Akwarium z ośmiornicą
AutorWiadomość
First topic message reminder :
★★
[bylobrzydkobedzieladnie]Akwiarum z ośmiornicą
Akwarium z olbrzymią ośmiornicą znajduje się w centralnej części magicznego portu; skryte jest pod okrągłą wiatą, przez którą przechodzi główny skwer. Ośmiornica - jeśli wierzyć tabliczce - jest niesamowicie inteligentna i posiada zdolności jasnowidzenia. Kiedy podchodzisz do akwarium, ośmiornica podnosi jedną z piłeczek (możesz rzucić kością k100), a legenda, którą oznakowane jest akwarium, objaśnia wróżbę:
1-20: czerwona piłeczka - jeśli jesteś tutaj z osobą przeciwnej płci, wkrótce może połączyć was głębokie romantyczne uczucie, w innym przypadku - poróżni was kłótnia.
21-40: zielona piłeczka - wkrótce twój sekret może zostać objawiony, jeśli to coś ważnego - miej się na baczności.
41-60: żółta piłeczka - to twój szczęśliwy dzień, cokolwiek by się nie działo - los będzie ci sprzyjał (+1 do wszystkich rzutów na okres bieżącego miesiąca fabularnego).
61-80: niebieska piłeczka - zbyt długo zbierasz się, by coś zrobić - chcesz komuś o czymś opowiedzieć, wyznać, zrzucić z siebie pewien ciężar, ale nie możesz znaleźć właściwej chwili - właśnie nadeszła.
81-100: biała piłeczka - powinieneś uważać na swoje zdrowie bardziej, niż dotychczas (jeżeli któraś z postaci choruje na jakąkolwiek chorobę, w tym momencie rozpoczyna się jej atak).
Od wewnętrznej strony wiaty znajduje się kaligrafowany regulamin, którzy przestrzega przed dokarmianiem ośmiornicy.
1-20: czerwona piłeczka - jeśli jesteś tutaj z osobą przeciwnej płci, wkrótce może połączyć was głębokie romantyczne uczucie, w innym przypadku - poróżni was kłótnia.
21-40: zielona piłeczka - wkrótce twój sekret może zostać objawiony, jeśli to coś ważnego - miej się na baczności.
41-60: żółta piłeczka - to twój szczęśliwy dzień, cokolwiek by się nie działo - los będzie ci sprzyjał (+1 do wszystkich rzutów na okres bieżącego miesiąca fabularnego).
61-80: niebieska piłeczka - zbyt długo zbierasz się, by coś zrobić - chcesz komuś o czymś opowiedzieć, wyznać, zrzucić z siebie pewien ciężar, ale nie możesz znaleźć właściwej chwili - właśnie nadeszła.
81-100: biała piłeczka - powinieneś uważać na swoje zdrowie bardziej, niż dotychczas (jeżeli któraś z postaci choruje na jakąkolwiek chorobę, w tym momencie rozpoczyna się jej atak).
Od wewnętrznej strony wiaty znajduje się kaligrafowany regulamin, którzy przestrzega przed dokarmianiem ośmiornicy.
Lokacja zawiera kości.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 22:28, w całości zmieniany 3 razy
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
Było coś bardzo cygańskiego w zdaniu się na ślepy los i oddaniu swoich decyzji jakimś wielkim kosmicznym machinacjom. Czy tam czymkolwiek w co się wierzyło. Sheila jednak nie przychodziła tutaj dla rozważania na temat magicznej przyszłości albo czegokolwiek innego, w co się wierzyło, ani też nawet dla (a może na pewno tym bardziej nie dla) podziękowań Ministra. Nie, zdecydowanie to nie była chęć dostania listu Ministra. Wiedziała jednak, że sama zdecydowanie chciała zobaczyć, co mogła przynieść jej kula?
Harfa spoczywała bezpiecznie w futerale, przez co jednak szła nieco wolniej, nie mogąc tak mocno trzymać na swoich plecach instrumentu i biec przed siebie. Na szczęście miała przy sobie braci oraz Eve, dlatego nie musiała się martwić, że zostanie gdzieś zepchnięta w tłum i w ogóle straci ich z oczu i będzie musiała wrócić do domu.
Sakiewka przyjemnie ciążyła po wypłacie za ich wspólną grę. Cóż, mogła to też być kwestia tego, że najczęściej jednak widać było w niej powietrze niż monety, dlatego każdy zarobek mógł oznaczać, że właśnie czuło się pod palcami przyjemny ciężar i dotyk chropowatych krawędzi monet przez skórzaną sakiewkę. Nie miała większego problemu aby wybrać z niej odpowiednią kwotę, chociaż przez chwilę zadrżała, kiedy poczuła jak pieniądze przejmuje starsza czarownica. Nie wiedzieć czemu, na myśl przyszła jej babka, chociaż w tym mniej pozytywnym skojarzeniu – tak, jakby nagle przypominała sobie o czymś niespodziewanym i negatywnym. Tak, jakby starsza kobieta widziała znacznie więcej, niż chciała dać po sobie poznać.
Nic jednak nie powiedziała, łapiąc jedynie stojącą najbliżej Eve za dłoń. Spoglądała za świecącą kulę Thomasa, obserwując, jak jasna kula trafia do jego dłoni. Odruchowo wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła odłamka, z zaciekawieniem przesuwając po jego powierzchni. Nie zabierała go jednak ani nie przejmowała od niego, nie chcąc zabierać Thomasowi coś, co miało być mu przydatne. Odsuwając się też, sama wyciągnęła ręce w kierunku swojego losu. Mniej metaforycznego, tym razem będącego szklaną kulą. Ciekawe, czy ona coś dostała…o ile cokolwiek.
Harfa spoczywała bezpiecznie w futerale, przez co jednak szła nieco wolniej, nie mogąc tak mocno trzymać na swoich plecach instrumentu i biec przed siebie. Na szczęście miała przy sobie braci oraz Eve, dlatego nie musiała się martwić, że zostanie gdzieś zepchnięta w tłum i w ogóle straci ich z oczu i będzie musiała wrócić do domu.
Sakiewka przyjemnie ciążyła po wypłacie za ich wspólną grę. Cóż, mogła to też być kwestia tego, że najczęściej jednak widać było w niej powietrze niż monety, dlatego każdy zarobek mógł oznaczać, że właśnie czuło się pod palcami przyjemny ciężar i dotyk chropowatych krawędzi monet przez skórzaną sakiewkę. Nie miała większego problemu aby wybrać z niej odpowiednią kwotę, chociaż przez chwilę zadrżała, kiedy poczuła jak pieniądze przejmuje starsza czarownica. Nie wiedzieć czemu, na myśl przyszła jej babka, chociaż w tym mniej pozytywnym skojarzeniu – tak, jakby nagle przypominała sobie o czymś niespodziewanym i negatywnym. Tak, jakby starsza kobieta widziała znacznie więcej, niż chciała dać po sobie poznać.
Nic jednak nie powiedziała, łapiąc jedynie stojącą najbliżej Eve za dłoń. Spoglądała za świecącą kulę Thomasa, obserwując, jak jasna kula trafia do jego dłoni. Odruchowo wyciągnęła dłoń i delikatnie dotknęła odłamka, z zaciekawieniem przesuwając po jego powierzchni. Nie zabierała go jednak ani nie przejmowała od niego, nie chcąc zabierać Thomasowi coś, co miało być mu przydatne. Odsuwając się też, sama wyciągnęła ręce w kierunku swojego losu. Mniej metaforycznego, tym razem będącego szklaną kulą. Ciekawe, czy ona coś dostała…o ile cokolwiek.
Only those who are capable of silliness can be called truly intelligent.
