Mary Celeste
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Statek Widmo Mary Celeste
Właściwie nie wiadomo gdzie ani na jakich wodach Mary Celeste została zatopiona, wydarzyło się to około stu lat temu. Czarodzieje, którzy na nim umarli, nie zaprzątnęli sobie szczególnie głowy śmiercią - w momencie katastrofy odbywał się wielki bal. I bal ten trwa do dzisiaj, duchy tańczą od stu lat nieprzerwanie, ubrane w powłóczyste odświętne suknie i eleganckie wyjściowe szaty. Każdy może wejść między duchy i dołączyć do tej niekończącej się wiecznej zabawy. Czasem zdają się nie zauważać gości, czasem sami zapraszają ich do tańca; nie zwracają uwagi na strój ani urodzenie.
Wspomnienia. Oddawanie się im może nie jest najbardziej rozsądne, jednak może być bardzo przyjemne. Szkolne wspomnienia Julii są w większości miłe. Nie brakuje w nich rzecz jasna złamanego serca, kłótni i innych nastoletnich dramatów, te jednak czynią całość jeszcze bardziej kolorową, pełną. Prócz tego bale, czy właśnie przyjaźnie, pierwsze bliskie osoby jakie poznała nie będące jej rodziną, które w pewien sposób stały się rodziną. Pomijając rzecz jasna Brendana, którego znała znacznie dłużej.
Wspomnienie bali ją rozbawiło. Uwielbiała się do nich stroić, dobierać fryzury, dodatki, marudzić przyjaciółce i biec przez pół szkoły, bo Pom MUSI pożyczyć jej swoją bransoletkę, lub dlatego że między swoimi rzeczami zobaczyła drobiazg idealny do kreacji Sprout. Nie można w końcu wiecznie udawać, że jest się ponad to.
- Najważniejsze wiesz. Kobieta na balu musi przede wszystkim pięknie wyglądać. Jeśli upadasz to chociaż w idealnej kreacji. - odpowiedziała jej więc. Nie szalała za sabatami, na których wszystko podlegało ocenie i było bardziej arystokratyczne, niż tylko się dało. Szkolne bale były jednak inne, miały znacznie bardziej szczerą, niewinną naturę i w tym były idealne. Niechaj więc ten będzie podobny.
Szczególnie, jeśli ma być związany z poczęstunkiem lepszym nawet niż ten w Hogwarcie! I pozbawiony wścibskich spojrzeń pod którymi nie wolno się objadać, bo to przecież nie przystoi damie.
Zauważając chwilę, kiedy Sprout... cóż, widocznie się zawahała, spojrzała jej uważnie w oczy.
- Może ustalmy więc, że teraz jest bal i wszystko jest doskonałe, a po balu przyjdzie czas na narzekanie. - nie było sensu naciskać, niszczyć zabawy skoro nie było to nic z czym Pom by przyszła. Gdyby była to nagląca sytuacja, najpewniej widziałyby się w innych okolicznościach, przyda im się jednak także rozmowa od serca, niewątpliwie. Najlepiej po zabawie, może przy jedzeniu?
- Dobrze więc, zaczniemy od kroków. - pociągnęła lekko swoją suknię ku górze, nie nadmiernie, jednak na tyle by Sprout łatwiej było obserwować jej ruchy, wskazując jej jeśli popełniłą błąd. - Dobrze ci idzie. - pochwaliła, a widząc obrót w wykonaniu Pomony, uśmiechnęła się tylko weselej. Uwielbiała prostą szczerość tej relacji. Nie tyle polegającą na słowach, co pewnej swobodzie.
- To prawda. - przyznała na wspomnienie o głównej przyczynie niepokojów w magicznej Anglii. Nie kontynuowała jednak w zgodzie z postanowieniem o zabawie, zastanawiając się przy tym, co mogłaby powiedzieć o swoim czasie. - Nie przestałam być powalająco przebojowa. Co wieczór randkuję z innym kugucharem i liczę, że nie dowiedzą się o psidwakach, zaraz po tym szalone imprezy z podręcznikami. Powinnam uważać, ludzie tracą głowę od tej nauki, podobno można to przedawkować. - nie narzekała. Lubiła swoje życie. Swój spokój, pewną rutynę przebijaną jedynie Zakonem, który także w pewnym momencie się w nią wtopił, więc przerwami stała się rodzina i przyjaciele. Zamknęła się w tym świecie i powoli jakby budziła z drzemki.
Była jedna rzecz warta opowiedzenia, to jednak... a może?
- Prócz tego wychodzę za mąż. Eh, psuję własną zasadę. - dodała tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć jaką minę zrobi Sprout i zaśmiać się, prezentując przy tym całkiem poprawny obrót. - Odgórny nakaz. Właściwie nie nakaz, a sugestia.
Dodała dla wyjaśnienia sytuacji. Póki na jej palcu nie zjawił się pierścionek zaręczynowy, nie musiała martwić się czasem, jednak... cóż, był to temat stresujący.
- Zmieniam zasady. Wiadomość za wiadomość. A prawo do jakiegokolwiek pytania uzyskasz dopiero kiedy zrobisz ładny obrót. Patrz i powtórz.
Dodała, odliczając i prezentując właściwe ruchy i ani trochę nie przejmując się duchami.
Wspomnienie bali ją rozbawiło. Uwielbiała się do nich stroić, dobierać fryzury, dodatki, marudzić przyjaciółce i biec przez pół szkoły, bo Pom MUSI pożyczyć jej swoją bransoletkę, lub dlatego że między swoimi rzeczami zobaczyła drobiazg idealny do kreacji Sprout. Nie można w końcu wiecznie udawać, że jest się ponad to.
- Najważniejsze wiesz. Kobieta na balu musi przede wszystkim pięknie wyglądać. Jeśli upadasz to chociaż w idealnej kreacji. - odpowiedziała jej więc. Nie szalała za sabatami, na których wszystko podlegało ocenie i było bardziej arystokratyczne, niż tylko się dało. Szkolne bale były jednak inne, miały znacznie bardziej szczerą, niewinną naturę i w tym były idealne. Niechaj więc ten będzie podobny.
Szczególnie, jeśli ma być związany z poczęstunkiem lepszym nawet niż ten w Hogwarcie! I pozbawiony wścibskich spojrzeń pod którymi nie wolno się objadać, bo to przecież nie przystoi damie.
Zauważając chwilę, kiedy Sprout... cóż, widocznie się zawahała, spojrzała jej uważnie w oczy.
- Może ustalmy więc, że teraz jest bal i wszystko jest doskonałe, a po balu przyjdzie czas na narzekanie. - nie było sensu naciskać, niszczyć zabawy skoro nie było to nic z czym Pom by przyszła. Gdyby była to nagląca sytuacja, najpewniej widziałyby się w innych okolicznościach, przyda im się jednak także rozmowa od serca, niewątpliwie. Najlepiej po zabawie, może przy jedzeniu?
- Dobrze więc, zaczniemy od kroków. - pociągnęła lekko swoją suknię ku górze, nie nadmiernie, jednak na tyle by Sprout łatwiej było obserwować jej ruchy, wskazując jej jeśli popełniłą błąd. - Dobrze ci idzie. - pochwaliła, a widząc obrót w wykonaniu Pomony, uśmiechnęła się tylko weselej. Uwielbiała prostą szczerość tej relacji. Nie tyle polegającą na słowach, co pewnej swobodzie.
- To prawda. - przyznała na wspomnienie o głównej przyczynie niepokojów w magicznej Anglii. Nie kontynuowała jednak w zgodzie z postanowieniem o zabawie, zastanawiając się przy tym, co mogłaby powiedzieć o swoim czasie. - Nie przestałam być powalająco przebojowa. Co wieczór randkuję z innym kugucharem i liczę, że nie dowiedzą się o psidwakach, zaraz po tym szalone imprezy z podręcznikami. Powinnam uważać, ludzie tracą głowę od tej nauki, podobno można to przedawkować. - nie narzekała. Lubiła swoje życie. Swój spokój, pewną rutynę przebijaną jedynie Zakonem, który także w pewnym momencie się w nią wtopił, więc przerwami stała się rodzina i przyjaciele. Zamknęła się w tym świecie i powoli jakby budziła z drzemki.
Była jedna rzecz warta opowiedzenia, to jednak... a może?
- Prócz tego wychodzę za mąż. Eh, psuję własną zasadę. - dodała tylko i wyłącznie po to, by zobaczyć jaką minę zrobi Sprout i zaśmiać się, prezentując przy tym całkiem poprawny obrót. - Odgórny nakaz. Właściwie nie nakaz, a sugestia.
Dodała dla wyjaśnienia sytuacji. Póki na jej palcu nie zjawił się pierścionek zaręczynowy, nie musiała martwić się czasem, jednak... cóż, był to temat stresujący.
- Zmieniam zasady. Wiadomość za wiadomość. A prawo do jakiegokolwiek pytania uzyskasz dopiero kiedy zrobisz ładny obrót. Patrz i powtórz.
Dodała, odliczając i prezentując właściwe ruchy i ani trochę nie przejmując się duchami.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nasze szkolne lata rozpoczęły się raczej tragicznie - otwarcie Komnaty Tajemnic oraz śmierć uczennicy, później śmierć Dumbledore’a, wybitnego nauczyciela transmutacji oraz jak się okazuje, założyciela Zakonu, to naprawdę marny początek. Do dziś zresztą wierzę, że to moja wina, bo pojawiłam się w Hogwarcie oraz ściągnęłam na niego jakąś dziwną klątwę, o której istnieniu nie wiedziałam. I chociaż mimo tych przeciwności losu zachowałam masę wspaniałych wspomnień oraz jeszcze więcej przyjaciół czy dobrych dusz mających na mnie wpływ nawet teraz. Bale są jednymi z pozytywnych historii - nawet jeśli wszystkich partnerów bez skrupułów zadeptałam na zabój. Było dużo śmiechu oraz tej dziecięcej beztroski, którą staram się jeszcze zachować, ale ona już dogorywa. Coraz częściej muszę być dorosłą, odpowiedzialną Pomoną, a ta rola wyjątkowo mi nie służy. Dobrze jest wyrwać się z tych kajdan przynajmniej na krótką chwilę oraz poczuć moc spontanicznych spotkań w doborowym gronie.
Śmieję się na myśl, że kobieta powinna przede wszystkim dobrze wyglądać. Trochę wątpię, żeby to zamaskowało brak talentu, a deptanie palców partnera nagle okazywało się przyjemniejsze przy wspaniałej aparycji partnerki, ale ty się znasz na tym lepiej - nie ośmielam się sprzeciwić!
- Zapamiętam! Obym nie musiała chodzić na nie zbyt często, bo pójdę z torbami przez te upiększacze. - Kontynuuję swoje własne rozbawienie. Fryzura, makijaż, sukienka, bielizna, buty, coś na wierzch, a biżuteria… jakiś czas temu wydałam moją niewielką fortunę na amulet miłości, który nie działa. Od tamtej pory jestem sceptycznie nastawiona do własnych zakupów - o ile nie dotyczą one jedzenia.
- To dobry pomysł - przytakuję już spokojniej, po czym próbuję odnaleźć się w plątaninie kroków oraz obrotów. I tego, żeby nie potknąć się o posty parkiet oraz nie zakleszczyć się we własnej sukni. Nie myślę dzięki temu o niczym przykrym ani wymagającym pilnej rozmowy - w moim mniemaniu jest przecież wszystko w porządku. Poza Hogwartem, który w głównej mierze spędza mi sen z powiek. Dopiero później przerzucę swoje zmartwienia na coś innego, czy raczej kogoś…
Obserwuję zatem twoje ruchy starając się ze wszystkich sił je odtworzyć, ale to takie trudne! Och, obrót, kroki, obrót, kroki, jak te wszystkie arystokratki to wytrzymują przez całą noc? Jeszcze w tych butach!
- Masz piękne buty - komentuję nagle, bo dociera do mnie, że są naprawdę ładne. Może jak przepracuję jeszcze dwadzieścia lat to też sobie takie kupię! Och, słodka niewiedzy, że czas mojej posady w Hogwarcie jest mocno policzony. - Naprawdę? - dopytuję, bo wydaje mi się to dziwne, że wychodzi mi to dobrze. Nie jestem urodzoną tancerką, zdecydowanie brakuje mi gracji. Ale podbudowana komplementem zaczynam się nawet dobrze bawić w tych nieskoordynowanych pląsach.
- Hoho, to rzeczywiście prowadzisz rozpustne, przebojowe życie! Poznałaś już jakiegoś miłego pana kuguchara, z którym zechcesz spędzić resztę swojego życia? - pytam żartobliwie nie wiedząc nawet, że trafiam w punkt. Oraz wywołuję wilka z lasu. Uderzam w stół i odzywają się nożyce. Aż z wrażenia się zatrzymuję wlepiając w ciebie swoje wielkie ślepia.
