyta, a tym razem było to zbędne. Im mniej wiedzą o sobie, tym paradoksalnie bezpieczniej. Otworzyła drzwi przed rzekomym Cormackiem, wdychając z rozkoszą aromat kawy oraz wciąż kwitnącego na parapecie jaśminu, choć znajomego zapachu truskawek rozpoznać już nie mogła. To nie było dziwne, pewnie owoce o tej porze kosztowały kopę galeonów, a to nie sprzyjało biznesowi. Mogą to wykorzystać? Muszą.
- Bry, dwie Belladonny dobra pani - odezwała się, wciąż zaniżając głos, ciężarem akcentu obarczając każde słowo, gdy znalazła się przy ladzie. Podeszła do nich właścicielka, najwyraźniej pomoc w postaci młodej czarownicy nerwowo ciasta roznoszącej była tego wieczoru niepotrzebna, dzięki zimowemu jarmarkowi ziało tu pustką, bo na straganach więcej egzotycznych przysmaków się znajdzie. Albo zwyczajnie Fidelius nie mógł sobie pozwolić na dodatkową obsługę. Nie potrzebowali kawy, ale raz, dziwnym by było wejść do kawiarni i nic nie zamówić, a dwa właściwości Belladonny były dla nich sprzyjające. Rozjaśniała cerę - szczęśliwie Finley i tak była blada, więc nijak to się kłóciło z makijażem od Nory, który dostosowywał się do cery - i nade wszystko oczy. Dodatkowa pomoc w ukryciu ich tożsamości nie mogła zaszkodzić. Jones wysupłała niezręcznie z kieszeni kilka sykli, krzywiąc się mimowolnie, bo podrożało to wszystko, a ona była okrutnie więc biedna, oby ten cały staruszek to docenił i cała ta zakonna hołota - Do dobry napój sir-e, aromat Migdałów sprawia, że serce samo trzepoce i łaknie więcej uniesień - chociaż mówiła do swojego towarzysza, jej spojrzenie sięgało właścicielki, która zamarła w połowie gestu i pytająco zwróciła się w jej stronę. Nie dziwiła się jej, w końcu użyła określenia kobiety na książkę, która obecnie uchodziła za całkowicie zakazaną - Jestem Finni-ck - przedstawia się, unosząc kącik ust, mrugając do kobiety wesoło. Nie wyda jej, artystka wiedziała, że Migdały wciąż zdobią półkę czytelniczą czarownicy. I ufała jej, chciała jej ufać chociaż trochę, jak innym, gdy rozpoczynały się przygotowania do placu - To Cormack. Cicho tutaj, nie chciałaby pani może muzyki jakiejś posłuchać? - pyta się, dając możliwość odmowy, niezagłębiania się w temat. Ale właścicielka kiwa głową, stawiając przed nimi kubki z kawą i gestem ręki zachęca do stolika najbardziej oddalonego od wejścia.
