Podwodna scena
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★★★ [bylobrzydkobedzieladnie]
Podwodna scena
To jedyne miejsce, w którym można zobaczyć trzy syreny będące gwiazdami i ozdobą tego miejsca: Partenopę, Ligeę i Keto. Partenopa jest najmłodsza i najsmuklejsza, ma delikatną, jeszcze nieco dziecięcą twarz okalaną przez miękkie srebrne włosy sięgające pasa, rozsypujące się w wodzie śnieżnym welonem. Jej ogon błyszczy srebrną łuską. Ligea zwykle wiąże włosy w kunsztowne upięcie, są krucze, nosi się w ciemnych odcieniach zgrywających się z jej granatową łuską. To siostry, Keto jest ich matką - najstarszą i o najbardziej kobiecych kształtach, wciąż piękna z racji długowieczności; jej złote, kręcone włosy wiązane są u dołu rzemieniem w bardzo luźny kuc. Ich pokazy odbywają się w przysłoniętym ciężką czarną kotarą akwarium, które daje doskonałą widoczność na ich ruchy pod wodą; tańczą Partenopa i Ligea, Keto zwykle wynurza się u szczytu akwarium i rozpoczyna śpiew - jej głos jest najsilniejszy, przeszywa pomieszczenie przejmującą, miękką melodią, która rządzi wodą; koi ją lub sprowadza sztorm. Widownia składa się z czarnych, stromo usytuowanych fotelach oraz trzech lóż usytuowanych dokładnie naprzeciwko akwarium. Samo akwarium połączone jest z Tamizą, ale ponoć trzy muzy Fantasmaogrii nieczęsto do niej wypływają - tutaj mają znacznie czystsze, chronione potężną magią wody.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:21, w całości zmieniany 1 raz
Denerwowała się. Bez powodu, była doskonale przygotowana, pracowała długimi tygodniami na to, by ten wieczór okazał się wyjątkowy dla każdego z znamienitych gości, siedzących teraz na widowni La Fantasmagorii, lecz mimo to nie potrafiła stłumić tremy do cna. Na pozór wydawała się idealnie opanowana, ba, rozluźniona, porzucajac zwyczajową, zakulisową obojętność wyniosłej madame Mericourt, spoglądającej na pracowników z surową krytyką, na rzecz promiennego uśmiechu. Nad nim też ciężko pracowała, Wenus było szkołą życia, pozwalają na zmysłową manipulację na przeróżnych poziomach, od udawanej niewinności po brutalną, obrzydliwą, prymitywną wręcz namiętność. Jako westalka magicznego baletu poruszała się po środkowych, umiarkowanych rejestrach, wkładając w każdy detal swej prezencji i zachowania całe swoje serce, dostosowując je do aktualnych wymagań. Tego wieczoru, podczas premiery baletu Giselle, miała prezentować się kusząco, lecz z klasą, wyniośle, lecz jednocześnie blisko śmietanki towarzyskiej, profesjonalnie, lecz nie przytłaczając tego, co miało za moment zadziać się na scenie. Romantyczna opowieść wymagała perfekcyjnej oprawy, o nią się nie martwiła, robiła wszystko, by zarówno występującym gwiazdom, jak i całemu zespołowi realizacyjnemu, niczego nie brakowało. Wymagało to wysokiej klasy kombinowania, wykorzystywania znajomości oraz swej mrocznej przewagi, lecz finalnie, po wielu trudnościach, udało się dostarczyć do magicznego portu wszystko, co niezbędne, by odtworzyć na scenie wyjątkowy klimat czarodziejskiego winobrania oraz świętowania zbiorów. Wysokiej jakości tkaniny lśniły już nie tylko na strojach tancerek i tancerzy, ale także na detalach scenografii, wykończonej w najdrobniejszych detalach. Różne rodzaje drewna zapewne umkną uwadze większości widzów, lecz perfekcjonizm osób pracujących przy wystawieniu Giselle, pod organizatorską batuta samej Mericourt, został zaspokojony. Na scenie nie zabrakło też transmutacyjnych sztuczek, sztucznych ogni selwyńskiej produkcji, wykreowanych magią fatamorgan oraz zabaw urokami, które dodawały występowi głębi, drugiego, artystycznego dnia, podkreślając tylko niezwykłe talenty całej grupy baletowej. Orkiestra, choć skryta na swoim miejscu, także prezentowała się nienagannie, ich schronienie, choć umykające wzrokowi gości, również ozdobiono winoroślami. Tak, wszystko prezentowało się idealnie, a Deirdre, stojąc za kulisami, czekając na ogłoszenie rozpoczęcia spektaklu, wiedziała, że to do niej zależy pierwszy krok, prowadzący szlachtę oraz nadobnych widzów ku artystycznemu uniesieniu. Tej nocy to ona nie tylko witała gości, zjawiających się w holu la Fantasmagorii, ale także zapowiadała występ. Miała na sobie ozdobną, zieloną suknię, stylizowaną na orientalną modłę, włosy równoważyły egzotykę brytyjskim, niskim kokiem, a makijaż, mocniejszy niż zwykle, bo mający robić wrażenie nawet z wysokości sceny, podkreślał niebanalne, magiczne rysy, godne opiewanych w balecie willid.
Nasłuchiwała ucichającego szmeru na widowni, a gdy rozległ się dźwięk ostatnich dzwonków, oznaczających zgaszenie świateł na zewnątrz, odetchnęła głęboko i wyszła zza kurtyny, uprzednio szybko i sprawnie wzmacniając swój głos zaklęciem Sonorus. Nie zamrugała gwałtownie mimo magicznych reflektorów zwróconych w jej stronę, to także trenowała, niejednokrotnie znajdując się na świeczniku, z intensywnymi spojrzeniami wbitymi w siebie - przeżywała to również w dużo gorszych i bardziej nagich warunkach, dlatego bez problemu przywołała na twarzy olśniewający uśmiech. - Szanowni goście, nadobne damy i lordowie, wspaniali przedstawiciele arystokracji, artyści, czarodzieje i czarownice, którzy doceniają prawdziwe, czyste piękno - mam przyjemność raz jeszcze powitać was w La Fantasmagorii - zaczęła powitalną przemowę pewnie, miarkując tempo wypowiedzi, melodyjnie przeciągając głoski. Modulowała głos tak, by docierał on, za pomocą zaklęcia, do najdalszych rejonów widowni, nie będąc przy tym przykrym do słuchania; kokietowała już od pierwszych głosek, lecz nie nachalnie, nie zmysłowo, a starając się wykorzystać cały swój urok i pewność siebie. Zdenerwowanie skrywała z łatwością, skupiona w danej chwili tylko na zadaniu, świadoma, że wymagająca widownia śledzi każdy jej gest, dopatrując się błędów lub nieścisłości. - Goszczenie w progach naszego baletu tak szanowanego grona jest zaszczytem zarówno dla mnie, jak i dla wszystkich twórców i artystów - skinęła z szacunkiem głową, pozwalając wybrzmieć tym słowom w dwu sekundowej, dokładnie wymierzonej chwili ciszy. Nie można było wyczuć w jej słowach lepkiego fałszu czy kłamliwego przymilania, włożyła w swą wypowiedź wiele powagi oraz pokory, wiedząc, że podkreślanie statusu zgromadzonej na widowni śmietanki towarzyskiej przełoży się na rosnące bonifikaty dla artystów czy rozsławianie dobrego imienia La Fantasmagorii wśród przybytków artystycznych nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale i w Europie. Jeszcze nie mogli się równać z Paryżem czy Wiedniem, o Sankt Petersburgu nie wspominając, lecz ambicje Deirdre sięgały daleko. Chciała uczynić to miejsce, wybudowane na chwałę lady Rosier, czymś wspaniałym, monumentalnym, robiąc to jednak nie dla niej, a dla niego. O tym nie myślała, nie mogła, skupiając się na śmiałym spoglądaniu na milczącą widownię. - Tego wieczoru nasz wyjątkowy zespół baletowy zabierze państwa w podróż do gorących dni winobrania, do magicznej, idyllycznej wioski i kniei pełnej cudów. Pożegnamy niesprzyjającą aurę, przenosząc się tam, gdzie słońde, dobrobyt i radość, a także - celebracja czarodziejskich dokonań[/i ] - kontynuowała, przechodząc do krótkiego wprowadzenia do baletu, nie zamierzając streszczać całego libretta, a jedynie wzmocnić pokusę, podgrzać emocje, zaciekawić jeszcze bardziej, wzmagając apetyt na doznania baletowe najwyższej półki. -[i] "Giselle ou Les Willis" to sztandardowe dzieło francuskiego romantyzmu, magnum opus znanego nam wszystkim choreografa, Julesa Perrota. Nikt tak perfekcyjnie nie przedstawia magii, jak Perrot właśnie, bazując głównie na trasmutacyjnym pięknie oraz powabie niepokojących willid. To wyjątkowa, wyrafinowana opowieść o sile miłości, trafiająca muzyką wprost do wrażliwych miejsc w naszych sercach i duszach. Muzyczne uniesienie dzisiejszego wieczoru zagwarantuje państwu orkiestra pod batutą znanego z Paryskiego Teatru Narodowego Adolphe Lormiera - zawiesiła głos, pozwalając dyrygentowi powstać z miejsca i pokłonić się publiczności. Przyciągnięcie do La Fantasmagorii tego konkretnego nazwiska kosztowało ją wiele czasu, nerwów oraz długich rozmów, lecz kokieteryjne petraktacje zakończyły się sukcesem. - Obsada również zachwyca swym doświadczeniem, talentem oraz umiejętnością przekazania najtrudniejszych emocji w wymagającym tańcu. W tytułowej roli zobaczą zaś państwo cenioną na wideńskich scenach Irene Froier, tancerkę młodą, lecz o niebywałym talencie. Towarzyszyć jej będą John Henri, jako książę Albert, Theophil Grisi jako Hilarion, leśniczy, i Genevieve Berg jako Matylda. Miałam okazję śledzić przygotowania i próby naszej grupy baletowej i nie przesadzę, zdradzając szanownej widowni, że będziemy mieli do czynienia z występem wyjątkowym, zasługującym na miano wybitnego - a nie rzucam słów na wiatr, zwłaszcza publicznie i w tak nadobnym towarzystwie - ciągnęła, wprowadzając nie tylko nazwiska, mogące poruszyć co wrażliwsze na baletowe plotki ucho, ale i odrobinę humoru, posyłając lekki, nieco drżący od rozbawienia uśmiech ku pierwszym rzędom. Oferowała wiele, sprzedawała coś, co zostało już kupione, przynajmniej pozornie, bo tak naprawdę dopiero teraz zaczynała trafiać do serc i umysłów widzów, otwierając je na piękno spektaklu. - Nie przedłużając, szanowne panie, szanowni panowie, zapraszam was do krainy magii, miłości i silnych emocji. Przed państwem "Giselle ou Les Willis", balet w dwóch aktach - wykonała zapraszający ruch ręką, po czym, w momencie, w którym zgasły spowijające ją światła, zgrabnie usunęła się w mrok, za rozsuwającą się właśnie kotarę, odsłaniającą barwną scenografię do pierwszego aktu. Serce madame Mericourt biło mocno, zapowiedź stanowiła połowę sukcesu, teraz wszystko leżało w rękach artystów, tancerzy, twórców, lecz także techników, przemykających cicho i szybko, niczym myszy, wąskimi korytarzykami na zapleczu, by w odpowiednich chwilach rzucać zaklęcia transmutacyjne, pomagać w przebieraniu sukien i lewitowaniu elementów scenografii, tak, by nadać występowi idealneg kształtu, odczuwanego wszystkimi zmysłami. Uroczy, przejęty uśmiech, którym witała publiczność, spłynął z twarzy Deirdre: teraz stężała ona w wyrazie determinacji. Ruszyła wśród chaosu kulis, słysząc pierwsze takty muzyki, wprowadzającej gości w świat święta winobrania - to Giselle debiutowała na scenie, kradnąc serca widowni zapewne już od pierwszych ruchów. Dziewczyna była doskonała, tym nie musiała się martwić - madame Mericourt czuwała nad sprawnym działaniem innych, swą posturą, obecnością i mniej lub bardziej surowymi rozkazami sprawując pieczę nad tym, co działo się poza sceną. Później miała udać się na antrakt, by bawić rozmową gości, roztaczając opiekę także i nad tym, co przed sceną, na widowni, w holu i restauracji. Miała pełne ręce roboty, ale wykonywała ją z gracją i oddaniem, dbając o to, by doświadczenie, jakim był baletowy występ w La Fantasmagorii, rozsławiło jej imię jeszcze bardziej.
| zt
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
15 stycznia 1958
Prowadzono ją do loży, gdzieżby indziej? W akompaniamencie delikatnej muzyki klasycznej przemierzała ten wystawny przybytek, spragniona enigmatycznej sztuki, jakby wręcz kuszona nieistniejącym jeszcze śpiewem istot, które sprowadzono tu z głębin. La Fantasmagorie powitała tajemnicą zapowiedzianego spektaklu - przy zdobionych drzwiach odebrano od niej białe futro oraz parę skórzanych rękawiczek, by do środka wejść mogła bez zbędnego odzienia, pozostawiwszy przy sobie jedynie jedwabny szal. Ciasny gorset tworzył jej talię na podobę ostrzej zarysowanej klepsydry, podczas gdy ciemnofioletowa suknia osiadała na ciele z gracją, akcentowana bufiastym, półprzezroczystym rękawem o dobitnym ornamencie przysłaniającym pełen widok na skryte tam ręce. Wokół szyi dumnie spoczywał natomiast sznur pereł. Pereł z odmętów, z królestwa, z jakiego nawet metaforą pochodziły trzy nieprzeciętne stworzenia użyczające głosu podczas dzisiejszego koncertu.
Zwodnicze, wabiące, zdolne doprowadzić mężczyznę do obłędu - jakim to cudem w istocie obdarzyła je natura? Czy możliwe było zreplikować to za pomocą czarnej magii? Pytania mnożyły się pod upiętym złotym lokiem, kiedy to przy tajemniczej wręcz melodii dotarła do zaoferowanego sobie miejsca i zasiadła, samotna, dumna jak posąg z najdroższego marmuru, którego nie naruszył bieg czasu splątanego z nieprzejednanym przeznaczeniem; być może i z głosu syren wydobędzie się przepowiednia. Gdyby nie Astoria, nie wiedziałaby o nich praktycznie nic - lecz i teraz odczuwała bolesne skutki własnej niewiedzy, wpatrzona w ciemność, z której niebawem rozkwitnąć miał spektakl pieszczący wszelkie zmysły. Gdzieś tam, jeszcze nieoświetlone, kryło się akwarium, lecz póki co uniżona w pokłonie kelnerka zaoferowała damie eleganckie menu, wzrok zaś zwrócił się w kierunku liter, z uwagą poznawszy ich zawartość. Wojna, choć słuszna, prowadzona w imię gloryfikowanych ideałów, odciskała piętno także na świecie arystokracji. W godnych niegdyś lokalach zaczynało braknąć ulubionych przez damę trunków, jakość tytoniu z kolei mizerniała jakby z dnia na dzień, racząc płuca ostrym dymem, nie upragnioną przyjemnością. La Fantasmagorie zdawała się jednak niedotknięta wszechobecnym kryzysem: Catriona z satysfakcją zamówiła zatem jedno z najdroższych czerwonych win, by potem już o istnieniu dziewczątka zapomnieć, nęcona przez ciemność, przez tajemnicę, przez nieznane. Pierwszy raz oto miała stanąć tak blisko, niemal twarzą w twarz z syreną, niepewna czy stworzenie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom zrodzonym z podań i legend.
- Zaśpiewają dziś we trzy, prawda? - zwróciła się do stojącego nieopodal kelnera, spragniona szczegółów, bo i te były zamazane przez trującą niewiedzę, nieprzygotowanie kłujące dumę arystokratki. Perfekcjonizm nakazywał, by ze wszystkim uprzednio była zaznajomiona, lecz decyzja o odwiedzeniu la Fantasmagorie okazała się impulsem, kiedy to zasłyszała o koncercie podczas powrotu z londyńskiego obserwatorium konstelacji, jakie przyszło jej odwiedzać dosyć często, by wybrakowaną naukę pogłębiać. Służka kobiety krzątała się teraz nieopodal, cicha jak cień i równie jak on ważna, na skinienie dłonią naprędce poszukująca w torebce długiej, eleganckiej lufki, a później także papierosa, by wszystko to bez słowa podać swej pani; Catriona już samodzielnie wsunęła białą konstrukcję do karminowej lufki, lecz nie odpaliła jeszcze, kontemplując w ciszy, czy dym nie okazałby się dla syren obelgą. Ogień był bowiem naturalnym oponentem wody, a w wodzie wiodły swe żywoty - ona zaś nie miała intencji stworzeń urazić.
Prowadzono ją do loży, gdzieżby indziej? W akompaniamencie delikatnej muzyki klasycznej przemierzała ten wystawny przybytek, spragniona enigmatycznej sztuki, jakby wręcz kuszona nieistniejącym jeszcze śpiewem istot, które sprowadzono tu z głębin. La Fantasmagorie powitała tajemnicą zapowiedzianego spektaklu - przy zdobionych drzwiach odebrano od niej białe futro oraz parę skórzanych rękawiczek, by do środka wejść mogła bez zbędnego odzienia, pozostawiwszy przy sobie jedynie jedwabny szal. Ciasny gorset tworzył jej talię na podobę ostrzej zarysowanej klepsydry, podczas gdy ciemnofioletowa suknia osiadała na ciele z gracją, akcentowana bufiastym, półprzezroczystym rękawem o dobitnym ornamencie przysłaniającym pełen widok na skryte tam ręce. Wokół szyi dumnie spoczywał natomiast sznur pereł. Pereł z odmętów, z królestwa, z jakiego nawet metaforą pochodziły trzy nieprzeciętne stworzenia użyczające głosu podczas dzisiejszego koncertu.
Zwodnicze, wabiące, zdolne doprowadzić mężczyznę do obłędu - jakim to cudem w istocie obdarzyła je natura? Czy możliwe było zreplikować to za pomocą czarnej magii? Pytania mnożyły się pod upiętym złotym lokiem, kiedy to przy tajemniczej wręcz melodii dotarła do zaoferowanego sobie miejsca i zasiadła, samotna, dumna jak posąg z najdroższego marmuru, którego nie naruszył bieg czasu splątanego z nieprzejednanym przeznaczeniem; być może i z głosu syren wydobędzie się przepowiednia. Gdyby nie Astoria, nie wiedziałaby o nich praktycznie nic - lecz i teraz odczuwała bolesne skutki własnej niewiedzy, wpatrzona w ciemność, z której niebawem rozkwitnąć miał spektakl pieszczący wszelkie zmysły. Gdzieś tam, jeszcze nieoświetlone, kryło się akwarium, lecz póki co uniżona w pokłonie kelnerka zaoferowała damie eleganckie menu, wzrok zaś zwrócił się w kierunku liter, z uwagą poznawszy ich zawartość. Wojna, choć słuszna, prowadzona w imię gloryfikowanych ideałów, odciskała piętno także na świecie arystokracji. W godnych niegdyś lokalach zaczynało braknąć ulubionych przez damę trunków, jakość tytoniu z kolei mizerniała jakby z dnia na dzień, racząc płuca ostrym dymem, nie upragnioną przyjemnością. La Fantasmagorie zdawała się jednak niedotknięta wszechobecnym kryzysem: Catriona z satysfakcją zamówiła zatem jedno z najdroższych czerwonych win, by potem już o istnieniu dziewczątka zapomnieć, nęcona przez ciemność, przez tajemnicę, przez nieznane. Pierwszy raz oto miała stanąć tak blisko, niemal twarzą w twarz z syreną, niepewna czy stworzenie będzie w stanie sprostać oczekiwaniom zrodzonym z podań i legend.
- Zaśpiewają dziś we trzy, prawda? - zwróciła się do stojącego nieopodal kelnera, spragniona szczegółów, bo i te były zamazane przez trującą niewiedzę, nieprzygotowanie kłujące dumę arystokratki. Perfekcjonizm nakazywał, by ze wszystkim uprzednio była zaznajomiona, lecz decyzja o odwiedzeniu la Fantasmagorie okazała się impulsem, kiedy to zasłyszała o koncercie podczas powrotu z londyńskiego obserwatorium konstelacji, jakie przyszło jej odwiedzać dosyć często, by wybrakowaną naukę pogłębiać. Służka kobiety krzątała się teraz nieopodal, cicha jak cień i równie jak on ważna, na skinienie dłonią naprędce poszukująca w torebce długiej, eleganckiej lufki, a później także papierosa, by wszystko to bez słowa podać swej pani; Catriona już samodzielnie wsunęła białą konstrukcję do karminowej lufki, lecz nie odpaliła jeszcze, kontemplując w ciszy, czy dym nie okazałby się dla syren obelgą. Ogień był bowiem naturalnym oponentem wody, a w wodzie wiodły swe żywoty - ona zaś nie miała intencji stworzeń urazić.
something borrowed
must be returned, flowers in bloom will wither, my dream began with your glance. for whom did i look beautiful then? for whom do i sigh today? i do not wish to waste what you have given me, so i will go all the way, all for fate.
Madame Mericourt opiekowała się każdym detalem La Fantasmagorie, czuwając zarówno nad kwestiami najwyższej wagi - jak chociażby wybór repertuaru - jak i tymi dnia codziennego, składającymi się swymi okruchami na wybitny blask, jakim cieszyło się imię magicznego baletu. Pracowała tu kilka długich miesięcy, niedługo miał minąć rok, zdążyła więc poznać wszelkie sekrety artystycznej świątyni, wybadać słabe punkty, zetrzeć się z tymi mocnymi, a finalnie pozwolić, by w pewien pokręcony, zaprzeczający wręcz logicznemu rozumowaniu sposób, by aura La Fantasmagorie połączyła się na stałe z tą emanującą od niej. Potrafiła przywdziewać setki masek, lecz ta przyłożona na twarzy w magicznym balecie przylegała wyjątkkowo gładko, pozbawiona jakchkolwiek nierówności. Wszystko to dzięki prawdzie, bowiem naprawdę poświęcała baletowi całe swe serce, zaspokajając pracoholicze pragnienia oraz dając upust ambicji. Pomimo trudności udawało się jej zachować renomę przybytku sztuk najpiękniejszych, ba, z powodzeniem zerkała w tajemne księgi, prowadzone przez rachmistrza, zauważając przychody - nie znała się na ekonomii, wystarczała jej jednak informacja, że posiadała dodatkowe środki. Na gaże marszandów, dzieła sztuki, niedorzecznie drogie scenografie...i, głównie, na spełnianie kaprysów baletnic.
Te na stałe goszczące w La Fantasmagorii miały ich setki. Odpowiednia temperatura wody, zmieniająca się wraz z upływem dnia, albo sprowadzane z płycizn Morza Czerwonego słono-kwaśne glony były tylko początkiem, a boska - morska - Trójca wymagała coraz więcej i więcej.
Tego wieczoru również domagały się spełnienia swych zachcianek, ignorując fakt, że lada moment powinno rozpocząć się przedstawienie. Madame Mericourt z trudem załagodziła kryzysową sytuację, korzystając z tłumacza języka trytońskiego, głównie jednak opierała się na więzi, jaką udało się jej nawiązać z zadufanymi w sobie istotami. Zdobyła ich zaufanie, wiedziały, że spełni każdą z ich obietnic, dlatego w końcu udało się uspokoić rozszalalałe emocje, a każda z trzech muz wyraziła zgodę na występ z syrenim recitalem. Oznaczało to dodatkowe, horrendalne koszty - tym razem zażyczyły sobie ostryg dostępnych jedynie w wodach na południu Afryki - oraz powiększenie problemów z transportem, lecz na razie Deirdre odczuwała ulgę, że zapowiadany w broszurach koncert dojdzie do skutku. Widownia była już prawie pełna, dzwonki powinny zaraz zaalarmować ewentualnych spóźnialskich; madame Mericourt wyszła zza kulis bocznymi drzwiami, od razu przywołana dyskretnie przez opiekuna sali. Sugerował on dotrzymanie towarzystwa pewnej lady, zajmującej drogą lożę; pojawiła się w La Fantasmagorie samotnie, dobrze byłoby więc zabawić ją rozmową. Zaaferowana niedawną konfrontacją z syrenami Deirdre nie dopytała o szczegóły, ruszając wprost do wspomnianej części balkonów widowni, zdążywszy tylko szybkim gestem poprawić złotą szpilę, podtrzymującą orientalny kok. Pachniała opium i morską, słoną wodą, dół sukni stylizowanej na quipao był nieco wilgotny - pochylała się niedawno ku basenowi syren - lecz w półcieniu widowni powinno być to niezauważalne.
- Tak, lady, dzisiejszy wieczór będzie należał do wszystkich naszych trzech gwiazd - odparła szybko, gdy znalazła się tuż obok stolika jasnowłosej damy. Podchodziła do niej z boku, gestem odprawiając kelnera, dając tym samym znać, że sama madame Mericourt przejmie opiekę nad wyjątkowym gościem. Dosłownie; dopiero przystając tuż przy arystokratce zdołała rozpoznać charakterystyczne rysy. Lady Rowle, żona samego umiłowanego sir Alberta. Miłośniczka sztuki, salonowa wilczyca, zaszczycająca swą obecnością syrenią premierę. - Chętnie odpowiem także na inne nurtujące lady pytania. Śmiem twierdzić, że zdołałam poznać te wspaniałe kobiety dość dobrze, tak samo jak ich repertuar - zaoferowała delikatnie swe towarzystwo, na razie nie zajmując miejsca obok elegancko ubranej czarownicy: może ta nie życzyła sobie kompanii, Rowle'owie nie słynęli z ekstrawetyzmu, lecz błyskotliwa Catriona wydawała się zaintrygowana podwodnym spektaklem.
Te na stałe goszczące w La Fantasmagorii miały ich setki. Odpowiednia temperatura wody, zmieniająca się wraz z upływem dnia, albo sprowadzane z płycizn Morza Czerwonego słono-kwaśne glony były tylko początkiem, a boska - morska - Trójca wymagała coraz więcej i więcej.