- Za mąż? - pytam zdziwiona co najmniej, jakbyś mi obwieściła, że obcinasz włosy, uczysz się czarnej magii i uciekasz z kraju smażąc dusze potępionych w ogniu plugawej dziedziny czarów nucąc przy tym znane szlagiery Celestyny Warbeck. Aż nabieram w płuca powietrza przepełnionego niezrozumieniem oraz najdzikszą rozpaczą. - Sugestia? - wyrywa się znów z mojego gardła. Skoro jednak nie mogę zadawać konkretnych pytań, to znów znajduję rytm. Kilka kroków, obrót. A wszystko to z większym zapałem niż dotychczas. - Zamierzasz spełnić tę sugestię? - pytam. Znów kilka kroków, obrót - w przeciwną stronę, żeby nie zakręciło się w głowie. - Kim jest ten szczęśliwiec? Znam go? - Dwa pytania wymagają dwóch obrotów. Aż dostaję zadyszki!
Śmieję się na myśl, że kobieta powinna przede wszystkim dobrze wyglądać. Trochę wątpię, żeby to zamaskowało brak talentu, a deptanie palców partnera nagle okazywało się przyjemniejsze przy wspaniałej aparycji partnerki, ale ty się znasz na tym lepiej - nie ośmielam się sprzeciwić!
- Zapamiętam! Obym nie musiała chodzić na nie zbyt często, bo pójdę z torbami przez te upiększacze. - Kontynuuję swoje własne rozbawienie. Fryzura, makijaż, sukienka, bielizna, buty, coś na wierzch, a biżuteria… jakiś czas temu wydałam moją niewielką fortunę na amulet miłości, który nie działa. Od tamtej pory jestem sceptycznie nastawiona do własnych zakupów - o ile nie dotyczą one jedzenia.
- To dobry pomysł - przytakuję już spokojniej, po czym próbuję odnaleźć się w plątaninie kroków oraz obrotów. I tego, żeby nie potknąć się o posty parkiet oraz nie zakleszczyć się we własnej sukni. Nie myślę dzięki temu o niczym przykrym ani wymagającym pilnej rozmowy - w moim mniemaniu jest przecież wszystko w porządku. Poza Hogwartem, który w głównej mierze spędza mi sen z powiek. Dopiero później przerzucę swoje zmartwienia na coś innego, czy raczej kogoś…
Obserwuję zatem twoje ruchy starając się ze wszystkich sił je odtworzyć, ale to takie trudne! Och, obrót, kroki, obrót, kroki, jak te wszystkie arystokratki to wytrzymują przez całą noc? Jeszcze w tych butach!
- Masz piękne buty - komentuję nagle, bo dociera do mnie, że są naprawdę ładne. Może jak przepracuję jeszcze dwadzieścia lat to też sobie takie kupię! Och, słodka niewiedzy, że czas mojej posady w Hogwarcie jest mocno policzony. - Naprawdę? - dopytuję, bo wydaje mi się to dziwne, że wychodzi mi to dobrze. Nie jestem urodzoną tancerką, zdecydowanie brakuje mi gracji. Ale podbudowana komplementem zaczynam się nawet dobrze bawić w tych nieskoordynowanych pląsach.
- Hoho, to rzeczywiście prowadzisz rozpustne, przebojowe życie! Poznałaś już jakiegoś miłego pana kuguchara, z którym zechcesz spędzić resztę swojego życia? - pytam żartobliwie nie wiedząc nawet, że trafiam w punkt. Oraz wywołuję wilka z lasu. Uderzam w stół i odzywają się nożyce. Aż z wrażenia się zatrzymuję wlepiając w ciebie swoje wielkie ślepia.
- Za mąż? - pytam zdziwiona co najmniej, jakbyś mi obwieściła, że obcinasz włosy, uczysz się czarnej magii i uciekasz z kraju smażąc dusze potępionych w ogniu plugawej dziedziny czarów nucąc przy tym znane szlagiery Celestyny Warbeck. Aż nabieram w płuca powietrza przepełnionego niezrozumieniem oraz najdzikszą rozpaczą. - Sugestia? - wyrywa się znów z mojego gardła. Skoro jednak nie mogę zadawać konkretnych pytań, to znów znajduję rytm. Kilka kroków, obrót. A wszystko to z większym zapałem niż dotychczas. - Zamierzasz spełnić tę sugestię? - pytam. Znów kilka kroków, obrót - w przeciwną stronę, żeby nie zakręciło się w głowie. - Kim jest ten szczęśliwiec? Znam go? - Dwa pytania wymagają dwóch obrotów. Aż dostaję zadyszki!
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Dorastanie to trudna sprawa i to bzdura, że po siedemnastym roku życia stajemy się dorośli. Wtedy kończymy szkołę, jest jednak różnica między pełnoletniością, a dorosłością, olbrzymia różnica. I choć Julia nie miała zbytnich problemów z zapanowaniem nad swoim życiem, z wyborem dróg jakie uważała za słuszne, czy drogą zawodową, tak ostatnimi czasy odkrywała, że wcale nie jest tak dorosła, jak chciałaby o sobie myśleć. Obie były jeszcze młode, najpewniej obie wciąż miały w sobie coś z tych małych dziewczynek dyskutujących o bzdurach, ale tylko tych szalenie istotnych bzdurach, przeżywających prawdziwe koszmary i najwspanialsze chwile, objadających się po kątach i robiących głupoty - to ostatnie, włącznie z uporem chyba było główną częścią dzieciństwa z której Julia nie potrafiła wyrosnąć.
Nie była wybitną mistrzynią balów, na sabatach szczególnie czuła się nie na miejscu, jednak czuła się zdecydowanie lepiej, kiedy chociaż prezentowała się jak należy i była przekonana, że wtedy o wiele więcej może kobiecie ujść na sucho. Czy lubiła z tego korzystać - raczej tylko na balach. To już jednak całkiem inna sprawa.
- Możemy też stwierdzić, że piękna kobieta we wszystkim prezentuje się pięknie. - puściła oczko Pomonie i także uśmiechnęła się szerzej. Czasem zapominała, że Pom ma zdecydowanie mniejsze możliwości pod tym względem, bo i ta różnica była ostatnim o czym miałyby rozmawiać. Dzięki temu, że Julia była Prewettem, czyli należała do rodu, który dopuszcza dużą dozę swobody w wychowaniu dzieci, wcale nie różniły się od siebie jakoś szczególnie. Może jedynie odrobinę więcej jej nie-wypadało.
Uśmiechała się szeroko widząc, jak Pomona próbuje się skupić na tańcu. Duchy dookoła czasem na nie zerkały, niektóre z zainteresowaniem, inne może niezadowolone, kolejne rozbawione. Nie zwracała na nie jednak większej uwagi, powtarzając swoje ruchy, całkiem podstawowe, bo i wiele więcej faktycznie zwyczajnie nie umiała.
- Długo ich szukałam. - na komplement odpowiedziała uśmiechem. Dotyczyło to głównie nauki, że wszystko musiała mieć doskonałe, do wszystkiego musiała dojść i nie lubiła niedociągnięć, jeśli chodzi o strój jednak, choć na codzień ubierała się bardzo skromnie, wszystko i tak musiało być doskonale dobrane. A odnalezienie butów do tej właśnie sukni to nie lada problem! - Dobrze mieć czasem takie głupie problemy. Nagle sobie myślisz, jaka jesteś mała w tym całym świecie.
Stwierdziła z lekkim rozbawieniem, choć w głębi duszy czuła, że w tym co powiedziała nie było właściwie nic śmiesznego. Bywało, że miała wyrzuty sumienia, kiedy zbytnio przejmowała się podobnymi bzdurami, kiedy dookoła działy się znacznie gorsze, znacznie bardziej zasługujące na jej uwagę sprawy. Czuła, że to nie na miejscu myśleć o ubiorze, kiedy świat staje na głowie. Tylko... cóż, gdyby myśleć tylko o tym, one także by oszalały, a działać także nie mogą bez przerwy. Nawet, jeśli oczekiwanie paliło jej gryfońskie serce.
Zaraz jednak wróciła do tematu tańca, bo i Pom jakby nabrała rozmachu, złapała rytm, może i wyszła poza ramę, jakie to jednak ma znaczenie, skoro ewidentnie zaczęła się tym bawić? A przecież to jest najważniejsze.
- Naprawdę. Czy ja bym cię okłamała?
Pokręciła głową z lekkim rozbawieniem. Przystanęła, by przyjrzeć się przyjaciółce kręcącej się między duchami, które utknęły tutaj w wiecznym balu, obojętne na to, co dzieje się w świecie. Miejsce było na swój sposób piękne, nawet romantyczne, idealne na chwilę odpoczynku i oderwania.
Pomona ją rozumiała. To właśnie przeszło jej przez myśl, kiedy dostrzegła jej reakcję. Może nie tyle rozumiała, co Julia była pewna, że zrozumie, kiedy dowie się wszystkiego. Odetchnęła więc i wróciła do tańca, na chwilę milcząc, by dobrać słowa.
- Wiesz, mój ród jest inny. Wiesz o tym. - nie musi jej w końcu tłumaczyć o tym, ile swobody mają dzieci Prewettów w porównaniu do innych rodów. - Nie aż tak jak Weasleyowie, ale... nas także nie zmusza się do małżeństw. - chyba najpierw powinna wyjaśnić, dlaczego to jedynie sugestia? I dlaczego ta sugestia znaczy dla niej równie wiele, co nakaz. Kilka spokojnych oddechów, obrót. - A jednak zawsze pojawiają się oczekiwania. Ja nikogo nie mam od pseudo związku ze szkoły, miałam bardzo dużo czasu, ale... wiesz.
Wzruszyła lekko ramionami, nie zastanawiając się nad tym, jak bardzo niedbły i nieszlachecki jest to ruch. Nie była zainteresowana. Nie szukała. Nie tyle odrzucała, do po prostu nie bardzo zwracała uwagę na sprawy sercowe, nie czując pod tym względem szczególnych potrzeb.
- Stare panny nie są dobrze widziane. O ile mi jest to obojętne, nie chcę zawieźć rodziców. Jestem im to winna. - tak czuła. Wiele od nich dostała. Była dziwadłem wśród szlachcianek, panienką która mówi po trollińsku, rozwijała się prowadząc własną klinikę, zawsze czuła wsparcie i masę możliwości. - Jeśli będzie mi źle, nie będzie żadnego przymusu. Mogę go odrzucić.
Uśmiechnęła się znów lekko, choć jakby bardziej blado, jej świat obracał się do góry nogami, choć przecież powinna się tego od bardzo dawna spodziewać. Wyciągnęła ręce, by zatrzymać Pomonę, która już się nieźle zakręciła. Dała jej chwilę odetchnąć, zanim zaczęła pokazywać kolejne kroki, w przód i w tył, unosząc przy tym znów lekko suknię, by mogła się przyjrzeć.
- Obrót już ci wychodzi, może teraz coś innego? Możesz zrobić coś z okazji urodzin i tam się popiszesz. Już w sumie niedługo. - stwierdziła zaraz, żeby trochę dać sobie odetchnąć od tematu, wracając przy tym do rytmu. Do przodu, do tyłu, kilka kroczków, dygnięcie, nic trudnego. Potem wszystko połączyć i już, coraz większa część gotowa.
- Ulysses Ollivander. Mamy się spotkać. Spróbować poznać. - odwróciła lekko wzrok, przez chwilę czując niejasną winę, jakby sprzedawała samą siebie, choć przecież było to coś całkowicie normalnego. Nie miała nikogo na oku i nie zapowiadało się, żeby miała się zakochać, więc dlaczego nie miałaby spełnić oczekiwań rodziny? Oto jej mały świat stawał na głowie. - Nie znam go. Znaczy widywaliśmy się, ale nigdy właściwie nie rozmawialiśmy. W razie czego po prostu to przerwiemy.
Tylko dlaczego ta myśl je nie uspokajała? Spojrzała na Pomonę ciekawa, co ta jej powie, jak zareaguje. Uśmiechnęła się jednak znów, odrobinę spokojniej, powtarzając sobie po raz kolejny, że wszystko może się ułożyć, a związek może być spokojny i nawet jeśli nie pełen miłości to szacunku. Jedyne, czego chciała to nie porzucać swoich dotychczasowych zajęć.
Nie była wybitną mistrzynią balów, na sabatach szczególnie czuła się nie na miejscu, jednak czuła się zdecydowanie lepiej, kiedy chociaż prezentowała się jak należy i była przekonana, że wtedy o wiele więcej może kobiecie ujść na sucho. Czy lubiła z tego korzystać - raczej tylko na balach. To już jednak całkiem inna sprawa.
- Możemy też stwierdzić, że piękna kobieta we wszystkim prezentuje się pięknie. - puściła oczko Pomonie i także uśmiechnęła się szerzej. Czasem zapominała, że Pom ma zdecydowanie mniejsze możliwości pod tym względem, bo i ta różnica była ostatnim o czym miałyby rozmawiać. Dzięki temu, że Julia była Prewettem, czyli należała do rodu, który dopuszcza dużą dozę swobody w wychowaniu dzieci, wcale nie różniły się od siebie jakoś szczególnie. Może jedynie odrobinę więcej jej nie-wypadało.
Uśmiechała się szeroko widząc, jak Pomona próbuje się skupić na tańcu. Duchy dookoła czasem na nie zerkały, niektóre z zainteresowaniem, inne może niezadowolone, kolejne rozbawione. Nie zwracała na nie jednak większej uwagi, powtarzając swoje ruchy, całkiem podstawowe, bo i wiele więcej faktycznie zwyczajnie nie umiała.