| kłamstwo II, kokieteria I, śpiew II (modulacja głosu)
Wieczór nad Londynem zapadł prędko, zimową porą zachłannie pochłaniał on światło dnia, powiększał cienie padające na ścianach, każdą przebijającą się przez śniegi sylwetkę niepokojącym wydźwiękiem obdarzał. Londyn nie był bezpieczny, szczególnie w porcie, choć ten i tak lepiej wypadał niż psiarska wyspa, tutaj istniało mniejsze ryzyko, że ktoś nóż wbije prosto w bok i ogołoci z sakiewki. W dokach groziło głównie to drugie, tutaj również, ale patrole związane z jarmarkiem nieco ostudzały te zapędy. Zastanawiała się w zasadzie, czy to w ogóle mądre iść tak przez miasto, wiedzieć, że w oddali migają światła nawołujące do bezmyślnego oddania się przyjemnościom, zapomnieniu, że ci, co sprowadzili głód, rozpacz i przemoc grubym całunem na stolicę, są jednocześnie założycielami owego wydarzenia. Ale wszędzie mieliby kłopoty, jeśli sprawa by się posypała, niezależnie od dzielnicy, nie na darmo Zakon porzucił mieszkańców, widząc w centrum kraju zgniliznę, której nie sposób się, póki co oprzeć. Tylko może to był właśnie błąd, przecież wiadomo, że jeśli ostrze sięgnie serca, to organizm upadnie. Może jeśli siły Harolda zmobilizowały się i uderzyły w najważniejsze punkty, stopniowo przejmowaliby wpływy, to sytuacja nie byłaby tak tragiczna? A może byłaby? Przygotowano się pewnie na taką ewentualność, a sama Finley nie należała do głów najmądrzejszych, mogła odczuwać niesprawiedliwość, potrzebę walki z systemem, ale nie znała się na logice wojennych działań, nad tym, co należało poszczególnie rozplanować i czy rzeczywiście mieliby szanse, żeby cokolwiek zmienić. Dlatego każdy gest kierowany w stronę osieroconych Londyńskich bękartów, postanowiła traktować jako szansę. Szansę na zmianę, na pokazanie, że tu też da coś się zrobić, że są jeszcze serca, nadzieją bijące i dobre dusze, które tak łatwo się nie poddadzą. I święcie wierzyła, że właścicielka kawiarni Fidelius była jedną z nich. W końcu z tego co pamiętała, przybytek wspierała swymi wypiekami Cynthia Vanity od Słodkiej Próżności, a plotki chodziły, że ta sympatyzowała z mugolakami, stąd zamknięto Słodką Próżność i przerobiono na Zacisze Kirke - co się z samą cukierniczką stało, Jones nie miała bladego pojęcia, jednak w podobnych pomówieniach potrafiło tkwić ziarno prawdy, dlaczego więc nie upewnić się w tym wszystkim? I to nie tak, że musiała w ogóle upewniać się, znała przecież właścicielkę kawiarni od ponad dobrego roku, jeśli nie dłużej i wpadała tam często, gdy jeszcze Moore urzędował w stolicy, czasem nawet dostawała kawę za darmo dla niego, bo kobieta okazała się ogromną fanką Migdałów. Tylko wojna zmienia, nawet jeśli każda cząsteczka w Finley twierdziła, że w tym przypadku jest nadal tak samo. Musiało być. Kroki dłuższe niż zwykle stawiała tuż obok Vincenta, zrównując się z obcym sobie mężczyzną, chociaż czasem wychodziła na przód prowadząc go w stronę Fideliusa, ale w pewnym momencie uznała, że wcale nie musi, bo tajemniczy przyjaciel w gruncie rzeczy zna się na tutejszych ulicach aż za dobrze. Nie pytała jednak, bo Finnie nigdy nie pyta, a tym razem było to zbędne. Im mniej wiedzą o sobie, tym paradoksalnie bezpieczniej. Otworzyła drzwi przed rzekomym Cormackiem, wdychając z rozkoszą aromat kawy oraz wciąż kwitnącego na parapecie jaśminu, choć znajomego zapachu truskawek rozpoznać już nie mogła. To nie było dziwne, pewnie owoce o tej porze kosztowały kopę galeonów, a to nie sprzyjało biznesowi. Mogą to wykorzystać? Muszą.