Tego wieczoru również domagały się spełnienia swych zachcianek, ignorując fakt, że lada moment powinno rozpocząć się przedstawienie. Madame Mericourt z trudem załagodziła kryzysową sytuację, korzystając z tłumacza języka trytońskiego, głównie jednak opierała się na więzi, jaką udało się jej nawiązać z zadufanymi w sobie istotami. Zdobyła ich zaufanie, wiedziały, że spełni każdą z ich obietnic, dlatego w końcu udało się uspokoić rozszalalałe emocje, a każda z trzech muz wyraziła zgodę na występ z syrenim recitalem. Oznaczało to dodatkowe, horrendalne koszty - tym razem zażyczyły sobie ostryg dostępnych jedynie w wodach na południu Afryki - oraz powiększenie problemów z transportem, lecz na razie Deirdre odczuwała ulgę, że zapowiadany w broszurach koncert dojdzie do skutku. Widownia była już prawie pełna, dzwonki powinny zaraz zaalarmować ewentualnych spóźnialskich; madame Mericourt wyszła zza kulis bocznymi drzwiami, od razu przywołana dyskretnie przez opiekuna sali. Sugerował on dotrzymanie towarzystwa pewnej lady, zajmującej drogą lożę; pojawiła się w La Fantasmagorie samotnie, dobrze byłoby więc zabawić ją rozmową. Zaaferowana niedawną konfrontacją z syrenami Deirdre nie dopytała o szczegóły, ruszając wprost do wspomnianej części balkonów widowni, zdążywszy tylko szybkim gestem poprawić złotą szpilę, podtrzymującą orientalny kok. Pachniała opium i morską, słoną wodą, dół sukni stylizowanej na quipao był nieco wilgotny - pochylała się niedawno ku basenowi syren - lecz w półcieniu widowni powinno być to niezauważalne.
- Tak, lady, dzisiejszy wieczór będzie należał do wszystkich naszych trzech gwiazd - odparła szybko, gdy znalazła się tuż obok stolika jasnowłosej damy. Podchodziła do niej z boku, gestem odprawiając kelnera, dając tym samym znać, że sama madame Mericourt przejmie opiekę nad wyjątkowym gościem. Dosłownie; dopiero przystając tuż przy arystokratce zdołała rozpoznać charakterystyczne rysy. Lady Rowle, żona samego umiłowanego sir Alberta. Miłośniczka sztuki, salonowa wilczyca, zaszczycająca swą obecnością syrenią premierę. - Chętnie odpowiem także na inne nurtujące lady pytania. Śmiem twierdzić, że zdołałam poznać te wspaniałe kobiety dość dobrze, tak samo jak ich repertuar - zaoferowała delikatnie swe towarzystwo, na razie nie zajmując miejsca obok elegancko ubranej czarownicy: może ta nie życzyła sobie kompanii, Rowle'owie nie słynęli z ekstrawetyzmu, lecz błyskotliwa Catriona wydawała się zaintrygowana podwodnym spektaklem.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
| 25.02
Wieść o tym, że Valerie Vanity pojawiła się w Londynie, powinna dotrzeć do madame Mericourt wcześniej, tylko jej znanymi ścieżkami, trzymała wszak rękę na artystycznym pulsie miasta dość mocno, czujna na każdy silniejszy przepływ świeżej krwi - tak się jednak nie stało, a list od początkującej śpiewaczki szczerze ją zaskoczył. Tak samo jak jego treść, aż skrząca się od pochlebstw, subtelnych, lecz pełnych emfazy zarazem, mimo tego ogromu mile łaskoczących ego madame Mericourt.
Los postawił je na swej drodze kilka miesięcy temu, na pewnym debiutanckim koncercie smyczkowym, gdzie po raz pierwszy zalśnić na nieboskłonie panteonu muz miał wprawny skrzypek, protegowany znanego w magicznym świecie sir Wulfryka, wypuszczającego na świat prawdziwe muzyczne talenty. Wydarzenie to zgromadziło spory tłum, elitarny, oczywiście, Deirdre cieszyła się więc szalenie, że otrzymała upragnione zaproszenie - zwłaszcza, że był to jeden z pierwszych rautów, na jakich mogła pojawić się po ciąży w pełni sił i uroku, powoli odbudowując swą pozycję. Skupienie na gwieździe muzyki, drobniutkim Josephie Tabbersie władającym smyczkiem z wprawą stuletniego wygi, pozwoliło też przemknąć jej przez tłum prawie niezauważoną: łaskawie ominęły ją więc pytania o rozwiązanie, zdrowie dziecka oraz oceniające spojrzenia. Z ulgą przyjęła nawet usadzenie w bocznej loży, nie uznała tego za potwarz, a raczej za cenną okazję do obserwowania wszystkich elit z bezpiecznego dystansu szarej eminencji. Niestety, wieczór okazałby się tragedią, bowiem wśród siedzących obok czarodziejów ze świecą można było szukać wziętych rozmówców czy specjalistów, a wypity alkohol uderzył mężczyznom do głowy, tworząc wiele okazji do rozmów szowinistycznych lub wręcz oburzających w swej tematyce. Na szczęście nie była w tej tragedii sama, a ratunkiem okazała się Valerie Krueger, czarownica o równie pięknym głosie, co prezencji - we dwie udało im się jasno postawić granicę, a później z przyjemnością zamknąć się w swym własnym świecie, z werwą omawiając artystyczne doświadczenia wieczoru. Valerie Vanity, bo tak również się prezentowała, okazała się czarownicą bystrą, uroczą oraz wprawną w sztuce konwersacji; później miały jeszcze kilka okazji, by minąć się na bankietach, lecz dopiero teraz nadarzyła się okazja, by to madame Mericourt mogła powitać kobietę w swoich skromnych progach. A raczej progach opery stworzonej dla żony swego kochanka - ale o tym nowa przyjaciółka nie musiała przecież wiedzieć.
Miała za to poczuć się oczarowana magią La Fantasmagorii. Misja zachwycenia Valerie nie miała wyłącznie charakteru prywatnego, owszem, Dei łaknęła uznania, lecz bardziej pragnęła go oficjalnie, rozsławiając imię magicznego baletu w każdym zakamarku śmietanki towarzyskiej. Wierzyła w to, że Vanity za niedługo stanie się prawdziwą gwiazdą wielkiego formatu, miała ku temu wszelkie predyspozycje, dlatego też inwestycja w przyjaźń z czarownicą wydawała się niezwykle opłacalna. Jak zwykle, Mericourt rozważała wszelkie za i przeciw, choć nie było sposobu, by przejrzeć ten wyzbyty z uczuć tok myślenia, bo gdy osobiście witała Vanity w bocznym korytarzu La Fantasmagorii, na jej egzotycznej twarzy malował się szczery, przyjacielski uśmiech.
- Pani Krueger, co za radość widzieć panią w naszych skromnych progach - powitała ją serdecznie, przyglądając się sylwetce czarownicy, eleganckiej i pięknej jak zwykle. Zima jej służyła, chłód odmalował na bladych policzkach rumieńce, a śnieg osadził się na włosach, podkreślając ich blask. - Wierzę, że spodoba ci się recital naszych wyjątkowych gwiazd - syren. Kto jak kto, ale miłośniczka śpiewu z pewnością doceni magiczną aurę naszych nie do końca ludzkich artystek - kontynuowała, podchodząc do Valerie, by ująć ją za dłonie w przyjacielskim geście. Ciągle posługiwała się eleganckimi formami, była to forma szacunku do śpiewaczki, bo choć przeszły już na ty, to dawała czarownicy przestrzeń, by powrócić do tej bardziej zdystansowanej formy.
| wątek wyżej urwany, nie kontynuuje go teraz
Wieść o tym, że Valerie Vanity pojawiła się w Londynie, powinna dotrzeć do madame Mericourt wcześniej, tylko jej znanymi ścieżkami, trzymała wszak rękę na artystycznym pulsie miasta dość mocno, czujna na każdy silniejszy przepływ świeżej krwi - tak się jednak nie stało, a list od początkującej śpiewaczki szczerze ją zaskoczył. Tak samo jak jego treść, aż skrząca się od pochlebstw, subtelnych, lecz pełnych emfazy zarazem, mimo tego ogromu mile łaskoczących ego madame Mericourt.
Los postawił je na swej drodze kilka miesięcy temu, na pewnym debiutanckim koncercie smyczkowym, gdzie po raz pierwszy zalśnić na nieboskłonie panteonu muz miał wprawny skrzypek, protegowany znanego w magicznym świecie sir Wulfryka, wypuszczającego na świat prawdziwe muzyczne talenty. Wydarzenie to zgromadziło spory tłum, elitarny, oczywiście, Deirdre cieszyła się więc szalenie, że otrzymała upragnione zaproszenie - zwłaszcza, że był to jeden z pierwszych rautów, na jakich mogła pojawić się po ciąży w pełni sił i uroku, powoli odbudowując swą pozycję. Skupienie na gwieździe muzyki, drobniutkim Josephie Tabbersie władającym smyczkiem z wprawą stuletniego wygi, pozwoliło też przemknąć jej przez tłum prawie niezauważoną: łaskawie ominęły ją więc pytania o rozwiązanie, zdrowie dziecka oraz oceniające spojrzenia. Z ulgą przyjęła nawet usadzenie w bocznej loży, nie uznała tego za potwarz, a raczej za cenną okazję do obserwowania wszystkich elit z bezpiecznego dystansu szarej eminencji. Niestety, wieczór okazałby się tragedią, bowiem wśród siedzących obok czarodziejów ze świecą można było szukać wziętych rozmówców czy specjalistów, a wypity alkohol uderzył mężczyznom do głowy, tworząc wiele okazji do rozmów szowinistycznych lub wręcz oburzających w swej tematyce. Na szczęście nie była w tej tragedii sama, a ratunkiem okazała się Valerie Krueger, czarownica o równie pięknym głosie, co prezencji - we dwie udało im się jasno postawić granicę, a później z przyjemnością zamknąć się w swym własnym świecie, z werwą omawiając artystyczne doświadczenia wieczoru. Valerie Vanity, bo tak również się prezentowała, okazała się czarownicą bystrą, uroczą oraz wprawną w sztuce konwersacji; później miały jeszcze kilka okazji, by minąć się na bankietach, lecz dopiero teraz nadarzyła się okazja, by to madame Mericourt mogła powitać kobietę w swoich skromnych progach. A raczej progach opery stworzonej dla żony swego kochanka - ale o tym nowa przyjaciółka nie musiała przecież wiedzieć.
Miała za to poczuć się oczarowana magią La Fantasmagorii. Misja zachwycenia Valerie nie miała wyłącznie charakteru prywatnego, owszem, Dei łaknęła uznania, lecz bardziej pragnęła go oficjalnie, rozsławiając imię magicznego baletu w każdym zakamarku śmietanki towarzyskiej. Wierzyła w to, że Vanity za niedługo stanie się prawdziwą gwiazdą wielkiego formatu, miała ku temu wszelkie predyspozycje, dlatego też inwestycja w przyjaźń z czarownicą wydawała się niezwykle opłacalna. Jak zwykle, Mericourt rozważała wszelkie za i przeciw, choć nie było sposobu, by przejrzeć ten wyzbyty z uczuć tok myślenia, bo gdy osobiście witała Vanity w bocznym korytarzu La Fantasmagorii, na jej egzotycznej twarzy malował się szczery, przyjacielski uśmiech.
- Pani Krueger, co za radość widzieć panią w naszych skromnych progach - powitała ją serdecznie, przyglądając się sylwetce czarownicy, eleganckiej i pięknej jak zwykle. Zima jej służyła, chłód odmalował na bladych policzkach rumieńce, a śnieg osadził się na włosach, podkreślając ich blask. - Wierzę, że spodoba ci się recital naszych wyjątkowych gwiazd - syren. Kto jak kto, ale miłośniczka śpiewu z pewnością doceni magiczną aurę naszych nie do końca ludzkich artystek - kontynuowała, podchodząc do Valerie, by ująć ją za dłonie w przyjacielskim geście. Ciągle posługiwała się eleganckimi formami, była to forma szacunku do śpiewaczki, bo choć przeszły już na ty, to dawała czarownicy przestrzeń, by powrócić do tej bardziej zdystansowanej formy.
| wątek wyżej urwany, nie kontynuuje go teraz
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Powiedzieć, że wizyta w tym miejscu stanowiła swego rodzaju artystyczną nobilitację to jak nie powiedzieć nic. O magicznym balecie znajdującym się pod opieką i czujnym okiem madame Mericourt mówiło się; dużo i gęsto, miejsce to obrosło swego rodzaju legendą, która dodatkowo nęciła spragnioną artystycznych wrażeń i najwyższej perfekcji Valerie. Valerie, która domyślała się, że rozbudzona wyobraźnia tych, których orzeczono niegodnymi tych progów, podpowiadała im obrazy często fantastyczne, ale momentami niezgodne z prawdą. Jedynym więc sposobem na dowiedzenie się, cóż naprawdę oferowało to miejsce, a w pewnym przedłużeniu także madame Mericourt było zjawienie się tu osobiście.
Podjudzona ciekawość doprowadziła jasną dłoń do chwycenia po pergamin i tusz, skreślenia listu przepełnionego komplementami (tymi szczerymi i zasłużonymi, a także tymi przyszłościowymi, których miała nadzieję nie żałować), do delikatnego nagięcia dumy i zapytania, czy rzucone w trakcie podbudowującej, rozwijającej rozmowy zaproszenie wciąż było aktualne. Otrzymana odpowiedź spełniła wszystkie oczekiwania, nęciła perspektywą doświadczenia piękna syreniego baletu. Zmusiła do zastanowienia się, cóż wygra jej zachwyt — syreny (podobno były trzy!), czy arcymistrzyni, której ręka doprowadziła to miejsce do kwitnącej mimo zimowych mrozów chwały? Pani Vanity pomimo długoletniego pobytu za granicą wciąż pozostawała obywatelką Anglii. A jako taka dzieliła też ze swoimi współbraćmi pewną skazę, którą Deirdre nauczyła się wykorzystywać w sposób dyskretny, acz śmiertelnie skuteczny. Pociąg za nowym, za egzotyką, tym, co niedostępne torował drogi pokoleniom Anglików, prowadząc ich często na zgubę.
Jak będzie dzisiaj?
Dziś madame uśmiechała się szczerze, przyjacielsko, a jej dzisiejszy gość odpowiadał tym samym. W jasnobłękitnych oczach Valerie, przez kilka krótkich chwil uważnie lustrujących lico Deirdre — nic się nie zmieniła, zachwycająca — odbijała się czysta ciekawość, lecz bez cienia onieśmielenia, które mogło być naturalne dla osób znających pojęcie skromności, albo może ukrywających pewne nieprzystosowanie do podobnie wysokich standardów. W tych Vanity czuła się jak ryba w wodzie, a bez kuli u nogi w osobie porywczego małżonka wiedziała, że może pozwolić sobie na jeszcze więcej swobody.
Swobody w granicach kreślonych pewną ręką Deirdre.
— Madame Mericourt — miękki głos Valerie płynął z jej gardła bez przeszkód, pomimo towarzyszącego jej jeszcze przed chwilą zimnego powietrza. Gardło miała bowiem otulone miękkim szalem, uważna na to, jak każda infekcja wpływała na jej narząd głosu, instrument, o który musiała dbać najmocniej na świecie. — Czasami nie wierzę w swoje szczęście; jak duże są szanse, by los pozwolił mi skrzyżować drogi z kimś tak ekscepcjonalnie niezwykłym jak madame? Och, nieznane mi arkana numerologi, by stwierdzić to z całą pewnością, lecz posiłkując się wyobraźnią, zdolna jestem założyć, że niewielkie — białe zęby błysnęły w szerszym uśmiechu, ledwie na moment — Proszę tylko nie bać się komplementów! Są w pełni zasłużone. Nie zwykłam uciekać się do fałszywych pochlebstw.
Momentami potrafiła być przytłaczająca, w szczególności, gdy ekscytacja mrowiła bezpośrednio pod skórą, gdy obiecano jej widowisko. Cierpliwości nauczyła się dopiero w gorzkim epizodzie małżeńskim; bezpośrednio po zrzuceniu wdowieństwa, jeszcze w pierwszych chwilach narzeczeństwa dawała sobie przestrzeń na czerpanie garściami z natchnień, które doń przychodziły. Nie wątpiła, że po dzisiejszym występie pozostanie trwalszy ślad niż ten odłożony we własnej pamięci.
Pozwoliła złapać się za dłonie. Gest był niezwykle miły, a i dłonie Deirdre — gładkie i miękkie. Gdyby przestąpiła jeszcze krok, może udałoby się pochwycić woń jej perfum, nagle stanowiły najważniejszy punkt w mikrowszechświecie. Madame Mericourt nie mogła wiedzieć, jak istotny był dla jej gościa delikatny uchwyt; od dzieciństwa dłonie stanowiły słabość śpiewaczki, mocniejsze sensacje potrafiły przyprawić o przestrach. Dziś czuła się zaopiekowana, a przez to bezpieczna. W bezpiecznym środowisku zaś...
— Och, madame mogła jeszcze nie zauważyć — w jej głosie nie było śladu żalu, ni wyrzutu. Obrączka zniknęła z palca, nie została zastąpiona tą wdowią. Wzrok Vanity zsunął się powoli na ich dłonie właśnie. — Niespodziewane okrucieństwo... — na twarzy śpiewaczki wymalował się wyraz dość szczególny. Połączenie smutku, złości i obrzydzenia rzadko kiedy trafiało na lica kobiet jej podobnych, powód musiał więc być poważny. A nawet słowo szlamy, nie wspominając już o ujmujących mugolach, nie potrafiło przejść przez gardło. — Odebrało mi mojego Franza. Po przeprowadzce myślałam nawet, czy nie zacząć używać nazwiska panieńskiego również w prywatnych okolicznościach, stąd jego brzmienie w liście, ale wszystko wskazuje na to, że nie będę musiała się nad tym zastanawiać szczególnie długo.
Tajemniczy uśmiech uciął jej monolog, chyba odrobinę zbyt długi. Wciąż delikatnie zimne kciuki pogładziły wierzch dłoni Deirdre, gdy wracała spojrzeniem do magnetycznej czerni jej oczu. Widziała kiedyś kamienie równie ciemne, równie skrzące. Na palcu jednej z grafini, na którymś z przyjęć w Berlinie. Pasowałby do madame idealnie, może jako kolczyki?
Delikatny uścisk i delikatne przekrzywienie głowy w bok.
— Ale dość już o przykrościach, madame jest kobietą zbyt zajętą, by wysłuchiwać czarodziejskich dramatów. Sztuka jest życiem, sztuka jest miłością, jest też i szczęściem. Słyszałam, że pod opieką madame znajdują się trzy syreny, czy to prawda? — nie widziała ich od tak dawna... Niemieccy czarodzieje mieli zupełnie inne podejście do rozrywek; pragmatyczne i chłodne, czasami zdawało się jej, że w największe zachwyty wpadali nad zwiędłymi kwiatami. Niedopuszczalne. — Och, nie mogę się doczekać...
Podjudzona ciekawość doprowadziła jasną dłoń do chwycenia po pergamin i tusz, skreślenia listu przepełnionego komplementami (tymi szczerymi i zasłużonymi, a także tymi przyszłościowymi, których miała nadzieję nie żałować), do delikatnego nagięcia dumy i zapytania, czy rzucone w trakcie podbudowującej, rozwijającej rozmowy zaproszenie wciąż było aktualne. Otrzymana odpowiedź spełniła wszystkie oczekiwania, nęciła perspektywą doświadczenia piękna syreniego baletu. Zmusiła do zastanowienia się, cóż wygra jej zachwyt — syreny (podobno były trzy!), czy arcymistrzyni, której ręka doprowadziła to miejsce do kwitnącej mimo zimowych mrozów chwały? Pani Vanity pomimo długoletniego pobytu za granicą wciąż pozostawała obywatelką Anglii. A jako taka dzieliła też ze swoimi współbraćmi pewną skazę, którą Deirdre nauczyła się wykorzystywać w sposób dyskretny, acz śmiertelnie skuteczny. Pociąg za nowym, za egzotyką, tym, co niedostępne torował drogi pokoleniom Anglików, prowadząc ich często na zgubę.
Jak będzie dzisiaj?
Dziś madame uśmiechała się szczerze, przyjacielsko, a jej dzisiejszy gość odpowiadał tym samym. W jasnobłękitnych oczach Valerie, przez kilka krótkich chwil uważnie lustrujących lico Deirdre — nic się nie zmieniła, zachwycająca — odbijała się czysta ciekawość, lecz bez cienia onieśmielenia, które mogło być naturalne dla osób znających pojęcie skromności, albo może ukrywających pewne nieprzystosowanie do podobnie wysokich standardów. W tych Vanity czuła się jak ryba w wodzie, a bez kuli u nogi w osobie porywczego małżonka wiedziała, że może pozwolić sobie na jeszcze więcej swobody.
Swobody w granicach kreślonych pewną ręką Deirdre.
— Madame Mericourt — miękki głos Valerie płynął z jej gardła bez przeszkód, pomimo towarzyszącego jej jeszcze przed chwilą zimnego powietrza. Gardło miała bowiem otulone miękkim szalem, uważna na to, jak każda infekcja wpływała na jej narząd głosu, instrument, o który musiała dbać najmocniej na świecie. — Czasami nie wierzę w swoje szczęście; jak duże są szanse, by los pozwolił mi skrzyżować drogi z kimś tak ekscepcjonalnie niezwykłym jak madame? Och, nieznane mi arkana numerologi, by stwierdzić to z całą pewnością, lecz posiłkując się wyobraźnią, zdolna jestem założyć, że niewielkie — białe zęby błysnęły w szerszym uśmiechu, ledwie na moment — Proszę tylko nie bać się komplementów! Są w pełni zasłużone. Nie zwykłam uciekać się do fałszywych pochlebstw.
Momentami potrafiła być przytłaczająca, w szczególności, gdy ekscytacja mrowiła bezpośrednio pod skórą, gdy obiecano jej widowisko. Cierpliwości nauczyła się dopiero w gorzkim epizodzie małżeńskim; bezpośrednio po zrzuceniu wdowieństwa, jeszcze w pierwszych chwilach narzeczeństwa dawała sobie przestrzeń na czerpanie garściami z natchnień, które doń przychodziły. Nie wątpiła, że po dzisiejszym występie pozostanie trwalszy ślad niż ten odłożony we własnej pamięci.
Pozwoliła złapać się za dłonie. Gest był niezwykle miły, a i dłonie Deirdre — gładkie i miękkie. Gdyby przestąpiła jeszcze krok, może udałoby się pochwycić woń jej perfum, nagle stanowiły najważniejszy punkt w mikrowszechświecie. Madame Mericourt nie mogła wiedzieć, jak istotny był dla jej gościa delikatny uchwyt; od dzieciństwa dłonie stanowiły słabość śpiewaczki, mocniejsze sensacje potrafiły przyprawić o przestrach. Dziś czuła się zaopiekowana, a przez to bezpieczna. W bezpiecznym środowisku zaś...
— Och, madame mogła jeszcze nie zauważyć — w jej głosie nie było śladu żalu, ni wyrzutu. Obrączka zniknęła z palca, nie została zastąpiona tą wdowią. Wzrok Vanity zsunął się powoli na ich dłonie właśnie. — Niespodziewane okrucieństwo... — na twarzy śpiewaczki wymalował się wyraz dość szczególny. Połączenie smutku, złości i obrzydzenia rzadko kiedy trafiało na lica kobiet jej podobnych, powód musiał więc być poważny. A nawet słowo szlamy, nie wspominając już o ujmujących mugolach, nie potrafiło przejść przez gardło. — Odebrało mi mojego Franza. Po przeprowadzce myślałam nawet, czy nie zacząć używać nazwiska panieńskiego również w prywatnych okolicznościach, stąd jego brzmienie w liście, ale wszystko wskazuje na to, że nie będę musiała się nad tym zastanawiać szczególnie długo.
Tajemniczy uśmiech uciął jej monolog, chyba odrobinę zbyt długi. Wciąż delikatnie zimne kciuki pogładziły wierzch dłoni Deirdre, gdy wracała spojrzeniem do magnetycznej czerni jej oczu. Widziała kiedyś kamienie równie ciemne, równie skrzące. Na palcu jednej z grafini, na którymś z przyjęć w Berlinie. Pasowałby do madame idealnie, może jako kolczyki?
Delikatny uścisk i delikatne przekrzywienie głowy w bok.
— Ale dość już o przykrościach, madame jest kobietą zbyt zajętą, by wysłuchiwać czarodziejskich dramatów. Sztuka jest życiem, sztuka jest miłością, jest też i szczęściem. Słyszałam, że pod opieką madame znajdują się trzy syreny, czy to prawda? — nie widziała ich od tak dawna... Niemieccy czarodzieje mieli zupełnie inne podejście do rozrywek; pragmatyczne i chłodne, czasami zdawało się jej, że w największe zachwyty wpadali nad zwiędłymi kwiatami. Niedopuszczalne. — Och, nie mogę się doczekać...
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Szal o barwie lśniącej, gwiezdnej szarości podkreślał kolor oczu czarownicy, zdawał się też przyczyną, dla której głos Valerie brzmiał tak miękko, swobodnie, przytulnie, od razu niwecząc poczucie dyskomfortu czy dystansu. Nie znały się wszak długo, nie dzieliły wspólnych wspomnień, nie pozwoliły na przekroczenie pewnych oficjalnych granic, lecz mimo to aura otaczająca sylwetkę Vanity skutecznie rozpuszczała chłód wynikający z długiej nieobecności w swych artystycznych życiach.
- Pani Krueger, stanowczo muszę poprosić o zaprzestanie serwowania tych słodkich pochwał, moje ego może nie podołać pięknu tych słów, podrażnione – kto wie – może przybliżyć mnie do poziomu męskiej arogancji– zakomenderowała z żartobliwą surowością, mrużąc oczy, jakby pod naporem rozemocjonowanych pochlebstw. Czarująca, tak, to określenie pasowało do filigranowej blondynki najlepiej. Oczarowała ją wtedy, gdy zostały zamknięte w towarzyskiej pułapce pomiędzy szowinistami, miłośnikami nudy oraz rozpasanymi sybarytami nie mającymi pojęcia o estetyce, oczarowała ją i teraz, kojarząc się, irracjonalnie wobec chłodu, śniegu i odpowiedniej do aury kreacji – z powiewem wiosny, wkraczającym śmiało przez główne drzwi magicznego baletu, już od progu napełniając hol perlistą wibracją charakterystycznego głosu.– A nie chcę przemienić się w narcyza, skromność to wszak moje drugie imię – schyliła głowę z szacunkiem, dla niej, dla siebie zaś – z podkreśleniem służalczej roli w La Fantasmagorii; dobrze odgrywała osobę stonowaną i pełną intrygujących tajemnic jednocześnie; śmiałą i pokorną, słodką i wyniosłą, profesjonalną i pozwalająca sobie na dwuznaczny błysk w kocim oku. Tańczyła na krawędzi przeciwieństw, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak wiele korzyści przynosi ta elastyczna akrobacja wizerunkiem, słowem, działaniem. Dzięki niej dopasowywała się do każdego towarzystwa, niejako odbijając wizerunek rozmówcy, co w przypadku Kruger było przyjemnością. Podobała się jej siła przebicia czarownicy, autentyczna żywiołowość, prawie dziewczęca żywotność, z jaką podchodziła do życia, śmiało okazując zachwyt pięknem, niezależnie od muzy, której imię wysławiał twórca.