- Długo ich szukałam. - na komplement odpowiedziała uśmiechem. Dotyczyło to głównie nauki, że wszystko musiała mieć doskonałe, do wszystkiego musiała dojść i nie lubiła niedociągnięć, jeśli chodzi o strój jednak, choć na codzień ubierała się bardzo skromnie, wszystko i tak musiało być doskonale dobrane. A odnalezienie butów do tej właśnie sukni to nie lada problem! - Dobrze mieć czasem takie głupie problemy. Nagle sobie myślisz, jaka jesteś mała w tym całym świecie.
Stwierdziła z lekkim rozbawieniem, choć w głębi duszy czuła, że w tym co powiedziała nie było właściwie nic śmiesznego. Bywało, że miała wyrzuty sumienia, kiedy zbytnio przejmowała się podobnymi bzdurami, kiedy dookoła działy się znacznie gorsze, znacznie bardziej zasługujące na jej uwagę sprawy. Czuła, że to nie na miejscu myśleć o ubiorze, kiedy świat staje na głowie. Tylko... cóż, gdyby myśleć tylko o tym, one także by oszalały, a działać także nie mogą bez przerwy. Nawet, jeśli oczekiwanie paliło jej gryfońskie serce.
Zaraz jednak wróciła do tematu tańca, bo i Pom jakby nabrała rozmachu, złapała rytm, może i wyszła poza ramę, jakie to jednak ma znaczenie, skoro ewidentnie zaczęła się tym bawić? A przecież to jest najważniejsze.
- Naprawdę. Czy ja bym cię okłamała?
Pokręciła głową z lekkim rozbawieniem. Przystanęła, by przyjrzeć się przyjaciółce kręcącej się między duchami, które utknęły tutaj w wiecznym balu, obojętne na to, co dzieje się w świecie. Miejsce było na swój sposób piękne, nawet romantyczne, idealne na chwilę odpoczynku i oderwania.
Pomona ją rozumiała. To właśnie przeszło jej przez myśl, kiedy dostrzegła jej reakcję. Może nie tyle rozumiała, co Julia była pewna, że zrozumie, kiedy dowie się wszystkiego. Odetchnęła więc i wróciła do tańca, na chwilę milcząc, by dobrać słowa.
- Wiesz, mój ród jest inny. Wiesz o tym. - nie musi jej w końcu tłumaczyć o tym, ile swobody mają dzieci Prewettów w porównaniu do innych rodów. - Nie aż tak jak Weasleyowie, ale... nas także nie zmusza się do małżeństw. - chyba najpierw powinna wyjaśnić, dlaczego to jedynie sugestia? I dlaczego ta sugestia znaczy dla niej równie wiele, co nakaz. Kilka spokojnych oddechów, obrót. - A jednak zawsze pojawiają się oczekiwania. Ja nikogo nie mam od pseudo związku ze szkoły, miałam bardzo dużo czasu, ale... wiesz.
Wzruszyła lekko ramionami, nie zastanawiając się nad tym, jak bardzo niedbły i nieszlachecki jest to ruch. Nie była zainteresowana. Nie szukała. Nie tyle odrzucała, do po prostu nie bardzo zwracała uwagę na sprawy sercowe, nie czując pod tym względem szczególnych potrzeb.
- Stare panny nie są dobrze widziane. O ile mi jest to obojętne, nie chcę zawieźć rodziców. Jestem im to winna. - tak czuła. Wiele od nich dostała. Była dziwadłem wśród szlachcianek, panienką która mówi po trollińsku, rozwijała się prowadząc własną klinikę, zawsze czuła wsparcie i masę możliwości. - Jeśli będzie mi źle, nie będzie żadnego przymusu. Mogę go odrzucić.
Uśmiechnęła się znów lekko, choć jakby bardziej blado, jej świat obracał się do góry nogami, choć przecież powinna się tego od bardzo dawna spodziewać. Wyciągnęła ręce, by zatrzymać Pomonę, która już się nieźle zakręciła. Dała jej chwilę odetchnąć, zanim zaczęła pokazywać kolejne kroki, w przód i w tył, unosząc przy tym znów lekko suknię, by mogła się przyjrzeć.
- Obrót już ci wychodzi, może teraz coś innego? Możesz zrobić coś z okazji urodzin i tam się popiszesz. Już w sumie niedługo. - stwierdziła zaraz, żeby trochę dać sobie odetchnąć od tematu, wracając przy tym do rytmu. Do przodu, do tyłu, kilka kroczków, dygnięcie, nic trudnego. Potem wszystko połączyć i już, coraz większa część gotowa.
- Ulysses Ollivander. Mamy się spotkać. Spróbować poznać. - odwróciła lekko wzrok, przez chwilę czując niejasną winę, jakby sprzedawała samą siebie, choć przecież było to coś całkowicie normalnego. Nie miała nikogo na oku i nie zapowiadało się, żeby miała się zakochać, więc dlaczego nie miałaby spełnić oczekiwań rodziny? Oto jej mały świat stawał na głowie. - Nie znam go. Znaczy widywaliśmy się, ale nigdy właściwie nie rozmawialiśmy. W razie czego po prostu to przerwiemy.
Tylko dlaczego ta myśl je nie uspokajała? Spojrzała na Pomonę ciekawa, co ta jej powie, jak zareaguje. Uśmiechnęła się jednak znów, odrobinę spokojniej, powtarzając sobie po raz kolejny, że wszystko może się ułożyć, a związek może być spokojny i nawet jeśli nie pełen miłości to szacunku. Jedyne, czego chciała to nie porzucać swoich dotychczasowych zajęć.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie dorosłam do końca nigdy. Nawet teraz mam w sobie więcej z dziecka niż dojrzałej kobiety, a to dopiero przedsmak mojej infantylności. Całe szczęście, że mam cierpliwość oraz rękę do dzieci, w przeciwnym razie byłabym kiepską nauczycielką. Pozwalałabym im się byczyć godzinami na trawie, jeść nieskończoną ilość słodyczy, a nauka wyglądałaby zupełnie inaczej niż teraz - mniej formalnie, za to dużo zabawniej. Grindelwald bez mrugnięcia okiem wyrzuciłby mnie z Hogwartu dorzucając paskudną klątwę w gratisie. Chyba wolałabym być zawsze poważna oraz roztropna, przynajmniej stroniłabym od głupich wpadek. Niestety charakter trochę trudno zmienić - może z czasem rzeczywiście uda mi się nabrać nieco więcej powagi oraz zapobiegliwości. Mam taką nadzieję.
Dziś jednak dobrze się bawię wymykając się w nocy na statek pełen duchów. I tańcząc z przyjaciółką. To niesamowite jak silne potrafią być przyjaźnie z czasów szkolnych! Wierzę, że między nami będzie dobrze już do końca świata. Niestety nie dociera do mnie, że te światy się mimo wszystko dość różnią, bez względu na pozorne punkty zbieżne. Zaraz mnie w tym uświadomisz, chociaż wystarczy już spojrzeć na strój, żeby zauważyć to, o czym myślę. Nie jest mi z tego powodu ani źle, ani niekomfortowo - znamy się już zbyt długo żeby zwracać uwagę na takie rzeczy. Jestem zwyczajnie szczęśliwa, że możemy wspólnie odwrócić na chwilę głowę od tych wszystkich zmartwień piętrzących się na naszych barkach już od dłuższego czasu. I co najgorsze - skrupulatnie oraz systematycznie. To wszystko niesłychanie ciąży, ale każde z nas musi nieść ten bagaż jeśli chce lepszego świata. Kolejny, wspólny punkt.
Ledwie powstrzymuję się przed prychnięciem gromkim śmiechem - zatykam dłonią usta. Ja i piękno, dobre sobie. Doceniam jednak ten komplement, uśmiecham się szeroko udając, że mile na mnie podziałał, chociaż ja wiem swoje. Zresztą, nie piękno zewnętrzne jest najważniejsze, a wierzę natomiast, że serce rzeczywiście mam ładne. I nie muszę się go wstydzić jak spora część społeczeństwa zwariowanego na punkcie brutalnych idei.
Rozmywających się w takt rozbrzmiewającej muzyki, stukotów obcasów o drewniany pokład, cichych śmiechów oraz rozmów. Okręcam się już któryś raz z kolei, czasem wypadając z rytmu, ale za to mocno się przykładam do tego, żeby taniec sprawił mi przyjemność. Nawet trochę rozluźniam ciało dając się porwać wewnętrznemu kompasowi odpowiedzialnemu za ruch kończynami - jest wspaniale, nawet jeśli część duchów naprawdę wpatruje się we mnie z niesmakiem.
- Każdy z nas potrzebuje czasem normalności. I błahych problemów - uznaję zgodnie, kiwam głową nie przerywając pląsów. Coraz żywszych, mniej skoordynowanych, niemających wiele wspólnego z rozpoczętym balem. Jakbym wyrzucała z siebie wszystkie strapienia, wprost na podłogę. - Szukanie butów akurat powinno być przyjemne - chichoczę. O ile w moim przypadku nie kończy się to tak, że uznajesz, że są piękne, ale za drogie, więc na pocieszenie kupujesz równowartość w czekoladzie. Żelazna logika. - I to oczywiste, że ci wierzę! - obruszam się. Jak możesz myśleć inaczej?
Potem się zamykam, tańcząc (czy raczej udając) oraz słuchając jednocześnie. Nadal jestem zszokowana, dlatego teraz dla odmiany moje kroki są spokojne, zagubione, niepewne. Czuję dziwne ukłucie w sercu na myśl o byciu starą panną - już niedługo. Niecały miesiąc. Niby to przewidziałam, a i tak źle się z tym czuję. Bardziej jednak chcę ci pomóc, martwię się. Niby nie musisz go poślubić, ale jednak powinnaś. To nie tak miało być. Mieliśmy być wszyscy szczęśliwi, pamiętasz? Ty, Bren, Poppy, Cerise, ja. Mieliśmy żyć w pięknym świecie, ze swoimi rodzinami, z miłością w żyłach - wszystko jest nie tak, nie tak jak powinno. - Myślę Julka, że powinnaś myśleć o sobie. Rodzice na pewno nie chcieliby twojego nieszczęścia. I to nie jest kwestia długu - mówię spokojnie, ważąc słowa. - Nie namawiam cię do bojkotu, ale wolałabym, żebyś nie myślała w tych kategoriach. Nie jesteśmy niczyją własnością. To zrozumiałe czuć wdzięczność względem rodziców, ja również ją czuję. Ale wiem, że ona nie powinna determinować mojego życia. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu wciskali mi takiego jednego mężczyznę, jak on się nazywał… Bell? Trochę im zajęło, zanim zrozumieli, że szczęście jednej strony to szczęście drugiej, ale się udało. Chciałabym, żebyś w to wierzyła - dodaję, z troski. Naprawdę. Chyba nie będę mogła patrzeć na twoją rozgoryczoną twarz oraz zgaśnięte spojrzenie wiedząc, że nie zrobiłam nic, żeby cię od tego odwieść. - Dobrze, że chociaż możecie się poznać i zadecydować. Ma ładne imię. I pewnie różdżkarskie dziedzictwo, brzmi naprawdę nieźle - stwierdzam niepewnie, bo tak naprawdę nie wiem co mogę powiedzieć o kimś, kogo nie znam. Szczęśliwie Ollivanderowie nie prowadzą jawnej polityki antymugolskiej, ale i tak wątpię, żeby twoja rodzina myślała o kimś takim jako o mężu dla ciebie. Mimo wszystko pozostaję sceptyczna - wszak rozchodzi się o przyszłość przyjaciółki, nie mogę zaufać pierwszemu lepszemu nazwisku, nawet jeśli jest tak znane i cenione! - Wiem, że nie zrobisz niczego pochopnie, ale i tak mi to obiecaj! - dopowiadam siląc się na groźny ton. I tak się nie udaje, kogo ja chcę oszukać.
Dziś jednak dobrze się bawię wymykając się w nocy na statek pełen duchów. I tańcząc z przyjaciółką. To niesamowite jak silne potrafią być przyjaźnie z czasów szkolnych! Wierzę, że między nami będzie dobrze już do końca świata. Niestety nie dociera do mnie, że te światy się mimo wszystko dość różnią, bez względu na pozorne punkty zbieżne. Zaraz mnie w tym uświadomisz, chociaż wystarczy już spojrzeć na strój, żeby zauważyć to, o czym myślę. Nie jest mi z tego powodu ani źle, ani niekomfortowo - znamy się już zbyt długo żeby zwracać uwagę na takie rzeczy. Jestem zwyczajnie szczęśliwa, że możemy wspólnie odwrócić na chwilę głowę od tych wszystkich zmartwień piętrzących się na naszych barkach już od dłuższego czasu. I co najgorsze - skrupulatnie oraz systematycznie. To wszystko niesłychanie ciąży, ale każde z nas musi nieść ten bagaż jeśli chce lepszego świata. Kolejny, wspólny punkt.