The member 'Sheila Doe' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
'Los' :
To było dawno. Czasy, kiedy wychodzili wspólnie na zimowe jarmarki jawiły mu się we wspomnieniach jak sny, albo historie z cudzych żywotów. Zapamiętane, miłe, ale bardzo odległe. Ile to już minęło czasu? Ile tygodni, miesięcy, lat upłynęło od beztroskich zabaw w śniegu, wspólnego lepieniu bałwana, gonitw? Mógłby przysiąc, że przechadzając się po Londynie teraz, wyczuwał zapach goździków, pomarańczy i cynamonów. Właśnie z tym kojarzył mu się grudzień. Ze specjałami Hogwartu, słodkim ponczem, egzotyką dań, ciepłem, ogniem i muzyką. To pozwalało mu zapomnieć, idąc ulicami Londynu, krocząc między straganami, że jeszcze nie tak dawno te same ulice, chodniki skąpane były we krwi niewinnych ludzi. Mugoli, takich jak znienawidzony ojciec, a jednocześnie tak różnych od niego, niewinnych, może nawet dobrych. Ludzi, po których stronie stał od zawsze Marcel i jemu podobni.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy, szedł pól kroku za Thomasem, obok Eve i Sheili, nieznacznie wyprzedając je obie tempem, a może wielkością własnych kroków. Ubrany był ciepło, w kurkę, na głowie miał kaszkiet, w jednej dłoni zaciskał rączkę futerału ze skrzypcami. Nie mógł życzyć sobie niczego więcej na ten koniec roku, na te święta. Wszystko już miał. To czego pragnął, czego szukał i o czym ostatnio marzy — tu w zasięgu ręki, luźno opadającej wzdłuż smukłego ciała, poruszającej się rytmicznie w chodzie. Wystarczyło odchylić ją w bok, by złapać inną, cudzą — ale nie obcą dłoń, by zamknąć w niej cały świat.
— Liczysz na farta?— spytał brata z kpiącym powątpiewaniem. Uniósł wysoko brew, szelmowski uśmiech wykrzywił mu wargi, kiedy zerknął na Eveline. — Pokażę wam, jak się wygrywa wielkie rzeczy — zadumał pewnie, po czym ustawił się zaraz za Thomasem. — Dla mnie też — zwrócił się do wiedźmy, z niepokojem spoglądając na jej chude, rozczapierzone dłonie, gdy wyciągała dłoń po monety. Zerknął na siostrę i żonę, na niej na chwilę dłużej zatrzymując błyszczące spojrzenie. Nim jednak zerknął na swój los, a potem kulę, zbliżył się do Thomasa, szturchając go barkiem w bark. — No i co tam masz, kowboju?— Próbował zerknąć mu przez ramię na dłonie i na to, co znajdowało się w jego kuli. Odłamek. Nietypowy, szczególny. Spadającej gwiazdy. Cień przemknął mu po twarzy, takie rzeczy zawsze kojarzyły mu się z Vanem. Zerknął na siostrę, a później na własną kulę.
Uśmiech nie schodził mu z twarzy, szedł pól kroku za Thomasem, obok Eve i Sheili, nieznacznie wyprzedając je obie tempem, a może wielkością własnych kroków. Ubrany był ciepło, w kurkę, na głowie miał kaszkiet, w jednej dłoni zaciskał rączkę futerału ze skrzypcami. Nie mógł życzyć sobie niczego więcej na ten koniec roku, na te święta. Wszystko już miał. To czego pragnął, czego szukał i o czym ostatnio marzy — tu w zasięgu ręki, luźno opadającej wzdłuż smukłego ciała, poruszającej się rytmicznie w chodzie. Wystarczyło odchylić ją w bok, by złapać inną, cudzą — ale nie obcą dłoń, by zamknąć w niej cały świat.
— Liczysz na farta?— spytał brata z kpiącym powątpiewaniem. Uniósł wysoko brew, szelmowski uśmiech wykrzywił mu wargi, kiedy zerknął na Eveline. — Pokażę wam, jak się wygrywa wielkie rzeczy — zadumał pewnie, po czym ustawił się zaraz za Thomasem. — Dla mnie też — zwrócił się do wiedźmy, z niepokojem spoglądając na jej chude, rozczapierzone dłonie, gdy wyciągała dłoń po monety. Zerknął na siostrę i żonę, na niej na chwilę dłużej zatrzymując błyszczące spojrzenie. Nim jednak zerknął na swój los, a potem kulę, zbliżył się do Thomasa, szturchając go barkiem w bark. — No i co tam masz, kowboju?— Próbował zerknąć mu przez ramię na dłonie i na to, co znajdowało się w jego kuli. Odłamek. Nietypowy, szczególny. Spadającej gwiazdy. Cień przemknął mu po twarzy, takie rzeczy zawsze kojarzyły mu się z Vanem. Zerknął na siostrę, a później na własną kulę.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'James Doe' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
| 1 grudnia '57 |
Początek jarmarku bożonarodzeniowego dotarł nawet do uszu mojego brata. Ciężko byłoby więc nie skorzystać z okazji, która nadarzyła się do poznania obyczajów innego kraju. Nasze święta były nieco później, jednak nikt nie powiedział, że nie możemy korzystać z przywilejów dla mieszkających w Londynie czarodziejów. Faktycznie mogłem nie przepadać za przymusem natychmiastowej nauki ich języka, a mimo to potrafili skusić przemyślanymi chwytami, kiedy ta skrajna biedota (którą nie byliśmy my) otrzymywała delikatny powiew jakiejś nadziei na lepsze jutro. Głupcy, wszyscy oni starali się zawierać własny los na kogoś ręce. W rzeczywistości można było liczyć tylko i wyłącznie na siebie.
Kolejka dłużyła się, a ja w sposób nader wykwintny wycofałem się po napój, zostawiając brata pilnującego miejsca. Musiałem się wyrwać, zbadać do czegóż takiego faktycznie czekaliśmy. Wiele z osób odchodzących od stanowiska wyciągało koperty, inni trzymali jakieś przedmioty, tamtemu chyba coś nawet zabłyszczało w ręku! Szybkim krokiem wróciłem do Kirilla, wręczając mu ostrożnie napój. Powinniśmy się trochę ogrzać. Nasze wychudzone ciała powoli przyzwyczajały się do pogody w Londynie, toteż odporność fizyczna zaczęła nieco podupadać.
– Там раздаются призы. – stwierdziłem szybko w stronę brata, odpychając ramieniem stojących gapiów przy losach, stając tuż obok trójki rodzeństwa. Wszyscy przesunęli się o jedno miejsce dalej, bo przecież kolejka wydawała się ciągnąć w nieskończoność. Znałem schemat zabawy, więc bez zbędnych rozmyślań zaciągnąłem się kadzidłem, kupując los na loterii. Żółte pazury, wykręcone palce, trzy staruchy, a każda z nich niby własne odbicie. Przypominały mi Mojry, choć nigdzie nie widziałem nici, które mogły pokrzyżować moje plany. Wszyscy żyliśmy w zgodzie z przyszłością i nie zamierzałem tego zmieniać. Obracając los w dłoni, skupiłem się na kręcącym się mechanizmie, który przed chwilą używany był dla jakiegoś czarnowłosego chłopaczka wraz z towarzystwem dziewczęcia i innego ciemnowłosego panicza.