Prezencja Valerie nie zapowiadała więc smutnych wieści, które musiała dźwigać na swoich delikatnych barkach. W pierwszej chwili Deirdre nie zrozumiała, o czym mówi śpiewaczka, podążyła jedynie w dół za jej wzrokiem, spodziewając się ujrzeć ranę szpecącą delikatną dłoń lub inny uraz, będący wynikiem wojennej zawieruchy. Nic takiego nie rzuciło się jednak w oczy – i w tym tkwiła cała żałobna tajemnica, pierścień zaręczynowy nie podkreślał smukłych palców Valerie, a równie strojna obrączka: zamężnego stanu. W skośnych oczach Deirdre zaświeciło się zaskoczenie, zastąpione w nadchodzących chwilach zrozumieniem i pełnym współczuciem.
- Tak bardzo mi przykro, Valerie – powiedziała po prostu po dłuższej chwili ciszy. Nie czuła potrzeby, by zagłuszać ją płaczliwym trzepotem kondolencji, tych sztucznych, monumentalnych słyszała pewnie wiele. W takich sytuacjach przesada działała na niekorzyść, a ukojenie cierpienia błahymi słowami nie było możliwe. – Znam twój ból, wiesz o tym. I wierzę, że zdołasz go unieść, jesteś silna i masz w sobie tak wiele życia, tak wiele piękna, które rozświetli otaczający cię całunem mrok – dorzuciła, mocniej ściskając jej palce we własnych, chłodnych, przechwytując jej spojrzenie własnym. Poważnym, pełnym doskonale odegranej empatii. Valerie wiedziała już o wdowieństwie madame Mericourt, poruszyła ten temat między wierszami podczas pierwszego spotkania, oferowała więc niewerbalną możliwość, by śpiewaczka, jeśli będzie czuła taką potrzebę, podzieliła się z nią swym bólem. Miała w nim doświadczenie, pożegnała Bastiena całkiem niedawno, minęło półtora roku odkąd zakamuflowała się w nowej roli pogrobowej matki, opiekunki La Fantasmagorii i wdowy, dzielnie znoszącej samotne życie. – Cieszę się, że mimo okrutnego doświadczenia nie straciłaś swej iskry. A w La Fantasmagorii znamy się na podtrzymywaniu ognia piękna jak mało kto – dodała, puszczając ręce jasnowłosej czarownicy. Deirdre nie naciskała, nie dopytywała, nie wtrącała nosa w nieswoje sprawy, a choć ciekawił ją sposób odejścia Franza Kruegera, powstrzymała pragnienie obnażenia prawdy. Czasem wycofanie się z przesłuchania gwarantowało lepsze efekty - i więcej pozyskanych informacji - niż jego przeprowadzenie.
- I czy dobrze wyciągam wnioski - zamieszkasz w Londynie na stałe? - zmieniła nieco temat, ostrożnie rezygnując z oficjalnej tytulatury, uznając, że jeśli Valerie nie zwróciła jej uwagi, wcześniejsze zapoznanie miało moc sprawczą zmiany zwrotów. Chciała ułagodzić ewentualny ból żałoby, odwrócić uwagę od śmierci, pozwolić skoncentrować się Valerie na tym, co przed nią - a nie na zakopanej w grobie przeszłości.
- Tak, mam zaszczyt opiekować się trzema niezwykłymi śpiewaczkami, artystycznymi cudotwórczyniami z pogranicza magicznych światów, kobietami o wyjątkowym talencie... - odparła od razu, wyraźnie zadowolona z poruszenia tematu syren, które rozsławiły La Fantasmagorię nie tylko w Londynie, ale i w innych kulturalnych ośrodkach czarodziejskiej Europy. Najwidoczniej renoma ośrodka dotarła także do niemieckiej społeczności, co niezwykle Mericourt ucieszyło. - Mam nadzieję, że uda się je z tobą poznać, Valerie. Wierzę, że wyznawczynie Melpomene znajdą wspólny język pomimo translacyjnych trudności - kontynuowała, szarmanckim i jednocześnie władczym gestem zapraszając Valerie do podążenia za nią imponującym korytarzem, prowadzącym do podwodnej sceny.
- Pani Krueger, stanowczo muszę poprosić o zaprzestanie serwowania tych słodkich pochwał, moje ego może nie podołać pięknu tych słów, podrażnione – kto wie – może przybliżyć mnie do poziomu męskiej arogancji– zakomenderowała z żartobliwą surowością, mrużąc oczy, jakby pod naporem rozemocjonowanych pochlebstw. Czarująca, tak, to określenie pasowało do filigranowej blondynki najlepiej. Oczarowała ją wtedy, gdy zostały zamknięte w towarzyskiej pułapce pomiędzy szowinistami, miłośnikami nudy oraz rozpasanymi sybarytami nie mającymi pojęcia o estetyce, oczarowała ją i teraz, kojarząc się, irracjonalnie wobec chłodu, śniegu i odpowiedniej do aury kreacji – z powiewem wiosny, wkraczającym śmiało przez główne drzwi magicznego baletu, już od progu napełniając hol perlistą wibracją charakterystycznego głosu.– A nie chcę przemienić się w narcyza, skromność to wszak moje drugie imię – schyliła głowę z szacunkiem, dla niej, dla siebie zaś – z podkreśleniem służalczej roli w La Fantasmagorii; dobrze odgrywała osobę stonowaną i pełną intrygujących tajemnic jednocześnie; śmiałą i pokorną, słodką i wyniosłą, profesjonalną i pozwalająca sobie na dwuznaczny błysk w kocim oku. Tańczyła na krawędzi przeciwieństw, doskonale zdając sobie sprawę z tego, jak wiele korzyści przynosi ta elastyczna akrobacja wizerunkiem, słowem, działaniem. Dzięki niej dopasowywała się do każdego towarzystwa, niejako odbijając wizerunek rozmówcy, co w przypadku Kruger było przyjemnością. Podobała się jej siła przebicia czarownicy, autentyczna żywiołowość, prawie dziewczęca żywotność, z jaką podchodziła do życia, śmiało okazując zachwyt pięknem, niezależnie od muzy, której imię wysławiał twórca.
Prezencja Valerie nie zapowiadała więc smutnych wieści, które musiała dźwigać na swoich delikatnych barkach. W pierwszej chwili Deirdre nie zrozumiała, o czym mówi śpiewaczka, podążyła jedynie w dół za jej wzrokiem, spodziewając się ujrzeć ranę szpecącą delikatną dłoń lub inny uraz, będący wynikiem wojennej zawieruchy. Nic takiego nie rzuciło się jednak w oczy – i w tym tkwiła cała żałobna tajemnica, pierścień zaręczynowy nie podkreślał smukłych palców Valerie, a równie strojna obrączka: zamężnego stanu. W skośnych oczach Deirdre zaświeciło się zaskoczenie, zastąpione w nadchodzących chwilach zrozumieniem i pełnym współczuciem.
- Tak bardzo mi przykro, Valerie – powiedziała po prostu po dłuższej chwili ciszy. Nie czuła potrzeby, by zagłuszać ją płaczliwym trzepotem kondolencji, tych sztucznych, monumentalnych słyszała pewnie wiele. W takich sytuacjach przesada działała na niekorzyść, a ukojenie cierpienia błahymi słowami nie było możliwe. – Znam twój ból, wiesz o tym. I wierzę, że zdołasz go unieść, jesteś silna i masz w sobie tak wiele życia, tak wiele piękna, które rozświetli otaczający cię całunem mrok – dorzuciła, mocniej ściskając jej palce we własnych, chłodnych, przechwytując jej spojrzenie własnym. Poważnym, pełnym doskonale odegranej empatii. Valerie wiedziała już o wdowieństwie madame Mericourt, poruszyła ten temat między wierszami podczas pierwszego spotkania, oferowała więc niewerbalną możliwość, by śpiewaczka, jeśli będzie czuła taką potrzebę, podzieliła się z nią swym bólem. Miała w nim doświadczenie, pożegnała Bastiena całkiem niedawno, minęło półtora roku odkąd zakamuflowała się w nowej roli pogrobowej matki, opiekunki La Fantasmagorii i wdowy, dzielnie znoszącej samotne życie. – Cieszę się, że mimo okrutnego doświadczenia nie straciłaś swej iskry. A w La Fantasmagorii znamy się na podtrzymywaniu ognia piękna jak mało kto – dodała, puszczając ręce jasnowłosej czarownicy. Deirdre nie naciskała, nie dopytywała, nie wtrącała nosa w nieswoje sprawy, a choć ciekawił ją sposób odejścia Franza Kruegera, powstrzymała pragnienie obnażenia prawdy. Czasem wycofanie się z przesłuchania gwarantowało lepsze efekty - i więcej pozyskanych informacji - niż jego przeprowadzenie.
- I czy dobrze wyciągam wnioski - zamieszkasz w Londynie na stałe? - zmieniła nieco temat, ostrożnie rezygnując z oficjalnej tytulatury, uznając, że jeśli Valerie nie zwróciła jej uwagi, wcześniejsze zapoznanie miało moc sprawczą zmiany zwrotów. Chciała ułagodzić ewentualny ból żałoby, odwrócić uwagę od śmierci, pozwolić skoncentrować się Valerie na tym, co przed nią - a nie na zakopanej w grobie przeszłości.
- Tak, mam zaszczyt opiekować się trzema niezwykłymi śpiewaczkami, artystycznymi cudotwórczyniami z pogranicza magicznych światów, kobietami o wyjątkowym talencie... - odparła od razu, wyraźnie zadowolona z poruszenia tematu syren, które rozsławiły La Fantasmagorię nie tylko w Londynie, ale i w innych kulturalnych ośrodkach czarodziejskiej Europy. Najwidoczniej renoma ośrodka dotarła także do niemieckiej społeczności, co niezwykle Mericourt ucieszyło. - Mam nadzieję, że uda się je z tobą poznać, Valerie. Wierzę, że wyznawczynie Melpomene znajdą wspólny język pomimo translacyjnych trudności - kontynuowała, szarmanckim i jednocześnie władczym gestem zapraszając Valerie do podążenia za nią imponującym korytarzem, prowadzącym do podwodnej sceny.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Och, poziom męskiej arogancji... Vanity dobrze wiedziała, że nawet najbardziej rozdmuchane ego kobiece nigdy nie potrafiło wspiąć się na wyżyny, które z zatrważającą łatwością zdobywali mężczyźni przekonani o swej nieomylności. Kobiety takie jak madame Mericourt były na to po prostu zbyt inteligentne. To właśnie umysł, jego ostrość i przenikliwość odbita w spojrzeniu obsydianowych tęczówek zauroczyła panią Krueger tamtego wieczoru, w loży przepełnionej ludźmi, których nie potrafiły szanować, nie wewnętrznie, bo manierami wspinały się na szczyty kobiecej wyrozumiałości, wymaganej od nich w takich miejscach i towarzystwie. Deirdre była przy tym niemalże intensywna. Cecha ta nieuchwytna była dla zakochanych w sobie mężczyzn, jednak kobiety odnajdywały ją w sobie wzajemnie dość prosto, jeżeli oczywiście chciały. Bo nie wszystkie przedstawicielki płci pięknej — to z pewnością wspólne doświadczenie pań Mericourt i Krueger — pragnęły traktować się jak równe, nie wszystkim przechodziła myśl o docenieniu drugiej. A to błąd, spory błąd.
Błąd, na który Valerie nie było stać.
— Proszę nie zasłaniać się fałszywą skromnością, gdy ta szczera jest na wyciągnięcie dłoni — prawdziwie wierzyła w swe słowa. Zanurzyły się w całkiem uroczej zabawie, pozornie nieistotnej grze pozorów, w której zbliżały się do siebie niemalże niebezpiecznie blisko, a jednak chwilę później odsuwały na bezpieczną odległość manier. Deirdre chyliła głowę przed La Fantasmagorie, ale również przed własnym wysiłkiem, czyniąc go na kilka chwil bytem odrębnym od samej siebie. To imponująca umiejętność. Oddzielić warsztat od sztuki, starania od efektu. I chyba to właśnie sprawiło, że na twarzy Valerie rozlał się kolejny ciepły uśmiech, w jasnych oczach pojawiły się iskry podziwu. Rzadkie widoki, takie jak te, zyskiwały na wartości z czasem.
Valerie nie mogła wiedzieć i nie wiedziała, że jej dzisiejsza towarzyszka — raz jeszcze — zmieniała się w zwierciadło, w którym spragniona rozrywki, wrażeń i przede wszystkim uwagi paniKrueger Vanity mogła się przejrzeć. To, z jaką przyjemnością i łatwością przychodziły jej takie przyglądania się, stanowiły tylko pean ku mistrzostwu madame Mericourt.
Cisza, która zawisła po informacji potrafiącej łamać życiorysy prawdziwie zakochanych mężatek była zaskakująco lekka. Przynajmniej dla Valerie. Grzecznie zniżyła wzrok i opuściła głowę, skupiając się na pustej, niezagospodarowanej przez żaden pierścionek przestrzeni na swych jasnych dłoniach. Brak wylewnych kondolencji przyjęła z wyraźną ulgą. Oczywiście, gdyby i takie się pojawiły, nie mogła pozwolić sobie na wyjście z roli. Może uroniłaby elegancką łzę, nawet dwie, sięgnęła po śnieżnobiałą chustkę, którą osuszyłaby sobie policzki, następnie przepraszając wylewnie za swą rzewność, bo oto z odejściem małżonka wyrwano jej również serce. Mericourt ofiarowała słowa wsparcia i współczucia, zrozumienie, choć nie mogła wiedzieć, nawet ona, farbowana wdowa, jak niewiele różniły się w swym wdowieństwie.
— Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak wielki ciężar zdejmujesz tymi słowami z mego serca, Deirdre — podążając jej śladem, pozwoliła sobie na skrócenie dystansu, raz jeszcze. Uniosła nawet wzrok ponownie na jasną twarz swej rozmówczyni, posyłając jej uśmiech smutny, lecz pełen wdzięczności. — Najbardziej cieszę się, że powracamy wreszcie do życia. Ja i moja córka. Londyn naprawdę jej służy, w Niemczech wszystko przypominało nam o Franzu, a tutaj... Słyszałam, że Londyn jest miastem nowych perspektyw. Chętnie poznam jedną z nich w twojej asyście.
Czy tą z lekka chaotyczną odpowiedzią zaspokoiła głód wiedzy egzotycznej czarownicy? Nie można było dziwić się rozedrganiu myśli toczących umysł Vanity, żałoba po kochającym mężu potrafiła niektóre kobiety doprowadzić do czystego szaleństwa, lecz Valerie wydawała się radzić sobie całkiem dobrze, pomimo pozornie chwiejnego humoru.
Słuchała jej z zapartym tchem. Jasnoróżowe wargi zadrgały w niemym zachwycie, gdzieś na pograniczu rodzącego się pytania. W istocie momentami przejawiała energię zupełnie dziewczęcą, niemalże naiwną, ale czy była tego świadoma? I tak i nie — gdy tematem przewodnim była sztuka, śpiew, piękno, dawała porwać się wartkiemu nurtowi myśli, pragnień, z a c h c i a n e k. Deirdre z kolei była w tej materii cudotwórczynią. Dziesiątą, najmłodszą córką Zeusa i Mnemosyne.
— Jest taka możliwość? — dopytała napowietrzonym szeptem, wyraźnie zaintrygowana taką propozycją. Nie spodziewała się, że coś mogłoby przebić samą obserwację tych zachwycających stworzeń. Bycie świadkiem ich koncertu stanowiło swoistą nobilitację, La Fantasmagorie w osobie madame Mericourt było symbolicznym otwarciem drzwi, a odnalezienie miejsca po jej dobrej stronie uczynić mogło ich relację nie tylko przyjemną, ale i obopólnie lukratywną.
Nie trzeba było powtarzać zaproszenia. Valerie ruszyła niedługo po gospodyni, przyglądając się z niegasnącym zainteresowaniem temu, co wyłaniało się z korytarza. Tyle pytań! Tyle technikaliów! Pytania zdublują się zapewne po uczcie dla zmysłów, którą przyjdzie im spożyć w swym towarzystwie.
— Wybacz mi, proszę, nadmierną ciekawość. Jeżeli me pytania dotykałyby sfer zbyt delikatnych, nie omieszkaj się zwrócić mi uwagi — poufałość szeptu, który trafić miał wyłącznie do uszu Deirdre pozwolił Valerie na jeszcze większe zawierzenie swej osoby w opiekę Westalki. — Rozumiesz mowę syren? Czy zatrudniasz tłumaczy? Zakładam, że trudno jest podwodnym śpiewaczkom opanować ludzką mowę w sposób umożliwiający swobodną komunikację... — jej głos zabrzmiał smutno; zupełnie tak, jakby miała jakiekolwiek podstawy do zakładania, do czego — poza śpiewem — syreny mają naturalne, gatunkowe predyspozycje.
Nauka nigdy nie była jej mocną stroną.
Błąd, na który Valerie nie było stać.
— Proszę nie zasłaniać się fałszywą skromnością, gdy ta szczera jest na wyciągnięcie dłoni — prawdziwie wierzyła w swe słowa. Zanurzyły się w całkiem uroczej zabawie, pozornie nieistotnej grze pozorów, w której zbliżały się do siebie niemalże niebezpiecznie blisko, a jednak chwilę później odsuwały na bezpieczną odległość manier. Deirdre chyliła głowę przed La Fantasmagorie, ale również przed własnym wysiłkiem, czyniąc go na kilka chwil bytem odrębnym od samej siebie. To imponująca umiejętność. Oddzielić warsztat od sztuki, starania od efektu. I chyba to właśnie sprawiło, że na twarzy Valerie rozlał się kolejny ciepły uśmiech, w jasnych oczach pojawiły się iskry podziwu. Rzadkie widoki, takie jak te, zyskiwały na wartości z czasem.
Valerie nie mogła wiedzieć i nie wiedziała, że jej dzisiejsza towarzyszka — raz jeszcze — zmieniała się w zwierciadło, w którym spragniona rozrywki, wrażeń i przede wszystkim uwagi pani
Cisza, która zawisła po informacji potrafiącej łamać życiorysy prawdziwie zakochanych mężatek była zaskakująco lekka. Przynajmniej dla Valerie. Grzecznie zniżyła wzrok i opuściła głowę, skupiając się na pustej, niezagospodarowanej przez żaden pierścionek przestrzeni na swych jasnych dłoniach. Brak wylewnych kondolencji przyjęła z wyraźną ulgą. Oczywiście, gdyby i takie się pojawiły, nie mogła pozwolić sobie na wyjście z roli. Może uroniłaby elegancką łzę, nawet dwie, sięgnęła po śnieżnobiałą chustkę, którą osuszyłaby sobie policzki, następnie przepraszając wylewnie za swą rzewność, bo oto z odejściem małżonka wyrwano jej również serce. Mericourt ofiarowała słowa wsparcia i współczucia, zrozumienie, choć nie mogła wiedzieć, nawet ona, farbowana wdowa, jak niewiele różniły się w swym wdowieństwie.
— Nie możesz sobie nawet wyobrazić, jak wielki ciężar zdejmujesz tymi słowami z mego serca, Deirdre — podążając jej śladem, pozwoliła sobie na skrócenie dystansu, raz jeszcze. Uniosła nawet wzrok ponownie na jasną twarz swej rozmówczyni, posyłając jej uśmiech smutny, lecz pełen wdzięczności. — Najbardziej cieszę się, że powracamy wreszcie do życia. Ja i moja córka. Londyn naprawdę jej służy, w Niemczech wszystko przypominało nam o Franzu, a tutaj... Słyszałam, że Londyn jest miastem nowych perspektyw. Chętnie poznam jedną z nich w twojej asyście.
Czy tą z lekka chaotyczną odpowiedzią zaspokoiła głód wiedzy egzotycznej czarownicy? Nie można było dziwić się rozedrganiu myśli toczących umysł Vanity, żałoba po kochającym mężu potrafiła niektóre kobiety doprowadzić do czystego szaleństwa, lecz Valerie wydawała się radzić sobie całkiem dobrze, pomimo pozornie chwiejnego humoru.
Słuchała jej z zapartym tchem. Jasnoróżowe wargi zadrgały w niemym zachwycie, gdzieś na pograniczu rodzącego się pytania. W istocie momentami przejawiała energię zupełnie dziewczęcą, niemalże naiwną, ale czy była tego świadoma? I tak i nie — gdy tematem przewodnim była sztuka, śpiew, piękno, dawała porwać się wartkiemu nurtowi myśli, pragnień, z a c h c i a n e k. Deirdre z kolei była w tej materii cudotwórczynią. Dziesiątą, najmłodszą córką Zeusa i Mnemosyne.
— Jest taka możliwość? — dopytała napowietrzonym szeptem, wyraźnie zaintrygowana taką propozycją. Nie spodziewała się, że coś mogłoby przebić samą obserwację tych zachwycających stworzeń. Bycie świadkiem ich koncertu stanowiło swoistą nobilitację, La Fantasmagorie w osobie madame Mericourt było symbolicznym otwarciem drzwi, a odnalezienie miejsca po jej dobrej stronie uczynić mogło ich relację nie tylko przyjemną, ale i obopólnie lukratywną.
Nie trzeba było powtarzać zaproszenia. Valerie ruszyła niedługo po gospodyni, przyglądając się z niegasnącym zainteresowaniem temu, co wyłaniało się z korytarza. Tyle pytań! Tyle technikaliów! Pytania zdublują się zapewne po uczcie dla zmysłów, którą przyjdzie im spożyć w swym towarzystwie.
— Wybacz mi, proszę, nadmierną ciekawość. Jeżeli me pytania dotykałyby sfer zbyt delikatnych, nie omieszkaj się zwrócić mi uwagi — poufałość szeptu, który trafić miał wyłącznie do uszu Deirdre pozwolił Valerie na jeszcze większe zawierzenie swej osoby w opiekę Westalki. — Rozumiesz mowę syren? Czy zatrudniasz tłumaczy? Zakładam, że trudno jest podwodnym śpiewaczkom opanować ludzką mowę w sposób umożliwiający swobodną komunikację... — jej głos zabrzmiał smutno; zupełnie tak, jakby miała jakiekolwiek podstawy do zakładania, do czego — poza śpiewem — syreny mają naturalne, gatunkowe predyspozycje.
Nauka nigdy nie była jej mocną stroną.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Zaśmiała się lekko, cicho, na pełną emfazy ripostę, która w wykonaniu Valerie miała w sobie wiele z chochliczego uroku. Słabość, jaką odczuwała wobec Vanity, zadziwiała samą Deirdre do głębi, bowiem zazwyczaj traktowała podobne dzierlatki z góry, wykorzystując je bez mrugnięcia okiem. Wyciągała z nich informacje o możnych i decyzyjnych mężach, traktowała jako subtelną kartę przetargową podczas negocjacji, pozwalała im uwierzyć w własną siłę i sprawczość, a wszystko po to, by lepiej zaprezentować La Fantasmagorię na salonach. Zbyt wiele razy widziała śliczne, utalentowane czarownice, których blask gasł boleśnie szybko, by traktować je w pełni poważnie, jednakże stojąca teraz przed nią śpiewaczka wymykała się z tego stereotypu. W jasnym spojrzeniu kryła się ostra determinacja, a w drobnym ciele jakaś miękka, lejąca się słodycz, zaklęta tym samym urokiem w melodyjnym głosie. Choć nie dzieliły ich dziesiątki lat, a to Valerie mogła poszczycić się zdecydowanie bogatszym doświadczeniem w kręgu artystycznych elit, to Mericourt odczuwała wobec ciemnowłosej czarownicy lekko opiekuńczą sympatię. - Porzucę więc zarówno skromność, jak i oficjalne zwroty, wszak znajdujemy się w przyjaznym gronie - skwitowała łagodnie, powracając do bezpośrednich zwrotów. Stały się sobie bliskie, nie tylko przez wspólne ratowanie się od przykrego męskiego towarzystwa: w pewien pokrętny sposób się uzupełniały, bo Deirdre prezentowała tylko jedną z szerokiego arsenału swych masek i ról. Stonowana, lecz kreatywna, wyniosła, ale przy tym czule sarkastyczna; zdystansowana i empatyczna jednocześnie, co pozwalało wzbudzić zaufanie Valerie. - Gdybyś chciała porozmawiać o trudach ostatecznego pożegnania, wiesz, gdzie mnie znaleźć. Na razie jednak pozwolę sobie zabrać cię do krainy podwodnego piękna - kontynuowała, obserwując reakcję Vanity. Wyjątkowo dzielną, żadnych łez, słaniania się na nogach i rwania włosów z głowy, nie dźwigała też na sobie czerni żałoby: albo miała do czynienia z czarownicą o wielkiej sile psychiki albo z kobietą, która tak naprawdę nie kochała swego męża. Niezależnie od przyczyn, Mericourt nie zamierzała wtrącać się w nie swoje sprawy; może kiedyś przyjdzie czas na szczerą rozmowę, lecz teraz zamierzała wykorzystać dany im czas na przyjemności. - O tak, Londyn odżywa, w końcu stał się w pełni czystym miejscem, a to pozwala godnym czarodziejom na otwieranie artystycznych przystani. Mam nadzieję, że niedługo sale koncertowe, muzea, galerie i opery zapełnią się na stałe arcydziełami, a trudy wojny nie przeszkodzą w żadnym spektaklu - zgodziła się z rozmówczynią, prowadząc ją w bok, pod marmurowe sklepienie korytarza. Szła nieco przed czarownicą, chcąc wskazać jej drogę, lecz nie na tyle odlegle, by nie mogły swobodnie rozmawiać. - Posiadasz już tutaj marszanda lub artystycznego opiekuna? Powróciłaś do śpiewu po tej brutalnej stracie? Gdzie będzie można cię usłyszeć, moja droga? - zarzuciła Valerie kilkoma pytaniami, nie wścibskimi, a jedynie okazującymi szczere zainteresowanie karierą czarownicy. Mogło być to stosunkowo rzadkie podejście do wdowy, zapewne Krueger częściej słyszała pytania o zdrowie, rozwój córki albo płaczliwe wyrazy współczucia dotyczące samotnego życia w nowym mieście. Mericourt skupiała się na tym, co zazwyczaj nie było domeną czarownic: na jej karierze. Czyniła to zarówno z przyczyn osobistych, szczerze zainteresowana przyszłością Valerie, jak i tych zawodowych, chcąc wybadać przyszłe działania Vanity i jej opłacalność.