- Bry, dwie Belladonny dobra pani - odezwała się, wciąż zaniżając głos, ciężarem akcentu obarczając każde słowo, gdy znalazła się przy ladzie. Podeszła do nich właścicielka, najwyraźniej pomoc w postaci młodej czarownicy nerwowo ciasta roznoszącej była tego wieczoru niepotrzebna, dzięki zimowemu jarmarkowi ziało tu pustką, bo na straganach więcej egzotycznych przysmaków się znajdzie. Albo zwyczajnie Fidelius nie mógł sobie pozwolić na dodatkową obsługę. Nie potrzebowali kawy, ale raz, dziwnym by było wejść do kawiarni i nic nie zamówić, a dwa właściwości Belladonny były dla nich sprzyjające. Rozjaśniała cerę - szczęśliwie Finley i tak była blada, więc nijak to się kłóciło z makijażem od Nory, który dostosowywał się do cery - i nade wszystko oczy. Dodatkowa pomoc w ukryciu ich tożsamości nie mogła zaszkodzić. Jones wysupłała niezręcznie z kieszeni kilka sykli, krzywiąc się mimowolnie, bo podrożało to wszystko, a ona była okrutnie więc biedna, oby ten cały staruszek to docenił i cała ta zakonna hołota - Do dobry napój sir-e, aromat Migdałów sprawia, że serce samo trzepoce i łaknie więcej uniesień - chociaż mówiła do swojego towarzysza, jej spojrzenie sięgało właścicielki, która zamarła w połowie gestu i pytająco zwróciła się w jej stronę. Nie dziwiła się jej, w końcu użyła określenia kobiety na książkę, która obecnie uchodziła za całkowicie zakazaną - Jestem Finni-ck - przedstawia się, unosząc kącik ust, mrugając do kobiety wesoło. Nie wyda jej, artystka wiedziała, że Migdały wciąż zdobią półkę czytelniczą czarownicy. I ufała jej, chciała jej ufać chociaż trochę, jak innym, gdy rozpoczynały się przygotowania do placu - To Cormack. Cicho tutaj, nie chciałaby pani może muzyki jakiejś posłuchać? - pyta się, dając możliwość odmowy, niezagłębiania się w temat. Ale właścicielka kiwa głową, stawiając przed nimi kubki z kawą i gestem ręki zachęca do stolika najbardziej oddalonego od wejścia.
| kłamstwo II, kokieteria I, śpiew II (modulacja głosu)
Jak ja Cię obronię i po czyjej stronie
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Stanąć mam dziś, gdy oczu wrogich sto?
Ze skupieniem wymalowanym na zarośniętej twarzy, wsłuchiwał się w ostatnie dźwięki uruchomionego gramofonu. Długa igła szorowała wierzchnią część czarnej, winylowej płyty, ukazującej nuty klasycznego, dobrze znanego utworu. Przez krótki moment ukryte pomieszczenie zatopione w mistycznej atmosferze, nabrało dawnej świetności. Niemalże wyobrażał sobie, że już za chwilę, przedstawiciele artystycznej, londyńskiej niszy, przeniosą się do przytulnego azylu, dyskutując o znamienitych poetach minionej dekady. Ciche westchnienie wydobyło się z jego płuc. Wzrok powędrował na nieznajomą, zawieszając przenikliwe tęczówki na twarzy drobnego sojusznika. Nie chciał, aby wychodziła z przyjętej roli. Świetna charakteryzacja miała ułatwić zadanie, pozwolić na przemknięcie do bardziej newralgicznych punktów wojennego miasta. Wykonywała świadome ruchy, modulowała głosem, postawą sylwetki skąpanej w zbyt luźnej, męskiej garderobie. Spostrzegawcze oko, znajomość siatki osób wspierających rebeliancką organizację, pozwoliło domyślić się, iż prawdziwie reprezentuje płeć przeciwną. Kącik ust powędrował do góry niekontrolowanie, samowolnie, podczas gdy z opanowaniem recytowała swą nową tożsamość. Dobrze znał takowe podejście do sprawy; była przecież tak młoda... Obecna, krwawa rzeczywistość nie pozwalała kreować wcielenia zgodnego z przyjmowanymi wartościami. Nie zadawała zbędnych pytań, chłonęła z najszczerszą uwagą, kiwając głową ze zrozumieniem. Gdy skończył, upewnił się, że wszystkie przekazane informacje okazały się jasne i klarowne. Na jej słowa, odpowiedział jedynie krótkim: – Prowadź. – i zsuwając się z miękkiego fotela, rozejrzał się wokoło, upewniając się czy aby na pewno nie pozostawili po sobie żadnych, rozpoznawalnych śladów. Naciągnął maseczkę na część twarzy i wyszedł jako pierwszy. Zezwolił na przejęcie worka ze sprzętem, który nie był przecież tak ciężki. Mógł swobodnie kontrolować drogę, usuwać potencjalne niebezpieczeństwo, bez angażowania sprytnej i zwinnej dziewczyny. Mieli plan którego musieli trzymać się za wszelką cenę.