– Przepraszam, teraz ja. – mocny akcent zdradził moje zagraniczne pochodzenie, a jednak nawet jeśli chłopak był typowym biedakiem, nie zamierzałem go traktować niczym śmiecia, bo przecież lepiej jest mieć przyjaciół, nie wrogów. Może gdybym dał mu kawałek chleba, zostałby moim paziem? Czytałem wiele ksiąg, bogowie zwykle posiadali własnych służących, co przecież przełożyło się nawet na prawdziwą historię świata. Odwróciłem wzrok do runy na swoim losie. Piękny Thurisaz jawił się nad złotym mechanizmem, krzycząc wręcz o tym cierpieniu, które należy poznać, aby doświadczyć wszystkiego, co jesteśmy w stanie w życiu. Wspaniała Starożytna Runa kojarzona z siłaczem i burzą… Zeusem, a może i nawet Jupiter! Zdecydowanie literatura, którą czytywałem, przenikała do naszej rzeczywistości. Ciekawe jak niewiele z tej wielkości było prawdą. Sięgnąłem po złotą kulę, odchodząc na bok jeszcze przed otwarciem wieka, kilka kroków od trójki młodzieży. Nie dla wszystkich oczu były moje skarby. Najpierw sam musiałem sprawdzić, cóż kryło się w środku. Kiro z pewnością zaraz podejdzie do mnie ze swoją zdobyczą, a do tego czasu musiałem wiedzieć, co tam jest…
The member 'Kostya Kalashnikov' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
Spojrzał na swoją kulę i zawartość, jaką w sobie skrywała. Nie był pewien w pierwszej chwili, czym było to, co widział. Kamyk, świecidełko. Miał piękny kolor, a jednocześnie w pierwszej chwili przywiódł na myśl krew. To Londyn, to to miasto wpływało na niego w ten sposób, zatruwało myśli, napawało zgrozą i strachem — teraz, kiedy jego bliscy byli przy nim, znacznie bardziej niż wcześniej. Zerknął na Sheilę, Thomasa. Szukał spojrzenia Eve, biorąc nagrodę w dłoń. Było coś warte? Spojrzał na starą wiedźmę, wierząc jej zapewnieniu, że miał wyjątkową moc, wspomagał przemiany. Obrócił go w palcach, przelotnie spoglądając na chłopaka, który podszedł do nich, mówiąc w obcym języku. Zmierzył go wzrokiem, przemknął szybko po jego ubraniu. Nie był stąd, nie wyglądał też na kogoś, kto mógł być dobrze urodzony, szczególnie szanowany. Nie był z pewnością synem bogaczy, arystokratów. Może był znajdą, przybłędą, wcale nie inną od nich wszystkich. Wysoki, chudy — choć ubranie mogło fałszować rzeczywistość. Nie wyglądał na trudny ani szczególnie bojowy okaz.
Zerknął na siostrę, która nic nie wylosowała i uśmiechnął się do niej ciepło. Chwycił jej dłoń i włożył w nią koral. Jego mała siostrzyczka zasługiwała na wszystko, oddałby jej wszystko, co tylko miał. Stracił dwa lata na to, by być dobrym starszym bratem. By być takim bratem, na jakiego zasługiwała.
— To dla ciebie — powiedział jej ciszej, próbując spojrzeć jej w oczy i uśmiechnąć się ciepło. Dłonią pogłaskał ją po policzku i stanął z boku, rozglądając się chwilę dookoła. Akurat chłopak, który za nim poprosił o los odszedł, by przyjrzeć się wygranej. Czy to mogło być coś cennego?
— Tommy?— spytał nagle, zatrzymawszy wzrok chwilę na obcym, po czym powoli przeniósł go na brata. — Zabawimy się, jak za starych, dobrych czasów? — spytał brata po romsku, a cwany uśmiech pojawił się na jego twarzy, zaraz po tym jak lekko i naturalnie ruchem głowy wskazał na czarodzieja. — Evie?— Może dołączy się do małego przedstawienia, zabawy. Zerknął na nią, szukając w jej pięknych oczach poparcia, choć wyraz jego twarzy sugerował, że sam i tak już podjął decyzję.
Zerknął na siostrę, która nic nie wylosowała i uśmiechnął się do niej ciepło. Chwycił jej dłoń i włożył w nią koral. Jego mała siostrzyczka zasługiwała na wszystko, oddałby jej wszystko, co tylko miał. Stracił dwa lata na to, by być dobrym starszym bratem. By być takim bratem, na jakiego zasługiwała.
— To dla ciebie — powiedział jej ciszej, próbując spojrzeć jej w oczy i uśmiechnąć się ciepło. Dłonią pogłaskał ją po policzku i stanął z boku, rozglądając się chwilę dookoła. Akurat chłopak, który za nim poprosił o los odszedł, by przyjrzeć się wygranej. Czy to mogło być coś cennego?
— Tommy?— spytał nagle, zatrzymawszy wzrok chwilę na obcym, po czym powoli przeniósł go na brata. — Zabawimy się, jak za starych, dobrych czasów? — spytał brata po romsku, a cwany uśmiech pojawił się na jego twarzy, zaraz po tym jak lekko i naturalnie ruchem głowy wskazał na czarodzieja. — Evie?— Może dołączy się do małego przedstawienia, zabawy. Zerknął na nią, szukając w jej pięknych oczach poparcia, choć wyraz jego twarzy sugerował, że sam i tak już podjął decyzję.
ay, Romale, ay, Chavale
Djelem, djelem, lungone dromensa
maladilem baxtale Romensa
maladilem baxtale Romensa
James Doe
Zawód : grajek, złodziejaszek
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
Duchy świata, cyganie,
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
złodzieje serc,
tańczcie kiedy konie,
wybijają kopytami rytm.
OPCM : 0
UROKI : 0 +2
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 12 +6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 35
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Czarodziej
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dostając coś tak pięknego, chętnie pokazał to młodszej siostrze, której nie udało się wylosowanie. Nie był pewny czy było to coś warte i początkowo chciał wręczyć jej również to co wylosował, ale James go uprzedził oddając jej swoją wygraną. A już po chwili wsunął swoją nagrodę do kieszeni, doskonale znając uśmiech Jamesa. Och, jeszcze dla niej coś znajdą…
Uśmiechnął się, przejmując zaraz od Sheili list, jak i od Jamesa. W końcu wszyscy, całą trójką ją dostali.
- Zawsze - odpowiedział krótko po romsku bratu, zaraz zerkając na siostrę. - Paoprotko, udawaj smutną, dobrze? - poprosił, zaraz głaszcząc ją po głowie i dość sprawnie zaczął składać z kawałków listów kwiatki. Cóż, prosta mugolska sztuczka, ale za czasów szkolnych robiła wrażenie na nie jednej pannie, która nie wiedziała że można takie rzeczy tworzyć ręcznie.
Wykonał dwa kwiatki, wciąż zostawiając sobie jeden list.
Już po chwili ruszył do nieznajomej mu dwójki chłopaków wraz ze swoją młodszą siostrą, uśmiechając się pogodnie. W dłoniach trzymał wciąż jeden list,jakby miał zamiar go do czegoś użyć. Wciąż nie miał czterech tylnich zębów, co mogło być bardziej zauważalne przy jego mowie, ale to jedynie wpływało pozytywnie na jego niepozorny wygląd. Raczej wyglądał na przyjaznego jegomościa, może nieco zbyt radosnego jak na prawdopodobnie niski poziom życia.
- Och, przepraszam, też bierzecie udział w loterii? Miałbym drobną prośbę… Moja siostra niestety nic nie wygrała i staram się jej poprawić humor kwiatkami z listów dodawanych przy losach. Mielibyście coś przeciwko, gdybym przejął od was wasze listy z tych losów? - zapytał z uśmiechem nieznajomych, zaraz prezentując na trzymanym przez siebie liście, co dokładnie miał zamiar z nim zrobić. Cóż, mógłby użyć do tego magii, ale z pewnością dwójka czarodziejów mogłaby to przyjąć jako bardziej niecodzienne, kiedy wykorzystywał swoje dłonie do podobnych czarów. Liczył też, że James wykorzysta dobrze jego własne przedstawienie.
- Swoją drogą, nie jesteście stąd, prawda? Skąd jest wasz akcent? - zagadnął równie spokojnie i naturalnie, zupełnie jakby rzeczywiście chciał nawiązać znajomość.
Uśmiechnął się, przejmując zaraz od Sheili list, jak i od Jamesa. W końcu wszyscy, całą trójką ją dostali.
- Zawsze - odpowiedział krótko po romsku bratu, zaraz zerkając na siostrę. - Paoprotko, udawaj smutną, dobrze? - poprosił, zaraz głaszcząc ją po głowie i dość sprawnie zaczął składać z kawałków listów kwiatki. Cóż, prosta mugolska sztuczka, ale za czasów szkolnych robiła wrażenie na nie jednej pannie, która nie wiedziała że można takie rzeczy tworzyć ręcznie.
Wykonał dwa kwiatki, wciąż zostawiając sobie jeden list.