- Oczywiście. Mają obecnie próbę do jutrzejszego spektaklu, będziemy mogły ją obejrzeć - poinformowała, unosząc lewy kącik ust w zadowolonym uśmiechu. Lubiła sprawiać przyjemność, a podekscytowanie słyszalne w głosie śpiewaczki przekazywało całe spektrum zachwytu. - W spektaklu Pod wodą, pod sercem, pod skórą występują dwie nasze gwiazdy, Partenopa i Ligea - rozpoczęła wypowiedź, przepuszczając Valerie w drzwiach prowadzących na widownię podwodnej sceny. Pomieszczenie wypełniał półmrok, magiczne światła wydobywały z niego tylko podwyższenie, na którym znajdowało się duże akwarium, teraz odsłonięte, wydobyte zza czarnych kotar. Wokół krzątała się garstka ludzi, dyrygentów, techników oraz członków orkiestry, pilnując, by przygotowania do przedstawienia przebiegały sprawnie i szybko. - To siostry, córki naszej największej gwiazdy, Keto. Dziś nie wystąpi, jest w pewnej...niedyspozycji - poinformowała szeptem, gdy poprowadziła Valerie dalej, machnięciem dłoni dając znać zgromadzonym przy akwarium pracownikom, by nie przerywali próby. Później zasiadła razem z Valerie w jednej z trzech lóż, umiejscowionych najbliżej imponującego akwarium, umożliwiając swobodne przyjrzenie się dwóm przepięknym syrenom, leniwie unoszącym się w czystej toni. W tym momencie jedna z nich, Ligea, znajdowała się przy krawędzi zbiornika, przyglądając się siwowłosemu mężczyźnie, który cicho z nią rozmawiał - choć dźwięki nie przypominały w ogóle ludzkiego języka.
- Szczycimy się zatrudnieniem najwprawniejszego tłumacza ich języka, prawdopodobnie najlepszego w Europie - poinformowała z dumą, wcale nie uważając własnej niewiedzy języka trytońskiego za wadę, nawet jeśli w skrytości ducha chciałaby nauczyć się choć podstaw, by móc poszerzyć swą wiedzę o podwodnych gwiazdach. - Z naszymi syrenami zawsze komunikuję się dzięki jego pomocy, sama nie zgłębiłam meandrów syreniej mowy, lecz posiadanie pośrednika, wbrew pozorom, niezwykle ułatwia komunikację. Syreny to szalenie kapryśne istoty, są równie niesamowicie utalentowane, co delikatne, dlatego też posiadanie tłumacza pozwala na, powiedzmy, rozłożenie ciężaru komunikacji na więcej elementów składowych - odparła, swobodna, chętnie dzieląc się detalami opisującymi pracę w La Fantasmagorii. - Wybacz, może nie wyjaśniam tego zbyt jasno - zmrużyła nos, jakby niezadowolona z poprzedniego porównania. Zbyt egzaltowanego, spróbowała więc ponownie, nie tyle martwiąc się, że po latach spędzonych w magicznych Niemczech Valerie nie zdoła pojąć ferworu słów, co skupiona na tym, że nie wyraziła się perfekcyjnie. - Tłumacz stanowi pewnego rodzaju bufor, przełącznik, lub jak najbardziej lubię to określać - most. Może łagodniej przekazać zarówno żądania syren, jak i moje. To niezwykle utalentowany człowiek, znawca nie tylko skomplikowanej gramatyki, ale również syrenich emocji, serca ich wypowiedzi, głębi gestów; często potrafi złagodzić ewentualne napięcia jeszcze zanim zdołają one w pełni wybrzmieć. Sama chyba doskonale wiesz, moja droga Valerie, że translacja nie jest tak łatwa, jak mogłoby się wydawać; tłumaczenie między językami to nie wyłącznie suche, numerologiczne czy słownikowe przełożenie zdań, a niezwykle skomplikowane działanie, bazujace również na sferze ducha, tradycji. Zastawia to wiele pułapek podczas konwersacji pomiędzy ludźmi, a co dopiero, gdy próbujemy nawiązać relację z istotą innego gatunku, do tego tak wrażliwą - przemawiała z pasją, dzieląc się swym zainteresowaniem, udowadniając jednocześnie, jak oddana jest swej pracy, zwracając uwagę na najdrobniejsze detale całego dzieła, jakim bez wątpienia była La Fantasmagoria. - Mam nadzieję, że cię nie zanudzam, Valerie - dorzuciła, zerkając na towarzyszkę, nie chcąc, by ta dyskretnie ziewała. Pragnęła ją zabawić, oczarować magią budynku, a dzięki wywartemu wrażeniu rozsławić magiczny balet w kolejnych kręgach, także międzynarodowych.
- Oczywiście. Mają obecnie próbę do jutrzejszego spektaklu, będziemy mogły ją obejrzeć - poinformowała, unosząc lewy kącik ust w zadowolonym uśmiechu. Lubiła sprawiać przyjemność, a podekscytowanie słyszalne w głosie śpiewaczki przekazywało całe spektrum zachwytu. - W spektaklu Pod wodą, pod sercem, pod skórą występują dwie nasze gwiazdy, Partenopa i Ligea - rozpoczęła wypowiedź, przepuszczając Valerie w drzwiach prowadzących na widownię podwodnej sceny. Pomieszczenie wypełniał półmrok, magiczne światła wydobywały z niego tylko podwyższenie, na którym znajdowało się duże akwarium, teraz odsłonięte, wydobyte zza czarnych kotar. Wokół krzątała się garstka ludzi, dyrygentów, techników oraz członków orkiestry, pilnując, by przygotowania do przedstawienia przebiegały sprawnie i szybko. - To siostry, córki naszej największej gwiazdy, Keto. Dziś nie wystąpi, jest w pewnej...niedyspozycji - poinformowała szeptem, gdy poprowadziła Valerie dalej, machnięciem dłoni dając znać zgromadzonym przy akwarium pracownikom, by nie przerywali próby. Później zasiadła razem z Valerie w jednej z trzech lóż, umiejscowionych najbliżej imponującego akwarium, umożliwiając swobodne przyjrzenie się dwóm przepięknym syrenom, leniwie unoszącym się w czystej toni. W tym momencie jedna z nich, Ligea, znajdowała się przy krawędzi zbiornika, przyglądając się siwowłosemu mężczyźnie, który cicho z nią rozmawiał - choć dźwięki nie przypominały w ogóle ludzkiego języka.
- Szczycimy się zatrudnieniem najwprawniejszego tłumacza ich języka, prawdopodobnie najlepszego w Europie - poinformowała z dumą, wcale nie uważając własnej niewiedzy języka trytońskiego za wadę, nawet jeśli w skrytości ducha chciałaby nauczyć się choć podstaw, by móc poszerzyć swą wiedzę o podwodnych gwiazdach. - Z naszymi syrenami zawsze komunikuję się dzięki jego pomocy, sama nie zgłębiłam meandrów syreniej mowy, lecz posiadanie pośrednika, wbrew pozorom, niezwykle ułatwia komunikację. Syreny to szalenie kapryśne istoty, są równie niesamowicie utalentowane, co delikatne, dlatego też posiadanie tłumacza pozwala na, powiedzmy, rozłożenie ciężaru komunikacji na więcej elementów składowych - odparła, swobodna, chętnie dzieląc się detalami opisującymi pracę w La Fantasmagorii. - Wybacz, może nie wyjaśniam tego zbyt jasno - zmrużyła nos, jakby niezadowolona z poprzedniego porównania. Zbyt egzaltowanego, spróbowała więc ponownie, nie tyle martwiąc się, że po latach spędzonych w magicznych Niemczech Valerie nie zdoła pojąć ferworu słów, co skupiona na tym, że nie wyraziła się perfekcyjnie. - Tłumacz stanowi pewnego rodzaju bufor, przełącznik, lub jak najbardziej lubię to określać - most. Może łagodniej przekazać zarówno żądania syren, jak i moje. To niezwykle utalentowany człowiek, znawca nie tylko skomplikowanej gramatyki, ale również syrenich emocji, serca ich wypowiedzi, głębi gestów; często potrafi złagodzić ewentualne napięcia jeszcze zanim zdołają one w pełni wybrzmieć. Sama chyba doskonale wiesz, moja droga Valerie, że translacja nie jest tak łatwa, jak mogłoby się wydawać; tłumaczenie między językami to nie wyłącznie suche, numerologiczne czy słownikowe przełożenie zdań, a niezwykle skomplikowane działanie, bazujace również na sferze ducha, tradycji. Zastawia to wiele pułapek podczas konwersacji pomiędzy ludźmi, a co dopiero, gdy próbujemy nawiązać relację z istotą innego gatunku, do tego tak wrażliwą - przemawiała z pasją, dzieląc się swym zainteresowaniem, udowadniając jednocześnie, jak oddana jest swej pracy, zwracając uwagę na najdrobniejsze detale całego dzieła, jakim bez wątpienia była La Fantasmagoria. - Mam nadzieję, że cię nie zanudzam, Valerie - dorzuciła, zerkając na towarzyszkę, nie chcąc, by ta dyskretnie ziewała. Pragnęła ją zabawić, oczarować magią budynku, a dzięki wywartemu wrażeniu rozsławić magiczny balet w kolejnych kręgach, także międzynarodowych.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Może to właśnie nieoczywista bądź co bądź opiekuńczość Deirdre okazała się być tym czynnikiem, który — poza oczywistą, obopólną opłacalnością ich stosunków — odpowiadał za tę lekkość, z którą przychodziło im to spotkanie. Valerie skłamałaby, gdyby powiedziała, że nie czuła niepokoju na myśl, o ich kolejnym zetknięciu. Deirdre, choć w objętym przez nią we władanie przybytku nie stawiała się w pozycji pierwszoplanowej gwiazdy, zapracowała sobie na miano persony istotnej. Przypominała w swej pozycji lubujących się w sztuce arystokratów, choć w odczuciu pani Vanity była przy tym znacznie bardziej wdzięczna w obyciu i nawet jeżeli była dotknięta skazą prędkiego rozmyślania się i skupiania uwagi na co raz to nowszych nabytkach, nie pokazywała tego po sobie. Co więcej, sprawnie lawirowała wśród niemal dziewczęcej poufałości, którą obdarzała ją Valerie, na co blondynka — choć pewnie nie chciała się do tego przyznać nawet sama przed sobą — jeszcze ufniej i chętniej oddawała jej nie tylko swą uwagę, ale i czas. Z drobną, kiełkującą dopiero zachcianką, może nawet wizją, że byłoby prawdziwie pięknie móc zbliżyć się do niej, do madame równie pięknej, co niebezpiecznej. Kobiety o jej urodzie i przenikliwości pozwalającej prowadzić miejsca takie jak to, kierujące je wyłącznie w stronę chwały i splendoru, potrafiły onieśmielać. Jednakże nie Valerie. Nie teraz.
— Wierzę, że jest ze mnie dumny. Zawsze pragnął mojego szczęścia, a gdy kiedyś przyjdzie nam znów się złączyć, pochwali mnie za to, że potrafiłam znów zacząć żyć — na wargach kobiety zafalował smutny uśmiech, gdy jeszcze raz spuściła wzrok. Pożegnania były trudne, kosztowały ją niemal tyle samo nerwów, co nagłe wciągnięcie w plan, który miał do nich doprowadzić. Ramiona kobiety wzniosły się do góry w głębszym wdechu, kilka sekund później opadając przy westchnieniu, które miało zakończyć rozmowy na tematy przykre, wprowadzić je — choć tak naprawdę tylko ją, Deirdre pozostawała na posterunku swych podwojów — do krainy marzeń, piękna tak namacalnego, jak i umykającego wygłodniałym wrażeń zmysłom.
Słuchała jej słów, tak potwierdzających tezy wygłaszane przez człowieka, którego obie miały okazję nazywać swoim narzeczonym. Choć Vanity nie mogła wiedzieć, że to jej dzisiejsza towarzyszka była tą, o której obecności w stolicy ostrzegał ją Sallow, czuła się w pewnym sensie spokojniejsza, znajdując potwierdzenie jego słów u kogoś innego. Wizja roztaczana przez madame Mericourt była prawdziwym spełnieniem marzeń tych, którzy wreszcie mogli rozwinąć swe skrzydła, bez panoszących się wszędzie mugoli. Valerie swoje pragnęła rozpostrzeć szeroko, znacznie szerzej niż w latach panieńskich, niż pod kuratelą apodyktycznego męża.
— Biada temu, kto podnosi rękę na kulturę — odezwała się wreszcie, szczerze wierząc, że rodzinna dewiza, powtarzana przez pokolenia Vanity tam, gdzie zawodzą słowa, tam przemawia muzyka, najlepiej oddawały to, jaką siłę miał artystyczny przekaz, zwłaszcza w czasie wojennego konfliktu. — Słyszałam, to tylko pogłoski, pewnie będziesz wiedzieć więcej, że ci złoczyńcy nie mają szacunku przed żadną świętością... — zniżyła głos do szeptu, a coś w jego drganiu przy końcach wypowiadanych głosek zdradzać mogło, że żywo przejmuje się tym tematem. — A przecież od upadku sztuk pięknych zaczyna się upadek społeczny.
I nic dziwnego, że dotknął on tych, którzy w głowie Valerie przybrali zbiorcze miano dzikusów.
Spokój przyszedł prędko; Mericourt czytała sytuację wyjątkowo sprawnie, a wszelkie troski o stan czarodziejskiej kultury utonęły pod wzbierającą falą pytań. Pytań, które wywołały na twarzy Valerie kolejny, może nieco rozanielony uśmiech i przyczyniły się wprost do odruchowego poprawienia postawy. Łopatki ściągnięte do środka, plecy prosto, klatka piersiowa do przodu, broda delikatnie w górę.
— Posiadam opiekuna, jednak nie jest on stricte związany ze sztuką, droga Deirdre. To raczej człowiek mediów, o wysokiej pozycji i godnej prezencji. Między nami, obawiam się, czy związanie się klasycznym patronatem artystycznym, w jakiejkolwiek formie, nie stawiałoby mnie w sytuacji, w której musiałabym wybierać między zadowoleniem patrona a szczerością mojej sztuki... — odpowiedziała, mając nadzieję, że także ciekawość odnośnie jej powrotu do śpiewania zostanie zaspokojona. Valerie więdła, gdy odcinano ją od muzyki, więdła, gdy nie mogła choć w niewielkim stopniu zaspokoić naturalnej, płynącej w żyłach Vanity od wieków potrzeby atencji. — Stawiam kroki powoli. Jeżeli mogłam czegoś nauczyć się za granicą to tego, że do sukcesu nie prowadzi żaden skrót. Nie dawniej jak dwa tygodnie temu występowałam w Czarze Par, restauracji w Bexley, na koncercie specjalnym z okazji Dnia Zakochanych. To mój pierwszy występ po okresie żałobnym, ale wierzę, że będzie ich od teraz tylko więcej — w głosie pobrzękiwała szczera nadzieja; w okresie wdowieństwa postanowiła zwolnić nieco swe artystyczne tempo, a inni artyści rozumieli potrzebę wyciszenia, która wiązała się z tym okresem. Teraz jednak zrzucała z ramion czerń, odważnie spoglądała w kierunku coraz to nowych, lepszych scen. — Za kilka tygodni występuję gościnnie w operze w Manchester. Mój najstarszy brat, Septimus, poprowadzi koncert symfoniczny, premiera. Jeżeli byłabyś zainteresowana, miejsce w loży honorowej już na ciebie czeka.
Więzi, jakie łączyły operę w Manchester z rodziną Vanity były naprawdę silne. Nie stały za tym jednak wyłącznie względy czysto praktyczne i fakt, że właśnie w tym mieście znajdowała się najbliższa rodzinnemu Shropshire odpowiednio prestiżowa opera. Manchester znajdował się pod wpływem promugolskich Ollivanderów, a misją Vanity — do tej pory narzucili ją sobie sami, kto wie, jak potoczą się ich losy — było zadbanie o właściwy przekaz. Żadne brednie podpierane fałszywą tezą o równości, ucięcie szkodliwych tendencji do przeplatania się kultury czarodziejskiej i mugolskiej. Czerpali ze swych czystokrwistych tradycji bez wstydu, bowiem nie mieli czego się wstydzić. Spoglądali wyłącznie w dobrą stronę.
Zniknęła jednak opera w Manchester, zniknął Czar Par, miękkość osiadła w kolanach, gdy przekroczyły próg sali. Możliwość obserwowania próby przed występem był szczególną oznaką artystycznej poufałości, takich zaszczytów nie dostępował byle kto. Co bardziej przekonani o swej wielkości goście mogliby się obrazić, nie mogąc obserwować finalnego, wyśrubowanego efektu. Ale nie Valerie, dla której kuchnia i technikalia były równie istotne, co końcowy efekt.
Przysłuchiwała się Deirdre z niegasnącą uwagą, której iskry tańczyły w jasnych tęczówkach, pomimo półmroku panującego w pomieszczeniu. Jej uwaga nie odpłynęła ani na moment — mnogość informacji karmiła spragnioną ich duszę, była naprawdę uradowana możliwością udziału w tak... intymnym momencie. Nawet wieść o niedyspozycji głównej gwiazdy, syreny—matki nie potrafiła wybić jej z rytmu, gdy zasiadały w loży. Valerie poświęciła odrobinę uwagi, by siadając nie wygnieść zanadto płaszcza, który miała na sobie.
Uśmiechnęła się lekko na słowa o trudach życia tłumacza. W Berlinie zdarzało jej się kilkukrotnie występować w podobnej roli — przybywający z Anglii rodacy nie potrafili władać mową swych saksońskich kuzynów, często nie orientowali się w specyficznych dla tej kultury zwyczajach. Wtedy przychodziła im z pomocą, siostra z krwi, córa tej samej ziemi. W tych okolicznościach poznała swego narzeczonego, praca translatorska cieszyła się w jej sercu szczególnym rodzajem nostalgii, lecz nie była na tyle stosowna, by o niej wspominać. Jeszcze nie.
— Oczywiście, że nie zanudzasz. Jestem naprawdę wdzięczna, że poświęcasz mi tyle uwagi i dbasz o to, bym wyszła stąd nie tylko artystycznie uduchowiona, ale i mądrzejsza. To wielka cnota naszego świata, Deirdre. Gdy poza wzruszeniem serca, dotknięciem strun duszy i w umyśle zostaje nauka — zwróciła się do niej nie tylko słowem, ale i ciało układając w jej stronę. Czy łatwo było zmanipulować sentymentami pani Vanity? Oczywiście, że tak. Czy z równą łatwością można było wpłynąć także i na bardziej zamknięte umysły? Owszem, przy odpowiednich do tego środkach. Madame Mericourt w jednej ze swych masek idealnie prezentowała się w roli tutorki, podsuwając Valerie raz za razem kolejne tematy do rozważań.
— Mówisz o tym z taką pasją... Dawno nie widziałam podobnego ognia.
Ognia, którego płomienia nie mogła ugasić nawet śmierć. Valerie była przekonana, że właśnie ma niespotykaną możliwość obcowania z czymś nieśmiertelnym.
— Wierzę, że jest ze mnie dumny. Zawsze pragnął mojego szczęścia, a gdy kiedyś przyjdzie nam znów się złączyć, pochwali mnie za to, że potrafiłam znów zacząć żyć — na wargach kobiety zafalował smutny uśmiech, gdy jeszcze raz spuściła wzrok. Pożegnania były trudne, kosztowały ją niemal tyle samo nerwów, co nagłe wciągnięcie w plan, który miał do nich doprowadzić. Ramiona kobiety wzniosły się do góry w głębszym wdechu, kilka sekund później opadając przy westchnieniu, które miało zakończyć rozmowy na tematy przykre, wprowadzić je — choć tak naprawdę tylko ją, Deirdre pozostawała na posterunku swych podwojów — do krainy marzeń, piękna tak namacalnego, jak i umykającego wygłodniałym wrażeń zmysłom.
Słuchała jej słów, tak potwierdzających tezy wygłaszane przez człowieka, którego obie miały okazję nazywać swoim narzeczonym. Choć Vanity nie mogła wiedzieć, że to jej dzisiejsza towarzyszka była tą, o której obecności w stolicy ostrzegał ją Sallow, czuła się w pewnym sensie spokojniejsza, znajdując potwierdzenie jego słów u kogoś innego. Wizja roztaczana przez madame Mericourt była prawdziwym spełnieniem marzeń tych, którzy wreszcie mogli rozwinąć swe skrzydła, bez panoszących się wszędzie mugoli. Valerie swoje pragnęła rozpostrzeć szeroko, znacznie szerzej niż w latach panieńskich, niż pod kuratelą apodyktycznego męża.
— Biada temu, kto podnosi rękę na kulturę — odezwała się wreszcie, szczerze wierząc, że rodzinna dewiza, powtarzana przez pokolenia Vanity tam, gdzie zawodzą słowa, tam przemawia muzyka, najlepiej oddawały to, jaką siłę miał artystyczny przekaz, zwłaszcza w czasie wojennego konfliktu. — Słyszałam, to tylko pogłoski, pewnie będziesz wiedzieć więcej, że ci złoczyńcy nie mają szacunku przed żadną świętością... — zniżyła głos do szeptu, a coś w jego drganiu przy końcach wypowiadanych głosek zdradzać mogło, że żywo przejmuje się tym tematem. — A przecież od upadku sztuk pięknych zaczyna się upadek społeczny.
I nic dziwnego, że dotknął on tych, którzy w głowie Valerie przybrali zbiorcze miano dzikusów.
Spokój przyszedł prędko; Mericourt czytała sytuację wyjątkowo sprawnie, a wszelkie troski o stan czarodziejskiej kultury utonęły pod wzbierającą falą pytań. Pytań, które wywołały na twarzy Valerie kolejny, może nieco rozanielony uśmiech i przyczyniły się wprost do odruchowego poprawienia postawy. Łopatki ściągnięte do środka, plecy prosto, klatka piersiowa do przodu, broda delikatnie w górę.
— Posiadam opiekuna, jednak nie jest on stricte związany ze sztuką, droga Deirdre. To raczej człowiek mediów, o wysokiej pozycji i godnej prezencji. Między nami, obawiam się, czy związanie się klasycznym patronatem artystycznym, w jakiejkolwiek formie, nie stawiałoby mnie w sytuacji, w której musiałabym wybierać między zadowoleniem patrona a szczerością mojej sztuki... — odpowiedziała, mając nadzieję, że także ciekawość odnośnie jej powrotu do śpiewania zostanie zaspokojona. Valerie więdła, gdy odcinano ją od muzyki, więdła, gdy nie mogła choć w niewielkim stopniu zaspokoić naturalnej, płynącej w żyłach Vanity od wieków potrzeby atencji. — Stawiam kroki powoli. Jeżeli mogłam czegoś nauczyć się za granicą to tego, że do sukcesu nie prowadzi żaden skrót. Nie dawniej jak dwa tygodnie temu występowałam w Czarze Par, restauracji w Bexley, na koncercie specjalnym z okazji Dnia Zakochanych. To mój pierwszy występ po okresie żałobnym, ale wierzę, że będzie ich od teraz tylko więcej — w głosie pobrzękiwała szczera nadzieja; w okresie wdowieństwa postanowiła zwolnić nieco swe artystyczne tempo, a inni artyści rozumieli potrzebę wyciszenia, która wiązała się z tym okresem. Teraz jednak zrzucała z ramion czerń, odważnie spoglądała w kierunku coraz to nowych, lepszych scen. — Za kilka tygodni występuję gościnnie w operze w Manchester. Mój najstarszy brat, Septimus, poprowadzi koncert symfoniczny, premiera. Jeżeli byłabyś zainteresowana, miejsce w loży honorowej już na ciebie czeka.
Więzi, jakie łączyły operę w Manchester z rodziną Vanity były naprawdę silne. Nie stały za tym jednak wyłącznie względy czysto praktyczne i fakt, że właśnie w tym mieście znajdowała się najbliższa rodzinnemu Shropshire odpowiednio prestiżowa opera. Manchester znajdował się pod wpływem promugolskich Ollivanderów, a misją Vanity — do tej pory narzucili ją sobie sami, kto wie, jak potoczą się ich losy — było zadbanie o właściwy przekaz. Żadne brednie podpierane fałszywą tezą o równości, ucięcie szkodliwych tendencji do przeplatania się kultury czarodziejskiej i mugolskiej. Czerpali ze swych czystokrwistych tradycji bez wstydu, bowiem nie mieli czego się wstydzić. Spoglądali wyłącznie w dobrą stronę.
Zniknęła jednak opera w Manchester, zniknął Czar Par, miękkość osiadła w kolanach, gdy przekroczyły próg sali. Możliwość obserwowania próby przed występem był szczególną oznaką artystycznej poufałości, takich zaszczytów nie dostępował byle kto. Co bardziej przekonani o swej wielkości goście mogliby się obrazić, nie mogąc obserwować finalnego, wyśrubowanego efektu. Ale nie Valerie, dla której kuchnia i technikalia były równie istotne, co końcowy efekt.
Przysłuchiwała się Deirdre z niegasnącą uwagą, której iskry tańczyły w jasnych tęczówkach, pomimo półmroku panującego w pomieszczeniu. Jej uwaga nie odpłynęła ani na moment — mnogość informacji karmiła spragnioną ich duszę, była naprawdę uradowana możliwością udziału w tak... intymnym momencie. Nawet wieść o niedyspozycji głównej gwiazdy, syreny—matki nie potrafiła wybić jej z rytmu, gdy zasiadały w loży. Valerie poświęciła odrobinę uwagi, by siadając nie wygnieść zanadto płaszcza, który miała na sobie.
Uśmiechnęła się lekko na słowa o trudach życia tłumacza. W Berlinie zdarzało jej się kilkukrotnie występować w podobnej roli — przybywający z Anglii rodacy nie potrafili władać mową swych saksońskich kuzynów, często nie orientowali się w specyficznych dla tej kultury zwyczajach. Wtedy przychodziła im z pomocą, siostra z krwi, córa tej samej ziemi. W tych okolicznościach poznała swego narzeczonego, praca translatorska cieszyła się w jej sercu szczególnym rodzajem nostalgii, lecz nie była na tyle stosowna, by o niej wspominać. Jeszcze nie.
— Oczywiście, że nie zanudzasz. Jestem naprawdę wdzięczna, że poświęcasz mi tyle uwagi i dbasz o to, bym wyszła stąd nie tylko artystycznie uduchowiona, ale i mądrzejsza. To wielka cnota naszego świata, Deirdre. Gdy poza wzruszeniem serca, dotknięciem strun duszy i w umyśle zostaje nauka — zwróciła się do niej nie tylko słowem, ale i ciało układając w jej stronę. Czy łatwo było zmanipulować sentymentami pani Vanity? Oczywiście, że tak. Czy z równą łatwością można było wpłynąć także i na bardziej zamknięte umysły? Owszem, przy odpowiednich do tego środkach. Madame Mericourt w jednej ze swych masek idealnie prezentowała się w roli tutorki, podsuwając Valerie raz za razem kolejne tematy do rozważań.