Ledwie powstrzymuję się przed prychnięciem gromkim śmiechem - zatykam dłonią usta. Ja i piękno, dobre sobie. Doceniam jednak ten komplement, uśmiecham się szeroko udając, że mile na mnie podziałał, chociaż ja wiem swoje. Zresztą, nie piękno zewnętrzne jest najważniejsze, a wierzę natomiast, że serce rzeczywiście mam ładne. I nie muszę się go wstydzić jak spora część społeczeństwa zwariowanego na punkcie brutalnych idei.
Rozmywających się w takt rozbrzmiewającej muzyki, stukotów obcasów o drewniany pokład, cichych śmiechów oraz rozmów. Okręcam się już któryś raz z kolei, czasem wypadając z rytmu, ale za to mocno się przykładam do tego, żeby taniec sprawił mi przyjemność. Nawet trochę rozluźniam ciało dając się porwać wewnętrznemu kompasowi odpowiedzialnemu za ruch kończynami - jest wspaniale, nawet jeśli część duchów naprawdę wpatruje się we mnie z niesmakiem.
- Każdy z nas potrzebuje czasem normalności. I błahych problemów - uznaję zgodnie, kiwam głową nie przerywając pląsów. Coraz żywszych, mniej skoordynowanych, niemających wiele wspólnego z rozpoczętym balem. Jakbym wyrzucała z siebie wszystkie strapienia, wprost na podłogę. - Szukanie butów akurat powinno być przyjemne - chichoczę. O ile w moim przypadku nie kończy się to tak, że uznajesz, że są piękne, ale za drogie, więc na pocieszenie kupujesz równowartość w czekoladzie. Żelazna logika. - I to oczywiste, że ci wierzę! - obruszam się. Jak możesz myśleć inaczej?
Potem się zamykam, tańcząc (czy raczej udając) oraz słuchając jednocześnie. Nadal jestem zszokowana, dlatego teraz dla odmiany moje kroki są spokojne, zagubione, niepewne. Czuję dziwne ukłucie w sercu na myśl o byciu starą panną - już niedługo. Niecały miesiąc. Niby to przewidziałam, a i tak źle się z tym czuję. Bardziej jednak chcę ci pomóc, martwię się. Niby nie musisz go poślubić, ale jednak powinnaś. To nie tak miało być. Mieliśmy być wszyscy szczęśliwi, pamiętasz? Ty, Bren, Poppy, Cerise, ja. Mieliśmy żyć w pięknym świecie, ze swoimi rodzinami, z miłością w żyłach - wszystko jest nie tak, nie tak jak powinno. - Myślę Julka, że powinnaś myśleć o sobie. Rodzice na pewno nie chcieliby twojego nieszczęścia. I to nie jest kwestia długu - mówię spokojnie, ważąc słowa. - Nie namawiam cię do bojkotu, ale wolałabym, żebyś nie myślała w tych kategoriach. Nie jesteśmy niczyją własnością. To zrozumiałe czuć wdzięczność względem rodziców, ja również ją czuję. Ale wiem, że ona nie powinna determinować mojego życia. Pamiętam, że jeszcze jakiś czas temu wciskali mi takiego jednego mężczyznę, jak on się nazywał… Bell? Trochę im zajęło, zanim zrozumieli, że szczęście jednej strony to szczęście drugiej, ale się udało. Chciałabym, żebyś w to wierzyła - dodaję, z troski. Naprawdę. Chyba nie będę mogła patrzeć na twoją rozgoryczoną twarz oraz zgaśnięte spojrzenie wiedząc, że nie zrobiłam nic, żeby cię od tego odwieść. - Dobrze, że chociaż możecie się poznać i zadecydować. Ma ładne imię. I pewnie różdżkarskie dziedzictwo, brzmi naprawdę nieźle - stwierdzam niepewnie, bo tak naprawdę nie wiem co mogę powiedzieć o kimś, kogo nie znam. Szczęśliwie Ollivanderowie nie prowadzą jawnej polityki antymugolskiej, ale i tak wątpię, żeby twoja rodzina myślała o kimś takim jako o mężu dla ciebie. Mimo wszystko pozostaję sceptyczna - wszak rozchodzi się o przyszłość przyjaciółki, nie mogę zaufać pierwszemu lepszemu nazwisku, nawet jeśli jest tak znane i cenione! - Wiem, że nie zrobisz niczego pochopnie, ale i tak mi to obiecaj! - dopowiadam siląc się na groźny ton. I tak się nie udaje, kogo ja chcę oszukać.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, ich światy, a przynajmniej te z których pochodziły były inne. Julii nigdy niczego nie brakowało i przynajmniej pod względem materialnym nie musiała się o nic martwić. Miała szczęście urodzić się w rodzie wychowującym dzieci w wyjątkowej swobodzie, co zapewne ułatwiło jej późniejszy kontakt z rówieśnikami nie-szlachcicami, szybko także doszła do wniosku, że tytuł jaki nadano jej z urodzeniem jest pusty i bezwartościowy. Nie wyrzekała się oczywiście swojego nazwiska i nie traciła przywilejów, jakie jej dawało, jednak nie nadużywała ich i nie czuła się lepszą od innych. Można też powiedzieć, że już w szkole stworzyły wspólny świat: strój żadnej z nich nie miał znaczenia, znaczenie miały wspólne tematy, czy rozrywki. I słodycze, ich świat był pełen pyszności.
Jak i teraz - były w swoim świecie. Spojrzenia duchów nie miały znaczenia, tańczyły, kręciły się, obracały. Julia zapewne zbyt sztywno i poprawnie - nigdy nie miała talentu, prezentowała jedynie tyle ile musiała się nauczyć - Pom za to niewątpliwie z większym urokiem, za to mniej jak należy. Gdyby je połączyć, byłyby zapewne tancerką idealną.
- Spróbowałabyś nie wierzyć. - zaśmiała się na oburzenie przyjaciółki.
Dalej jednak spoważniała, choć... czuła się zagubiona. Dobrze było porozmawiać, szczególnie z bliskimi, którzy doradzali jej bunt, co nawet trochę ją bawiło. Wiedziała, że cokolwiek zadecyduje, poprą ją i, że nawet jeśli podejmie decyzję która nie spodobałaby się nestorowi, nikt się od niej nie odwróci. Choć akurat tego była pewna od dawna. Zbyt mocno nie pasowała do salonów, by zbliżyć się, zaprzyjaźnić z osobami, które myślałyby inaczej.
- Widzisz, rzecz w tym, że nie mam kontrargumentu tak na prawdę. - przyznała, kiedy wysłuchała wszystkiego, co Pomona ma do powiedzenia. Przystanęła przy tym. - Zasłużyłyśmy już na babeczki, nie uważasz?
Dodała zaraz, patrząc na ruchy przyjaciółki, ale nie czekając. Julia na pewno zasłużyła, jeśli Pomona ma ochotę tańczyć dalej, nie będzie jej zabraniać. Wtedy Prewett odpocznie z babeczkami. To nawet całkiem dobra opcja. Bardzo dobra.
Byłaby, gdyby nie podstawowa zasada łakomczucha: słodycze najlepiej smakują w towarzystwie. Szczególnie tym konkretnym.
- Chodzi o to, że ja nikogo nie kocham. Raz, jeden raz byłam zakochana. W szkole, pewnie kojarzysz, bo przeżywałam to jak chorobę, ale nawet nie wiem czy mogę to miłością nazwać, czy może to raczej było zauroczenie, dziecięce hormony. Od tej pory... - w wyjątkowo nieszlacheckim geście, który zapewne wywołałby wiele wzgardliwych spojrzeń na sabacie wzruszyła lekko ramionami. - Nic. I...nie potrzebuję tego. Więc nie widzę powodu dla którego miałabym nie zgodzić się na związek aranżowany, skoro odmawiając zawiodłabym rodzinę.
Więc dlaczego, skąd ten dziwny ciężar gdzieś w jej sercu? Mówiła prawdę, nie czytała romansideł, wiersze o miłości do niej nie trafiały, jej serce od długich lat dla nikogo mocniej nie zabiło i wszystko wskazywało na to, że zwyczajnie nie odczuwała potrzeby, aby miało być inaczej. W końcu szczęśliwe życie może być wspaniałe także bez miłości.
- To przyjaciel rodziny. Ojciec chrzestny Miriam, kuzyn Lorraine. Na pewno nie mogę się spodziewać nic złego. Ale na pewno napiszę do ciebie po spotkaniu i zdam relację, możesz być pewna.
To dodała z łagodnym uśmiechem. Trochę, może trochę prócz całej masy obaw odczuwała też pewną ekscytację czymś nowym i nietypowym, co ma zacząć odgrywać się w jej życiu. Nie chciała wyjaśniać, jak bardzo przeraża ją perspektywa zawiedzenia rodziny - wiedziała, że Sprout by to zrozumiała, może nie wiedziała wszystkiego o jej świecie, jednak na sposób emocjonalny, empatycznie potrafiła pojąć wiele. Mimo to... cóż, przecież może wyjść dobrze, prawda?
Julia nie pierwszy raz w swoim życiu cieszyła się, że urodziła się jako członek tak liberalnego rodu.
- Obiecuję i jeśli kłamię, nigdy więcej nie zjem babeczki. - odpowiedziała prawdziwie uroczystym tonem, z lekkim rozbawieniem czającym się w tonie jej wypowiedzi. Jednocześnie odsłoniła koszyk i wyjęła jeden z pysznych smakołyków. - Będziemy musieli... ustalić zasady. Ale na to przyjdzie czas.
Czas. Na szczęście tego im nie brakuje.
- Jak to się stało, że nie słyszałam o tym Bellu? - dodała zaraz, wracając do opowieści Pomony na równi rozbawiona i zaskoczona. Wyobrażała sobie waleczność Sprout w najlepszym wydaniu. Jednocześnie zabrała się za jedzenie. - Mam ochotę ci się oświadczyć. - wymruczała z zadowoleniem.
Jak i teraz - były w swoim świecie. Spojrzenia duchów nie miały znaczenia, tańczyły, kręciły się, obracały. Julia zapewne zbyt sztywno i poprawnie - nigdy nie miała talentu, prezentowała jedynie tyle ile musiała się nauczyć - Pom za to niewątpliwie z większym urokiem, za to mniej jak należy. Gdyby je połączyć, byłyby zapewne tancerką idealną.
- Spróbowałabyś nie wierzyć. - zaśmiała się na oburzenie przyjaciółki.
Dalej jednak spoważniała, choć... czuła się zagubiona. Dobrze było porozmawiać, szczególnie z bliskimi, którzy doradzali jej bunt, co nawet trochę ją bawiło. Wiedziała, że cokolwiek zadecyduje, poprą ją i, że nawet jeśli podejmie decyzję która nie spodobałaby się nestorowi, nikt się od niej nie odwróci. Choć akurat tego była pewna od dawna. Zbyt mocno nie pasowała do salonów, by zbliżyć się, zaprzyjaźnić z osobami, które myślałyby inaczej.
- Widzisz, rzecz w tym, że nie mam kontrargumentu tak na prawdę. - przyznała, kiedy wysłuchała wszystkiego, co Pomona ma do powiedzenia. Przystanęła przy tym. - Zasłużyłyśmy już na babeczki, nie uważasz?
Dodała zaraz, patrząc na ruchy przyjaciółki, ale nie czekając. Julia na pewno zasłużyła, jeśli Pomona ma ochotę tańczyć dalej, nie będzie jej zabraniać. Wtedy Prewett odpocznie z babeczkami. To nawet całkiem dobra opcja. Bardzo dobra.
Byłaby, gdyby nie podstawowa zasada łakomczucha: słodycze najlepiej smakują w towarzystwie. Szczególnie tym konkretnym.
- Chodzi o to, że ja nikogo nie kocham. Raz, jeden raz byłam zakochana. W szkole, pewnie kojarzysz, bo przeżywałam to jak chorobę, ale nawet nie wiem czy mogę to miłością nazwać, czy może to raczej było zauroczenie, dziecięce hormony. Od tej pory... - w wyjątkowo nieszlacheckim geście, który zapewne wywołałby wiele wzgardliwych spojrzeń na sabacie wzruszyła lekko ramionami. - Nic. I...nie potrzebuję tego. Więc nie widzę powodu dla którego miałabym nie zgodzić się na związek aranżowany, skoro odmawiając zawiodłabym rodzinę.
Więc dlaczego, skąd ten dziwny ciężar gdzieś w jej sercu? Mówiła prawdę, nie czytała romansideł, wiersze o miłości do niej nie trafiały, jej serce od długich lat dla nikogo mocniej nie zabiło i wszystko wskazywało na to, że zwyczajnie nie odczuwała potrzeby, aby miało być inaczej. W końcu szczęśliwe życie może być wspaniałe także bez miłości.
- To przyjaciel rodziny. Ojciec chrzestny Miriam, kuzyn Lorraine. Na pewno nie mogę się spodziewać nic złego. Ale na pewno napiszę do ciebie po spotkaniu i zdam relację, możesz być pewna.
To dodała z łagodnym uśmiechem. Trochę, może trochę prócz całej masy obaw odczuwała też pewną ekscytację czymś nowym i nietypowym, co ma zacząć odgrywać się w jej życiu. Nie chciała wyjaśniać, jak bardzo przeraża ją perspektywa zawiedzenia rodziny - wiedziała, że Sprout by to zrozumiała, może nie wiedziała wszystkiego o jej świecie, jednak na sposób emocjonalny, empatycznie potrafiła pojąć wiele. Mimo to... cóż, przecież może wyjść dobrze, prawda?