Już po chwili ruszył do nieznajomej mu dwójki chłopaków wraz ze swoją młodszą siostrą, uśmiechając się pogodnie. W dłoniach trzymał wciąż jeden list,jakby miał zamiar go do czegoś użyć. Wciąż nie miał czterech tylnich zębów, co mogło być bardziej zauważalne przy jego mowie, ale to jedynie wpływało pozytywnie na jego niepozorny wygląd. Raczej wyglądał na przyjaznego jegomościa, może nieco zbyt radosnego jak na prawdopodobnie niski poziom życia.
- Och, przepraszam, też bierzecie udział w loterii? Miałbym drobną prośbę… Moja siostra niestety nic nie wygrała i staram się jej poprawić humor kwiatkami z listów dodawanych przy losach. Mielibyście coś przeciwko, gdybym przejął od was wasze listy z tych losów? - zapytał z uśmiechem nieznajomych, zaraz prezentując na trzymanym przez siebie liście, co dokładnie miał zamiar z nim zrobić. Cóż, mógłby użyć do tego magii, ale z pewnością dwójka czarodziejów mogłaby to przyjąć jako bardziej niecodzienne, kiedy wykorzystywał swoje dłonie do podobnych czarów. Liczył też, że James wykorzysta dobrze jego własne przedstawienie.
- Swoją drogą, nie jesteście stąd, prawda? Skąd jest wasz akcent? - zagadnął równie spokojnie i naturalnie, zupełnie jakby rzeczywiście chciał nawiązać znajomość.
Odwiedzając kolejne miasta, zdarzało jej się trafić na zimowe jarmarki. Większe bądź mniejsze, ale zawsze miały ten swój urok oraz zapewniały zarobek. Wśród takich tłumów najłatwiej było sięgnąć do cudzej kieszeni lub zachwycić tańcem, stawiając zmyślne kroki w rytm muzyki wygrywanej przez grajków, których takie miejsca przyciągały. Zawsze jednak brakowało czegoś, a raczej kogoś, kiedy błądziła spojrzeniem po zebranych wokoło osobach i nie dostrzegała znajomych sylwetek.
Dziś znów trafiła w identyczny tłum, nieznajomych mijanych bez podnoszenia wzroku, bez cienia zainteresowania. Jednak całą swą uwagę skupiała na Nich, trójce, która wypełniła pustkę. Ten dzień był Ich, był przyjemnym powrotem do normalności, potwierdzeniem, że w końcu znalazła swoje miejsce. Powiodła wzrokiem od Sheilii przez Jamesa, aż do Thomasa. Coraz częściej uśmiech nie schodził z jej ust, kiedy patrzyła w jego kierunku, zaczynajac akceptować jego towarzystwo.
Zatrzymała się, ciekawsko przyglądając wiedźmą odpowiedzialnym za loterię. Wyglądały na stare, naprawdę stare. Zerknęła na Sheilę, czując jej dłoń, którą ścisnęła delikatnie i puściła, dając jej możliwość sięgnięcia po szczęśliwy los. Spojrzała uważniej na kulę w dłoniach dziewczyny, lecz zmarszczyła lekko brwi, widząc w środku jedynie list.- Nie przejmuj się. To tylko głupie losy.- szepnęła, chcąc ją pocieszyć. Nie podchodziła bliżej, przyglądając się Thomasowi i Jamesowi, gdy ci dwaj okazali się mieć więcej szczęścia. Wcale jej to nie zdziwiło, bracia Doe zdawali się czasami mieć więcej szczęścia niż rozumu i najwyraźniej z biegiem lat, wcale się to nie zmieniło. Przynajmniej nie względem takich błahych rzeczy. Uśmiechnęła się wyraźniej, gdy Jimmy oddał swą nagrodę Paprotce. Był kochanym bratem dla swojego rodzeństwa, niezastąpionym przyjacielem i równie kochanym mężem, chociaż ten konkretny wniosek wysnuwała ostrożniej.
Zauważając kolejną osobę przy stoisku loterii, zawiesiła na nim ciemne tęczówki i z lekkim opóźnieniem rozpoznała chłopaka z potańcówki. Mimowolnie uśmiechnęła się lekko, ale nie zrobiła nic więcej, zwłaszcza kiedy obok stał James.
Dopiero po dłuższej chwili, podeszła bliżej, aby dla siebie również kupić jeden, chociaż wątpiła mocno, aby cokolwiek miało się trafić. Szczęście niekoniecznie stało po jej stronie w takich momentach. Podała wiedźmie pieniądze, by chwilę później odebrać kulę, kryjącą w sobie nieznaną jeszcze zawartość. Wróciła do reszty, zatrzymując się obok męża, akurat, kiedy zaczął coś kombinować. Odszukała wzrokiem ich niespodziewany cel, czując lekki ucisk w żołądku, gdy wiedziała czyim kosztem chcieli się zabawić.- To chyba nie najlepszy pomysł, a przynajmniej nie tutaj.- wystarczyło zerknięcie na Jamesa, by nabrała pewności, że cokolwiek powie On i tak już podjął decyzję, a Thomas jak zawsze pójdzie za nim.- Twój upór nadal nie ma granic, prawda? – ciche westchnięcie wyrwało się z jej ust, ale pokiwała powoli głową. Mogła im pomóc, nawet jeśli miała wątpliwości. Otworzyła jeszcze złotą kulę, korzystając z ostatniej chwili spokoju.
Dziś znów trafiła w identyczny tłum, nieznajomych mijanych bez podnoszenia wzroku, bez cienia zainteresowania. Jednak całą swą uwagę skupiała na Nich, trójce, która wypełniła pustkę. Ten dzień był Ich, był przyjemnym powrotem do normalności, potwierdzeniem, że w końcu znalazła swoje miejsce. Powiodła wzrokiem od Sheilii przez Jamesa, aż do Thomasa. Coraz częściej uśmiech nie schodził z jej ust, kiedy patrzyła w jego kierunku, zaczynajac akceptować jego towarzystwo.
Zatrzymała się, ciekawsko przyglądając wiedźmą odpowiedzialnym za loterię. Wyglądały na stare, naprawdę stare. Zerknęła na Sheilę, czując jej dłoń, którą ścisnęła delikatnie i puściła, dając jej możliwość sięgnięcia po szczęśliwy los. Spojrzała uważniej na kulę w dłoniach dziewczyny, lecz zmarszczyła lekko brwi, widząc w środku jedynie list.- Nie przejmuj się. To tylko głupie losy.- szepnęła, chcąc ją pocieszyć. Nie podchodziła bliżej, przyglądając się Thomasowi i Jamesowi, gdy ci dwaj okazali się mieć więcej szczęścia. Wcale jej to nie zdziwiło, bracia Doe zdawali się czasami mieć więcej szczęścia niż rozumu i najwyraźniej z biegiem lat, wcale się to nie zmieniło. Przynajmniej nie względem takich błahych rzeczy. Uśmiechnęła się wyraźniej, gdy Jimmy oddał swą nagrodę Paprotce. Był kochanym bratem dla swojego rodzeństwa, niezastąpionym przyjacielem i równie kochanym mężem, chociaż ten konkretny wniosek wysnuwała ostrożniej.
Zauważając kolejną osobę przy stoisku loterii, zawiesiła na nim ciemne tęczówki i z lekkim opóźnieniem rozpoznała chłopaka z potańcówki. Mimowolnie uśmiechnęła się lekko, ale nie zrobiła nic więcej, zwłaszcza kiedy obok stał James.