— Mówisz o tym z taką pasją... Dawno nie widziałam podobnego ognia.
Ognia, którego płomienia nie mogła ugasić nawet śmierć. Valerie była przekonana, że właśnie ma niespotykaną możliwość obcowania z czymś nieśmiertelnym.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Umiejętne prowadzenie konwersacji na temat żałoby przychodziło Deirdre z łatwością. Przywykła do odgrywania trudnych ról, z łatwością przybierała setki masek, wiernie odzwierciedlając dylematy setek osobowości, a wszystko to czyniła nago – prezencja poważanej wdowy, opiekunki La Fantasmagorie, układającej sobie życie od nowa po utracie ukochanego, nie stanowiła więc największego wyzwania w jej manipulacyjnej karierze. W każdym z perfekcyjnie przygotowanych występów przemycała ziarnko prawdy: był to sekretny składnik kłamstwa, pozwalający wykonać nieskazitelną podobiznę szczerości. Zasada ta sprawdzała się także w przypadku madame Mericourt, Deirdre przecież, choć nie straciła męża i nigdy nie było jej dane założyć obrączki, wiedziała, co to strata. Wieczna żałoba, tym boleśniejsza, że wynikała ona z niespełnienia, porzucenia, skwierczącej pewności, że mężczyzna, którego kochała, nigdy nie będzie jej. Równie dobrze mógłby umrzeć, to byłoby łagodniejszą formą kary – teraz cierpiała mniej lub bardziej świadomie każdego dnia, obserwując go z inną kobietą. Nie chciałaby zostać jego żoną, nie zależało jej na pierścionku, bogactwie i uznaniu w towarzystwie, jątrzącą się zadrą był tylko fakt odrzucenia, zepchnięcia na dalszy plan, traktowania jak zabawki, nie jak partnerki, współtowarzyszki w mrocznej wędrówce. Właściwie to ją samą – wdowę - pogrzebano za życia, zaklęto w czyśćcu niekończącej się żałoby. Rozumiała więc ból i cierpienie Valerie, nie użalając się jednak nad żywiołową artystką, a dzieląc z nią podobne tęsknoty, nie wyczuwając fałszu w smutku lśniącym w jej dużych, jasnych oczach. – Nie mam co do tego wątpliwości, moja droga. Franz a pewno cię wspiera, a jego magia już na zawsze połączyła się z twoją. Z każdym dniem staniesz się coraz silniejsza, a wkrótce znów zatańczysz. I zaśpiewasz, bogatsza o emocje, które stały się twoim udziałem. Kto wie, może nawet tutaj? – powiedziała cicho, z całkowitą pewnością, bo choć dla siebie nie miała takiej nadziei, to chciała przekonać chociaż ją, zarzucając jednocześnie słodką przynętę. Nęcącą nagrodę, światełko w tunelu, miłą błyskotkę, motywującą do dalszego radzenia sobie z życiem po śmierci. A pomijając kwestie empatii – stawiała fundamenty ewentualnej współpracy oraz podsuwając delikatnie informacje o stanie La Fantasmagorii, by wieść o tym, że przybytek sztuk ma się doskonale, rozeszła się po jak najszerszym kręgu. W tym imigranckim, śpiewackim, kontynentalnym, w jakim z gracją obracała się tak utalentowana śpiewaczka jak Valerie.
- To prawda, atakują niewinnych cywili, przerywają magiczne święta i celebracje, lecz na szczęście nasz budynek chroniony jest silnymi zaklęciami. Nikt o zdrowych zmysłach nie próbowałby wedrzeć się tutaj, do baletu ufundowanego przez samego nestora Rosiera – zapewniła z powagą, bo choć nie do końca wierzyła w umiejętności obronne kelnerów, techników czy innych pracowników baletu, to wątpiła również w intensywność samobójczych skłonności Zakonników albo innych szaleńców. Wejście do La Fantasmagorii w celu wyrządzenia szkód równało się wkroczeniu do paszczy lwa, a śmierć byłaby najłagodniejszym końcem. Pozycja Rosiera wśród sług Czarnego Pana była więcej niż oczywista, a Deirdre podejrzewała również, że jeśli Zakonnicy posiadali choć odrobinę oleju w głowach, również i ją – dzięki charakterystycznej urodzie – powiążą z poplecznikami Lorda Voldemorta. Zastanawiała się, ile Valerie wie o obecnej sytuacji politycznej w Londynie, ale nie zbaczała tym kierunku rozmowy, uśmiechając się lekko na widok rozjaśnionej zadowoleniem twarzy czarownicy. Tak, temat sztuki oferował znacznie więcej przyjemności i korzyści.
- Długo już współpracujecie, czy to londyńczyk? Zdradzisz mi jego nazwisko? Może już kiedyś miałam przyjemność pracować z nim przy wspólnym projekcie – zagadnęła, ciekawa, kim była tajemnicza persona człowieka mediów. Do tej pory nie spotkała się z tym określeniem, nie próbowała więc nawet zgadywać, pod czyimi opiekuńczymi skrzydłami kryła się lśniąca gwiazda Vanity. – Wydaje mi się, że patronat jest czymś niezwykle istotnym, zwłaszcza dla czarownicy. Niestety, wielu marszandów czy opiekunów oper i innych przybytków tego typu nie biorą poważnie artystki, która nie pozostaje pod męską pieczą. Traktują ją jako gwarant okiełznania chwiejnego charakteru twórczyni, marszand może też wynegocjować lepsze stawki – przerwała na ciche westchnienie niezadowolenia i irytacji, tym samym bez słów przekazując krytykę szowinistycznego światka, w którym przyszło im pracować. – Jeśli będziesz chciała poszukać innego patrona, daj mi znać, być może będę w stanie polecić kogoś, kto zapewni ci protekcję i jednocześnie nie podetnie skrzydeł, zbyt brutalnie ingerując w twoje decyzje artystyczne – zaproponowała, lekko chyląc głowę. Oferowała wsparcie i pomoc, lecz ich nie narzucała, to Valerie miała decydować o swoim losie oraz dalszych postępach kariery, którą Deirdre miała zamiar śledzić z wyjątkową uwagą. – I jak czułaś się na scenie? Zwłaszcza w kontekście święta Zakochanych? – zagadnęła, zerkając z ukosa na drobną buzię Valerie; nie wyglądała ani na swój wiek ani na kogoś, kto musiał nieść na barkach ciężar żałoby. – Jeśli to zbyt intymne, nie odpowiadaj, jestem po prostu ciekawa jak skrajne emocje wpływają na artystów. Współpracuję z nimi coraz ściślej, lecz przyznaję, że nie do końca ich rozumiem. Chciałabym to zmienić, rozwinąć się, lepiej odgadywać ich potrzeby i wątpliwości – kontynuowała szczerze, planując wyciągnąć z tej przyjacielskiej konwersacji także coś dla siebie, bynajmniej kierując się wyłącznie empatią. – Oczywiście, usłyszenie cię na tak szanowanej scenie będzie dla mnie powodem do radości. Jeśli tylko obowiązki pozwolą, zjawię się niezawodnie, lożę honorową przeznacz jednak dla adoratorów lub pragnących cię ujrzeć arystokratów, zadowolę się normalnym miejscem – uśmiechnęła się skromnie do towarzyszki, wcale nie udając przesadnie zawstydzonej, stwierdzała fakty, nie potrzebowała skupiać na sobie większej uwagi niż było to konieczne. – Chętnie jednak odwiedziłabym cię za kulisami – dodała lekko. To tam nawiązywało się najbardziej opłacalne znajomości, podpatrywało techniczne rozwiązania konkurencji i sprawdzało działanie artystycznego przybytku, szukając przestróg lub inspiracji, pomagających rozwinąć się Fantasmagorii.
Deirdre nie powiązała imienia Septimusa z Valerie, bardziej skupiona na nazwie miasta. Cóż, to było bardziej problematyczne i stanowiło potencjalne zagrożenie, lecz czarownica nie bała się o siebie, a o repertuar. Postanowiła jednak zaufać wyborom Vanity, w skrytości ducha mając jednak nadzieję na to, że to, co zaobserwuje w La Fantasmagorii zachwyci ją bardziej od wiekowej opery w Manchesterze. Już gdy przekroczyła próg widowni podwodnego baletu wiedziała, że właściwie nie musi się o to martwić. Śpiewaczka chłonęła atmosferę próby całą sobą, z uwagą słuchając przemowy Mericourt; nie przerywała, nie okazywała zniecierpliwienia ani znudzenia, jako słuchaczka sprawdzała się doskonale. – Nie posiadam wielkiej wiedzy w temacie syren, mogę skontaktować cię ze specjalistą, ale ich muzyka…Współpracuję z nimi na tyle długo, by móc poznać ich mocne strony, przewidzieć nastroje a także tak dobierać repertuar, by występowanie sprawiało im przyjemność. Skłamałabym, gdybym zaryzykowała stwierdzenie o tym, że się lubimy, lecz w przypadku tak kapryśnych gwiazd nawet samo tolerowanie czyjejś obecności jest oznaką sympatii – zdradziła ciszej, lekko rozbawiona, z zadowoleniem przyglądając się próbie. - Cieszy mnie twoje spostrzeżenie, ta praca jest dla mnie niezwykle ważna. Chcę sprawić, by to miejsce stało się jak najlepsze, doprowadzić je do perfekcji, rozsławić nie tylko w Anglii, ale i na całym świecie – zdradziła swoje pragnienia, obnażając je jednakże nie z zawstydzeniem a zacięciem. – Nasz balet jest wyjątkowy. La Fantasmagorię stworzono z miłości; nestor Rosier podarował ją swojej żonie, Evandrze, pewnie prędzej czy później poznasz ją na salonach, to najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widziałam, a przy tym – niezwykle majestatyczna i utalentowana – kontynuowała opowieść o swym miejscu pracy, a w jej słowach nie sposób było doszukać się zazdrości czy żalu; profesjonalizm w każdym calu. – Syreny są nawiązaniem do jej dziedzictwa, osobowości, czaru – dorzuciła, sunąc wzrokiem za choreografem, który przy pomocy tłumacza przekazywał syrenom ostatnie wskazówki. Niezbyt się to im spodobało, plusnęła woda, a fale obiły się o brzegi akwarium z cichym szumem. –Partenopa, ta o srebrnych, prawie białych włosach i srebrzystych łuskach, odrobinę ją nawet przypomina – zdradziła, dyskretnie wskazując na dumną istotę, spoglądającą z wyższością na obrażoną siostrę. Skrzyła się w półmroku sceny diamentową wręcz jasnością, wybijając się urodą nawet poza swą towarzyszkę. – Ligea to jej przeciwieństwo, granatowy ogon, krucze włosy, głos poważniejszy, niższy o kilka oktaw, choć to Keto, ich matka, śpiewa najczęściej. Młodsze syreny stanowią akompaniament – i wspaniale tańczą – mówiła dalej, dyskretnym szeptem, pochylając się ku Valerie, by móc opowiadać jej o balecie niemalże wprost do ucha, nie przeszkadzając w próbie. Ciepły oddech Dei owiewał ucho śpiewaczki, a do jej nozdrzy musiał dotrzeć ciężki, odurzający zapach opium.
- To prawda, atakują niewinnych cywili, przerywają magiczne święta i celebracje, lecz na szczęście nasz budynek chroniony jest silnymi zaklęciami. Nikt o zdrowych zmysłach nie próbowałby wedrzeć się tutaj, do baletu ufundowanego przez samego nestora Rosiera – zapewniła z powagą, bo choć nie do końca wierzyła w umiejętności obronne kelnerów, techników czy innych pracowników baletu, to wątpiła również w intensywność samobójczych skłonności Zakonników albo innych szaleńców. Wejście do La Fantasmagorii w celu wyrządzenia szkód równało się wkroczeniu do paszczy lwa, a śmierć byłaby najłagodniejszym końcem. Pozycja Rosiera wśród sług Czarnego Pana była więcej niż oczywista, a Deirdre podejrzewała również, że jeśli Zakonnicy posiadali choć odrobinę oleju w głowach, również i ją – dzięki charakterystycznej urodzie – powiążą z poplecznikami Lorda Voldemorta. Zastanawiała się, ile Valerie wie o obecnej sytuacji politycznej w Londynie, ale nie zbaczała tym kierunku rozmowy, uśmiechając się lekko na widok rozjaśnionej zadowoleniem twarzy czarownicy. Tak, temat sztuki oferował znacznie więcej przyjemności i korzyści.
- Długo już współpracujecie, czy to londyńczyk? Zdradzisz mi jego nazwisko? Może już kiedyś miałam przyjemność pracować z nim przy wspólnym projekcie – zagadnęła, ciekawa, kim była tajemnicza persona człowieka mediów. Do tej pory nie spotkała się z tym określeniem, nie próbowała więc nawet zgadywać, pod czyimi opiekuńczymi skrzydłami kryła się lśniąca gwiazda Vanity. – Wydaje mi się, że patronat jest czymś niezwykle istotnym, zwłaszcza dla czarownicy. Niestety, wielu marszandów czy opiekunów oper i innych przybytków tego typu nie biorą poważnie artystki, która nie pozostaje pod męską pieczą. Traktują ją jako gwarant okiełznania chwiejnego charakteru twórczyni, marszand może też wynegocjować lepsze stawki – przerwała na ciche westchnienie niezadowolenia i irytacji, tym samym bez słów przekazując krytykę szowinistycznego światka, w którym przyszło im pracować. – Jeśli będziesz chciała poszukać innego patrona, daj mi znać, być może będę w stanie polecić kogoś, kto zapewni ci protekcję i jednocześnie nie podetnie skrzydeł, zbyt brutalnie ingerując w twoje decyzje artystyczne – zaproponowała, lekko chyląc głowę. Oferowała wsparcie i pomoc, lecz ich nie narzucała, to Valerie miała decydować o swoim losie oraz dalszych postępach kariery, którą Deirdre miała zamiar śledzić z wyjątkową uwagą. – I jak czułaś się na scenie? Zwłaszcza w kontekście święta Zakochanych? – zagadnęła, zerkając z ukosa na drobną buzię Valerie; nie wyglądała ani na swój wiek ani na kogoś, kto musiał nieść na barkach ciężar żałoby. – Jeśli to zbyt intymne, nie odpowiadaj, jestem po prostu ciekawa jak skrajne emocje wpływają na artystów. Współpracuję z nimi coraz ściślej, lecz przyznaję, że nie do końca ich rozumiem. Chciałabym to zmienić, rozwinąć się, lepiej odgadywać ich potrzeby i wątpliwości – kontynuowała szczerze, planując wyciągnąć z tej przyjacielskiej konwersacji także coś dla siebie, bynajmniej kierując się wyłącznie empatią. – Oczywiście, usłyszenie cię na tak szanowanej scenie będzie dla mnie powodem do radości. Jeśli tylko obowiązki pozwolą, zjawię się niezawodnie, lożę honorową przeznacz jednak dla adoratorów lub pragnących cię ujrzeć arystokratów, zadowolę się normalnym miejscem – uśmiechnęła się skromnie do towarzyszki, wcale nie udając przesadnie zawstydzonej, stwierdzała fakty, nie potrzebowała skupiać na sobie większej uwagi niż było to konieczne. – Chętnie jednak odwiedziłabym cię za kulisami – dodała lekko. To tam nawiązywało się najbardziej opłacalne znajomości, podpatrywało techniczne rozwiązania konkurencji i sprawdzało działanie artystycznego przybytku, szukając przestróg lub inspiracji, pomagających rozwinąć się Fantasmagorii.
Deirdre nie powiązała imienia Septimusa z Valerie, bardziej skupiona na nazwie miasta. Cóż, to było bardziej problematyczne i stanowiło potencjalne zagrożenie, lecz czarownica nie bała się o siebie, a o repertuar. Postanowiła jednak zaufać wyborom Vanity, w skrytości ducha mając jednak nadzieję na to, że to, co zaobserwuje w La Fantasmagorii zachwyci ją bardziej od wiekowej opery w Manchesterze. Już gdy przekroczyła próg widowni podwodnego baletu wiedziała, że właściwie nie musi się o to martwić. Śpiewaczka chłonęła atmosferę próby całą sobą, z uwagą słuchając przemowy Mericourt; nie przerywała, nie okazywała zniecierpliwienia ani znudzenia, jako słuchaczka sprawdzała się doskonale. – Nie posiadam wielkiej wiedzy w temacie syren, mogę skontaktować cię ze specjalistą, ale ich muzyka…Współpracuję z nimi na tyle długo, by móc poznać ich mocne strony, przewidzieć nastroje a także tak dobierać repertuar, by występowanie sprawiało im przyjemność. Skłamałabym, gdybym zaryzykowała stwierdzenie o tym, że się lubimy, lecz w przypadku tak kapryśnych gwiazd nawet samo tolerowanie czyjejś obecności jest oznaką sympatii – zdradziła ciszej, lekko rozbawiona, z zadowoleniem przyglądając się próbie. - Cieszy mnie twoje spostrzeżenie, ta praca jest dla mnie niezwykle ważna. Chcę sprawić, by to miejsce stało się jak najlepsze, doprowadzić je do perfekcji, rozsławić nie tylko w Anglii, ale i na całym świecie – zdradziła swoje pragnienia, obnażając je jednakże nie z zawstydzeniem a zacięciem. – Nasz balet jest wyjątkowy. La Fantasmagorię stworzono z miłości; nestor Rosier podarował ją swojej żonie, Evandrze, pewnie prędzej czy później poznasz ją na salonach, to najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widziałam, a przy tym – niezwykle majestatyczna i utalentowana – kontynuowała opowieść o swym miejscu pracy, a w jej słowach nie sposób było doszukać się zazdrości czy żalu; profesjonalizm w każdym calu. – Syreny są nawiązaniem do jej dziedzictwa, osobowości, czaru – dorzuciła, sunąc wzrokiem za choreografem, który przy pomocy tłumacza przekazywał syrenom ostatnie wskazówki. Niezbyt się to im spodobało, plusnęła woda, a fale obiły się o brzegi akwarium z cichym szumem. –Partenopa, ta o srebrnych, prawie białych włosach i srebrzystych łuskach, odrobinę ją nawet przypomina – zdradziła, dyskretnie wskazując na dumną istotę, spoglądającą z wyższością na obrażoną siostrę. Skrzyła się w półmroku sceny diamentową wręcz jasnością, wybijając się urodą nawet poza swą towarzyszkę. – Ligea to jej przeciwieństwo, granatowy ogon, krucze włosy, głos poważniejszy, niższy o kilka oktaw, choć to Keto, ich matka, śpiewa najczęściej. Młodsze syreny stanowią akompaniament – i wspaniale tańczą – mówiła dalej, dyskretnym szeptem, pochylając się ku Valerie, by móc opowiadać jej o balecie niemalże wprost do ucha, nie przeszkadzając w próbie. Ciepły oddech Dei owiewał ucho śpiewaczki, a do jej nozdrzy musiał dotrzeć ciężki, odurzający zapach opium.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Biada kobietom. Historie madame Mericourt i frau Krueger były jaskrawymi przykładami tego, jak płeć piękna traktowana była przez tysiąclecia w świecie rządzonym przez mężczyzn. Nie było tu miejsca na użalanie się nad sobą — obie wiedziały, na co się szykują, obie wyrosły w przeświadczeniu, że rolą kobiety jest bycie usłużną mężczyźnie, niezależnie od wagi i rozmiaru prezentowanych przez nie talentów. Najbardziej tragiczne jednakże było to, że obie idealnie sprawdzały się w tej roli — Deirdre do perfekcji opanowała siłę iluzji, w której ten lub inny jegomość czuł się górą, panem sytuacji, choć tak naprawdę to do niej należało pociąganie za sznurki, sprytne manewrowanie męskimi zachciankami tak, aby odzwierciedlały pragnienia jej własnego serca. Valerie nie miała w sobie wystarczająco dużo zaparcia — jeszcze nie miała — by podążyć podobną ścieżką. Obierała więc ścieżki łagodniejsze, ograniczając swój świat do męża, którego impulsów i marzeń nauczyła się na pamięć. Spuszczała więc wzrok w chwilach, gdy tego potrzebował, nadstawiała drugi policzek, wznosiła podbródek w górę, by w jasnych oczach odbiło się przerażenie, zagubione światło odbite od ostrej krawędzi noża. Przy tym obie nie mogły powstrzymać się przed marzeniem o czymś większym, o czymś, co nadałoby ich staraniom kierunek, dało ujście kotłującej się w żyłach mocy, splamionemu przeznaczeniu.
Deirdre, choć młodsza, była na tym polu zdecydowanie bardziej doświadczona. Podnosiła się po każdym zadanym jej ciosie, z każdym wzniesieniem silniejsza, bo chyba nie było w tym świecie nic, co mogło ją prawdziwie złamać. Ból po stracie — choć była to strata niedoszła, nie oznaczało, że znieść ją było prościej — mogła przekuć w dalszą ambicję, wykorzystać dla swych własnych celów. W pewnym momencie okazywało się bowiem, że odtrącona, osamotniona kobieta stanowiła nie tylko łakomy kąsek dla szukających wrażeń adoratorów.
Odtrącona kobieta była odłamkiem szkła rzuconym nieroztropnie na suchą ściółkę lasu.
Jeden promień, jedno źródło światła, jeden impuls, a cały świat stanie w płomieniach.
— W testamencie prosił mnie, bym nosiła po nim żałobę wyłącznie sześć miesięcy ani dnia dłużej — odezwała się wreszcie, ciche głoski przelewały się w przestrzeni między kobietami, a wejrzenie jasnych oczu Valerie na moment zatrzymało się na czerni włosów madame Mericourt. Och, dlaczego sama jej obecność — nawet bez otoczki tego wspaniałego miejsca, bez nęcącej tajemnicy syren — pobudzała wyobraźnię do działania? Ileż to utworów, ileż dzieł powstało już z samego faktu obcowania z tak magnetyczną osobowością? Mrugnęła, wybudzając się z krótkiego zamyślenia. — Te minęły jedenaście dni temu. Dlatego też, z wierności dla złożonej obietnicy, musiałam zrzucić z siebie żałobną czerń — mówiła dalej, zwierzając się poniekąd z tajemnicy takiego, a nie innego stroju. Bywali bowiem tacy, którzy widzieli w niej osobę odważną, występującą przeciwko ustalonym zwyczajom. I mieli rację — Valerie sprzeciwiała się życiu w cieniu zmarłego męża, wiecznej łatce wdowy, która owszem, zapewniała swego rodzaju wolność niedostępną kobietom innego stanu, lecz jednocześnie dusiła równie silnie, jak pozostałe. To drobne zmiany, umiejętność lawirowania pomiędzy nimi dawały płci pięknej szansę na zaistnienie na własnych zasadach. Nie głupi bunt, którego idea często pojawiała się w główkach panien — tych rozpaczających nad aranżowanym małżeństwem i próbujących dorwać się do spodni, jakby kawałek materiału mógł zmienić ich przeznaczenie. — Byłoby naprawdę pięknie móc dzielić się tymi emocjami z widownią twej świątyni, madame. Może do tego czasu opanuję podstawy francuskiego? Czym kierujesz się w doborze repertuaru?
I znów popis tak przystający do wiekowej renomy nazwiska Vanity. Począwszy od przyrównania La Fantasmagorie do świątyni — to przyszło niezwykle prosto; od przekroczenia progu jednostki wrażliwe artystycznie mogły wyczuć tę niespotykaną poza miejscami artystycznego kultu aurę — przez płynne przejście do drobnego zdradzenia planów, sugestii, że nie musiała przecież śpiewać wyłącznie kompozycji własnych, że nie odwracała wzroku od kanonów i zagubionych w czasie pereł muzyki czarodziejskiej: wszystko to dla utwierdzenia madame Mericourt w przekonaniu, że gdyby zdecydowała się zaryzykować, Valerie Vanity odpłaciłaby się występem skrojonym idealnie pod jej oczekiwania. A jeżeli coś mogło odnajdywać uznanie w guście Deirdre, na pewno uczyniłoby to samo z nie mniej wyśrubowanymi wymaganiami jej gości.
Cień zmartwienia przemknął po twarzy śpiewaczki, która w słowach swej rozmówczyni odnalazła potwierdzenie własnych obaw. Potwierdzenie, które było o tyle łatwiejsze do przyjęcia, że wiązało się z natychmiastową ulgą — miejsce to chronione było nie tylko silnymi zaklęciami, lecz czymś o wiele, wiele skuteczniejszym. Sam cień lorda Rosier potrafił wzbudzić paraliżujący strach w tych, którzy mieli minimum rozumu i godności.
Skinęła więc głową, przyznając czarownicy rację. Z samej mimiki Valerie można było odczytać, że pomimo początkowego zaniepokojenia, wszelkie troski uleciały z niej, jak za dotknięciem różdżki. Powoli dojrzewała w niej myśl, że Deirdre była szczególnie uzdolnioną gospodynią, wywołującą poczucie bezpieczeństwa i spełnienia w swych gościach. Ale to dobrze, to bardzo dobrze. Nie przyszła tu po to, by się bać, a spędzić dobrze czas. Talenta natomiast należało wynagradzać, na przykład odpowiedziami na pytania.
— Dopiero rozpoczynamy współpracę, madame — oznajmiła więc zgodnie z prawdą. Cornelius wyciągnął po nią swe ręce w pierwszym dniu po ustaniu żałoby po mężu, którego sam ją pozbawił. W łączącym ich układzie było wyjątkowo dużo miejsca, nawet jeżeli sporą jego część wypełniali staraniami wizerunkowymi. — Nie pochodzi z Londynu, choć mieszka tu już... — palec wskazujący prawej dłoni przytknięty został do lekko wysuniętych w zamyśleniu warg. — Myślę, że na pewno kilkanaście lat. Jeżeli nie więcej. Przyjął londyńskie maniery w każdym calu i gdyby nie fakt, że pochodzimy z tej samej okolicy, nigdy bym nie przypuszczała, że może nie być londyńczykiem — pełen rozbawienia uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy opuszczała ponownie dłoń, a jasne oczy zalśniły rozbudzonymi przez wspomnienia iskierkami. Z pozoru nie wyróżniał się na tle tamtej delegacji, a jednak gdy wiedziało się, czego szukać... — Nie przedłużając jednak, to pan Cornelius Sallow. Przyjaźń między naszymi rodzinami sięga czasów, gdy pierwsi Vanity osiedlili się w Shropshire, to w pewnym sensie niemal poetyckie dopełnienie przeznaczenia.