Julia nie pierwszy raz w swoim życiu cieszyła się, że urodziła się jako członek tak liberalnego rodu.
- Obiecuję i jeśli kłamię, nigdy więcej nie zjem babeczki. - odpowiedziała prawdziwie uroczystym tonem, z lekkim rozbawieniem czającym się w tonie jej wypowiedzi. Jednocześnie odsłoniła koszyk i wyjęła jeden z pysznych smakołyków. - Będziemy musieli... ustalić zasady. Ale na to przyjdzie czas.
Czas. Na szczęście tego im nie brakuje.
- Jak to się stało, że nie słyszałam o tym Bellu? - dodała zaraz, wracając do opowieści Pomony na równi rozbawiona i zaskoczona. Wyobrażała sobie waleczność Sprout w najlepszym wydaniu. Jednocześnie zabrała się za jedzenie. - Mam ochotę ci się oświadczyć. - wymruczała z zadowoleniem.
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Nie znam świata arystokracji zbyt dobrze - jeśli już kogoś znam, to właśnie ciebie, Lorraine, twojego brata, czyli ludzi, po prostu. Pozostający empatycznymi, wyrozumiałymi, pomimo tych wszystkich skrupulatnie magazynowanych bogactw oraz zaszczytów. Niestety nie wszyscy tacy są, a większość nawet nie wie czym jest przyjaźń bądź bezinteresowność. Tak sobie zawsze myślę, że to dlatego, że wszyscy oni byli wychowywani w surowości, bezuczuciowo - tak jak tresuje się psy, żeby były posłuszne. Z takiego chowu nie może wyrosnąć nikt ludzki (poza Lisem, ale wyjątek potwierdza regułę!), tak po prostu. Czasem zastanawiam się czy jakbyśmy nie okazali im więcej uczuć, to czy udałoby im się zmienić własne postępowanie? Najpierw nachodzi mnie fala naiwności pełnej optymizmu, później dociera do mnie, że dorosłych trudniej jest zmienić niż dzieci. Mają mniej chłonne umysły, posiadają swoje przyzwyczajenia, z których nie rezygnują. Nie bez powodu mówi się, że nie należy przesadzać starych drzew - dlatego zadanie to szybko uznaję za niemożliwe do zrealizowania.
To głupstwo byłoby zresztą myśleć o tym teraz, kiedy tak wspaniale bujam się do rytmu! To znaczy, mi się wydaje, że jestem królową parkietu, ale podświadomie czuję, że jeszcze mi daleko do jakiegokolwiek obeznania w tej dziedzinie trudnej sztuki fizycznej. Wysiłek nigdy mnie nie pociągał, ale mam niejasne wrażenie, że będzie musiał - ze względu na Zakon. Ponoć tylko reemy nie zmieniają zdania, a ja nie jestem aż tak włochata, żeby mnie do nich przyrównywać!
- Och, tak? A co byś mi zrobiła? - pytam nie kryjąc ciekawości. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić Julkę zdolną do okrucieństw - a na to się właśnie zanosi. Mrużę podejrzliwie oczy, ale tylko przez chwilę, zaraz porywa mnie rytm, naturalnie. W końcu po to tutaj przyszłyśmy - na potańcówkę wśród duchów, może trochę na jedzenie. I na rozmowy! Które dość nieoczekiwanie przybierają poważny ton. Martwię się, po prostu, dlatego tak nadaję umoralniające gadki. Juleczka jest mi bardzo bliska, zresztą jak tu nie kochać stworzenia dzielącego pasję do jedzenia słodkości? Nie da się, zresztą nawet bym nie próbowała się temu przeciwstawić!
Sytuacja wydaje się być trudna. Nie potrafię jej zrozumieć - nigdy nie byłam i nie będę arystokratką, nie do końca odnajduję się w tej rzeczywistości. Nie rozumiem potrzeby swatania dzieci ze ściśle określonymi ludźmi, coraz mocniej zawężając krąg odpowiednich kandydatów. A to z nie tego rodu, a to za stara, a to dzieciaty, a to zbyt brzydka, a to mało bogaty, a to coś tam - można wymieniać tak naprawdę długo, a później okazuje się, że jedynym kandydatem na męża lub żonę jest blisko spokrewniony kuzyn bądź kuzynka. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że mogłoby mnie coś takiego w życiu spotkać. Tak mocne ograniczenia - w imię nie wiadomo czego. Trudno jest mi zatem postawić się w twojej sytuacji, zwłaszcza, że nie wyobrażam sobie stosowania przymusu wobec własnego dziecka - czy też raczej środków manipulacji. Nie będziesz wtedy jednym z nas, wyrzucimy cię na bruk - czy rodzice naprawdę tak postępują? To zupełnie inny, niepojęty świat. Nawet jeśli Prewettowie nie są aż tak radykalni w swoich postępowaniach, to sugestie odnośnie przyszłego partnera wydają się mieć znamiona przymusu. Może jestem uprzedzona? Wzdycham raz po raz, podchodząc bliżej ławy.
- Śmiało, jedz, ja się chwilę pogibam - rzucam, naprawdę nie przestając się ruszać. Powoli się męczę, ale perspektywa nagrodzenia mojego trudu przysmakami jest zdecydowanie bardziej kusząca niż zwykłe poddanie się niewydolności fizycznej.
Słucham, wyłapując sens między kolejnymi liniami melodycznymi muzyki. Więc obrót. Sceptyczne spojrzenie, westchnięcie.
- Nie masz jeszcze stu lat. Skąd wiesz, że cię to jeszcze nie spotka? Wiesz, miłość. - Aż z tego wszystkiego staję. Opieram ręce na biodrach kręcąc głową. - Takich rzeczy nie da się przewidzieć. A co jeśli ją odnajdziesz będąc mężatką? Tyle stracić… - mówię dalej. - Nie ma po co brać pierwsze lepsze rozwiązanie. Lepiej być samotnym niż pozwolić desperacji przejąć stery nad naszym życiem - dodaję, pewna siebie. Mogę myśleć co chcę, bać się, nie będąc zadowoloną ze swojego uczuciowego życia, ale prawda jest taka, że nawet w wieku sześćdziesięciu lat nie wybrałabym na męża byle kogo, byleby tylko był!
- Och, to rzeczywiście ma dobre referencje - spuszczam trochę z tonu, śmiejąc się. Jednak wbrew pozorom mojej reakcji Abbottowie to dobra reklama! Teraz wreszcie mogę usiąść obok i też zacząć pałaszować babeczkę. To zmartwienie wyssało ze mnie wszelką energię. - Wierzę ci. Nie ma większej mocy niż przysięga na babeczki. Nawet przysięga wieczysta odpada w przedbiegach -stwierdzam kiwając głową. - Ach, nie było o czym rozmawiać. - zbywam temat, trochę się jednak czerwieniąc. Tamten okres w życiu był… naprawdę dziwny. Wolałam go czym prędzej zamieść pod dywan. - To dość ekstrawaganckie, ale chyba bym się nawet zgodziła - śmieję się znów, bo tak sobie myślę, że byłybyśmy wspaniałym małżeństwem.
To głupstwo byłoby zresztą myśleć o tym teraz, kiedy tak wspaniale bujam się do rytmu! To znaczy, mi się wydaje, że jestem królową parkietu, ale podświadomie czuję, że jeszcze mi daleko do jakiegokolwiek obeznania w tej dziedzinie trudnej sztuki fizycznej. Wysiłek nigdy mnie nie pociągał, ale mam niejasne wrażenie, że będzie musiał - ze względu na Zakon. Ponoć tylko reemy nie zmieniają zdania, a ja nie jestem aż tak włochata, żeby mnie do nich przyrównywać!
- Och, tak? A co byś mi zrobiła? - pytam nie kryjąc ciekawości. Jakoś nie potrafię sobie wyobrazić Julkę zdolną do okrucieństw - a na to się właśnie zanosi. Mrużę podejrzliwie oczy, ale tylko przez chwilę, zaraz porywa mnie rytm, naturalnie. W końcu po to tutaj przyszłyśmy - na potańcówkę wśród duchów, może trochę na jedzenie. I na rozmowy! Które dość nieoczekiwanie przybierają poważny ton. Martwię się, po prostu, dlatego tak nadaję umoralniające gadki. Juleczka jest mi bardzo bliska, zresztą jak tu nie kochać stworzenia dzielącego pasję do jedzenia słodkości? Nie da się, zresztą nawet bym nie próbowała się temu przeciwstawić!
Sytuacja wydaje się być trudna. Nie potrafię jej zrozumieć - nigdy nie byłam i nie będę arystokratką, nie do końca odnajduję się w tej rzeczywistości. Nie rozumiem potrzeby swatania dzieci ze ściśle określonymi ludźmi, coraz mocniej zawężając krąg odpowiednich kandydatów. A to z nie tego rodu, a to za stara, a to dzieciaty, a to zbyt brzydka, a to mało bogaty, a to coś tam - można wymieniać tak naprawdę długo, a później okazuje się, że jedynym kandydatem na męża lub żonę jest blisko spokrewniony kuzyn bądź kuzynka. Przechodzą mnie ciarki na samą myśl, że mogłoby mnie coś takiego w życiu spotkać. Tak mocne ograniczenia - w imię nie wiadomo czego. Trudno jest mi zatem postawić się w twojej sytuacji, zwłaszcza, że nie wyobrażam sobie stosowania przymusu wobec własnego dziecka - czy też raczej środków manipulacji. Nie będziesz wtedy jednym z nas, wyrzucimy cię na bruk - czy rodzice naprawdę tak postępują? To zupełnie inny, niepojęty świat. Nawet jeśli Prewettowie nie są aż tak radykalni w swoich postępowaniach, to sugestie odnośnie przyszłego partnera wydają się mieć znamiona przymusu. Może jestem uprzedzona? Wzdycham raz po raz, podchodząc bliżej ławy.
- Śmiało, jedz, ja się chwilę pogibam - rzucam, naprawdę nie przestając się ruszać. Powoli się męczę, ale perspektywa nagrodzenia mojego trudu przysmakami jest zdecydowanie bardziej kusząca niż zwykłe poddanie się niewydolności fizycznej.
Słucham, wyłapując sens między kolejnymi liniami melodycznymi muzyki. Więc obrót. Sceptyczne spojrzenie, westchnięcie.
- Nie masz jeszcze stu lat. Skąd wiesz, że cię to jeszcze nie spotka? Wiesz, miłość. - Aż z tego wszystkiego staję. Opieram ręce na biodrach kręcąc głową. - Takich rzeczy nie da się przewidzieć. A co jeśli ją odnajdziesz będąc mężatką? Tyle stracić… - mówię dalej. - Nie ma po co brać pierwsze lepsze rozwiązanie. Lepiej być samotnym niż pozwolić desperacji przejąć stery nad naszym życiem - dodaję, pewna siebie. Mogę myśleć co chcę, bać się, nie będąc zadowoloną ze swojego uczuciowego życia, ale prawda jest taka, że nawet w wieku sześćdziesięciu lat nie wybrałabym na męża byle kogo, byleby tylko był!
- Och, to rzeczywiście ma dobre referencje - spuszczam trochę z tonu, śmiejąc się. Jednak wbrew pozorom mojej reakcji Abbottowie to dobra reklama! Teraz wreszcie mogę usiąść obok i też zacząć pałaszować babeczkę. To zmartwienie wyssało ze mnie wszelką energię. - Wierzę ci. Nie ma większej mocy niż przysięga na babeczki. Nawet przysięga wieczysta odpada w przedbiegach -stwierdzam kiwając głową. - Ach, nie było o czym rozmawiać. - zbywam temat, trochę się jednak czerwieniąc. Tamten okres w życiu był… naprawdę dziwny. Wolałam go czym prędzej zamieść pod dywan. - To dość ekstrawaganckie, ale chyba bym się nawet zgodziła - śmieję się znów, bo tak sobie myślę, że byłybyśmy wspaniałym małżeństwem.
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pomona miewała w sobie coś naiwnego, co być może powinno denerwować Julię, jednak wydawało jej się szalenie urocze - szczególnie, że ta ostatecznie mimo swojego niesamowicie empatycznego spojrzenia na świat, potrafiła wciąż po nim stąpać nawet jeśli nie zawsze w pełni twardo. Prewett może i miała świadomość, że jej życie było o wiele łatwiejsze, niż innych przedstawicieli arystokracji. Chociażby tacy Selwynowie, czy Lovegoodowie, rody także promugolskie, zaprzyjaźnione z lordami Dorset, jednak już ich sposób wychowywania dzieci jest znacznie bardziej pełen surowych zasad, reguł. Co więc dopiero z takimi Malfoyami, których mózgi są prane od małego, co z Rowle'ami, którzy starają się wyszorować z umysłów swoich pociech pozytywne emocje, zmieniać je w królów i królowe lodu? Julia dostrzegała w tym pewien psychopatyzm, była jednak znacznie brutalniejsza w osądach, nie dopuszczając tłumaczeń. Jeśli ktoś robi coś niewłaściwego, nie ma znaczenia, dlaczego to robi i jak ciężkie przejścia go do tego skłoniły. A niewłaściwe to wręcz idiotycznie drobne słowo na to, co właśnie się dzieje.