Dopiero po dłuższej chwili, podeszła bliżej, aby dla siebie również kupić jeden, chociaż wątpiła mocno, aby cokolwiek miało się trafić. Szczęście niekoniecznie stało po jej stronie w takich momentach. Podała wiedźmie pieniądze, by chwilę później odebrać kulę, kryjącą w sobie nieznaną jeszcze zawartość. Wróciła do reszty, zatrzymując się obok męża, akurat, kiedy zaczął coś kombinować. Odszukała wzrokiem ich niespodziewany cel, czując lekki ucisk w żołądku, gdy wiedziała czyim kosztem chcieli się zabawić.- To chyba nie najlepszy pomysł, a przynajmniej nie tutaj.- wystarczyło zerknięcie na Jamesa, by nabrała pewności, że cokolwiek powie On i tak już podjął decyzję, a Thomas jak zawsze pójdzie za nim.- Twój upór nadal nie ma granic, prawda? – ciche westchnięcie wyrwało się z jej ust, ale pokiwała powoli głową. Mogła im pomóc, nawet jeśli miała wątpliwości. Otworzyła jeszcze złotą kulę, korzystając z ostatniej chwili spokoju.
Learn your place in someone's life,
so you don't overplay your part
Eve Doe
Zawód : Tancerka, złodziejka, młoda mama
Wiek : 19
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Start where you are.
Use what you have.
Do what you can.
Use what you have.
Do what you can.
OPCM : 5
UROKI : 5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0 +3
TRANSMUTACJA : 15+5
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 18
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarownica
Neutralni
The member 'Eve Doe' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
+
'Los' :
+
Kiedy stała w miejscu czuła, że zimno wdziera się pomiędzy buty, a ciepłą, wełnianą skarpetę zrobioną na drutach. Jednak odganiała myśl o mrozie patrząc na swoją nagrodę z loterii, ciesząc się z tak drobnego upominku. Teraz jednak całą jej uwagę przykuwał profesor, który właśnie się z nią zrównał za pozwoleniem matuli. Szmaragdowo zielone oczy dziewczynki otworzyły się szerzej ze zdziwienia kiedy w jej ręce trafił podarunek od profesora. Spojrzała na owinięte brązowym papierem skarby i szybko rozwiązała sznureczek, który je trzymał razem. Widok sprzętu do obserwowania nieba wprowadził ją w niemały zachwyt.
-Dziękuję panu. - Powiedziała Lysa ściśniętym głosem przyciskając do drobnej piersi prezent pachnący niczym najpiękniejsze święta. Na jasnej buzi odmalował się szczery uśmiech dziecięcego zachwytu i radości. Oczy błyszczały jak dwa szlachetne kamienie kiedy małymi palcami przebiegała delikatnie po prezencie. Skupiła jednak swoją uwagę na mężczyźnie kiedy ten ponownie się do niej odezwał. Słuchała uważnie i kiwała głową z powagą wypisaną na buzi, jakby właśnie otrzymywała najważniejsze w życiu instrukcje; była bardzo przejęta całą sytuacją. Gdy profesor wstał całą jej uwagę zajął pakunek, chciała już oglądać gwiazdy w dziecięcej ekscytacji, ale przecież był dzień. Niczego by teraz nie zobaczyła, ale już nie mogła się doczekać wieczora. Ciocia E obiecała czekoladę na święta, a ciotuchna Rita też wspomniała, że coś dla niej ma i choć Lysa nie oczekiwała wiele, to jak każde dziecko uwielbiała prezenty i cieszyła się z nich całą sobą kiedy je otrzymywała.
Rozmowa dorosłych toczyła się poza nią. Nie rozumiała tych spojrzeń, urwanych zdań, podwójnego znaczenia słów, to był świat, do którego jeszcze nie miała wstępu, żyła w swoim własnym, do którego dorośli już nie mieli wstępu. Pomyślała w tej chwili o Małej Lady w Durham Castle, ciekawa czy i ona otrzymała jakieś zimowe prezenty. Czy mogła do niej napisać list? Po powrocie natychmiast zapyta matuli czy może wysłać list do Małej Lady, Makowej Panny, która wciąż jawiła się Lysie niczym księżniczka w wielkim zamczysku z opowieści jakie snuła przed snem...
-Dziękuję panu. - Powiedziała Lysa ściśniętym głosem przyciskając do drobnej piersi prezent pachnący niczym najpiękniejsze święta. Na jasnej buzi odmalował się szczery uśmiech dziecięcego zachwytu i radości. Oczy błyszczały jak dwa szlachetne kamienie kiedy małymi palcami przebiegała delikatnie po prezencie. Skupiła jednak swoją uwagę na mężczyźnie kiedy ten ponownie się do niej odezwał. Słuchała uważnie i kiwała głową z powagą wypisaną na buzi, jakby właśnie otrzymywała najważniejsze w życiu instrukcje; była bardzo przejęta całą sytuacją. Gdy profesor wstał całą jej uwagę zajął pakunek, chciała już oglądać gwiazdy w dziecięcej ekscytacji, ale przecież był dzień. Niczego by teraz nie zobaczyła, ale już nie mogła się doczekać wieczora. Ciocia E obiecała czekoladę na święta, a ciotuchna Rita też wspomniała, że coś dla niej ma i choć Lysa nie oczekiwała wiele, to jak każde dziecko uwielbiała prezenty i cieszyła się z nich całą sobą kiedy je otrzymywała.
Rozmowa dorosłych toczyła się poza nią. Nie rozumiała tych spojrzeń, urwanych zdań, podwójnego znaczenia słów, to był świat, do którego jeszcze nie miała wstępu, żyła w swoim własnym, do którego dorośli już nie mieli wstępu. Pomyślała w tej chwili o Małej Lady w Durham Castle, ciekawa czy i ona otrzymała jakieś zimowe prezenty. Czy mogła do niej napisać list? Po powrocie natychmiast zapyta matuli czy może wysłać list do Małej Lady, Makowej Panny, która wciąż jawiła się Lysie niczym księżniczka w wielkim zamczysku z opowieści jakie snuła przed snem...
The girl...
... who lost things
Kto by się tego spodziewał? Oczywiście, bezapelacyjnie musieliśmy wybrać się na kolejną imprezę, bo przecież Kostia nie byłby sobą, gdyby nie skorzystał z takiej okazji.
Nie widziałem potrzeby świętowania Bożego Narodzenia dwukrotnie bądź w angielski sposób, skoro mieliśmy własne tradycje. W dzieciństwie najbardziej wyczekiwałem Nowego Roku, obchodzonego w gronie rodzinnym (nie licząc współlokatorów), obfitującego w przygotowane specjalnie dla najmłodszych atrakcje, zwiastującego świetlaną przyszłość naszej ojczyzny. Otrzymywaliśmy większy przydział, dlatego w całym domu pachniało pieczoną kurą, śledziem i świąteczną sałatką, a my, wraz z bratem, piliśmy sok żurawinowy, zastępujący nam napoje alkoholowe. Co roku wieszaliśmy te same ozdoby choinkowe, a mama zgadzała się opowiadać nam niesamowite historię o Snieguroczce oraz o Dziadku Mrozie, póki nie zmorzył nas sen.
Jakie to przewrotne, że po wspaniałych chwilach pozostają jedynie niepełne wspomnienia i odrobina nostalgii.
Obejrzałem się na brata, który pozostawił mnie samego w tłumie i zniknął mi z pola widzenia. Pomyślałem, że czekanie w ogonku dłużyło się mu podobnie jak mi, więc tylko lekko wzruszyłem ramionami, nim ponownie zapatrzyłem się w zgarbione plecy stojącej trzy miejsca przed nami czarownicy. Trajkotała niemiłosiernie, tak że ledwie słyszałem własne myśli. Nagle serdecznie zapragnąłem uciszyć ją zaklęciem; nawet sięgnąłem po różdżkę, jednak wtedy obok mnie stanął Konstantyn. Przyjąłem ofiarowany napój z wdzięcznością, bowiem chłód zaczynał porządnie dawać mi się we znaki.
Poinformowany o celu czekania w kolejce skinąłem głową na przekór myśli, że zdawanie się na łut szczęścia nie należy do najrozsądniejszych sposobów inwestowania pieniędzy. Stojący przed nami czarodzieje musieli naprawdę lubić niespodzianki, skoro gotowi byli brać udział w zabawie zyskownej jedynie dla podstarzałych trojaczek.