A oderwany od rzeczywistości romantyzm płynął w krwi Vanitych w równych proporcjach co rodowa pycha.
Ciekawa reakcji Deirdre słuchała jej jednak dalej — miała bowiem naprawdę dużo racji, a Londyn, jak mawiał sam Cornelius, nie był Berlinem i Valerie musiała nauczyć się ponownie grać na starych zasadach. Przez moment milcząca, poddawała słowa kobiety ostrożnej analizie. Analizie zakończonej propozycją polecenia patrona z prawdziwego zdarzenia, złożoną raz jeszcze usłużnie, przy schylonej głowie.
— Madame... — och, jakże chciałaby pochwycić ją teraz za dłoń i wznieść do swego serca; podzielić się jego prędkim biciem, w którym każde uderzenie odpowiadało rosnącej wdzięczności, było promesą przyszłych wdzięczności i poniekąd zastawem pod przyszłe przysługi. Blondynka bardzo dobrze wiedziała, że w ich świecie nic nie działo się przypadkiem, a żadna forma pomocy nie była niezobowiązująca. Podejmowała jednak decyzję świadomie, Deirdre wydawała się jej osobą, której oczekiwania zawsze dostosowane były do umiejętności stojącej przed nią osoby. Tych faktycznych, nie postrzegalnych przez ich posiadacza. — Gdybyś była w stanie to dla mnie uczynić, byłabym wielce zobowiązana.
Wiesz, że odwdzięczę się najlepiej, jak tylko potrafię — nie wybrzmiało co prawda na głos, lecz kobieta musiała o tym wiedzieć.
Pytanie o emocje odnalazło ją zanurzoną płytko we własnych myślach, z których wypłynęła prędko na powierzchnię, zupełnie tak, jakby uważne spojrzenia rzucane z ukosa działały na nią w pewien sposób orzeźwiająco.
— Każdy występ jest dla artysty czymś nowym. Nie istnieją dwa identyczne, tak samo jak nie odnajdziesz w świecie dwóch jednakich miłości. Zazwyczaj Dni Zakochanych to młode pary niewidzące poza sobą świata, to wielkie emocje i wybuchy na wyciągnięcie ręki. Wojna niestety zmienia także i to, a może powinnam powiedzieć... Sięga najpierw ku miłości. Śpiewałam o rozdzielonej parze. Takiej, która spotyka się i rozstaje, a która pomimo upływającego czasu i rosnących odległości wciąż jest razem. Możesz myśleć o tym utworze jako o metaforze wojennego rozstania — on idzie w bój, ona cierpliwie czeka. Ale może to rozstanie nie tylko geograficzne, może jest transcendentalne? Może on już nie żyje, a ona próbuje do niego dotrzeć, we własnych snach, gdzie granice śmierci są wyblakłe? — nie zauważyła, jak łatwo było jej rozwinąć się na temat emocji i jej muzycznej interpretacji. Wszystko to przyszło jej naturalnie. Wpadła w bardzo specyficzny rodzaj artystycznego transu — mówiła dość szybko, lecz cicho, na krótkich i płaskich oddechach, niemalże odruchowo stając na palcach i wznosząc się całą do góry, do nieba, daleko ponad parszywą rzeczywistość. — Kluczem do zrozumienia artysty jest jego obserwacja, a dopiero później rozmowa. Czasem to, w jaki sposób mówimy, da ci więcej informacji niż to, co przekazujemy w pierwszej warstwie znaczeniowej. To dlatego sztuka wysoka wymaga wielu lat kształcenia, by dostrzec malutkie, ale nie mniej ważne detale. W zaufaniu powiem Ci, że to właśnie w najmniejszych, najłatwiejszych do pominięcia szczegółach twórcy przemycają najwięcej ze swego prawdziwego ja.
To istotna lekcja, nie do odebrania dla osób, które uznane zostałyby przez artystów za niegodnych, za brutali wchodzących do ich świata tylko po to, by zbezcześcić dorobek pokoleń własnymi, bazgrolonymi na kolanie tezami. Deirdre taka nie była — samą chęcią zrozumienia swych podopiecznych dawała Valerie rękojmię, że sekret ten pozostanie w bezpiecznych rękach.
— Zgodnie z twym życzeniem, madame — uśmiechnęła się szczerze, przystając na jej propozycję. Liczył się bowiem przede wszystkim jej komfort — w innym wypadku nawet największe wygody mogłyby zostać uznane za niepotrzebną, kłującą w oczy ekstrawagancję.
Po chwili własnego monologu, z zachwytem powróciła do roli słuchacza. Tak bowiem — czyniąc zadość własnym radom — potrafiła skupić się nie tylko na słowach mówiącej, ale i wszystkich drobnych wskazówkach, które świadomie lub nie pozostawiała dla swej rozmówczyni. Nie zauważyła nawet, jak łatwo przyszło jej poddawać się nastrojom emanowanym przez Deirdre. Gdy jej głos wybrzmiał rozbawieniem, kąciki ust Vanity również drgnęły, ba, pozwoliła sobie przysunąć się nieco bliżej — ledwo pięć centymetrów. Dzięki temu lepiej mogła wyczuć dumę, zasłużoną dumę przebijającą się z głosu Mericourt. Wystarczyło bowiem oderwać wzrok od egzotycznej piękności, przyjrzeć się scenie w trakcie próby. W trakcie próby! Nie były przecież świadkami finalnego produktu, przedstawienia, nad którym pracowało tyle osób, każde dokładając cząstkę do ostatecznej perfekcji, a Valerie już czuła się częścią czegoś większego, pewnej namacalnej idei piękna.
Niesamowite.
Okazało się bowiem, że nie było to dziełem przypadku. Valerie z pewnym zaskoczeniem przyjęła opowieść o tym, jak syreni balet wiąże się wprost z osobą lady Evandry. Skinęła głową w pokorze — jeżeli Deirdre uważała, że to kwestia czasu, zapewne tak było. Powracająca do Anglii Valerie jednakże podchodziła do własnych możliwości bytowania w wysokiej socjecie nieco ostrożniej, powracając w myślach do swego statusu wdowy. Dopóki ten wciąż wisieć będzie nad jej głową, jedyne formy przebywania w zacnym gronie to te, w których dzielić ich będą nieprzekraczalne granice. Publika i artysta, scena i widownia.
Było w tej historii — historii miłości nestora Rosier i jego żony — coś urzekająco pięknego. Była częścią mitu La Fantasmagorie, o tyle niezwykłego, że odnajdywał on swe odzwierciedlenie właśnie w syrenach. Valerie powtarzała w myślach ich imiona, wzrokiem wodząc za wskazówkami przekazywanymi przez kobietę. Pluśnięcie wody nie uszło jej wrażliwym na dźwięki uszom, ba, pozwoliła sobie nawet na zaniepokojone spojrzenie rzucone w kierunku mówiącej. Ta wydawała się jednak niewzruszona, kontynuując swą opowieść dalej.
Opowieść, którą szeptała do jej ucha, owiewając je ciepłym szeptem i kręcącym w nosie, ciężko—słodkim zapachem opium. Prąd ekscytacji przepłynął przez ciało śpiewaczki, która niekoniecznie pragnęła zgłębiać, cóż to za impuls był za nią odpowiedzialny. Obcowanie z żywą sztuką, czy też sensualizm, w jakim właśnie się znalazły?
— Masz wśród nich swoją ulubienicę? — pytanie wybrzmiało w poufałości szeptu, choć bez zmiany pozycji. Gdyby Valerie pragnęła zwrócić się twarzą do Dei, znalazłyby się niebezpiecznie blisko. — To ryzykowne pytanie, więc nie musisz odpowiadać — dodała po chwili, gdy kącik ust uniósł się wyżej, a kątem oka dostrzegła jasną twarz tuż przy swojej. — Siostry wydają się żyć w kontraście, nie uważasz? — jasność i ciemność, głos wysoki i niski, łuski, chlupnięcia wodą, urażone temperamenty.
— A jednak są wyrazem uniwersalnej prawdy o tym, że kobiety, niezależnie od gatunku, większe sukcesy odnoszą wtedy, gdy działają razem.
Deirdre, choć młodsza, była na tym polu zdecydowanie bardziej doświadczona. Podnosiła się po każdym zadanym jej ciosie, z każdym wzniesieniem silniejsza, bo chyba nie było w tym świecie nic, co mogło ją prawdziwie złamać. Ból po stracie — choć była to strata niedoszła, nie oznaczało, że znieść ją było prościej — mogła przekuć w dalszą ambicję, wykorzystać dla swych własnych celów. W pewnym momencie okazywało się bowiem, że odtrącona, osamotniona kobieta stanowiła nie tylko łakomy kąsek dla szukających wrażeń adoratorów.
Odtrącona kobieta była odłamkiem szkła rzuconym nieroztropnie na suchą ściółkę lasu.
Jeden promień, jedno źródło światła, jeden impuls, a cały świat stanie w płomieniach.
— W testamencie prosił mnie, bym nosiła po nim żałobę wyłącznie sześć miesięcy ani dnia dłużej — odezwała się wreszcie, ciche głoski przelewały się w przestrzeni między kobietami, a wejrzenie jasnych oczu Valerie na moment zatrzymało się na czerni włosów madame Mericourt. Och, dlaczego sama jej obecność — nawet bez otoczki tego wspaniałego miejsca, bez nęcącej tajemnicy syren — pobudzała wyobraźnię do działania? Ileż to utworów, ileż dzieł powstało już z samego faktu obcowania z tak magnetyczną osobowością? Mrugnęła, wybudzając się z krótkiego zamyślenia. — Te minęły jedenaście dni temu. Dlatego też, z wierności dla złożonej obietnicy, musiałam zrzucić z siebie żałobną czerń — mówiła dalej, zwierzając się poniekąd z tajemnicy takiego, a nie innego stroju. Bywali bowiem tacy, którzy widzieli w niej osobę odważną, występującą przeciwko ustalonym zwyczajom. I mieli rację — Valerie sprzeciwiała się życiu w cieniu zmarłego męża, wiecznej łatce wdowy, która owszem, zapewniała swego rodzaju wolność niedostępną kobietom innego stanu, lecz jednocześnie dusiła równie silnie, jak pozostałe. To drobne zmiany, umiejętność lawirowania pomiędzy nimi dawały płci pięknej szansę na zaistnienie na własnych zasadach. Nie głupi bunt, którego idea często pojawiała się w główkach panien — tych rozpaczających nad aranżowanym małżeństwem i próbujących dorwać się do spodni, jakby kawałek materiału mógł zmienić ich przeznaczenie. — Byłoby naprawdę pięknie móc dzielić się tymi emocjami z widownią twej świątyni, madame. Może do tego czasu opanuję podstawy francuskiego? Czym kierujesz się w doborze repertuaru?
I znów popis tak przystający do wiekowej renomy nazwiska Vanity. Począwszy od przyrównania La Fantasmagorie do świątyni — to przyszło niezwykle prosto; od przekroczenia progu jednostki wrażliwe artystycznie mogły wyczuć tę niespotykaną poza miejscami artystycznego kultu aurę — przez płynne przejście do drobnego zdradzenia planów, sugestii, że nie musiała przecież śpiewać wyłącznie kompozycji własnych, że nie odwracała wzroku od kanonów i zagubionych w czasie pereł muzyki czarodziejskiej: wszystko to dla utwierdzenia madame Mericourt w przekonaniu, że gdyby zdecydowała się zaryzykować, Valerie Vanity odpłaciłaby się występem skrojonym idealnie pod jej oczekiwania. A jeżeli coś mogło odnajdywać uznanie w guście Deirdre, na pewno uczyniłoby to samo z nie mniej wyśrubowanymi wymaganiami jej gości.
Cień zmartwienia przemknął po twarzy śpiewaczki, która w słowach swej rozmówczyni odnalazła potwierdzenie własnych obaw. Potwierdzenie, które było o tyle łatwiejsze do przyjęcia, że wiązało się z natychmiastową ulgą — miejsce to chronione było nie tylko silnymi zaklęciami, lecz czymś o wiele, wiele skuteczniejszym. Sam cień lorda Rosier potrafił wzbudzić paraliżujący strach w tych, którzy mieli minimum rozumu i godności.
Skinęła więc głową, przyznając czarownicy rację. Z samej mimiki Valerie można było odczytać, że pomimo początkowego zaniepokojenia, wszelkie troski uleciały z niej, jak za dotknięciem różdżki. Powoli dojrzewała w niej myśl, że Deirdre była szczególnie uzdolnioną gospodynią, wywołującą poczucie bezpieczeństwa i spełnienia w swych gościach. Ale to dobrze, to bardzo dobrze. Nie przyszła tu po to, by się bać, a spędzić dobrze czas. Talenta natomiast należało wynagradzać, na przykład odpowiedziami na pytania.
— Dopiero rozpoczynamy współpracę, madame — oznajmiła więc zgodnie z prawdą. Cornelius wyciągnął po nią swe ręce w pierwszym dniu po ustaniu żałoby po mężu, którego sam ją pozbawił. W łączącym ich układzie było wyjątkowo dużo miejsca, nawet jeżeli sporą jego część wypełniali staraniami wizerunkowymi. — Nie pochodzi z Londynu, choć mieszka tu już... — palec wskazujący prawej dłoni przytknięty został do lekko wysuniętych w zamyśleniu warg. — Myślę, że na pewno kilkanaście lat. Jeżeli nie więcej. Przyjął londyńskie maniery w każdym calu i gdyby nie fakt, że pochodzimy z tej samej okolicy, nigdy bym nie przypuszczała, że może nie być londyńczykiem — pełen rozbawienia uśmiech przemknął przez jej wargi, gdy opuszczała ponownie dłoń, a jasne oczy zalśniły rozbudzonymi przez wspomnienia iskierkami. Z pozoru nie wyróżniał się na tle tamtej delegacji, a jednak gdy wiedziało się, czego szukać... — Nie przedłużając jednak, to pan Cornelius Sallow. Przyjaźń między naszymi rodzinami sięga czasów, gdy pierwsi Vanity osiedlili się w Shropshire, to w pewnym sensie niemal poetyckie dopełnienie przeznaczenia.
A oderwany od rzeczywistości romantyzm płynął w krwi Vanitych w równych proporcjach co rodowa pycha.
Ciekawa reakcji Deirdre słuchała jej jednak dalej — miała bowiem naprawdę dużo racji, a Londyn, jak mawiał sam Cornelius, nie był Berlinem i Valerie musiała nauczyć się ponownie grać na starych zasadach. Przez moment milcząca, poddawała słowa kobiety ostrożnej analizie. Analizie zakończonej propozycją polecenia patrona z prawdziwego zdarzenia, złożoną raz jeszcze usłużnie, przy schylonej głowie.
— Madame... — och, jakże chciałaby pochwycić ją teraz za dłoń i wznieść do swego serca; podzielić się jego prędkim biciem, w którym każde uderzenie odpowiadało rosnącej wdzięczności, było promesą przyszłych wdzięczności i poniekąd zastawem pod przyszłe przysługi. Blondynka bardzo dobrze wiedziała, że w ich świecie nic nie działo się przypadkiem, a żadna forma pomocy nie była niezobowiązująca. Podejmowała jednak decyzję świadomie, Deirdre wydawała się jej osobą, której oczekiwania zawsze dostosowane były do umiejętności stojącej przed nią osoby. Tych faktycznych, nie postrzegalnych przez ich posiadacza. — Gdybyś była w stanie to dla mnie uczynić, byłabym wielce zobowiązana.
Wiesz, że odwdzięczę się najlepiej, jak tylko potrafię — nie wybrzmiało co prawda na głos, lecz kobieta musiała o tym wiedzieć.
Pytanie o emocje odnalazło ją zanurzoną płytko we własnych myślach, z których wypłynęła prędko na powierzchnię, zupełnie tak, jakby uważne spojrzenia rzucane z ukosa działały na nią w pewien sposób orzeźwiająco.
— Każdy występ jest dla artysty czymś nowym. Nie istnieją dwa identyczne, tak samo jak nie odnajdziesz w świecie dwóch jednakich miłości. Zazwyczaj Dni Zakochanych to młode pary niewidzące poza sobą świata, to wielkie emocje i wybuchy na wyciągnięcie ręki. Wojna niestety zmienia także i to, a może powinnam powiedzieć... Sięga najpierw ku miłości. Śpiewałam o rozdzielonej parze. Takiej, która spotyka się i rozstaje, a która pomimo upływającego czasu i rosnących odległości wciąż jest razem. Możesz myśleć o tym utworze jako o metaforze wojennego rozstania — on idzie w bój, ona cierpliwie czeka. Ale może to rozstanie nie tylko geograficzne, może jest transcendentalne? Może on już nie żyje, a ona próbuje do niego dotrzeć, we własnych snach, gdzie granice śmierci są wyblakłe? — nie zauważyła, jak łatwo było jej rozwinąć się na temat emocji i jej muzycznej interpretacji. Wszystko to przyszło jej naturalnie. Wpadła w bardzo specyficzny rodzaj artystycznego transu — mówiła dość szybko, lecz cicho, na krótkich i płaskich oddechach, niemalże odruchowo stając na palcach i wznosząc się całą do góry, do nieba, daleko ponad parszywą rzeczywistość. — Kluczem do zrozumienia artysty jest jego obserwacja, a dopiero później rozmowa. Czasem to, w jaki sposób mówimy, da ci więcej informacji niż to, co przekazujemy w pierwszej warstwie znaczeniowej. To dlatego sztuka wysoka wymaga wielu lat kształcenia, by dostrzec malutkie, ale nie mniej ważne detale. W zaufaniu powiem Ci, że to właśnie w najmniejszych, najłatwiejszych do pominięcia szczegółach twórcy przemycają najwięcej ze swego prawdziwego ja.
To istotna lekcja, nie do odebrania dla osób, które uznane zostałyby przez artystów za niegodnych, za brutali wchodzących do ich świata tylko po to, by zbezcześcić dorobek pokoleń własnymi, bazgrolonymi na kolanie tezami. Deirdre taka nie była — samą chęcią zrozumienia swych podopiecznych dawała Valerie rękojmię, że sekret ten pozostanie w bezpiecznych rękach.
— Zgodnie z twym życzeniem, madame — uśmiechnęła się szczerze, przystając na jej propozycję. Liczył się bowiem przede wszystkim jej komfort — w innym wypadku nawet największe wygody mogłyby zostać uznane za niepotrzebną, kłującą w oczy ekstrawagancję.
Po chwili własnego monologu, z zachwytem powróciła do roli słuchacza. Tak bowiem — czyniąc zadość własnym radom — potrafiła skupić się nie tylko na słowach mówiącej, ale i wszystkich drobnych wskazówkach, które świadomie lub nie pozostawiała dla swej rozmówczyni. Nie zauważyła nawet, jak łatwo przyszło jej poddawać się nastrojom emanowanym przez Deirdre. Gdy jej głos wybrzmiał rozbawieniem, kąciki ust Vanity również drgnęły, ba, pozwoliła sobie przysunąć się nieco bliżej — ledwo pięć centymetrów. Dzięki temu lepiej mogła wyczuć dumę, zasłużoną dumę przebijającą się z głosu Mericourt. Wystarczyło bowiem oderwać wzrok od egzotycznej piękności, przyjrzeć się scenie w trakcie próby. W trakcie próby! Nie były przecież świadkami finalnego produktu, przedstawienia, nad którym pracowało tyle osób, każde dokładając cząstkę do ostatecznej perfekcji, a Valerie już czuła się częścią czegoś większego, pewnej namacalnej idei piękna.
Niesamowite.
Okazało się bowiem, że nie było to dziełem przypadku. Valerie z pewnym zaskoczeniem przyjęła opowieść o tym, jak syreni balet wiąże się wprost z osobą lady Evandry. Skinęła głową w pokorze — jeżeli Deirdre uważała, że to kwestia czasu, zapewne tak było. Powracająca do Anglii Valerie jednakże podchodziła do własnych możliwości bytowania w wysokiej socjecie nieco ostrożniej, powracając w myślach do swego statusu wdowy. Dopóki ten wciąż wisieć będzie nad jej głową, jedyne formy przebywania w zacnym gronie to te, w których dzielić ich będą nieprzekraczalne granice. Publika i artysta, scena i widownia.
Było w tej historii — historii miłości nestora Rosier i jego żony — coś urzekająco pięknego. Była częścią mitu La Fantasmagorie, o tyle niezwykłego, że odnajdywał on swe odzwierciedlenie właśnie w syrenach. Valerie powtarzała w myślach ich imiona, wzrokiem wodząc za wskazówkami przekazywanymi przez kobietę. Pluśnięcie wody nie uszło jej wrażliwym na dźwięki uszom, ba, pozwoliła sobie nawet na zaniepokojone spojrzenie rzucone w kierunku mówiącej. Ta wydawała się jednak niewzruszona, kontynuując swą opowieść dalej.
Opowieść, którą szeptała do jej ucha, owiewając je ciepłym szeptem i kręcącym w nosie, ciężko—słodkim zapachem opium. Prąd ekscytacji przepłynął przez ciało śpiewaczki, która niekoniecznie pragnęła zgłębiać, cóż to za impuls był za nią odpowiedzialny. Obcowanie z żywą sztuką, czy też sensualizm, w jakim właśnie się znalazły?
— Masz wśród nich swoją ulubienicę? — pytanie wybrzmiało w poufałości szeptu, choć bez zmiany pozycji. Gdyby Valerie pragnęła zwrócić się twarzą do Dei, znalazłyby się niebezpiecznie blisko. — To ryzykowne pytanie, więc nie musisz odpowiadać — dodała po chwili, gdy kącik ust uniósł się wyżej, a kątem oka dostrzegła jasną twarz tuż przy swojej. — Siostry wydają się żyć w kontraście, nie uważasz? — jasność i ciemność, głos wysoki i niski, łuski, chlupnięcia wodą, urażone temperamenty.
— A jednak są wyrazem uniwersalnej prawdy o tym, że kobiety, niezależnie od gatunku, większe sukcesy odnoszą wtedy, gdy działają razem.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Pół roku cierpienia, pół roku tęsknoty - czym było sześć miesięcy żałoby wobec nieskończonych lat odrzucenia? Samotności rozciągniętej na długie tygodnie, niepewności znaczącej każdy dzień szkarłatną literą, goryczą zalewającą lustrzane odbicie przy każdym śmiałym zerknięciu sobie w twarz. Deirdre słuchała słów Valerie z uwagą, skoncentrowana, współczująca, wspaniałomyślna, choć tak naprawdę z drapieżną drobiazgowością żerowała na rozmówczyni, wyciągając z jej zachowania, melodii głosu, mimiki i całej potwornie smutnej historii smakowite kąski, okruchy, z jakich zamierzała zbudować podporę dla odgrywanej z patosem roli madame Mericourt. Na tym opierał się sukces każdej maski, jaką przywdziewała Dei: to na fundamencie prawdy stawiała kolejne stopnie, prowadzące ją do celu, a jeśli sama nie potrafiła jej odkryć, próbowała wyciągnąc ją od innych, tak, jak czyniła to teraz z Valerie, zapamiętując każdą nutę smutku wibrującego w jej głosie, by móc odtworzyć ją podczas własnych zwierzeń dotyczących odejścia umiłowanego Bastiena. - Franz musiał być wspaniałym człowiekiem. Zagwarantował ci wolność, myślał o tobie, nawet w chwili, w której sam powoli znikał. To cudowne, że miałaś szansę iść przez życie z tak wyjątkowym czarodziejem - powiedziała cicho, z czułością, jeszcze raz muskając wierzch dłoni Valerie własną, chłodną, obciążoną wdowią obrączką z rubinem. - I jak czujesz się z zrzuceniem żałoby tak wcześnie? - zapytała ze spokojem, wyrozumiale, tak, by Vanity nie odebrała pytania jako wyrzutu czy próby wyciągnięcia z niej żyznego materiału do plotek. Sama nosiła czarny woal dłużej niż wypadało, tak czuła się bezpieczniej, niewidzialna, ochroniona nimbem mężczyzny, który w jakiś sposób ciągle ją posiadał; do adoratorów najczęściej docierały jedynie informacje o tym, że należy do innego czarodzieja, tak, jakby zwykłe kobiece nie nie zasługiwało na uznanie za wiarygodną odmowę. Była ciekawa, jak Valerie, urodziwa przecież i jeszcze stosunkowo młoda, poradzi sobie z ewentualnymi zakusami na swój wdowi status - i czy zdoła wykorzystać go do własnych celów, stawiając w końcu na swą karierę, a nie na rodzinę. Ona tak właśnie zrobiła, odnajdując w ciężkiej pracy wytchnienie od poczucia tęsknoty za mężczyzną, który już nigdy nie miał być jej, zabrany nie przez śmierć, a przez miłość do innej kobiety.