Wybrali dłuższą drogę. Boczne, mniej zadbane uliczki spowalniały żwawy krok zatopiony w gęstych warstwach ciężkiego, rozwodnionego śniegu. Nieprzyjemna wilgotność powietrza smagała odsłonięte kończyny, gdy czujnie przemierzali kolejne centymetry. Poznając usytuowanie miejsca wybranego przez dziewczynę, objął rolę skrupulatnego przewodnika, starając się unikać potencjalnego zagrożenia, nie rzucać w oczy przedstawicielom zorganizowanej, szpiegowskiej szajki. Czuł zdenerwowanie; nieme napięcie wsiąknęło w rosłe ramiona powodując niechciany ból. Co jakiś czas zerkał na swoją dzielną pomocnicę, dźwigającą pokaźną aparaturę. Czasami pozwalał na wyprzedzenie, gdy proponowała bardziej optymalną drogę. Ufał jej rozeznaniu oraz dobrym intencjom; w tym przypadku nie miał większego wyjścia. Witryna kawiarni kojarzonej jedynie z opowieści zamajaczyła przed dwiema postaciami. Wyglądała na spokojną, odciągnięta od codziennych, istnie piekielnych zdarzeń. Bez zastanowienia przekroczył wąski próg ciesząc się wspaniałym wystrojem, słodkim zapachem, mieszającym się z aromatem wyselekcjonowanej kawy. Jakim cudem zdołali utrzymać się, aż do dnia dzisiejszego? Błękit tęczówek sunął po pnączach kwitnącego jaśminu, który niezwykle rozradował jego serce. Charakterystyczny głos młodego chłopca, odgonił rozkojarzenie. Nie pijał kawy, jednakże bez zastanowienia dołożył kilka srebrnych monet wygrzebanych z głębokich kieszeni. Nie mógł pozwolić na to, aby dziewczę płaciło za drobne, upozorowane przyjemności. Wolnym, opieszałym ruchem udał się do najbardziej oddalonego stolika, czekając na zamówiony trunek. Gdy obca kobieta znalazła się w bliskim rewirze, towarzyska zagaiła wątłym, zaczepnym słowem przykuwając jej uwagę. Spokojne, szare oczy zawiesiły się na przybyszach szukając podstępu, zasadzki, niebezpieczeństwa widzianego przez odsłonięte szyby. Z brzęczącym hukiem odstawiła dwie filiżanki. Pierś zafalowała w niespokojnym oddechu. Mężczyzna upił łyk fioletowej kawy, gdy gospodyni rzekła: – Mamy tutaj radio. Odkąd wydarzenia wojenne przybrały na intensywności, unikamy hucznych rozgłośni. Muzyki w odbiorniku jest coraz mniej… – odpowiedziała ze smutkiem, rzucając przelotne, usprawiedliwiające spojrzenie. Kilkusekundowa cisza, zapewne skłoniła do odejścia, jednakże ciemnowłosy zareagował błyskawicznie, odstawiając filiżankę zdobioną w pukle białego kwiecia: – Wydaje mi się, że możemy mieć dla pani pewną propozycję, zastępstwo umilające dzień potencjalnym klientom. Czy zechciałaby pani na chwilę usiąść? – poprosił. Właścicielka zawahała się przez chwilę. Tacę przytknęła w okolicy klatki piersiowej zaciskając na niej swe długie palce. Z niepewnością zasiadła na brzegu drewnianego krzesła i kiwnęła głową sygnalizując gotowość. Rineheart nachylił się bliżej, rozpoczynając wtajemniczenie w planowane działanie: – Przedstawiciele rebelii, już niedługo uruchomią własną stację radiową. – zaczął. – Piętnastego lutego, odbiorniki radiowe ogłoszą prawdę wypowiadaną ustami ofiar, uciemiężonych obywateli, którzy codziennie zmagają się z fałszywą propagandą. Myślę, że wie pani o czym mówię, prawda? – zarządzająca po raz kolejny obdarzyła go nieufnym spojrzeniem, jednakże jej głowa skinęła w niewypowiedzianym geście. Rozumiał już, po której stronie lokowała swoje poglądy. – Aby mieć do niej dostęp, wystarczy, że zainstaluje pani w sowim odbiorniku to urządzenie. – Jones wyjęła jedną z małych