Popijając parujący napój, przesuwałem się ku początkowi ogonka, aż wreszcie jazgot kulfoniastej czarownicy ucichł i przez moment zapanowała błoga cisza. Ostatnimi osobami przede mną pozostali mój brat oraz kilkoro nieznajomych, wyglądających na rodzinę. Z tej odległości mogłem swobodnie obserwować trojaczki oraz mechanizm losujący, tak by nie popełnić gafy, gdy nadejdzie moja kolej. Konstantyn odszedł ze swoją nagrodą na bok, robiąc mi miejsce. Odliczyłem odpowiednią kwotę i wsunąłem ją w ręce jednej z sióstr. Wnosząc po jej reakcji, w tym wypadku żadne słowa nie były konieczne, byśmy doskonale się zrozumieli. Zafascynowany śledziłem trajektorię złotej kuli, aż, wzorem brata, odszedłem z nią na bok, by ją otworzyć i obejrzeć zdobytą nagrodę.
Obróciłem się, słysząc słowa bez wątpienia skierowane do nas, i zobaczyłem rodzinę, która wcześniej stała przed nami w ogonku. Czy powinienem coś powiedzieć? Zostawić gadanie bratu, chociaż jego umiejętności lingwistyczne wciąż wymagały podszlifowania? Zawahałem się.
- Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób kawałek papieru miałby rozwiązać problem. Lepiej będzie spróbować jeszcze raz - odpowiedziałem po wysłuchaniu niedorzecznej prośby nieznajomego.
Zaprezentowana przez niego zdolność do złożenia kwiatka przywołała na moją twarz wyraz uznania, ale nie rozwiązała moich wątpliwości. Postanowiłem tymczasem zapamiętać, że taki drobiazg może zostać wykorzystany w celu poprawy humoru niektórych osób. Co mi szkodziło? Wyciągnąłem ku mężczyźnie dłoń ściskającą kartkę i zamierzałem wrócić do swoich spraw, gdy usłyszałem jeszcze jedno pytanie.
Zamarłem. Pamiętałem, że ten temat rozmów nie było równie nieszkodliwy, co poprzedni. Wydawało mi się, że Konstantyn powinien zrozumieć sytuację, ale na wszelki wypadek wolałem podzielić się z nim moją sugestią.
- Pytają nas o pochodzenie. Powinniśmy stąd iść - powiedziałem po rosyjsku.
Mój wzrok padł na towarzyszącą mężczyźnie kobietę, w której rozpoznałem uczestniczkę listopadowej potańcówki. Śledzili nas? Jej obecność tylko pogłębiła mój niepokój, tak że zupełnie nie chciałem już udzielać jakiejkolwiek odpowiedzi.
Nie widziałem potrzeby świętowania Bożego Narodzenia dwukrotnie bądź w angielski sposób, skoro mieliśmy własne tradycje. W dzieciństwie najbardziej wyczekiwałem Nowego Roku, obchodzonego w gronie rodzinnym (nie licząc współlokatorów), obfitującego w przygotowane specjalnie dla najmłodszych atrakcje, zwiastującego świetlaną przyszłość naszej ojczyzny. Otrzymywaliśmy większy przydział, dlatego w całym domu pachniało pieczoną kurą, śledziem i świąteczną sałatką, a my, wraz z bratem, piliśmy sok żurawinowy, zastępujący nam napoje alkoholowe. Co roku wieszaliśmy te same ozdoby choinkowe, a mama zgadzała się opowiadać nam niesamowite historię o Snieguroczce oraz o Dziadku Mrozie, póki nie zmorzył nas sen.
Jakie to przewrotne, że po wspaniałych chwilach pozostają jedynie niepełne wspomnienia i odrobina nostalgii.
Obejrzałem się na brata, który pozostawił mnie samego w tłumie i zniknął mi z pola widzenia. Pomyślałem, że czekanie w ogonku dłużyło się mu podobnie jak mi, więc tylko lekko wzruszyłem ramionami, nim ponownie zapatrzyłem się w zgarbione plecy stojącej trzy miejsca przed nami czarownicy. Trajkotała niemiłosiernie, tak że ledwie słyszałem własne myśli. Nagle serdecznie zapragnąłem uciszyć ją zaklęciem; nawet sięgnąłem po różdżkę, jednak wtedy obok mnie stanął Konstantyn. Przyjąłem ofiarowany napój z wdzięcznością, bowiem chłód zaczynał porządnie dawać mi się we znaki.
Poinformowany o celu czekania w kolejce skinąłem głową na przekór myśli, że zdawanie się na łut szczęścia nie należy do najrozsądniejszych sposobów inwestowania pieniędzy. Stojący przed nami czarodzieje musieli naprawdę lubić niespodzianki, skoro gotowi byli brać udział w zabawie zyskownej jedynie dla podstarzałych trojaczek.
Popijając parujący napój, przesuwałem się ku początkowi ogonka, aż wreszcie jazgot kulfoniastej czarownicy ucichł i przez moment zapanowała błoga cisza. Ostatnimi osobami przede mną pozostali mój brat oraz kilkoro nieznajomych, wyglądających na rodzinę. Z tej odległości mogłem swobodnie obserwować trojaczki oraz mechanizm losujący, tak by nie popełnić gafy, gdy nadejdzie moja kolej. Konstantyn odszedł ze swoją nagrodą na bok, robiąc mi miejsce. Odliczyłem odpowiednią kwotę i wsunąłem ją w ręce jednej z sióstr. Wnosząc po jej reakcji, w tym wypadku żadne słowa nie były konieczne, byśmy doskonale się zrozumieli. Zafascynowany śledziłem trajektorię złotej kuli, aż, wzorem brata, odszedłem z nią na bok, by ją otworzyć i obejrzeć zdobytą nagrodę.
Obróciłem się, słysząc słowa bez wątpienia skierowane do nas, i zobaczyłem rodzinę, która wcześniej stała przed nami w ogonku. Czy powinienem coś powiedzieć? Zostawić gadanie bratu, chociaż jego umiejętności lingwistyczne wciąż wymagały podszlifowania? Zawahałem się.
- Nie bardzo rozumiem, w jaki sposób kawałek papieru miałby rozwiązać problem. Lepiej będzie spróbować jeszcze raz - odpowiedziałem po wysłuchaniu niedorzecznej prośby nieznajomego.
Zaprezentowana przez niego zdolność do złożenia kwiatka przywołała na moją twarz wyraz uznania, ale nie rozwiązała moich wątpliwości. Postanowiłem tymczasem zapamiętać, że taki drobiazg może zostać wykorzystany w celu poprawy humoru niektórych osób. Co mi szkodziło? Wyciągnąłem ku mężczyźnie dłoń ściskającą kartkę i zamierzałem wrócić do swoich spraw, gdy usłyszałem jeszcze jedno pytanie.
Zamarłem. Pamiętałem, że ten temat rozmów nie było równie nieszkodliwy, co poprzedni. Wydawało mi się, że Konstantyn powinien zrozumieć sytuację, ale na wszelki wypadek wolałem podzielić się z nim moją sugestią.
- Pytają nas o pochodzenie. Powinniśmy stąd iść - powiedziałem po rosyjsku.
Mój wzrok padł na towarzyszącą mężczyźnie kobietę, w której rozpoznałem uczestniczkę listopadowej potańcówki. Śledzili nas? Jej obecność tylko pogłębiła mój niepokój, tak że zupełnie nie chciałem już udzielać jakiejkolwiek odpowiedzi.