- Repertuar opracowuję razem z dyrygentami i kierownikiem literackim. Obserwujemy nastroje społeczne, opieramy się na tekstach kultury ważnych dla Wielkiej Brytanii, lecz równie uważnie śledzimy nowości pojawiające się w Paryżu, Wiedniu bądź Sankt Petersburgu - zgrabnie skupiła się na przyjemniejszym temacie, lubiła wszak mówić o tym, czym się zajmuje, a skuszenie Valerie perspektywą znalezienia się na scenie, w świetle magicznych reflektorów La Fantasmagorii, mogło przynieść wyjątkowo rozkoszne rezultaty. - Język francuski nie jest niezbędny, niektóre występy odbywają się także po angielsku, zwłaszcza te towarzyszące wernisażom, bankietom lub pokazom. Muzyka w balecie jest ponadczasowa, wielowymiarowa, wykracza poza lingwistyczne różnice - kontynuowała swobodnie, zauważajac wcześniejsze zaniepokojenie Valerie, nie komentowała go jednak ani nie przekonywała dalej, że w balecie jest całkowicie bezpiecznie, odniosłoby to skutek przeciwny od zamierzonego. Prawdziwy władca nie musiał zapewniać o swym majestacie, a madame Mericourt o tym, że La Fantasmagoria pozostaje przestrzenią wolną od terroru, celebrowaną i czczoną świątynią piękna, nietkniętą przez szlamią zarazę, zbierającą coraz krwawsze żniwo. Chętnie opisywałaby dalej dokonania baletowego zespołu, lecz przywołane przez Vanity nazwisko skutecznie zmąciło plany konwersacji. Sallow. Tego się nie spodziewała. A może powinna? Zbieżność nazwisk jednak nie należała do przypadkowych, Septimus musiał być jakoś spokrewniony z Valerie, a ona - znajdowała się pod skrzydłami byłego narzeczonego Deirdre. Świat był jednak małym miejscem, czasem wręcz klaustrofobicznym, skazującym na prowokujące dyskomfort kontakty. Śmierciożerczyni jednak nie zareagowała widocznym zdezorientowaniem ani oburzeniem, kiwnęła tylko powoli głową, uważniej przyglądając się profilowi podekscytowanej czarownicy. - Nie wiedziałam, że Cornelius tak dobrze zna się na sztuce, śpiewie i zarządzaniu drogą artysty - wypowiedziała z uprzejmym zdziwieniem, unosząc lekko brew. - To doświadczony polityk, oczywiście obyty w towarzystwie i posiadający odpowiednie wpływy, lecz wątpię, że pomoże wśród grząskich wód artystycznej elity - kontynuowała szczerze, dalej uprzejmie przyglądając się rozjaśnionej buzi Valerie, nienachalnie, lecz uważnie, badając intensywność relacji pomiędzy śpiewaczką a jej opiekunem. - Łączy was więc tylko przyjaźń i praca? I, rzecz jasna, przeznaczenie? - zagadnęła, kiedy znalazły się już na widowni podwodnej sceny, ignorując przejęty ton czarownicy. Spostrzegła, że ta zapaliła się do pomysłu odnalezienia kogoś lepszego od Sallowa, że bardzo jej na tym zależało, że rozpaliło to w tych pięknych oczach kuszący ogień pasji oraz nadziei na świetlaną przyszłość...I o to właśnie chodziło, o zaszczepienie idei, przywiązania, o stworzenie zaplecza dla przyszłych działań Mericourt. Wróżyła Vanity sukces, potrafiła wyczuć już potencjał artystyczny, a miesiące pracy w magicznym balecie uwrażliwiły ją na muzyczną duszę, na takt i talent ukryty w melodii słów, takcie kroków i całej aurze sylwetki. Valerie posiadała wszystkie przymioty mogące uczynić ją wpływową artystką, życie prywatne nieco bruździło, matki rzadko kiedy podziwiano i adorowano na scenie, lecz jeśli zamierzała postawić na publikę dojrzalszą, szukającą wyrafinowanego dopieszczenia zmysłów a nie taniej sensacji lub romansu, z pewnością mogła stać się prawdziwą gwiazdą. Nie zamierzała jej tego mówić - i nie zamierzała przerywać pełnej emocji przemowy o sensie sztuki. O miłości. O tęsknocie, wojnie, rozstaniu; o ogromie piękna i detalach, w których tkwiła diabelska iskra. Słuchała Valerie z przyjemnością, traktujac ją już nie jako obiekt naukowego zebrania informacji o twórczyniach, z którymi pracowała, ale także jako źródło rozrywki, estetycznej i słuchowej radości. - Często przemycasz w swych występach swoje sekrety? Bazujesz na tym, co czujesz - lub czułaś? Czy zdarza ci się może wydobywać emocje, jakich nigdy nie doświadczyłaś, opisywać historie, które nigdy nie były twoim udziałem? - zapytała po dłuższej chwili ciszy, pozwalając przemowie Valerie wybrzmieć, zapaść w pamięć, zapisać się złotymi głoskami na wrażliwym materiale umysłu. Tak, jak zapewne w wspomnieniach brunetki zapisywał się widok próby, harmidru, całego nieoficjalnego spektaklu, który mogła obserwować zza kulis, zerkając na coś w pewien sposób świętokradzkiego, na dzieło prawie gotowe, ale jeszcze nieokryte cnotliwą woalką perfekcji.
- Niech to zostanie wyłącznie między nami, moja droga, inaczej grozi mi zagłada - odparła na pytanie o syrenią ulubienicę podobnym szeptem, pochylając się ku Valerie jeszcze bardziej, z doskonale odegranym, rozbawionym przerażeniem. - To ich matka, Keto, jest najbliższa memu sercu. Nie musi się starać, by przyciągnąć uwagę wszystkich na widowni. Wystarczy jedno spojrzenie, a córki robią to, co powinny. Jeden gest, a publiczność znajduje się w transie. Jedna nuta śpiewu - a cały świat znika i liczy się tylko ona, jej głos, jej piękno, jej potęga. Jest majestatyczna, władcza, w pewien sposób....ostateczna - zawahała się na moment, ciekawa, czy Vanity zrozumie, co właściwie ma na myśli. - Większość gości bardziej docenia siostry, są młodsze, zmysłowe, tradycyjnie miłe dla oka, zwinne, gibkie, tańczą i kuszą ciałem oraz wysublimowaną nagością, lecz prawdziwi znawcy to dla Keto tracą głowę. Jest naszą dumą - zawiesiła głos z wyraźną dumą spoglądając na powracające do wody syreny, na ich włosy rozpościerające się czarnym i jasnym wachlarzem na wymalowanym tle sceny, na lśniące łuski odbijające światło świec setkami odblasków, wędrującymi po pustych fotelach widowni, imponującym żyrandolu i obrazach zdobiących ściany pomieszczeniami. - Z tym bym się nie zgodziła - odwróciła się przodem do Valerie, zakładając nogę na nogę; mrugnęła też do kobiety nieco prowokująco, dając jej zarazem sygnał, że nie wyśmiewa jej opinii, a jedynie przedstawia własną, w kulturalnej kontrze. - Nasze syreny zdecydowanie nie żyją w pełnej zgodzie, mam też wrażenie, że gdyby nie zacięta rywalizacja pomiędzy nimi, nie osiągnęłyby pełni swego potencjału a osiadły na laurach, zadowoliły się przeciętnością. Podobnie jest w przypadku baletnic, malarek czy śpiewaczek. Większość rozwija się tylko w atmosferze lęku przed konkurentką. Przed młodszą, ładniejszą, bardziej utalentowaną, z bardziej wpływowym marszandem. Nie bez znaczenia jest też presja wewnętrzna, pragnienie, by stać się perfekcyjną. To zazdrość i troska o własne ego popycha do przekraczania granic wygody - kontynuowała, w zamyśleniu przesuwając dłonią po podłokietniku fotela, rysując na nim fantazyjne, niewidoczne wzory. Rubin lśniący na obrączce przechwycił na kilka chwil światła sceny, skąpując obydwie czarownice w czerwonym, rozproszonym poblasku. - Rozumiem, że ty wolisz współpracować? Śpiewasz w duecie? Czy tylko jako solistka? - spojrzała na nią spod półprzymkniętych rzęs, przestając kontemplować taniec syren oraz akompaniament orkiestry. Pytała zapobiegawczo - i pytała na przyszłość, gdyby miały nawiązać kiedyś bliższą współpracę.
- Repertuar opracowuję razem z dyrygentami i kierownikiem literackim. Obserwujemy nastroje społeczne, opieramy się na tekstach kultury ważnych dla Wielkiej Brytanii, lecz równie uważnie śledzimy nowości pojawiające się w Paryżu, Wiedniu bądź Sankt Petersburgu - zgrabnie skupiła się na przyjemniejszym temacie, lubiła wszak mówić o tym, czym się zajmuje, a skuszenie Valerie perspektywą znalezienia się na scenie, w świetle magicznych reflektorów La Fantasmagorii, mogło przynieść wyjątkowo rozkoszne rezultaty. - Język francuski nie jest niezbędny, niektóre występy odbywają się także po angielsku, zwłaszcza te towarzyszące wernisażom, bankietom lub pokazom. Muzyka w balecie jest ponadczasowa, wielowymiarowa, wykracza poza lingwistyczne różnice - kontynuowała swobodnie, zauważajac wcześniejsze zaniepokojenie Valerie, nie komentowała go jednak ani nie przekonywała dalej, że w balecie jest całkowicie bezpiecznie, odniosłoby to skutek przeciwny od zamierzonego. Prawdziwy władca nie musiał zapewniać o swym majestacie, a madame Mericourt o tym, że La Fantasmagoria pozostaje przestrzenią wolną od terroru, celebrowaną i czczoną świątynią piękna, nietkniętą przez szlamią zarazę, zbierającą coraz krwawsze żniwo. Chętnie opisywałaby dalej dokonania baletowego zespołu, lecz przywołane przez Vanity nazwisko skutecznie zmąciło plany konwersacji. Sallow. Tego się nie spodziewała. A może powinna? Zbieżność nazwisk jednak nie należała do przypadkowych, Septimus musiał być jakoś spokrewniony z Valerie, a ona - znajdowała się pod skrzydłami byłego narzeczonego Deirdre. Świat był jednak małym miejscem, czasem wręcz klaustrofobicznym, skazującym na prowokujące dyskomfort kontakty. Śmierciożerczyni jednak nie zareagowała widocznym zdezorientowaniem ani oburzeniem, kiwnęła tylko powoli głową, uważniej przyglądając się profilowi podekscytowanej czarownicy. - Nie wiedziałam, że Cornelius tak dobrze zna się na sztuce, śpiewie i zarządzaniu drogą artysty - wypowiedziała z uprzejmym zdziwieniem, unosząc lekko brew. - To doświadczony polityk, oczywiście obyty w towarzystwie i posiadający odpowiednie wpływy, lecz wątpię, że pomoże wśród grząskich wód artystycznej elity - kontynuowała szczerze, dalej uprzejmie przyglądając się rozjaśnionej buzi Valerie, nienachalnie, lecz uważnie, badając intensywność relacji pomiędzy śpiewaczką a jej opiekunem. - Łączy was więc tylko przyjaźń i praca? I, rzecz jasna, przeznaczenie? - zagadnęła, kiedy znalazły się już na widowni podwodnej sceny, ignorując przejęty ton czarownicy. Spostrzegła, że ta zapaliła się do pomysłu odnalezienia kogoś lepszego od Sallowa, że bardzo jej na tym zależało, że rozpaliło to w tych pięknych oczach kuszący ogień pasji oraz nadziei na świetlaną przyszłość...I o to właśnie chodziło, o zaszczepienie idei, przywiązania, o stworzenie zaplecza dla przyszłych działań Mericourt. Wróżyła Vanity sukces, potrafiła wyczuć już potencjał artystyczny, a miesiące pracy w magicznym balecie uwrażliwiły ją na muzyczną duszę, na takt i talent ukryty w melodii słów, takcie kroków i całej aurze sylwetki. Valerie posiadała wszystkie przymioty mogące uczynić ją wpływową artystką, życie prywatne nieco bruździło, matki rzadko kiedy podziwiano i adorowano na scenie, lecz jeśli zamierzała postawić na publikę dojrzalszą, szukającą wyrafinowanego dopieszczenia zmysłów a nie taniej sensacji lub romansu, z pewnością mogła stać się prawdziwą gwiazdą. Nie zamierzała jej tego mówić - i nie zamierzała przerywać pełnej emocji przemowy o sensie sztuki. O miłości. O tęsknocie, wojnie, rozstaniu; o ogromie piękna i detalach, w których tkwiła diabelska iskra. Słuchała Valerie z przyjemnością, traktujac ją już nie jako obiekt naukowego zebrania informacji o twórczyniach, z którymi pracowała, ale także jako źródło rozrywki, estetycznej i słuchowej radości. - Często przemycasz w swych występach swoje sekrety? Bazujesz na tym, co czujesz - lub czułaś? Czy zdarza ci się może wydobywać emocje, jakich nigdy nie doświadczyłaś, opisywać historie, które nigdy nie były twoim udziałem? - zapytała po dłuższej chwili ciszy, pozwalając przemowie Valerie wybrzmieć, zapaść w pamięć, zapisać się złotymi głoskami na wrażliwym materiale umysłu. Tak, jak zapewne w wspomnieniach brunetki zapisywał się widok próby, harmidru, całego nieoficjalnego spektaklu, który mogła obserwować zza kulis, zerkając na coś w pewien sposób świętokradzkiego, na dzieło prawie gotowe, ale jeszcze nieokryte cnotliwą woalką perfekcji.
- Niech to zostanie wyłącznie między nami, moja droga, inaczej grozi mi zagłada - odparła na pytanie o syrenią ulubienicę podobnym szeptem, pochylając się ku Valerie jeszcze bardziej, z doskonale odegranym, rozbawionym przerażeniem. - To ich matka, Keto, jest najbliższa memu sercu. Nie musi się starać, by przyciągnąć uwagę wszystkich na widowni. Wystarczy jedno spojrzenie, a córki robią to, co powinny. Jeden gest, a publiczność znajduje się w transie. Jedna nuta śpiewu - a cały świat znika i liczy się tylko ona, jej głos, jej piękno, jej potęga. Jest majestatyczna, władcza, w pewien sposób....ostateczna - zawahała się na moment, ciekawa, czy Vanity zrozumie, co właściwie ma na myśli. - Większość gości bardziej docenia siostry, są młodsze, zmysłowe, tradycyjnie miłe dla oka, zwinne, gibkie, tańczą i kuszą ciałem oraz wysublimowaną nagością, lecz prawdziwi znawcy to dla Keto tracą głowę. Jest naszą dumą - zawiesiła głos z wyraźną dumą spoglądając na powracające do wody syreny, na ich włosy rozpościerające się czarnym i jasnym wachlarzem na wymalowanym tle sceny, na lśniące łuski odbijające światło świec setkami odblasków, wędrującymi po pustych fotelach widowni, imponującym żyrandolu i obrazach zdobiących ściany pomieszczeniami. - Z tym bym się nie zgodziła - odwróciła się przodem do Valerie, zakładając nogę na nogę; mrugnęła też do kobiety nieco prowokująco, dając jej zarazem sygnał, że nie wyśmiewa jej opinii, a jedynie przedstawia własną, w kulturalnej kontrze. - Nasze syreny zdecydowanie nie żyją w pełnej zgodzie, mam też wrażenie, że gdyby nie zacięta rywalizacja pomiędzy nimi, nie osiągnęłyby pełni swego potencjału a osiadły na laurach, zadowoliły się przeciętnością. Podobnie jest w przypadku baletnic, malarek czy śpiewaczek. Większość rozwija się tylko w atmosferze lęku przed konkurentką. Przed młodszą, ładniejszą, bardziej utalentowaną, z bardziej wpływowym marszandem. Nie bez znaczenia jest też presja wewnętrzna, pragnienie, by stać się perfekcyjną. To zazdrość i troska o własne ego popycha do przekraczania granic wygody - kontynuowała, w zamyśleniu przesuwając dłonią po podłokietniku fotela, rysując na nim fantazyjne, niewidoczne wzory. Rubin lśniący na obrączce przechwycił na kilka chwil światła sceny, skąpując obydwie czarownice w czerwonym, rozproszonym poblasku. - Rozumiem, że ty wolisz współpracować? Śpiewasz w duecie? Czy tylko jako solistka? - spojrzała na nią spod półprzymkniętych rzęs, przestając kontemplować taniec syren oraz akompaniament orkiestry. Pytała zapobiegawczo - i pytała na przyszłość, gdyby miały nawiązać kiedyś bliższą współpracę.
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Oczywiście, że było n i c z y m. W pewnym sensie cierpienie Deirdre było czystsze, można nawet powiedzieć, że szlachetniejsze od wszystkiego, co w związku z tragicznym odejściem swego męża czuła Valerie. Nie było bowiem tak, że nie spodziewała się tego, że kiedyś ono nastąpi. Pamiętała ogień i irytację w zielonych oczach Corneliusa, gdy ciężkie opary opium wisiały między nimi w berlińskim gabinecie, gdy mówił, że Franz będzie miał niefortunny wypadek. O naturze tegoż wypadku dowiedziała się już post factum. Herr Krueger nie odszedł w chwale, jego ostatnim chwilom przygrywał plask jelit na brudnych chodnikach londyńskich przedmieść i błyszczące w świetle księżyca, czerwone od krwi noże w rękach wynajętych mugoli. To Valerie tkała historię o ostatnich chwilach życia swego męża, o testamencie i woli, o tym, że odszedł jako bohater, a ona miała kolejny powód, by wystąpić przeciwko niemagicznym. Tragedia stała się siłą napędową — i to właśnie sprawiało, że pomimo powierzchownej nieprawdy, były z Deirdre fundamentalnie podobne, w tym jednym aspekcie. Wznosiły się ponad popioły własnego cierpienia, choć te w dalszym stopniu potrafiło rozdzierać dusze, było tym ostrzem, które raz zatopione w miękkiej tkance, nie chciało wyjść z niej prosto. Madame Mericourt czuć je będzie za każdym razem, gdy znajdzie się w przestrzeni, w obecności czegoś, co przypomni jej niedostępnego ukochanego. Może będzie czuć je codziennie, ciągle. Bez najmniejszych wyjątków. Valerie miała w tym sensie więcej szczęścia — czasem to po prostu zbyt znajomy cień, czasem to rozzłoszczone spojrzenie córki; kilka przypadkowych elementów, nic stałego.
— Jeszcze nie jestem pewna... — przyznała, zwlekając nieco z odpowiedzią. Ta i tak wybrzmiała dość słabo i cicho, jakby myśli śpiewaczki były gdzieś zupełnie indziej. Jakby naprawdę zastanawiała się nad tym zagadnieniem długo i dogłębnie, tak, by udzielić jak najbardziej zgodnej z prawdą odpowiedzi. Och, oczywiście, że mogłaby zdradzić jeszcze więcej, gdyby nie woal zamyślenia, którym zdążyła się nakryć. Ale na kolejne, dokładniejsze wyznania jeszcze przyjdzie pora.
Tymczasem poświęciła czas i uwagę na dalsze przysłuchiwanie się słowom Deirdre.
— Literackim? — podchwyciła, raz jeszcze przenosząc spojrzenie na jej jasną twarz. Uśmiechnęła się przy tym delikatnie, nienachalnie, szczerze zaciekawiona. Angielskie opery, z którymi miała przyjemność współpracować, rolę dyrektora literackiego zawierały w obowiązkach dyrektorów kreatywnych; dawno nie słyszała określenia literacki. I gdy obracała je w swej wyobraźni, znaczyło ono mniej więcej tyle, co powrót do starych, lepszych czasów. Może nie bez powodu stanowiska takie jak te zwykło niegdyś rozdzielać? Większa specyfikacja pozwalała na lepsze wykonywanie obowiązków. — Och, jakże dawno nie miałam okazji spotkać prawdziwego dyrektora literackiego! Na kontynencie próżno ich szukać... Słyszałam, że tradycja ta zupełnie wymarła w Rosji. W Niemczech również ze świecą szukać takiego dyrektora z prawdziwego zdarzenia... Cóż za szczęście móc być świadkiem renesansu kultury tutaj, w samym sercu Anglii... — podekscytowany wywód zakończył się westchnieniem, a wydawać by się mogło, że jeszcze chwila, a stopy Valerie oderwą się od podłogi, a ona sama wzniesie się o kilka centymetrów nad nią, niczym wróżka z dziecięcych podań, na swej trasie pozostawiając tylko skrzące ślady po fae feli. Sztuka od zawsze bliska była jej sercu, to nią żyła i oddychała... Czy posiadając tę wiedzę, można było dziwić się nawet tak entuzjastycznemu podejściu do sprawy? — Och, Wiedeń to cudowny kierunek. Wiener Staatsoper ponownie otworzono ledwie trzy lata temu, ale premiera poprowadzona przez Karla Böhma... Grali jedyną operę Beethovena, Fidelio. Wspaniałe wydarzenie, czasami wciąż nie mogę uwierzyć, że mogłam obserwować je osobiście...
Czy Deirdre była dumna z tego, jak przyjemną atmosferę udało jej się wprowadzić? To właśnie przez nią Valerie mogła w dalszym ciągu oddawać się swym górnolotnym emocjom, wspomnieniom najpiękniejszych występów we współczesnej historii wiedeńskiej sceny muzycznej. Dojść nawet do pierwszej, ostrożnej myśli, że zaprawiona w boju i zaznajomiona z tajnikami prowadzenia podobnego przybytku Deirdre skłonna była doprowadzić do chwili, w której i te wspomnienia, pielęgnowane przez Valerie z takim gorącem, blednąć poczną wobec wspaniałości oferowanej przez La Fantasmagorie.
Również dzięki tej atmosferze Vanity wciąż trwała przy boku madame Mericourt, pomimo tematu, z którym nieuchronnie musiały się zmierzyć.
— Nazwij mnie szaloną i buńczuczną, ale po doświadczeniach scen kontynentalnych, pragnę spróbować czegoś zupełnie nowego — zaczęła ostrożnie i cicho, w szept powierzając kontekst ich rozmowy i poruszaną tematykę. Ten szept właśnie okazał się kolejnym wyrazem zaufania, zawieszoną ponad nimi prośbą o dotrzymanie dyskrecji. — Dobrze, gdy sztuka czerpie z klasycyzmu, lecz to tragedia, gdy nie pragnie się rozwijać, tworzyć czegoś nowego. Może... może potrzebuję się sparzyć. A może to wśród ryzykownych posunięć kryje się szansa na wielkość? Nie wygrywa przecież ten, kto nie kiwnie palcem wśród swych luksusów — ciągnęła dalej, wciąż w ledwie słyszalnych rejestrach. Mimo to jej spojrzenie wciąż pozostawało skupione, iskry ciekawości stanowiska Deirdre tańczyły w jasnobłękitnych tęczówkach. Nie odwróciła wzroku, nie zawstydziła się, gdy pytanie wyraźnie miało na celu wyciągnięcie informacji o stopniu zażyłości łączącej ją z Sallowem relacji. — Przyjaźń, praca, przeznaczenie, jeżeli gwiazdy dopomogą, niedługo również nazwisko — wyrecytowała na jednym oddechu, pewnie, z podbródkiem uniesionym nieco wyżej, niż zwykła to robić. Valerie Sallow będzie żywa tylko w kręgu towarzyskim narzeczonego, a później męża, prawdopodobnie głównie w ich rodzinnym Shropshire. Na scenie pozostanie wciąż Valerie Vanity. — Ale nie zrozum mnie źle, madame. Traktuję to jako eksperyment. Nawet najbardziej zażyłe stosunki nie powinny czasami przechodzić do życia zawodowego. Jeżeli w istocie przyjdzie mi sparzyć się na tym pomyśle, lub na horyzoncie zjawi się ktoś naprawdę wart współpracy... Wybór jest prosty, czyż nie?
Nie była młódką, ni debiutantką. Niedługo przecież przyjdzie jej świętować dziesięciolecie poważnej pracy artystycznej, choć kształciła się w tym kierunku całe życie, a pierwsze poważne występy miały miejsce już w Hogwarcie. Czuła, że nie musi zabiegać o względy tej części publiki, która wciąż nieukształtowana, zmieniała swe obiekty zainteresowania wraz ze zmianą sezonu, pory roku, czasem nawet i miesięcy. Taka niepewność dobra była dla tych, które ledwo zdołały poznać smak uwagi, które mogły zadowolić się tą rozcieńczoną wersją. Celowała wyżej, w wysublimowane gusta i to właśnie dla nich pragnęła wciąż rozwijać się w swym kunszcie, zachwycać na każdy możliwy sposób, a gdy i te się wyczerpią — odkrywać nowe, występ za występem, nuta po nucie. Deirdre również stąpała po tej samej ścieżce, jednakże w sposób dla niej szczególny; w cieniu, doglądając perfekcji jakby z tylnego siedzenia, poświęcając się swej pracy do utraty tchu i sił, a jednak odnajdując satysfakcję we władzy i mocy, jaką dawało jej obserwowanie efektów swych starań. Tylko prawdziwa potęga, stalowa siła woli i bezkompromisowe podejście do jakości mogło dać takie efekty.
Nie mogły sobie pozwolić na nic innego, niż maestria.
— Częściej, niż bym tego chciała. Inaczej wszystko wydaje się być puste, piękną wydmuszką bez głębszego dna. Mój zawód to też aktorstwo, zdarza się bowiem, że nie mogę czerpać z własnych doświadczeń, wtedy muszę szukać ich tam, gdzie tylko mogą się znajdować — w rozmowach, w przypadkowych spojrzeniach wymienianych na spacerze, w surowym krajobrazie gór i łagodnej morskiej bryzie. W syrenim balecie kierowanym przez Czarną Orchideę. Możliwości były nieograniczone. Teraz ponownie zamieniła się w słuch, chłonąc każde słowo siedzącej obok Mericourt. Jej naturalna charyzma wspomagana była tylko przez sposób prowadzenia się, przez te małe detale, które mogły i pewnie umykały mężczyznom pragnącym wzdychać do jej piękna. Zapachy, które otulały jej sylwetkę, dodawały i tak szeptanym w zaufaniu i w najwyższej ostrożności słowom kolejną warstwę tajemnicy i przejęcia. Czy był na świecie ktoś zdolny przeciwstawić się potrzebie słuchania tego, co miała do przekazania w tej chwili?
Och, czy ktoś byłby kiedykolwiek w stanie mówić o niej, o n i c h w ten sam sposób? Drobne ukłucie zazdrości wydawało się naturalne, czyż nie każda chciała posiadać przymioty, którymi od zwykłych śmiertelniczek, nawet od swych córek odróżniała się Keto? Valerie i Deirdre były jednak zbyt doświadczone, by dać się zasmucić przez myśl, że może miały przed sobą niedościgniony ideał; czarownice przeżyły zbyt wiele, by świadomość międzygatunkowych różnic mogła stanowić dla nich jakikolwiek powód do smutku czy zadumy. Zwłaszcza że tak ich słowa, jak i myśli zboczyły na nieco inny, niespodziewany przez Valerie tor.
— Zaczęłam od śpiewu z matką, później z nauczycielką — zaczęła, niezrażona pomimo delikatnego zderzenia niekoniecznie tożsamych opinii. — Później występowałam w chórze, lecz przez cały ten czas dbałam o to, by nie stać w miejscu, by rozwijać się i iść dalej. Współpraca nie jest mi więc obca, a moim zdaniem wpływa ona znacząco na rozwój młodego artysty. Masz rację, są wśród nas — nas, jesteś częścią tego świata — Tacy, którzy bez własnej ambicji gonią tylko za tymi, których wybiorą sobie na rywali. I choć od lat jestem solistką, nie obawiam się wzięcia udziału w duecie, wiesz dlaczego?
Zawiesiła na moment głos, po czym wysunęła tułów w kierunku Deirdre, ostrożnie przysuwając wargi ledwie kilka centymetrów od jej ucha.
— Bowiem jestem przekonana, że, nawet gdybyśmy miały być porównywane, będę od niej lepsza. Lata wysiłku nie zwalniają z dalszych starań, stanowią kolejne wzmocnienie fundamentów. Ale prawdziwie świadomy swej pozycji artysta nie wykracza też poza pewne ramy. Nie goni byle myszki, nie stara się skupić na sobie uwagi za wszelką cenę, wtedy cierpią bowiem wszyscy, a samemu wystawia się na pośmiewisko. Ostatecznie przecież prawdziwa sztuka i prawdziwy kunszt artystyczny broni się sam.