pluskiew, demonstrując blondynce: – Należy otworzyć odbiornik i wsunąć tam te pluskwę. Częstotliwość, którą musimy ustawić to: 101,1. Następnie odbiornik przestrajamy, używając specjalnego hasła. Tutaj ma pani spisane liczby. Proszę szybko nauczyć się ich na pamięć i spalić pergamin. – poprosił dosadnie, gdy dłoń wysunęła zwitek papieru schowany w skórzanej torbie. – Następnie wracamy do częstotliwości 101,1. Po skończonej audycji, należy przestawić odbiornik na inną, niepowiązaną stację. Aby usunąć urządzenie wystarczy pociągnąć za te dwa, małe druciki, lub użyć zaklęcia accio. Istotną kwestią jest to, aby w razie wykrycia i niebezpieczeństwa, nie wydawać kodu, który znajduje się na kartce. Jest on najbardziej newralgiczną daną w całej operacji. Czy wszystko jest jasne, możemy liczyć na pani wsparcie? – zapytał z czystej uprzejmości. Zmarszczone powieki nie odrywały się od twarzy właścicielki, która przez długi czas spoglądała w ziemię. Dłonie splecione na podołku, ocierały się zniecierpliwione, zdenerwowane, szukające odpowiedzi. Nie mieli zbyt wiele czasu, każda minuta była na wagę złota. Jej cichy głos przełamał niezręczną ciszę: – Dobrze. Zrobię to. – odetchnął z ulgą. Rozpoczynali budowę sieci, był wdzięczy za każde wsparcie. Wyłożył sprzęt powielając go o kilka dodatkowych pluskiew: – Proszę je schować w bezpieczne miejsce. Zostawiam kilka dodatkowych egzemplarzy. Wierzę, że ma pani zaufane kontakty, które z chęcią wykorzystają ów projekt w swoich placówkach. – podsumował i podniósł się do góry. – Na nas już pora, dziękujemy za wyśmienitą kawę. – za trunek, którego objętość nie zmalała ani odrobinę. Ostatnie, wątłe opary ciepła, wydostawały się na powierzchnię niepozornej kawiarenki.
Wybrali dłuższą drogę. Boczne, mniej zadbane uliczki spowalniały żwawy krok zatopiony w gęstych warstwach ciężkiego, rozwodnionego śniegu. Nieprzyjemna wilgotność powietrza smagała odsłonięte kończyny, gdy czujnie przemierzali kolejne centymetry. Poznając usytuowanie miejsca wybranego przez dziewczynę, objął rolę skrupulatnego przewodnika, starając się unikać potencjalnego zagrożenia, nie rzucać w oczy przedstawicielom zorganizowanej, szpiegowskiej szajki. Czuł zdenerwowanie; nieme napięcie wsiąknęło w rosłe ramiona powodując niechciany ból. Co jakiś czas zerkał na swoją dzielną pomocnicę, dźwigającą pokaźną aparaturę. Czasami pozwalał na wyprzedzenie, gdy proponowała bardziej optymalną drogę. Ufał jej rozeznaniu oraz dobrym intencjom; w tym przypadku nie miał większego wyjścia. Witryna kawiarni kojarzonej jedynie z opowieści zamajaczyła przed dwiema postaciami. Wyglądała na spokojną, odciągnięta od codziennych, istnie piekielnych zdarzeń. Bez zastanowienia przekroczył wąski próg ciesząc się wspaniałym wystrojem, słodkim zapachem, mieszającym się z aromatem wyselekcjonowanej kawy. Jakim cudem zdołali utrzymać się, aż do dnia dzisiejszego? Błękit tęczówek sunął po pnączach kwitnącego jaśminu, który niezwykle rozradował jego serce. Charakterystyczny głos młodego chłopca, odgonił rozkojarzenie. Nie pijał kawy, jednakże bez zastanowienia dołożył kilka srebrnych monet wygrzebanych z głębokich kieszeni. Nie mógł pozwolić na to, aby dziewczę płaciło za drobne, upozorowane przyjemności. Wolnym, opieszałym ruchem udał się do najbardziej oddalonego stolika, czekając na zamówiony trunek. Gdy obca kobieta znalazła się w bliskim rewirze, towarzyska zagaiła wątłym, zaczepnym słowem przykuwając