The member 'Kirill Kalashnikov' has done the following action : Rzut kością
'Los' :
'Los' :
Nie znał przyszłości swoich synów. Nie wiedział, co miało się stać i co czekało ich chociażby kawałek dalej. Nie mógł wiedzieć. Nikt nie mógł wiedzieć, jednak to nie zmieniało faktu, że dla kochającego ojca najważniejsze były bezpieczeństwo i szczęście dzieci. I chociaż przyszłość czaiła się w niewyraźnych barwach, nie zamierzał pozostawać jedynie w sferze pobożnych życzeń, licząc na to, że tak właśnie miało się wydarzyć. Że świat nie miał pogrążyć się w jeszcze większym chaosie, niż był do tej pory. Że można było wieść spokojne, bezpieczne życie. Wyzbyte wielkich cierpień i strachu o następny dzień. Tak powinno być, lecz różnica leżała w fakcie, iż rzeczywistość nie była taką, jaką pragnęło się widzieć. Vane zamierzał więc zrobić wszystko, co było w jego mocy, aby jego synowie mogli żyć, a nie tylko istnieć. Egzystować. I nie chciał tego robić jedynie ze względu na ich trójkę. Nie. Jeszcze przed pojawieniem się chłopców, wielką wagę przykładał do młodego pokolenia. Do dbałości o nie, o bezpieczeństwo swoich uczniów i w domniemaniu również tych dzieci, które nie były w stanie bronić się przed wpływami. Lub przed tymi, których niezbyt obchodził ich los. Czy więc natknięcie się na kolejną z młodych czarownic, nie było przypomnieniem o jego zadaniu? Nie tylko jako rodzica, ale również opiekuna. Jako dorosłego, który posiadał władzę większą od tych, którzy musieli zadzierać główki, aby na niego spojrzeć. Dlaczego nie wszyscy potrafili poczuwać się w ten sposób? Dlaczego tak bardzo stawiano ambicje silniejszych, nad dobro słabszych? I niewinnych? Nie. Nie potrafił i nie chciał tego zrozumieć.
Dlatego też zauważył ten drobny gest. Lekko zwrócone jedynie matczyne spojrzenie w kierunku Lysandry. A być może nawet nie spojrzenie, a słowa obawy. Zawahania się na ułamek sekundy. Czy zauważyłby je, gdyby sam nie był ojcem? - Wszyscy zmuszani jesteśmy do poświęceń, które kłócą się z rozumem. Czasami okazujesz miłość, zostając. Czasami - odchodząc. - Wciąż musiał się tego uczyć. Być może, jeśli miał sobie to powtarzać w nieskończoność, zadziałałoby? Poległ jednak, próbując zrzucić na oklumencję odseparowanie się od emocji związanych z utratą żony. Musiał mimo to zaakceptować fakt, że nie miało jej już z nim być. Ani z ich synami. Ale wciąż były matki, które nie rozstawały się z własnymi dziećmi. Wciąż chroniły i zamierzały walczyć ze wszystkich sił. - Jeśli za kilka lat Hogwart wciąż będzie stał i wciąż tam będę, obiecuję ci, że będą jej pilnować. - Patrzył na Lysandrę, ale po wypowiedzeniu tych słów, odnalazł spojrzenie Cassandry. Czy mógł to obiecać? Mógł. Ale wszystko zależało od jeśli. Od dwóch ważnych jeśli. Bo bez Hogwartu nie mógłby jej chronić. Bez swojej obecności również.
To samo poczucie towarzyszy też drodze ku własnej zagładzie.
Uśmiechnął się delikatnie. Nie zawiodła go, bo przecież wcześniejsze ich spotkanie również takie właśnie było. Przeciwieństwem pustki. Rozpoczęciem koncepcji o teleportacji jako początku i końcu. - Zawsze trzeba działać. Źle czy dobrze, okaże się później. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się. - Wielu rzeczy żałował. Żałował jednak właśnie tego, czego nie zrobił. Że nie utrzymał świadomości tamtej nocy. Że nie złapał żony za rękę, gdy wychodziła. Że nie odzywał się, gdy milczał. Nie żałował jednak chwil, które spędzili razem. Nie żałował tego urywku nocy, gdy byli wszyscy razem. Nawet jeżeli trwało to jedynie krótki urywek świadomości. Tak. Zdarzały się ciemne, samotne dni, które zdawały się być bez wyjścia. - Niekiedy jednak za trollem czai się światło - dodał ciszej, kucając już przed dziewczynką i chcąc być twarzą na równi z nią. Gdy skupił swoją uwagę na Lysandrze, obserwował jej reakcję, która w niespodziewany sposób poruszyła jego serce. I to nie dlatego, że mu podziękowała - to również docenił, ale wymalowana na twarzy dziecka szczerość przypominała mu zawsze, dlaczego robił to, co robił. I żałował tylko, że robił tak mało. Odpowiedział uśmiechem, pozwalając, aby niebieskie oczy zaświeciły się jasnym blaskiem. Czy i on był taki sam, gdy dziadek przekazywał mu wiedzę? - Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale pamiętaj o tym, Lysandro. By nie bać się iść naprzód. - Nie wiedział, czy słuchała go dalej, czy już całkowicie pochłonęła się nowym prezentem - nie miało to większego znaczenia, bo może tak naprawdę mówił do samego siebie.
Podniósł się, pozwalając dziewczynce zająć się pomocami astronomicznymi i znów wrócił uwagą do matki. W momencie gdy kobieta zabrała głos, postanowił ułożyć Cassiana koło braci. - Wybierzcie, jaką tylko chcecie i przy następnym spotkaniu, opowiecie mi o niej. - Być może utrudniał im zadanie, ale tak naprawdę najważniejsze było szukanie. Szukanie, opisanie, dostrzeżenie żywotu ciała niebieskiego, zmian lub stabilności, a nazwa... Nazwa miała przyjść później. Nie spodziewał się jednak następnego gestu, którego wynikiem był trzymany w dłoni naszyjnik. Jeśli czarownica nosiła go przy sobie, musiał być dla niej ważny. Chciał zaprzeczyć, ale powstrzymał słowa. Nie było sensu, by ją przekonywać - doskonale wiedziała, co robiła i czego chciała. Skinął więc jedynie głową, a następnie włożył amulet do kieszeni płaszcza, wiedząc, że dotrzyma niewerbalnej obietnicy. - Przyjdę - zapewnił już na głos. - O ile Lysandra będzie chciała - dodał, przenosząc spojrzenie na dziewczynkę, bo przecież nie zamierzał wchodzić w codzienność nie tylko matki, lecz również i córki. I nie robił tego nieszczerze - każdy dorosły w niezrozumieniu jedynie mógł mieszać swoją obecnością młodszemu. Nie powiedział nic o kartach i chociaż normalnie wywołałoby to w nim pewnego rodzaju bunt, zachował spokój. Bo mała, ciemnowłosa dziewczynka niosła w sobie siłę, której nie umiał nazwać. Ani ocenić. Kichnięcie jednego z synów sprowadziło go jednak na ziemię, a krzyk handlarki przywrócił do scenerii, w jakiej się znajdowali. Oraz momencie, który złapał ich na jarmarcznym placu. - Wybaczcie, zagadałem się. Nie będę was już zatrzymywał. - Zganił się w myślach za zajmowanie czasu, ale nic o tym nie powiedział. To krótkie spotkanie wciąż było jedynie spotkaniem - kiedyś musiał nadejść jego koniec, ale Jayden poczuł pewnego rodzaju smutek z tym związany. Nie potrafił powiedzieć czemu i chyba nie był to czas oraz miejsce, aby się nad tym nie zastanawiać. Sam nie wiedział też kiedy pochylił się, by złożyć krótki pocałunek na odsłoniętym kobiecym czole i oprzeć na krótki moment własne o to należące do niej. - Uważajcie na siebie - powiedział cicho i odsunął się o krok, chociaż głos zahaczał również o strukturę prośby. Bo nie życzył nikomu źle. Na pewno nie ludziom, którzy nie zawinili. Nie tym, którzy okazywali serce mimo tego, że nie musieli. Miały przed sobą przyszłość - Cassandra i jej córka. I chciał, aby była ona jak najlepsza.