— Jeszcze nie jestem pewna... — przyznała, zwlekając nieco z odpowiedzią. Ta i tak wybrzmiała dość słabo i cicho, jakby myśli śpiewaczki były gdzieś zupełnie indziej. Jakby naprawdę zastanawiała się nad tym zagadnieniem długo i dogłębnie, tak, by udzielić jak najbardziej zgodnej z prawdą odpowiedzi. Och, oczywiście, że mogłaby zdradzić jeszcze więcej, gdyby nie woal zamyślenia, którym zdążyła się nakryć. Ale na kolejne, dokładniejsze wyznania jeszcze przyjdzie pora.
Tymczasem poświęciła czas i uwagę na dalsze przysłuchiwanie się słowom Deirdre.
— Literackim? — podchwyciła, raz jeszcze przenosząc spojrzenie na jej jasną twarz. Uśmiechnęła się przy tym delikatnie, nienachalnie, szczerze zaciekawiona. Angielskie opery, z którymi miała przyjemność współpracować, rolę dyrektora literackiego zawierały w obowiązkach dyrektorów kreatywnych; dawno nie słyszała określenia literacki. I gdy obracała je w swej wyobraźni, znaczyło ono mniej więcej tyle, co powrót do starych, lepszych czasów. Może nie bez powodu stanowiska takie jak te zwykło niegdyś rozdzielać? Większa specyfikacja pozwalała na lepsze wykonywanie obowiązków. — Och, jakże dawno nie miałam okazji spotkać prawdziwego dyrektora literackiego! Na kontynencie próżno ich szukać... Słyszałam, że tradycja ta zupełnie wymarła w Rosji. W Niemczech również ze świecą szukać takiego dyrektora z prawdziwego zdarzenia... Cóż za szczęście móc być świadkiem renesansu kultury tutaj, w samym sercu Anglii... — podekscytowany wywód zakończył się westchnieniem, a wydawać by się mogło, że jeszcze chwila, a stopy Valerie oderwą się od podłogi, a ona sama wzniesie się o kilka centymetrów nad nią, niczym wróżka z dziecięcych podań, na swej trasie pozostawiając tylko skrzące ślady po fae feli. Sztuka od zawsze bliska była jej sercu, to nią żyła i oddychała... Czy posiadając tę wiedzę, można było dziwić się nawet tak entuzjastycznemu podejściu do sprawy? — Och, Wiedeń to cudowny kierunek. Wiener Staatsoper ponownie otworzono ledwie trzy lata temu, ale premiera poprowadzona przez Karla Böhma... Grali jedyną operę Beethovena, Fidelio. Wspaniałe wydarzenie, czasami wciąż nie mogę uwierzyć, że mogłam obserwować je osobiście...
Czy Deirdre była dumna z tego, jak przyjemną atmosferę udało jej się wprowadzić? To właśnie przez nią Valerie mogła w dalszym ciągu oddawać się swym górnolotnym emocjom, wspomnieniom najpiękniejszych występów we współczesnej historii wiedeńskiej sceny muzycznej. Dojść nawet do pierwszej, ostrożnej myśli, że zaprawiona w boju i zaznajomiona z tajnikami prowadzenia podobnego przybytku Deirdre skłonna była doprowadzić do chwili, w której i te wspomnienia, pielęgnowane przez Valerie z takim gorącem, blednąć poczną wobec wspaniałości oferowanej przez La Fantasmagorie.
Również dzięki tej atmosferze Vanity wciąż trwała przy boku madame Mericourt, pomimo tematu, z którym nieuchronnie musiały się zmierzyć.
— Nazwij mnie szaloną i buńczuczną, ale po doświadczeniach scen kontynentalnych, pragnę spróbować czegoś zupełnie nowego — zaczęła ostrożnie i cicho, w szept powierzając kontekst ich rozmowy i poruszaną tematykę. Ten szept właśnie okazał się kolejnym wyrazem zaufania, zawieszoną ponad nimi prośbą o dotrzymanie dyskrecji. — Dobrze, gdy sztuka czerpie z klasycyzmu, lecz to tragedia, gdy nie pragnie się rozwijać, tworzyć czegoś nowego. Może... może potrzebuję się sparzyć. A może to wśród ryzykownych posunięć kryje się szansa na wielkość? Nie wygrywa przecież ten, kto nie kiwnie palcem wśród swych luksusów — ciągnęła dalej, wciąż w ledwie słyszalnych rejestrach. Mimo to jej spojrzenie wciąż pozostawało skupione, iskry ciekawości stanowiska Deirdre tańczyły w jasnobłękitnych tęczówkach. Nie odwróciła wzroku, nie zawstydziła się, gdy pytanie wyraźnie miało na celu wyciągnięcie informacji o stopniu zażyłości łączącej ją z Sallowem relacji. — Przyjaźń, praca, przeznaczenie, jeżeli gwiazdy dopomogą, niedługo również nazwisko — wyrecytowała na jednym oddechu, pewnie, z podbródkiem uniesionym nieco wyżej, niż zwykła to robić. Valerie Sallow będzie żywa tylko w kręgu towarzyskim narzeczonego, a później męża, prawdopodobnie głównie w ich rodzinnym Shropshire. Na scenie pozostanie wciąż Valerie Vanity. — Ale nie zrozum mnie źle, madame. Traktuję to jako eksperyment. Nawet najbardziej zażyłe stosunki nie powinny czasami przechodzić do życia zawodowego. Jeżeli w istocie przyjdzie mi sparzyć się na tym pomyśle, lub na horyzoncie zjawi się ktoś naprawdę wart współpracy... Wybór jest prosty, czyż nie?
Nie była młódką, ni debiutantką. Niedługo przecież przyjdzie jej świętować dziesięciolecie poważnej pracy artystycznej, choć kształciła się w tym kierunku całe życie, a pierwsze poważne występy miały miejsce już w Hogwarcie. Czuła, że nie musi zabiegać o względy tej części publiki, która wciąż nieukształtowana, zmieniała swe obiekty zainteresowania wraz ze zmianą sezonu, pory roku, czasem nawet i miesięcy. Taka niepewność dobra była dla tych, które ledwo zdołały poznać smak uwagi, które mogły zadowolić się tą rozcieńczoną wersją. Celowała wyżej, w wysublimowane gusta i to właśnie dla nich pragnęła wciąż rozwijać się w swym kunszcie, zachwycać na każdy możliwy sposób, a gdy i te się wyczerpią — odkrywać nowe, występ za występem, nuta po nucie. Deirdre również stąpała po tej samej ścieżce, jednakże w sposób dla niej szczególny; w cieniu, doglądając perfekcji jakby z tylnego siedzenia, poświęcając się swej pracy do utraty tchu i sił, a jednak odnajdując satysfakcję we władzy i mocy, jaką dawało jej obserwowanie efektów swych starań. Tylko prawdziwa potęga, stalowa siła woli i bezkompromisowe podejście do jakości mogło dać takie efekty.
Nie mogły sobie pozwolić na nic innego, niż maestria.
— Częściej, niż bym tego chciała. Inaczej wszystko wydaje się być puste, piękną wydmuszką bez głębszego dna. Mój zawód to też aktorstwo, zdarza się bowiem, że nie mogę czerpać z własnych doświadczeń, wtedy muszę szukać ich tam, gdzie tylko mogą się znajdować — w rozmowach, w przypadkowych spojrzeniach wymienianych na spacerze, w surowym krajobrazie gór i łagodnej morskiej bryzie. W syrenim balecie kierowanym przez Czarną Orchideę. Możliwości były nieograniczone. Teraz ponownie zamieniła się w słuch, chłonąc każde słowo siedzącej obok Mericourt. Jej naturalna charyzma wspomagana była tylko przez sposób prowadzenia się, przez te małe detale, które mogły i pewnie umykały mężczyznom pragnącym wzdychać do jej piękna. Zapachy, które otulały jej sylwetkę, dodawały i tak szeptanym w zaufaniu i w najwyższej ostrożności słowom kolejną warstwę tajemnicy i przejęcia. Czy był na świecie ktoś zdolny przeciwstawić się potrzebie słuchania tego, co miała do przekazania w tej chwili?
Och, czy ktoś byłby kiedykolwiek w stanie mówić o niej, o n i c h w ten sam sposób? Drobne ukłucie zazdrości wydawało się naturalne, czyż nie każda chciała posiadać przymioty, którymi od zwykłych śmiertelniczek, nawet od swych córek odróżniała się Keto? Valerie i Deirdre były jednak zbyt doświadczone, by dać się zasmucić przez myśl, że może miały przed sobą niedościgniony ideał; czarownice przeżyły zbyt wiele, by świadomość międzygatunkowych różnic mogła stanowić dla nich jakikolwiek powód do smutku czy zadumy. Zwłaszcza że tak ich słowa, jak i myśli zboczyły na nieco inny, niespodziewany przez Valerie tor.
— Zaczęłam od śpiewu z matką, później z nauczycielką — zaczęła, niezrażona pomimo delikatnego zderzenia niekoniecznie tożsamych opinii. — Później występowałam w chórze, lecz przez cały ten czas dbałam o to, by nie stać w miejscu, by rozwijać się i iść dalej. Współpraca nie jest mi więc obca, a moim zdaniem wpływa ona znacząco na rozwój młodego artysty. Masz rację, są wśród nas — nas, jesteś częścią tego świata — Tacy, którzy bez własnej ambicji gonią tylko za tymi, których wybiorą sobie na rywali. I choć od lat jestem solistką, nie obawiam się wzięcia udziału w duecie, wiesz dlaczego?
Zawiesiła na moment głos, po czym wysunęła tułów w kierunku Deirdre, ostrożnie przysuwając wargi ledwie kilka centymetrów od jej ucha.
— Bowiem jestem przekonana, że, nawet gdybyśmy miały być porównywane, będę od niej lepsza. Lata wysiłku nie zwalniają z dalszych starań, stanowią kolejne wzmocnienie fundamentów. Ale prawdziwie świadomy swej pozycji artysta nie wykracza też poza pewne ramy. Nie goni byle myszki, nie stara się skupić na sobie uwagi za wszelką cenę, wtedy cierpią bowiem wszyscy, a samemu wystawia się na pośmiewisko. Ostatecznie przecież prawdziwa sztuka i prawdziwy kunszt artystyczny broni się sam.
tradition honor excellence
Valerie Sallow
Zawód : Celebrytka, śpiewaczka
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
sharpen your senses
and turn the knife
i know those
party games too
and turn the knife
i know those
party games too
OPCM : 5 +1
UROKI : 7 +4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0 +3
ZWINNOŚĆ : 16 +3
SPRAWNOŚĆ : 10
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Deirdre nie miała pojęcia, że łączyło ją z Valerie więcej niż mogłaby przypuszczać; że obydwie znajdowały się w bezpiecznym kokonie utkanym z kłamstw, niczym pajęcze władczynie marionetek, kreujące wdowią rzeczywistość według swej woli. Nie podejrzewała o takie działania Vanity, ta wydawała się słodka, zwiewna, zbyt śliczna i oddana wymagającej wielkiej czułości sztuce, by pokusić się o niemoralne działania. Mericourt nie doszukiwała się w niej złej woli, ani wobec siebie, ani tym bardziej wobec zmarłego męża, przyjmowała więc jej żałobną woalę z szacunkiem i doskonale odegranym zrozumieniem. Przez moment zastanawiała się, czy nie pociągnąć tematu, ale odpuściła ze skinieniem głowy, porzucając drążenie historii Franza. Uwielbiała tańczyć na grobach, skąpana we krwi ofiar, lecz nie w pracy: tutaj prezentowała swą nienaganną lustrzaną maskę, odbijając potrzeby, pragnienia i przemyślenia gości La Fantasmagorii.
- Tak, w teatrach to częsta funkcja, jak zapewne wiesz, przyjęliśmy ją i tutaj, by prezentować repertuar na najwyższym możliwym poziomie – odparła na pierwsze westchnienie czarownicy, spodziewając się raczej słów krytyki, lecz zanim zdołałaby kontynuować wypowiedź, Vanity znów zdołała ją zaskoczyć. Pozytywnie, znajomością artystycznego światka, jego realiów i zachodzących zmian, a także szacunkiem dla podejmowanych w magicznym balecie decyzji. Uśmiech Deirdre pogłębił się, zabłysnął też w kocim spojrzeniu, mrużącym się z uznaniem. – Niezmiernie cieszą mnie twe słowa, Valerie. Mam nadzieję, że dzięki zatrudnieniu na tym stanowisku wybitnego specjalisty za kilka lat będziemy mogli zrównać się, ba, nawet przewyższyć inne artystyczne ośrodki na kontynencie. A wszystko to – by uczynić czarodziejską tradycję muzyczną wieczną, przywrócić jej blask, na zawsze pozbyć się ograniczeń – kontynuowała podniosłym, dumnym tonem, wiedząc, że walka o perfekcję repertuaru nie dotyczy tylko doskonałych recenzji czy zadowolenia widzów, a czegoś więcej: odnowienia magicznego ducha tradycji. Podkreślenia siły czystej krwi, wzmocnienia skrajnego przekonania o jej wyższości, ustanowienia pełnego majestatu wzoru postępowania, który subtelnie przemycano w drugim dnie wystawianych sztuk. Mericourt wyczuwała, że pomimo prawie dziewczęcej beztroski umysł Vanity nie jest zaślepiony próżnością; że ona również wyczuwa wibracje transmutującego się na ich oczach świata, synestezji sztuki, polityki, wojny i piękna, goszczącego na deskach Fantasmagorii. – Moim marzeniem jest współpraca z Böhmem, wierzę, że kiedyś się ziści. Mistrz należy do grona twoich wiedeńskich znajomych? – spytała lekko, delikatnie, przyjaźnie, coraz bardziej przekonana, że bliska więź z Valerie się opłaci. Obracała się w środowisku śmietanki towarzyskiej, podróżowała po najbardziej ujmujących artystycznie miastach Europy, poszerzała nie tylko swe śpiewacze kompetencje, ale i zasięg wpływów – o tak, przyjaźń z utalentowaną śpiewaczką otwierała wiele drzwi, ułatwiając pracę madame Mericourt. Oczywiście sama także doskonale radziła sobie z krnąbrnymi marszandami, krytykami, baletnicami i twórcami wszelkiej maści, ale doceniała nowe możliwości i narzędzia, które usprawnią ich pozyskiwanie.
Brzmiało to może bezdusznie, ale Valerie była w jej oczach właśnie narzędziem, eleganckim, świetlistym, podekscytowanym. Jeszcze obcym w ręku, lecz ze sporym potencjałem. Zwłaszcza, gdy usłyszała o potrzebie ognia, poparzenia, spróbowania czegoś więcej. – Warto zachować równowagę. Szanować tradycję, budując na fundamencie doświadczeń coś własnego, finezyjnego, choć zgodnego z akceptowalną sztuką – odparła mimo to dość ostrożnie, sama bywała zachowawcza, lecz im więcej czasu spędzała w La Fantasmagorii, tym swobodniejsza się stawała, rozpinając gorset baletowych konwenansów. – Sama szukam złotego środka i wiem, że w końcu go znajdę. Zaspokoję wygórowane oczekiwania konserwatystów, a jednocześnie otworzę szeroko oczy wielbicielom nowatorskich rozwiązań – podzieliła się z Vanity swym marzeniem, oferując bliskość, dając (fałszywe?) wrażenie zaufania, mające wzmocnić ich relację. Przechodzącą po raz kolejny na zupełnie inny poziom, tym razem zupełnie wymykając się ze schematu i wypaczając przewidywania Deirdre. Deirdre Sallow, Valerie Sallow; Mericourt zamilkła na moment, zbyt krótki, by uznać to za zdziwienie, lecz pod maską opanowania wypełnił ją na kilka sekund czysty szok. Nie bolesny, nie czuła już nic do dawnego narzeczonego; dziwiło ją tylko, jak mocno wziął sobie do serca jej słowa o tykającym zegarze i wizerunku, a także – kogo postanowił poślubić. Wdowę z dzieckiem; nie wyglądało to według Dei najlepiej, mógł przebierać w młodych i płodnych, pozostawał starym kawalerem. lecz cóż, najwidoczniej miłość nie wybierała.
Mogłaby przestrzec Val, spróbować przemówić jej do rozsądku, obnażyć ich wspólną historię, lecz znów ominęła tą możliwość, uśmiechając się lekko do kryzysowej narzeczonej.
- Ach. Przyjaźni. Moje gratulacje – stwierdziła uprzejmie, spoglądając na nią jeszcze intensywniej. Nie musiała dopytywać dalej, potrafiła szybko łączyć fakty, a te przemycone przez Val układały się w specyficzny obrazek jednego nazwiska, a nie koleżeńskiej kooperacji. - To się nie uda. Nie łącz pracy z miłością – kontynuowała tym samym uprzejmym tonem, być może zbyt brutalnie sprowadzając Vanity na ziemię. Za darmo oferowała jej dobrą radę, wspólna praca nigdy nie sprzyjała relacjom romantycznym, wiedziała to doskonale, nauczona na błędach z Wenus. – Eksperyment. Interesujące słowo w kontekście małżeństwa. Mimo to, sugerowałabym już szukać innego marszanda i opiekuna - zaśmiała się cicho, melodyjnie, bez ani grama złośliwości, pozwalając sobie na poufały gest – musnęła dłoń Valerie własną, pieszczotliwie, przyjacielsko, chcąc złagodzić ewentualne złe emocje związane z tak rzeczowym komentarzem dotyczącym planów osobistych śpiewaczki. Wbrew wszystkiemu, zdecydowanie bardziej interesowały ją te zawodowe. Lubiła słuchać Vanity, pojmując coraz lepiej podejście artystki do swego talentu, do etosu pracy i do otaczającej ją rzeczywistości. Miała w sobie ulotną aurę nimf, a faktyczny wiek wydawał się zupełnie nieistotny – gdy w jasnych oczach śpiewaczki lśniła fascynacja, młodniała, zmieniała się, dopieszczając swą kreację w każdym calu. Miło było na nią patrzeć, jeszcze milej – do niej mówić, słowa padały na żyzny grunt, a konwersacja sprawiała Dei autentyczną przyjemność. Zwłaszcza, gdy Val obnażała chochliczą część swej osobowości, pełną dumy z dokonań i przekonaną o tym, że w ewentualnym wokalnym starciu sięgnęłaby po zwycięstwo. - Imponuje mi twoja pewność siebie. Obyś korzystała z niej jak najlepiej i wkrótce zaprezentowała jej moc również na scenie La Fantasmagorii - podsumowała swobodnie, bez kpiny, nie obiecując niemożliwego. Powoli podniosła się z fotela i gestem zaprosiła Valerie, by ta uczyniła to samo. – Chodźmy. Zapoznam cię z tłumaczem i naszymi gwiazdami, a potem zdradzę ci kilka zakulisowych sekretów scenicznych - zadecydowała, chcąc, by wizyta w magicznym balecie zapadła przyszłej pani Sallow w pamięć na naprawdę długo – i by stała się początkiem pięknej współpracy, przynoszącej im obydwu najbardziej soczyste owoce.
| ztx2
- Tak, w teatrach to częsta funkcja, jak zapewne wiesz, przyjęliśmy ją i tutaj, by prezentować repertuar na najwyższym możliwym poziomie – odparła na pierwsze westchnienie czarownicy, spodziewając się raczej słów krytyki, lecz zanim zdołałaby kontynuować wypowiedź, Vanity znów zdołała ją zaskoczyć. Pozytywnie, znajomością artystycznego światka, jego realiów i zachodzących zmian, a także szacunkiem dla podejmowanych w magicznym balecie decyzji. Uśmiech Deirdre pogłębił się, zabłysnął też w kocim spojrzeniu, mrużącym się z uznaniem. – Niezmiernie cieszą mnie twe słowa, Valerie. Mam nadzieję, że dzięki zatrudnieniu na tym stanowisku wybitnego specjalisty za kilka lat będziemy mogli zrównać się, ba, nawet przewyższyć inne artystyczne ośrodki na kontynencie. A wszystko to – by uczynić czarodziejską tradycję muzyczną wieczną, przywrócić jej blask, na zawsze pozbyć się ograniczeń – kontynuowała podniosłym, dumnym tonem, wiedząc, że walka o perfekcję repertuaru nie dotyczy tylko doskonałych recenzji czy zadowolenia widzów, a czegoś więcej: odnowienia magicznego ducha tradycji. Podkreślenia siły czystej krwi, wzmocnienia skrajnego przekonania o jej wyższości, ustanowienia pełnego majestatu wzoru postępowania, który subtelnie przemycano w drugim dnie wystawianych sztuk. Mericourt wyczuwała, że pomimo prawie dziewczęcej beztroski umysł Vanity nie jest zaślepiony próżnością; że ona również wyczuwa wibracje transmutującego się na ich oczach świata, synestezji sztuki, polityki, wojny i piękna, goszczącego na deskach Fantasmagorii. – Moim marzeniem jest współpraca z Böhmem, wierzę, że kiedyś się ziści. Mistrz należy do grona twoich wiedeńskich znajomych? – spytała lekko, delikatnie, przyjaźnie, coraz bardziej przekonana, że bliska więź z Valerie się opłaci. Obracała się w środowisku śmietanki towarzyskiej, podróżowała po najbardziej ujmujących artystycznie miastach Europy, poszerzała nie tylko swe śpiewacze kompetencje, ale i zasięg wpływów – o tak, przyjaźń z utalentowaną śpiewaczką otwierała wiele drzwi, ułatwiając pracę madame Mericourt. Oczywiście sama także doskonale radziła sobie z krnąbrnymi marszandami, krytykami, baletnicami i twórcami wszelkiej maści, ale doceniała nowe możliwości i narzędzia, które usprawnią ich pozyskiwanie.
Brzmiało to może bezdusznie, ale Valerie była w jej oczach właśnie narzędziem, eleganckim, świetlistym, podekscytowanym. Jeszcze obcym w ręku, lecz ze sporym potencjałem. Zwłaszcza, gdy usłyszała o potrzebie ognia, poparzenia, spróbowania czegoś więcej. – Warto zachować równowagę. Szanować tradycję, budując na fundamencie doświadczeń coś własnego, finezyjnego, choć zgodnego z akceptowalną sztuką – odparła mimo to dość ostrożnie, sama bywała zachowawcza, lecz im więcej czasu spędzała w La Fantasmagorii, tym swobodniejsza się stawała, rozpinając gorset baletowych konwenansów. – Sama szukam złotego środka i wiem, że w końcu go znajdę. Zaspokoję wygórowane oczekiwania konserwatystów, a jednocześnie otworzę szeroko oczy wielbicielom nowatorskich rozwiązań – podzieliła się z Vanity swym marzeniem, oferując bliskość, dając (fałszywe?) wrażenie zaufania, mające wzmocnić ich relację. Przechodzącą po raz kolejny na zupełnie inny poziom, tym razem zupełnie wymykając się ze schematu i wypaczając przewidywania Deirdre. Deirdre Sallow, Valerie Sallow; Mericourt zamilkła na moment, zbyt krótki, by uznać to za zdziwienie, lecz pod maską opanowania wypełnił ją na kilka sekund czysty szok. Nie bolesny, nie czuła już nic do dawnego narzeczonego; dziwiło ją tylko, jak mocno wziął sobie do serca jej słowa o tykającym zegarze i wizerunku, a także – kogo postanowił poślubić. Wdowę z dzieckiem; nie wyglądało to według Dei najlepiej, mógł przebierać w młodych i płodnych, pozostawał starym kawalerem. lecz cóż, najwidoczniej miłość nie wybierała.
Mogłaby przestrzec Val, spróbować przemówić jej do rozsądku, obnażyć ich wspólną historię, lecz znów ominęła tą możliwość, uśmiechając się lekko do kryzysowej narzeczonej.
- Ach. Przyjaźni. Moje gratulacje – stwierdziła uprzejmie, spoglądając na nią jeszcze intensywniej. Nie musiała dopytywać dalej, potrafiła szybko łączyć fakty, a te przemycone przez Val układały się w specyficzny obrazek jednego nazwiska, a nie koleżeńskiej kooperacji. - To się nie uda. Nie łącz pracy z miłością – kontynuowała tym samym uprzejmym tonem, być może zbyt brutalnie sprowadzając Vanity na ziemię. Za darmo oferowała jej dobrą radę, wspólna praca nigdy nie sprzyjała relacjom romantycznym, wiedziała to doskonale, nauczona na błędach z Wenus. – Eksperyment. Interesujące słowo w kontekście małżeństwa. Mimo to, sugerowałabym już szukać innego marszanda i opiekuna - zaśmiała się cicho, melodyjnie, bez ani grama złośliwości, pozwalając sobie na poufały gest – musnęła dłoń Valerie własną, pieszczotliwie, przyjacielsko, chcąc złagodzić ewentualne złe emocje związane z tak rzeczowym komentarzem dotyczącym planów osobistych śpiewaczki. Wbrew wszystkiemu, zdecydowanie bardziej interesowały ją te zawodowe. Lubiła słuchać Vanity, pojmując coraz lepiej podejście artystki do swego talentu, do etosu pracy i do otaczającej ją rzeczywistości. Miała w sobie ulotną aurę nimf, a faktyczny wiek wydawał się zupełnie nieistotny – gdy w jasnych oczach śpiewaczki lśniła fascynacja, młodniała, zmieniała się, dopieszczając swą kreację w każdym calu. Miło było na nią patrzeć, jeszcze milej – do niej mówić, słowa padały na żyzny grunt, a konwersacja sprawiała Dei autentyczną przyjemność. Zwłaszcza, gdy Val obnażała chochliczą część swej osobowości, pełną dumy z dokonań i przekonaną o tym, że w ewentualnym wokalnym starciu sięgnęłaby po zwycięstwo. - Imponuje mi twoja pewność siebie. Obyś korzystała z niej jak najlepiej i wkrótce zaprezentowała jej moc również na scenie La Fantasmagorii - podsumowała swobodnie, bez kpiny, nie obiecując niemożliwego. Powoli podniosła się z fotela i gestem zaprosiła Valerie, by ta uczyniła to samo. – Chodźmy. Zapoznam cię z tłumaczem i naszymi gwiazdami, a potem zdradzę ci kilka zakulisowych sekretów scenicznych - zadecydowała, chcąc, by wizyta w magicznym balecie zapadła przyszłej pani Sallow w pamięć na naprawdę długo – i by stała się początkiem pięknej współpracy, przynoszącej im obydwu najbardziej soczyste owoce.
| ztx2
there was an orchid as beautiful as the
seven deadly sins
seven deadly sins
Deirdre Mericourt
Zawód : namiestniczka Londynu, metresa nestora
Wiek : 28
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
one more time for my taste
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
I'll lick your wounds
I'll lay you down
✦
OPCM : 45 +3
UROKI : 4
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +8
ZWINNOŚĆ : 21
SPRAWNOŚĆ : 8
Genetyka : Czarownica
Śmierciożercy
Podwodna scena
Szybka odpowiedź