jej uwagę. Spokojne, szare oczy zawiesiły się na przybyszach szukając podstępu, zasadzki, niebezpieczeństwa widzianego przez odsłonięte szyby. Z brzęczącym hukiem odstawiła dwie filiżanki. Pierś zafalowała w niespokojnym oddechu. Mężczyzna upił łyk fioletowej kawy, gdy gospodyni rzekła: – Mamy tutaj radio. Odkąd wydarzenia wojenne przybrały na intensywności, unikamy hucznych rozgłośni. Muzyki w odbiorniku jest coraz mniej… – odpowiedziała ze smutkiem, rzucając przelotne, usprawiedliwiające spojrzenie. Kilkusekundowa cisza, zapewne skłoniła do odejścia, jednakże ciemnowłosy zareagował błyskawicznie, odstawiając filiżankę zdobioną w pukle białego kwiecia: – Wydaje mi się, że możemy mieć dla pani pewną propozycję, zastępstwo umilające dzień potencjalnym klientom. Czy zechciałaby pani na chwilę usiąść? – poprosił. Właścicielka zawahała się przez chwilę. Tacę przytknęła w okolicy klatki piersiowej zaciskając na niej swe długie palce. Z niepewnością zasiadła na brzegu drewnianego krzesła i kiwnęła głową sygnalizując gotowość. Rineheart nachylił się bliżej, rozpoczynając wtajemniczenie w planowane działanie: – Przedstawiciele rebelii, już niedługo uruchomią własną stację radiową. – zaczął. – Piętnastego lutego, odbiorniki radiowe ogłoszą prawdę wypowiadaną ustami ofiar, uciemiężonych obywateli, którzy codziennie zmagają się z fałszywą propagandą. Myślę, że wie pani o czym mówię, prawda? – zarządzająca po raz kolejny obdarzyła go nieufnym spojrzeniem, jednakże jej głowa skinęła w niewypowiedzianym geście. Rozumiał już, po której stronie lokowała swoje poglądy. – Aby mieć do niej dostęp, wystarczy, że zainstaluje pani w sowim odbiorniku to urządzenie. – Jones wyjęła jedną z małych pluskiew, demonstrując blondynce: – Należy otworzyć odbiornik i wsunąć tam te pluskwę. Częstotliwość, którą musimy ustawić to: 101,1. Następnie odbiornik przestrajamy, używając specjalnego hasła. Tutaj ma pani spisane liczby. Proszę szybko nauczyć się ich na pamięć i spalić pergamin. – poprosił dosadnie, gdy dłoń wysunęła zwitek papieru schowany w skórzanej torbie. – Następnie wracamy do częstotliwości 101,1. Po skończonej audycji, należy przestawić odbiornik na inną, niepowiązaną stację. Aby usunąć urządzenie wystarczy pociągnąć za te dwa, małe druciki, lub użyć zaklęcia accio. Istotną kwestią jest to, aby w razie wykrycia i niebezpieczeństwa, nie wydawać kodu, który znajduje się na kartce. Jest on najbardziej newralgiczną daną w całej operacji. Czy wszystko jest jasne, możemy liczyć na pani wsparcie? – zapytał z czystej uprzejmości. Zmarszczone powieki nie odrywały się od twarzy właścicielki, która przez długi czas spoglądała w ziemię. Dłonie splecione na podołku, ocierały się zniecierpliwione, zdenerwowane, szukające odpowiedzi. Nie mieli zbyt wiele czasu, każda minuta była na wagę złota. Jej cichy głos przełamał niezręczną ciszę: – Dobrze. Zrobię to. – odetchnął z ulgą. Rozpoczynali budowę sieci, był wdzięczy za każde wsparcie. Wyłożył sprzęt powielając go o kilka dodatkowych pluskiew: – Proszę je schować w bezpieczne miejsce. Zostawiam kilka dodatkowych egzemplarzy. Wierzę, że ma pani zaufane kontakty, które z chęcią wykorzystają ów projekt w swoich placówkach. – podsumował i podniósł się do góry. – Na nas już pora, dziękujemy za wyśmienitą kawę. – za trunek, którego objętość nie zmalała ani odrobinę. Ostatnie, wątłe opary ciepła, wydostawały się na powierzchnię niepozornej kawiarenki.