W końcu jednak ruszył dalej, żegnając się też uprzednio z Lysandrą ciepłym uśmiechem, jednak gdy przeszedł kilka metrów, coś go tknęło. Lub właściwie o czymś sobie przypomniał. - Wieszczko - odwrócił się jeszcze, z zadowoleniem zauważając, że Cassandra wciąż była na tyle blisko, by go usłyszeć. Z torby przewieszonej przez ramię wyciągnął owoc i rzucił go kobiecie. - Wywróż, jak zjeść jedno z nich - dodał przekornie, posyłając równocześnie zaklęciem pozostałe trzy marakuje, które rodzice dali mu na drogę. Po co? Być może właśnie po to? Uśmiechnął się po raz ostatni do pary Vablatsky i skierował ku trzem siostrzanym wiedźmom, jakby chcąc odpowiedzieć sobie na pytanie, którego nigdy sobie nie zadawał. Co jemu miał wywróżyć los?
|zt
Dlatego też zauważył ten drobny gest. Lekko zwrócone jedynie matczyne spojrzenie w kierunku Lysandry. A być może nawet nie spojrzenie, a słowa obawy. Zawahania się na ułamek sekundy. Czy zauważyłby je, gdyby sam nie był ojcem? - Wszyscy zmuszani jesteśmy do poświęceń, które kłócą się z rozumem. Czasami okazujesz miłość, zostając. Czasami - odchodząc. - Wciąż musiał się tego uczyć. Być może, jeśli miał sobie to powtarzać w nieskończoność, zadziałałoby? Poległ jednak, próbując zrzucić na oklumencję odseparowanie się od emocji związanych z utratą żony. Musiał mimo to zaakceptować fakt, że nie miało jej już z nim być. Ani z ich synami. Ale wciąż były matki, które nie rozstawały się z własnymi dziećmi. Wciąż chroniły i zamierzały walczyć ze wszystkich sił. - Jeśli za kilka lat Hogwart wciąż będzie stał i wciąż tam będę, obiecuję ci, że będą jej pilnować. - Patrzył na Lysandrę, ale po wypowiedzeniu tych słów, odnalazł spojrzenie Cassandry. Czy mógł to obiecać? Mógł. Ale wszystko zależało od jeśli. Od dwóch ważnych jeśli. Bo bez Hogwartu nie mógłby jej chronić. Bez swojej obecności również.
To samo poczucie towarzyszy też drodze ku własnej zagładzie.
Uśmiechnął się delikatnie. Nie zawiodła go, bo przecież wcześniejsze ich spotkanie również takie właśnie było. Przeciwieństwem pustki. Rozpoczęciem koncepcji o teleportacji jako początku i końcu. - Zawsze trzeba działać. Źle czy dobrze, okaże się później. Żałuje się wyłącznie bezczynności, niezdecydowania, wahania. Czynów i decyzji, choć niekiedy przynoszą smutek i żal, nie żałuje się. - Wielu rzeczy żałował. Żałował jednak właśnie tego, czego nie zrobił. Że nie utrzymał świadomości tamtej nocy. Że nie złapał żony za rękę, gdy wychodziła. Że nie odzywał się, gdy milczał. Nie żałował jednak chwil, które spędzili razem. Nie żałował tego urywku nocy, gdy byli wszyscy razem. Nawet jeżeli trwało to jedynie krótki urywek świadomości. Tak. Zdarzały się ciemne, samotne dni, które zdawały się być bez wyjścia. - Niekiedy jednak za trollem czai się światło - dodał ciszej, kucając już przed dziewczynką i chcąc być twarzą na równi z nią. Gdy skupił swoją uwagę na Lysandrze, obserwował jej reakcję, która w niespodziewany sposób poruszyła jego serce. I to nie dlatego, że mu podziękowała - to również docenił, ale wymalowana na twarzy dziecka szczerość przypominała mu zawsze, dlaczego robił to, co robił. I żałował tylko, że robił tak mało. Odpowiedział uśmiechem, pozwalając, aby niebieskie oczy zaświeciły się jasnym blaskiem. Czy i on był taki sam, gdy dziadek przekazywał mu wiedzę? - Każdy wielki postęp naukowy zrodził się z bezczelności wyobraźni. Jeszcze tego nie rozumiesz, ale pamiętaj o tym, Lysandro. By nie bać się iść naprzód. - Nie wiedział, czy słuchała go dalej, czy już całkowicie pochłonęła się nowym prezentem - nie miało to większego znaczenia, bo może tak naprawdę mówił do samego siebie.
Podniósł się, pozwalając dziewczynce zająć się pomocami astronomicznymi i znów wrócił uwagą do matki. W momencie gdy kobieta zabrała głos, postanowił ułożyć Cassiana koło braci. - Wybierzcie, jaką tylko chcecie i przy następnym spotkaniu, opowiecie mi o niej. - Być może utrudniał im zadanie, ale tak naprawdę najważniejsze było szukanie. Szukanie, opisanie, dostrzeżenie żywotu ciała niebieskiego, zmian lub stabilności, a nazwa... Nazwa miała przyjść później. Nie spodziewał się jednak następnego gestu, którego wynikiem był trzymany w dłoni naszyjnik. Jeśli czarownica nosiła go przy sobie, musiał być dla niej ważny. Chciał zaprzeczyć, ale powstrzymał słowa. Nie było sensu, by ją przekonywać - doskonale wiedziała, co robiła i czego chciała. Skinął więc jedynie głową, a następnie włożył amulet do kieszeni płaszcza, wiedząc, że dotrzyma niewerbalnej obietnicy. - Przyjdę - zapewnił już na głos. - O ile Lysandra będzie chciała - dodał, przenosząc spojrzenie na dziewczynkę, bo przecież nie zamierzał wchodzić w codzienność nie tylko matki, lecz również i córki. I nie robił tego nieszczerze - każdy dorosły w niezrozumieniu jedynie mógł mieszać swoją obecnością młodszemu. Nie powiedział nic o kartach i chociaż normalnie wywołałoby to w nim pewnego rodzaju bunt, zachował spokój. Bo mała, ciemnowłosa dziewczynka niosła w sobie siłę, której nie umiał nazwać. Ani ocenić. Kichnięcie jednego z synów sprowadziło go jednak na ziemię, a krzyk handlarki przywrócił do scenerii, w jakiej się znajdowali. Oraz momencie, który złapał ich na jarmarcznym placu. - Wybaczcie, zagadałem się. Nie będę was już zatrzymywał. - Zganił się w myślach za zajmowanie czasu, ale nic o tym nie powiedział. To krótkie spotkanie wciąż było jedynie spotkaniem - kiedyś musiał nadejść jego koniec, ale Jayden poczuł pewnego rodzaju smutek z tym związany. Nie potrafił powiedzieć czemu i chyba nie był to czas oraz miejsce, aby się nad tym nie zastanawiać. Sam nie wiedział też kiedy pochylił się, by złożyć krótki pocałunek na odsłoniętym kobiecym czole i oprzeć na krótki moment własne o to należące do niej. - Uważajcie na siebie - powiedział cicho i odsunął się o krok, chociaż głos zahaczał również o strukturę prośby. Bo nie życzył nikomu źle. Na pewno nie ludziom, którzy nie zawinili. Nie tym, którzy okazywali serce mimo tego, że nie musieli. Miały przed sobą przyszłość - Cassandra i jej córka. I chciał, aby była ona jak najlepsza.
W końcu jednak ruszył dalej, żegnając się też uprzednio z Lysandrą ciepłym uśmiechem, jednak gdy przeszedł kilka metrów, coś go tknęło. Lub właściwie o czymś sobie przypomniał. - Wieszczko - odwrócił się jeszcze, z zadowoleniem zauważając, że Cassandra wciąż była na tyle blisko, by go usłyszeć. Z torby przewieszonej przez ramię wyciągnął owoc i rzucił go kobiecie. - Wywróż, jak zjeść jedno z nich - dodał przekornie, posyłając równocześnie zaklęciem pozostałe trzy marakuje, które rodzice dali mu na drogę. Po co? Być może właśnie po to? Uśmiechnął się po raz ostatni do pary Vablatsky i skierował ku trzem siostrzanym wiedźmom, jakby chcąc odpowiedzieć sobie na pytanie, którego nigdy sobie nie zadawał. Co jemu miał wywróżyć los?
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Akwarium z ośmiornicą
Szybka odpowiedź