- Nie wiem, ale byłoby bardzo okrutne. Jesteś chyba jedyną osobą, która nie doświadczyła zbytnio drzemiącego we mnie gremlina. - drugie zdanie wypowiedziała z wyraźnym namysłem. Pomona miała w sobie coś, co rozgrzewało julkowe serce, nawet zaczepianie jej było jakby inne i była to jedyna tak ciepła relacja Julii. Nie oznacza to, że jedyna bliska, raczej charakterystyczna na swój sposób, zapewne ze względu na szczególną osobowość panny Sprout. Julia bywała zołzą, potworną zołzą dla swojej bliźniaczej siostry, wredną wiewiórą dla brata, niewątpliwie dla każdego na swój sposób, oczywiście w granicach rozsądku, jednak wersja zołzy dla Pomony była zdecydowanie łagodna.
Słodycze łagodzą obyczaje, ot co!
Cofnęła się powoli w kierunku kosza, jednocześnie patrząc na Pomonę. Zaczynała się męczyć, ale - co lekko zszokowało Julię, która wbiła w nią uważne spojrzenie i uniosła lekko brwi - tańczyła dalej, nie pozwalając się skusić. Najwidoczniej wzięła do siebie naukę tańca. Zaraz na twarz panny Prewett wpełzł lekki uśmiech, który nie zniknął nawet, kiedy Sprout stanęła, opierając dłonie na biodrach. Choć twarz Julii jakby lekko spoważniała. Nie spodziewała się, że ktoś o tak ciepło emocjonalnej naturze to zrozumie, choć postanowiła spróbować.
- Nie zależy mi na tym. Nie tęsknię za motylami w brzuchu, nie marzę o zawrotach głowy. Dobrze mi jak jest. Kiedy wszyscy stali w kolejce po romantyzm, ja siadłam i odpoczywałam. - odpowiedziała, choć dopiero po wypowiedzeniu tych słów poczuła, że nie do końca wyraziła to, co ma na myśli. - Nie przewidzę tego, co będzie, a to nie wydaje się złe.
Dodała w końcu, z zadowoleniem patrząc, jak Pomona jednak rusza w jej stronę najwidoczniej trochę już bardziej przekonana. Przez chwilę milczała zajęta najpyszniejszą babeczką na świecie. Jak to się stało, że Pom nie została cukiernikiem?
- Proszę cię, wieczysta jest tylko na życie. - odpowiedziała z ostentacyjnym oburzeniem na tak błahe porównanie, przymykając oczy kiedy najcudowniejszy krem świata rozpłynął się w jej ustach przy kolejnym gryzie. Nadzienie. Cudowne nadzienie.
Kiedy je otworzyła i zobaczyła zaczerwienioną twarz przyjaciółki, pokręciła lekko głową.
- Nie ma szans, żebym przegapiła tę opowieść. - stwierdziła jedynie, bo i wyraz twarzy Pom zdawał się być całkiem niezłą rekomendacją.
Dopiero po kolejnych słowach Sprout, Julia faktycznie przemyślała swoje słowa. Uzupełniały się pod wieloma względami.
- Ja byłabym mężem. Może wreszcie męska część świata patrzyłaby na mnie poważnie. Ty byłabyś wspaniałą żoną. Wracałabym do domu i czekałyby pyszne ciasta i obiady. Żadnego tłumaczenia się z humorków, bo jak to mówią prawdziwych przyjaciół poznaje się w Pomonie. Jako rodzice ja byłabym tą złą od zasad, a ty tą dobrą od przytulania. Hm... może powinnyśmy poważnie to przemyśleć?
Znów łagodny uśmiech, Julia lekko poruszyła brwiami. O ile wszystko byłoby łatwiejsze!
- Nie wiem, ale byłoby bardzo okrutne. Jesteś chyba jedyną osobą, która nie doświadczyła zbytnio drzemiącego we mnie gremlina. - drugie zdanie wypowiedziała z wyraźnym namysłem. Pomona miała w sobie coś, co rozgrzewało julkowe serce, nawet zaczepianie jej było jakby inne i była to jedyna tak ciepła relacja Julii. Nie oznacza to, że jedyna bliska, raczej charakterystyczna na swój sposób, zapewne ze względu na szczególną osobowość panny Sprout. Julia bywała zołzą, potworną zołzą dla swojej bliźniaczej siostry, wredną wiewiórą dla brata, niewątpliwie dla każdego na swój sposób, oczywiście w granicach rozsądku, jednak wersja zołzy dla Pomony była zdecydowanie łagodna.
Słodycze łagodzą obyczaje, ot co!
Cofnęła się powoli w kierunku kosza, jednocześnie patrząc na Pomonę. Zaczynała się męczyć, ale - co lekko zszokowało Julię, która wbiła w nią uważne spojrzenie i uniosła lekko brwi - tańczyła dalej, nie pozwalając się skusić. Najwidoczniej wzięła do siebie naukę tańca. Zaraz na twarz panny Prewett wpełzł lekki uśmiech, który nie zniknął nawet, kiedy Sprout stanęła, opierając dłonie na biodrach. Choć twarz Julii jakby lekko spoważniała. Nie spodziewała się, że ktoś o tak ciepło emocjonalnej naturze to zrozumie, choć postanowiła spróbować.
- Nie zależy mi na tym. Nie tęsknię za motylami w brzuchu, nie marzę o zawrotach głowy. Dobrze mi jak jest. Kiedy wszyscy stali w kolejce po romantyzm, ja siadłam i odpoczywałam. - odpowiedziała, choć dopiero po wypowiedzeniu tych słów poczuła, że nie do końca wyraziła to, co ma na myśli. - Nie przewidzę tego, co będzie, a to nie wydaje się złe.
Dodała w końcu, z zadowoleniem patrząc, jak Pomona jednak rusza w jej stronę najwidoczniej trochę już bardziej przekonana. Przez chwilę milczała zajęta najpyszniejszą babeczką na świecie. Jak to się stało, że Pom nie została cukiernikiem?
- Proszę cię, wieczysta jest tylko na życie. - odpowiedziała z ostentacyjnym oburzeniem na tak błahe porównanie, przymykając oczy kiedy najcudowniejszy krem świata rozpłynął się w jej ustach przy kolejnym gryzie. Nadzienie. Cudowne nadzienie.
Kiedy je otworzyła i zobaczyła zaczerwienioną twarz przyjaciółki, pokręciła lekko głową.
- Nie ma szans, żebym przegapiła tę opowieść. - stwierdziła jedynie, bo i wyraz twarzy Pom zdawał się być całkiem niezłą rekomendacją.
Dopiero po kolejnych słowach Sprout, Julia faktycznie przemyślała swoje słowa. Uzupełniały się pod wieloma względami.
- Ja byłabym mężem. Może wreszcie męska część świata patrzyłaby na mnie poważnie. Ty byłabyś wspaniałą żoną. Wracałabym do domu i czekałyby pyszne ciasta i obiady. Żadnego tłumaczenia się z humorków, bo jak to mówią prawdziwych przyjaciół poznaje się w Pomonie. Jako rodzice ja byłabym tą złą od zasad, a ty tą dobrą od przytulania. Hm... może powinnyśmy poważnie to przemyśleć?
Znów łagodny uśmiech, Julia lekko poruszyła brwiami. O ile wszystko byłoby łatwiejsze!
She sees the mirror of herself
An image she wants to sell,
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
To anyone willing to buy.
He steals the image in her kiss,
From her hearts apocalypse.
Julia Prewett
Zawód : Weterynarz
Wiek : 25
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Podczłowiek i nadczłowiek są podobni w tym, że żaden z nich nie jest człowiekiem.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
Staram się trzymać rzeczywistości i to w niej odnajdywać wszelkie piękno - nie w sennych marzeniach lub w pofolgowanej wyobraźni. Doceniam to, co mam. Jednak chciałabym więcej dla świata, na przykład niezmąconego wojnami lub konfliktami pokoju. Radości z życia dla każdego bez względu na status społeczny bądź inne różnice. Niestety tak się nie da. I chociaż staramy się dokładać swoją cegiełkę do zmian przez chociażby uczestnictwo w Zakonie, to zawsze jest to coś realnego. Galeon do galeona i będzie mamona! Nawet małymi, drobnymi siłami możemy zdziałać wiele dobrego. Być może to zakrawa na naiwność, a ja jestem przesadnie optymistyczna, ale ktoś musi taki być. Gdybyśmy wszyscy się poddali oraz popadli w marazm, nie byłoby komu walczyć oraz motywować innych do działań. Nawet tych najbardziej absurdalnych, z góry skazanych na porażkę. Nigdy nie ma rzeczy aż tak niemożliwych, żeby nie istniał przynajmniej cień szansy. Nie dopuszczam do siebie takich myśli.
Śmieję się krótko - trochę cię znam, a jednak trudno mi sobie wyobrazić cię jako gremlina. Robiącego w dodatku przykrość innym, to brzmi zbyt abstrakcyjnie.
- Ty i okrucieństwo? Daj spokój, prędzej uwierzę, że tojad nie jest trujący - odpowiadam. A warto zaznaczyć, że nie ma bardziej podstawowej wiedzy od informacji na temat toksyczności tej rośliny. Zatem sprzeciwiam się temu najmocniej. Tak mocno, że znów przestaję pląsać, chociaż bez nauczycielki to nie ma już takiego charakteru. Po prostu robię tysiące nieskoordynowanych ruchów mających sprawiać wrażenie, że wiem co robię. Nie mam pojęcia.
Wreszcie się poddaję, bo ile można udawać? Siadam i pałaszuję, chociaż twój los ciąży mi na serduszku. Martwią mnie twoje słowa oraz to, jak bardzo odcinasz się od uczuć. Jestem pewna, że miłość to wspaniałe uczucie - nawet pomimo gorzkiej świadomości, że tej odwzajemnionej nigdy nie czułam. I już nie poczuję.
- To, że za czymś nie tęsknisz nie oznacza, że tak będzie zawsze. Nie tęskniłabyś za babeczkami czekoladowymi gdybyś ich nigdy nie jadła - ale kiedy byś ich wreszcie posmakowała, okazałoby się, że nie możesz przestać o nich myśleć. Może i początki były trudne, tak jak w przypadku tamtego zauroczenia, ale dorastamy. Życie jest pełne niespodzianek Julko. Może postawić na twojej drodze mężczyznę, z którym się pokochacie, ale to nie będzie miało racji bytu, bo wyszłaś za mąż z rozsądku lub wygody. Może jestem naiwna, nie przeczę, ale wierzę, że miłość to wspaniałe uczucie. Nie mówię tylko o tej rodzicielskiej, siostrzanej czy nawet nauczycielskiej. To prawda, że ta nieodwzajemniona boli, ale każdy ból nas wzmacnia. I nie wszyscy są skazani na cierpienie do końca życia. Jeszcze wierzę, że odnajdziecie swoje szczęście. Dlaczego ty nie chcesz w to wierzyć? - Wygłaszam przemowę, odkładając na chwilę na bok jedzenie. Dopiero potem zajadam się, żeby trochę uciec od niewygodnego tematu.
- Może kiedyś opowiem ci o szalonych pomysłach mojej matki - ucinam z rozbawieniem. To chyba nie był najlepszy moment na to. Nie, kiedy inne sprawy oraz osoby chodzą mi po głowie. Przerywane są jednak moim donośnym śmiechem kiedy słyszę ciebie roztaczającą wizję naszej wspólnej przyszłości. - Społeczeństwo by nas zlinczowało. Ale rzeczywiście idealnie byśmy się uzupełniały. Byłybyśmy najlepszym małżeństwem świata! Zaraz po moich rodzicach - komentuję z uśmiechem. Rozmawiamy jeszcze na pewno długo, racząc się wszystkimi pysznościami z koszyka i trochę jakby już zapominając o tańcu.
A po nocy nadchodzi dzień.
zt. x2?
Śmieję się krótko - trochę cię znam, a jednak trudno mi sobie wyobrazić cię jako gremlina. Robiącego w dodatku przykrość innym, to brzmi zbyt abstrakcyjnie.
- Ty i okrucieństwo? Daj spokój, prędzej uwierzę, że tojad nie jest trujący - odpowiadam. A warto zaznaczyć, że nie ma bardziej podstawowej wiedzy od informacji na temat toksyczności tej rośliny. Zatem sprzeciwiam się temu najmocniej. Tak mocno, że znów przestaję pląsać, chociaż bez nauczycielki to nie ma już takiego charakteru. Po prostu robię tysiące nieskoordynowanych ruchów mających sprawiać wrażenie, że wiem co robię. Nie mam pojęcia.
Wreszcie się poddaję, bo ile można udawać? Siadam i pałaszuję, chociaż twój los ciąży mi na serduszku. Martwią mnie twoje słowa oraz to, jak bardzo odcinasz się od uczuć. Jestem pewna, że miłość to wspaniałe uczucie - nawet pomimo gorzkiej świadomości, że tej odwzajemnionej nigdy nie czułam. I już nie poczuję.