My biggest fear is that eventually you will see me, that way I will see
myself
Vincent Rineheart
Zawód : łamacz klątw, zielarz, dostawca roślinnych ingrediencji, rebeliant
Wiek : 32
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Za czyim słowem podążył tak czule, że się odważył na tę
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
podróż groźną, rzucił wyzwanie wzburzonemu morzu?
OPCM : 30
UROKI : 31 +6
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +2
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6 +3
Genetyka : Czarodziej
Zakon Feniksa
Ledwie wybiła północ, ale Londyn zdawał się już dawno spać. W niektórych lokalach praca się nie skończyła. Piekarnie już od dawna działały prężnie, by przygotować chleb na rano, w restauracjach trwały dostawy, których nie realizowano w ciągu dnia ze względu na gości, przypływające statki i obawę przed rozkradzeniem. Na ulicach nie było nikogo. Tylko on, sam, jak wyrzutek kroczył środkiem ulicy, po głębokich kałużach po niedawno roztopionym śniegu. Ręce miał w kieszeniach, wciśnięte mocno, zaciśnięte w pięści. Miał ochotę się napić, zapalić. Zjeść coś ciepłego, ale nie było nic, a on sam był za daleko od domu, by marzyć o czymkolwiek. Pow wszystkim będzie musiał zajść do przyjaciela, zostawić wszystko, by nie musieć z tym uciekać aż do Doliny. Zresztą tam też nie zagrzeją długo. Nadchodziła wiosna, a wraz z nią pora, by zmienić miejsce.
O Fideliusie pomyślał od razu, kiedy tylko dotarł do opuszczonej alejki w magicznym porcie. Musieli tu mieć cukier. Ku jego niezadowoleniu, lokal nie był całkiem pusty. Zdawał sobie sprawę, że z pewnością cukiernicy szykowali się do przygotowywania wypieków na rano; słodko wyglądających ciasteczek, maślanych bułeczek, deserów. Przełknął ślinę, czując jak żołądek kurczy mu się na samą myśl o specjałach. Ale zapalone światło na zapleczu mówiło tylko jedno — ktoś był dokładnie tam, gdzie on musiał się znaleźć. Ale także tam było uchylone okno, a z niego buchało ciepłe powietrze. To była jego szansa.
Podszedł do muru i obejrzał się za siebie, upewniając się, że nie miał żadnego ogona, nikt nie znajdował się ani po jednej ani drugiej stronie ulicy. Przesunął sobie metalowy kosz na śmieci, a po nim wdrapał wyżej, by chwycić parapetu. Podciągnął się, zerkając do środka. Ale tam nie było nikogo. Musiał wyjść na moment. Czegoś mu brakowało? Wyszedł? Otworzył szerzej okno i podciągnął się, by zaraz potem wślizgnąć do środka i ostrożnie stanąć butami na blacie, który służył do przygotowywania posiłków. Nasłuchując, czy ktoś nie nadchodzi i nie schodząc z blatu na wszelki wypadek zajrzał do pierwszych worków, ułożonych na nim. Jeśli ktoś miał zaraz coś piec, to właśnie cukier by mu się przydał, prawda?
| stąd. Rzucam na poszukiwanie cukru i konsekwencje k10. Jeśli się nie uda, idę tu
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k10' : 6
#1 'k6' : 2
--------------------------------
#2 'k10' : 6
Trzask uderzającego o podłogę garnka go sparaliżował. Stojąc wciąż na blacie spiął się momentalnie, rozkładając ręce na boki. Nic nie widział, nikt go nie przyłapał, nie znalazł się w kuchni — bo tym właśnie było miejsce. Dźwięki dochodziły z pomieszczenia obok, ktoś zaklął — mężczyzna. Zaraz potem posypały się kolejne garnki, tworząc paskudnie niosący się po wnętrzu zaplecza hałas. Westchnął cicho, patrząc pod nogi, ale nigdzie nie zdołał zobaczyć tego cholernego cukru. Jeśli był w tej kawiarni, musiał być na zapleczu, a tam nie miał jak się dostać. Wiedział, że tu był, musiał. Zacisnął zęby, ale nie mógł tak ryzykować. Obrócił się i uniósł ręce, palcami lekko chwytając wąskiego okna ulokowanego tuż pod sufitem. Podciągnął się i zwalił w jego światło. Był już zmęczony, ręce go bolały, do tego słaby i głodny, ale wdrapał się na parapet cały i prześlizgnął, zeskakując na ziemię, tuż obok kosza.
| zt
| zt
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
13 października 1956 r 11:00 h
Ciężko było mu usiedzieć w jednym miejscu; nie był pewien, jak dziś spędzi wolny czas.
Aiden bary i kawiarnie, taki rzadki i dziwny widok zarazem.
Ruszył się z domku, gdzie uprzednio narzucił na siebie zwykły płaszcz.
Chyba chłopakowi zależało na tym, dojść do tego lokalu bez zadnych skaz na mózgu, ale nic na to nie mógł poradzić: chyba się zgubił, bo ta nie wyglądała, jak na ulotce.
Pokręcił nosem ze zdenerwowania i okręcił wkoło, gapiąc się na mapę.
Dobra, mniejsza. I dostał się do środka punkt jedenasta.
Wszedł i zajął miejsce gdzieś przy dużym oknie, z widokiem na miasteczko portowe.
Po czym zamówił sobie Glacius (czarna) po chwili już zaczął siąpić z filiżanki kawe , zamówioną chwilę po ogarnięciu wnętrza.
Chwilę potem zauważył, wchodzącą blondynkę więc jej pomachał żeby wiedziała gdzie jest stolik.
Ciężko było mu usiedzieć w jednym miejscu; nie był pewien, jak dziś spędzi wolny czas.
Aiden bary i kawiarnie, taki rzadki i dziwny widok zarazem.
Ruszył się z domku, gdzie uprzednio narzucił na siebie zwykły płaszcz.
Chyba chłopakowi zależało na tym, dojść do tego lokalu bez zadnych skaz na mózgu, ale nic na to nie mógł poradzić: chyba się zgubił, bo ta nie wyglądała, jak na ulotce.
Pokręcił nosem ze zdenerwowania i okręcił wkoło, gapiąc się na mapę.
Dobra, mniejsza. I dostał się do środka punkt jedenasta.
Wszedł i zajął miejsce gdzieś przy dużym oknie, z widokiem na miasteczko portowe.
Po czym zamówił sobie Glacius (czarna) po chwili już zaczął siąpić z filiżanki kawe , zamówioną chwilę po ogarnięciu wnętrza.
Chwilę potem zauważył, wchodzącą blondynkę więc jej pomachał żeby wiedziała gdzie jest stolik.
Aiden Bennett
Zawód : opiekun magicznych zwierząt, hodowca ateonów
Wiek : 25
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
Śmierć będzie ostatnim wrogiem, który zostanie zniszczony.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Strona 4 z 4 • 1, 2, 3, 4
Kawiarnia "Fidelius"
Szybka odpowiedź