- To, że za czymś nie tęsknisz nie oznacza, że tak będzie zawsze. Nie tęskniłabyś za babeczkami czekoladowymi gdybyś ich nigdy nie jadła - ale kiedy byś ich wreszcie posmakowała, okazałoby się, że nie możesz przestać o nich myśleć. Może i początki były trudne, tak jak w przypadku tamtego zauroczenia, ale dorastamy. Życie jest pełne niespodzianek Julko. Może postawić na twojej drodze mężczyznę, z którym się pokochacie, ale to nie będzie miało racji bytu, bo wyszłaś za mąż z rozsądku lub wygody. Może jestem naiwna, nie przeczę, ale wierzę, że miłość to wspaniałe uczucie. Nie mówię tylko o tej rodzicielskiej, siostrzanej czy nawet nauczycielskiej. To prawda, że ta nieodwzajemniona boli, ale każdy ból nas wzmacnia. I nie wszyscy są skazani na cierpienie do końca życia. Jeszcze wierzę, że odnajdziecie swoje szczęście. Dlaczego ty nie chcesz w to wierzyć? - Wygłaszam przemowę, odkładając na chwilę na bok jedzenie. Dopiero potem zajadam się, żeby trochę uciec od niewygodnego tematu.
- Może kiedyś opowiem ci o szalonych pomysłach mojej matki - ucinam z rozbawieniem. To chyba nie był najlepszy moment na to. Nie, kiedy inne sprawy oraz osoby chodzą mi po głowie. Przerywane są jednak moim donośnym śmiechem kiedy słyszę ciebie roztaczającą wizję naszej wspólnej przyszłości. - Społeczeństwo by nas zlinczowało. Ale rzeczywiście idealnie byśmy się uzupełniały. Byłybyśmy najlepszym małżeństwem świata! Zaraz po moich rodzicach - komentuję z uśmiechem. Rozmawiamy jeszcze na pewno długo, racząc się wszystkimi pysznościami z koszyka i trochę jakby już zapominając o tańcu.
A po nocy nadchodzi dzień.
zt. x2?
( i need your teeth )
in me, slow and vicious, to tell me my armor is just skin, bones, only bones
Pomona Vane
Zawód : nauczycielka zielarstwa
Wiek : 26
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
ty jesteś tym co księżyc
od dawien dawna znaczył
tobą jest co słońce
kiedykolwiek zaśpiewa
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 25.06, przed 22
Traf chciał, że po raz kolejny w tym miesiącu pojawiła się w dzielnicy portowej. Tym razem jednak nie było już śniegu, ten stopniał nieoczekiwanie kilka dni temu. Teraz dla odmiany mogła się poczuć, jakby była wiosna i mogła z ulgą porzucić ciepłe płaszcze, czapki i szaliki na rzecz lżejszych ubrań.
Było już późno, dochodziła godzina dwudziesta druga, jednak po zakupach ingrediencji, po które tu przybyła, spotkała się jeszcze z dawną znajomą i tak długo zszedł im czas na rozmowie, że nawet nie zauważyła, kiedy niebo zaczęło ciemnieć i nadszedł czas powrotu do domu. Musiała położyć się o rozsądnej porze, by wyspać się przed pracą.
Była blisko nadbrzeża, a w pobliżu nie było widać ludzi; najwyraźniej bywalcy tej okolicy też już pochowali się do mieszkań lub okolicznych knajp i innych miejsc, w których zwykli spędzać swój czas. Tylko Charlie snuła się, sycąc się ciepłym wieczorem po niespodziewanym ponad dwutygodniowym ataku zimy w czerwcu, i wciągając w nos powietrze niosące ze sobą silną woń rzecznej wody. Różniła się jednak dość mocno od zapachu morza, który pamiętała z Kornwalii. Tamten był piękny i czysty, ten przesycony wonią miasta, ryb i brudu rzecznych wód.
Rozejrzała się raz jeszcze, po czym obróciła się w miejscu z zamiarem teleportacji, jak to robiła już wiele razy. Ale tym razem nie poczuła znajomego ciśnienia napierającego na nią ze wszystkich stron, ani tej krótkiej chwili ciemności między zniknięciem w jednym miejscu a pojawieniu się w drugim. Okręciła się tylko w miejscu, czemu towarzyszyła dziwna sensacja w okolicach żołądka, ale... nie zniknęła. Spróbowała raz jeszcze, ale z podobnym skutkiem, zupełnie jakby ktoś nagle rzucił na to miejsce zaklęcie antydeportacyjne.
Zanim zdążyła poczuć głębszy niepokój, stało się coś jeszcze dziwniejszego: z nieba dosłownie spadły dwie sylwetki i z głośnym pluśnięciem wylądowały w wodzie. Charlene zdążyła zauważyć tylko, że to byli mężczyźni, ale nie wyglądało, by skoczyli z pobliskiego statku, który kołysał się leniwie na wodzie. Oni dosłownie spadli z nieba, lądując w rzece. Być może to był skutek jakiejś anomalii, lub nie wiadomo czego; choć sama nie padła ofiarą tamtej pierwszomajowej nocy, widziała w Mungu wielu ludzi którzy twierdzili, że anomalie teleportowały ich w różne miejsca.
Coś kazało jej podejść bliżej nadbrzeża, by upewnić się, czy mężczyźni wypłyną na powierzchnię. Ale kiedy się nie pojawili, Charlie poczuła niepokój. Jako członkini Zakonu Feniksa nie mogła tak po prostu odejść i ich tu zostawić, mogli być ranni i nie być w stanie wypłynąć samodzielnie. W pobliżu nie było też nikogo innego, kogo mogła zawołać.
Choć z pewnością nie należała do najodważniejszych osób, podjęła decyzję na gorąco. Jej dwa tygodnie temu też ktoś pomógł w potrzebie, właśnie w dzielnicy portowej. Teraz szybko zrzuciła z siebie szaty i buty, zostając w koszulce i spódnicy. Zawahała się przez moment, po czym skoczyła prosto w odmęty brudnej wody. Nie była w tym mistrzynią, ale jako osoba wychowana nad morzem potrafiła pływać i nurkować, nauczył ją tego ojciec. Czując oblepiającą ją zimną wilgoć wzdrygnęła się, energicznie machając rękami i nogami, i czując wzdymający się wokół niej materiał ubrań. Dopiero gdy znalazła się nad miejscem gdzie do wody wpadli czarodzieje zaczerpnęła haust powietrza i zanurkowała, płynąc szybko w dół. Na szczęście nie było tu głęboko, może kilka metrów – ale to z pewnością było wystarczające by ranni czarodzieje utopili się bez odpowiedniej pomocy w wydostaniu się na powierzchnię.
Nie miała dość sił, by wyciągnąć obu naraz, była tylko wątłą, drobną kobietą, podczas gdy oni wyglądali na postawnych mężczyzn. Złapała więc jednego z nich, tego, który w półmroku panującym pod wodą wyglądał na bardziej słabego, i zaczęła ciągnąć go ku powierzchni, odpychając się nogami i żałując, że wśród składników które dziś kupiła nie było nawet odrobiny skrzeloziela. Miała nadzieję że mężczyzna jest dość przytomny by mógł trochę jej pomóc i nie ciążyć bezwładnie jak wór kartofli.
Traf chciał, że po raz kolejny w tym miesiącu pojawiła się w dzielnicy portowej. Tym razem jednak nie było już śniegu, ten stopniał nieoczekiwanie kilka dni temu. Teraz dla odmiany mogła się poczuć, jakby była wiosna i mogła z ulgą porzucić ciepłe płaszcze, czapki i szaliki na rzecz lżejszych ubrań.
Było już późno, dochodziła godzina dwudziesta druga, jednak po zakupach ingrediencji, po które tu przybyła, spotkała się jeszcze z dawną znajomą i tak długo zszedł im czas na rozmowie, że nawet nie zauważyła, kiedy niebo zaczęło ciemnieć i nadszedł czas powrotu do domu. Musiała położyć się o rozsądnej porze, by wyspać się przed pracą.
Była blisko nadbrzeża, a w pobliżu nie było widać ludzi; najwyraźniej bywalcy tej okolicy też już pochowali się do mieszkań lub okolicznych knajp i innych miejsc, w których zwykli spędzać swój czas. Tylko Charlie snuła się, sycąc się ciepłym wieczorem po niespodziewanym ponad dwutygodniowym ataku zimy w czerwcu, i wciągając w nos powietrze niosące ze sobą silną woń rzecznej wody. Różniła się jednak dość mocno od zapachu morza, który pamiętała z Kornwalii. Tamten był piękny i czysty, ten przesycony wonią miasta, ryb i brudu rzecznych wód.
Rozejrzała się raz jeszcze, po czym obróciła się w miejscu z zamiarem teleportacji, jak to robiła już wiele razy. Ale tym razem nie poczuła znajomego ciśnienia napierającego na nią ze wszystkich stron, ani tej krótkiej chwili ciemności między zniknięciem w jednym miejscu a pojawieniu się w drugim. Okręciła się tylko w miejscu, czemu towarzyszyła dziwna sensacja w okolicach żołądka, ale... nie zniknęła. Spróbowała raz jeszcze, ale z podobnym skutkiem, zupełnie jakby ktoś nagle rzucił na to miejsce zaklęcie antydeportacyjne.
Zanim zdążyła poczuć głębszy niepokój, stało się coś jeszcze dziwniejszego: z nieba dosłownie spadły dwie sylwetki i z głośnym pluśnięciem wylądowały w wodzie. Charlene zdążyła zauważyć tylko, że to byli mężczyźni, ale nie wyglądało, by skoczyli z pobliskiego statku, który kołysał się leniwie na wodzie. Oni dosłownie spadli z nieba, lądując w rzece. Być może to był skutek jakiejś anomalii, lub nie wiadomo czego; choć sama nie padła ofiarą tamtej pierwszomajowej nocy, widziała w Mungu wielu ludzi którzy twierdzili, że anomalie teleportowały ich w różne miejsca.
Coś kazało jej podejść bliżej nadbrzeża, by upewnić się, czy mężczyźni wypłyną na powierzchnię. Ale kiedy się nie pojawili, Charlie poczuła niepokój. Jako członkini Zakonu Feniksa nie mogła tak po prostu odejść i ich tu zostawić, mogli być ranni i nie być w stanie wypłynąć samodzielnie. W pobliżu nie było też nikogo innego, kogo mogła zawołać.
Choć z pewnością nie należała do najodważniejszych osób, podjęła decyzję na gorąco. Jej dwa tygodnie temu też ktoś pomógł w potrzebie, właśnie w dzielnicy portowej. Teraz szybko zrzuciła z siebie szaty i buty, zostając w koszulce i spódnicy. Zawahała się przez moment, po czym skoczyła prosto w odmęty brudnej wody. Nie była w tym mistrzynią, ale jako osoba wychowana nad morzem potrafiła pływać i nurkować, nauczył ją tego ojciec. Czując oblepiającą ją zimną wilgoć wzdrygnęła się, energicznie machając rękami i nogami, i czując wzdymający się wokół niej materiał ubrań. Dopiero gdy znalazła się nad miejscem gdzie do wody wpadli czarodzieje zaczerpnęła haust powietrza i zanurkowała, płynąc szybko w dół. Na szczęście nie było tu głęboko, może kilka metrów – ale to z pewnością było wystarczające by ranni czarodzieje utopili się bez odpowiedniej pomocy w wydostaniu się na powierzchnię.
Nie miała dość sił, by wyciągnąć obu naraz, była tylko wątłą, drobną kobietą, podczas gdy oni wyglądali na postawnych mężczyzn. Złapała więc jednego z nich, tego, który w półmroku panującym pod wodą wyglądał na bardziej słabego, i zaczęła ciągnąć go ku powierzchni, odpychając się nogami i żałując, że wśród składników które dziś kupiła nie było nawet odrobiny skrzeloziela. Miała nadzieję że mężczyzna jest dość przytomny by mógł trochę jej pomóc i nie ciążyć bezwładnie jak wór kartofli.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Nie pamiętał zbyt wiele. Majaczyło mu w głowie, że im się udało. Widział promień zaklęcia opuszczający jego różdżkę, widział, że to samo działo się z innymi drewnami magicznymi. Było dobrze, dopóki potężne trzęsienie nie zdobyło przewagi nad nimi samymi. Może to był wybuch, nie pamiętał. Nagle przestał chodzić. Grawitacja oszalała, pozwalając Cynericowi i Valerijowi stracić grunt pod nogami. Runęli w dół. Spadał. Nie wiedział dokąd, czuł się ogłuszony. Myśli przeplatały się w jego głowie jak szalone, nie rozumiał żadnej z nich. Nagle gruchnął o twardą nawierzchnię. Dopiero po kilku długich sekundach zrozumiał, że się w niej zatapiał. Całkowicie. Nieznana masa pochłaniała go bez reszty. Paradoksalnie ustąpiło pieczenie rozlewające się po każdej komórce ciała, chłodna woda, jak ją zaraz zdefiniował, przyjemnie studziło zmęczone ciało. Przymknął wtedy oczy pozwalając sobie na odpoczynek. Tylko krótka chwila, zaraz się obudzę mamo.
Nagle się ocknął. Nie wiedział, gdzie był i dlaczego tonął, prawdopodobnie w bajorze. Nie pamiętał zbyt wiele z tego, co niedawno się wydarzyło. Strzępki wspomnień były zbyt nieskładne, żeby podjął próbę ich naprawienia. Nie było na to czasu.
On tonął.
Nabierał łapczywie powietrza w płuca, lecz te zapełniały się zimnym płynem. Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. Z jego ust wydobywało się jedynie nieprzyjemne bulgotanie. Opadał z sił, jednakże instynkt przetrwania był silniejszy. Machał rękoma najpierw niespokojnie, uderzał nimi rytmicznie o wodę, która ustępowała mu miejsca. Musiał jakoś doczłapać się na górę, nabrać prawdziwego powietrza. Wynurzyć się i utrzymać na powierzchni, taki był plan sklecony na szybko. Dlatego oprócz rąk włączył w to swoje całe ciało, najbardziej koncentrując się na nogach. Nie miał czasu się rozglądać, a mimo tego zauważył Valerija ratowanego przez nieznaną mu kobietę. Wiedział, że sam nie miał co liczyć na jej pomoc, zdziwiłby się, gdyby miała siłę wydostać ich dwóch. Tym samym oznaczało to wyrok. Jeśli szybko się nie wydostanie na powierzchnię, zginie. Nie mógł zginąć, był zbyt młody i zbyt wiele go jeszcze w życiu czekało.
Nagle się ocknął. Nie wiedział, gdzie był i dlaczego tonął, prawdopodobnie w bajorze. Nie pamiętał zbyt wiele z tego, co niedawno się wydarzyło. Strzępki wspomnień były zbyt nieskładne, żeby podjął próbę ich naprawienia. Nie było na to czasu.
On tonął.
Nabierał łapczywie powietrza w płuca, lecz te zapełniały się zimnym płynem. Chciał krzyczeć, lecz nie mógł. Z jego ust wydobywało się jedynie nieprzyjemne bulgotanie. Opadał z sił, jednakże instynkt przetrwania był silniejszy. Machał rękoma najpierw niespokojnie, uderzał nimi rytmicznie o wodę, która ustępowała mu miejsca. Musiał jakoś doczłapać się na górę, nabrać prawdziwego powietrza. Wynurzyć się i utrzymać na powierzchni, taki był plan sklecony na szybko. Dlatego oprócz rąk włączył w to swoje całe ciało, najbardziej koncentrując się na nogach. Nie miał czasu się rozglądać, a mimo tego zauważył Valerija ratowanego przez nieznaną mu kobietę. Wiedział, że sam nie miał co liczyć na jej pomoc, zdziwiłby się, gdyby miała siłę wydostać ich dwóch. Tym samym oznaczało to wyrok. Jeśli szybko się nie wydostanie na powierzchnię, zginie. Nie mógł zginąć, był zbyt młody i zbyt wiele go jeszcze w życiu czekało.
Sanguinem et ferrum potentia immitis.
The member 'Cyneric Yaxley' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 75
'k100' : 75
Wokół panował chaos. Wszystko niszczało, zapadało się pod wpływem nieokiełznanej mocy. Będąc świadkiem tego wszystkiego, Valerijego złapała ponura myśl o tym, że to koniec, że może im się nie udać. Nie chciał skończyć w takim miejscu. Wyciągnął różdżkę w stronę anomalii kierując ku niej inkantację mającą spętać rozszarpane magiczne sploty. Tylko tyle w tym momencie, nie oznaczało to jednak że czuł się z tego tytułu lepiej, odważniej. Drżąca ręka zdradziła go zakłóciła moc uroku. Na szczęście, jego bardziej doświadczeni towarzysze nadrobili jego tragiczną pomyłkę. Ostatecznie udało im się stłamsić chaotyczną moc i ukierunkować ją w kierunku w którym musieli. Gdy to nastąpiło pomieszczenie wypełniła nienaturalna cisza, blask. W tym momencie kosmyki jego włosy zaczęły przechylać się w stronę faktycznego podłoża. Tak samo jak materiał jego szaty i torba która również zaczęła go ciągnąć w dół. Potem pojawiło się nieprzyjemne uczucie odrywania się stóp od sufitu. Żołądek przewinął mu się wówczas do krtani z której to padł okrzyk przerażenia zakłócony przez głośny plusk - to było ostatnie co pamiętał. Gdy strzępki świadomości zaczęły się zbierać na nowo zaczęło mu towarzyszyć uczucie miękkiego opadania, wszechobecnej wilgotności, obmywania. To było na swój sposób przyjemne - koiło spiekotę, nieprzyjemnie mrowiące uczucie przeżerającej się przez kolejną warstwę tkanki trucizny. Przestało w momencie w której alchemik próbował zaciągnąć się powietrzem, którego jego ciało zaczęło łaknąć. Woda wypełniła jego usta. Przełknął ją - raz drugi, a potem zaczął się dławić. Nie umiał wypłynąć na powierzchnię. Wciąż opadał na dno. Wtedy po raz kolejny pomyślał że to koniec i po raz kolejny się mylił. Na szczęście.
Poczuł jak drobne dłonie zaciskają się na jego ramieniu. Ciągłeby go ku powierzchni. Kobieca sylwetka zamajaczyła mu niewyraźnie przed oczyma, które z trudem rozchylił. Chyba tracił przytomność. Ożywił się dopiero gdy jego twrz wzniosła się ponad linię wody. Zaczął kaszleć gwałtownie. W popłochu przed ponownym znalezieniem się pod wodą uwiesił się holującej go czarownicy nieumyślnie tym samym ciągnąc ja i siebie pod wodę. Gdy jakoś dotarli do pomostu, alchemik się go uczepił dłońmi. Ciągle odkaszliwał resztki wody. Nie miał siły by się podciągnąć na raz. Mozolnymi, powolnymi ruchami powoli przelewał swoje ciało na deski, a gdy skończył sapiąc ciężko, leżąc na wznak patrzył na niebo. Niebo. Byli na powierzchni.
- Gdzie...? - wychrypiał słabym, łamiącym się na rosyjski głosem. Ciągle był zdezorientowany. Dźwignął się do siadu, próbując zrozumieć co się stało.
Valerij: 128/208 -15 (20 - psychiczne, decephalgo, 30 - zatrucia, 30 - tłuczone, podtopienie)
To, co zrobiła Charlene, było odważne i lekkomyślne. Ale czy to nie było jednym z zadań Zakonu Feniksa – pomaganie potrzebującym? Nie wiedziała, kim są mężczyźni i w tej chwili nawet się nad tym nie zastanawiała. Wiedziała tylko, że jest tu sama i nikt inny nie przybiegnie na pomoc, a na bieg do najbliższego lokalu mogła stracić cenne minuty, których potencjalne ofiary jakiejś anomalii mogły nie mieć. Nie wiedzieć czemu zakładała że to musiała być anomalia, która najwyraźniej działała też na nią, skoro nie mogła się stąd teleportować, czego też nie rozumiała, ale uznała że dojdzie do tego za chwilę.
Gdy jej ciało uderzyło w wodę i otoczył ją jej ziąb, odruchowo się wzdrygnęła. Nie było to przyjemne uczucie, a świadomość, jak brudna musi być ta woda też nie pomagała. Nie spodziewała się niczego innego po rzece przepływającej przez największe miasto w kraju, do której spływały mugolskie odpady i po której pływały statki.
W dzieciństwie i w wieku nastoletnim pływała naprawdę sporo, często też nurkowała po składniki rosnące pod wodą, jak na przykład skrzeloziele. Później, po skończeniu szkoły, nie miała na to tak wiele czasu więc jej umiejętności nie były już tak dobre jak kiedyś, ale wciąż pamiętała, jak się to robi, a ciało potrafiło znaleźć określony rytm poruszania się, dzięki czemu przesuwała się do przodu i w końcu mogła zanurkować.
Woda była mętna i naprawdę niewiele widziała, ale udało jej się dostrzec dwie opadające ku dnu sylwetki. Choć dość zwinna, niestety nie należała do najsilniejszych osób i nie byłaby w stanie wyciągnąć jednocześnie dwóch rosłych mężczyzn, z których każdy zapewne był od niej dobrych parędziesiąt kilogramów cięższy. I tak zakrawało o cud, że udało jej się pochwycić jednego; ojciec kiedyś pokazał jej, jak należy wyciągać z wody topiących się ludzi, i teraz musiała szybko przypomnieć sobie tę dawną wiedzę. Jedną ręką ciągnąc go ku górze, drugą młóciła wodę, pomagając sobie nogami, i po chwili jej głowa przebiła taflę wody i to samo zrobił mężczyzna. Zaczął kaszleć i wypluwać wodę i poruszył się niespokojnie, przez co i Charlie miała problem by utrzymać się na powierzchni, choć starała się trzymać nad nią przynajmniej twarz, by móc oddychać. Nieznajomy najprawdopodobniej nie potrafił pływać i zapewne był spanikowany; nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jeśli znalazł się tu nagle.
Udało im się jakoś dotrzeć do pomostu. Charlie upewniła się, że mężczyzna trzyma się desek i jest w stanie wydostać się na podest, po czym wróciła po jego towarzysza, który próbował sam wypłynąć, ale najwyraźniej też nie potrafił pływać i nie szło mu to najlepiej. Mimo zmęczenia jeszcze raz zaczerpnęła duży haust powietrza i zanurzyła się, zaciskając dłoń na jego ręce, próbując pociągnąć go w górę. Jej mięśnie coraz mocniej protestowały, był to spory wysiłek jak na drobną młodą kobietę. Ale po chwili ich głowy znów przebiły wodę, sama zaczerpnęła do płuc zbawcze powietrze i wykrztusiła wodę, tym razem w porę umykając zanim szamoczący się mężczyzna znów ją pod nią wciągnął. Podpłynęła do pomostu i wdrapała się na niego, rozglądając się za przedmiotem który mogłaby rzucić mężczyźnie, i po chwili zauważyła leżącą w pobliżu starą linę częściowo nawiniętą na pal będący elementem konstrukcji pomostu. Odwinęła kilka metrów i rzuciła koniec do wody, zamierzając spróbować podholować go w ten sposób. Oby tylko miał dość sił, by zacisnąć dłonie na linie.
- Proszę się tego złapać! – krzyknęła do niego, klęcząc na deskach i trzęsąc się z zimna. Potem przeniosła spojrzenie na pierwszego z mężczyzn, tego, który już wydostał się na pomost i teraz na nim leżał, mamrocząc cicho z ledwie wychwytywalnym obcym akcentem. – Jesteśmy w Londynie. W dzielnicy portowej – powiedziała do niego drżącym nieznacznie głosem. – Jesteście ranni? Czy to anomalie? – zapytała go, zastanawiając się, jak jeszcze może im pomóc. Magii leczniczej niestety nie znała, nie szkoliła się na uzdrowicielkę, a na alchemika. – Mógłby mi pan pomóc go wyciągnąć? – poprosiła, choć nie była pewna, czy mężczyzna miał siłę by to zrobić, niemniej jednak przydałaby się męska pomoc, bo jej wątłe ramiona, drżące i osłabione już wcześniejszym wyciąganiem obu mężczyzn na powierzchnię, mogły okazać się niewystarczające.
Gdy jej ciało uderzyło w wodę i otoczył ją jej ziąb, odruchowo się wzdrygnęła. Nie było to przyjemne uczucie, a świadomość, jak brudna musi być ta woda też nie pomagała. Nie spodziewała się niczego innego po rzece przepływającej przez największe miasto w kraju, do której spływały mugolskie odpady i po której pływały statki.
W dzieciństwie i w wieku nastoletnim pływała naprawdę sporo, często też nurkowała po składniki rosnące pod wodą, jak na przykład skrzeloziele. Później, po skończeniu szkoły, nie miała na to tak wiele czasu więc jej umiejętności nie były już tak dobre jak kiedyś, ale wciąż pamiętała, jak się to robi, a ciało potrafiło znaleźć określony rytm poruszania się, dzięki czemu przesuwała się do przodu i w końcu mogła zanurkować.
Woda była mętna i naprawdę niewiele widziała, ale udało jej się dostrzec dwie opadające ku dnu sylwetki. Choć dość zwinna, niestety nie należała do najsilniejszych osób i nie byłaby w stanie wyciągnąć jednocześnie dwóch rosłych mężczyzn, z których każdy zapewne był od niej dobrych parędziesiąt kilogramów cięższy. I tak zakrawało o cud, że udało jej się pochwycić jednego; ojciec kiedyś pokazał jej, jak należy wyciągać z wody topiących się ludzi, i teraz musiała szybko przypomnieć sobie tę dawną wiedzę. Jedną ręką ciągnąc go ku górze, drugą młóciła wodę, pomagając sobie nogami, i po chwili jej głowa przebiła taflę wody i to samo zrobił mężczyzna. Zaczął kaszleć i wypluwać wodę i poruszył się niespokojnie, przez co i Charlie miała problem by utrzymać się na powierzchni, choć starała się trzymać nad nią przynajmniej twarz, by móc oddychać. Nieznajomy najprawdopodobniej nie potrafił pływać i zapewne był spanikowany; nic dziwnego, biorąc pod uwagę fakt, jeśli znalazł się tu nagle.
Udało im się jakoś dotrzeć do pomostu. Charlie upewniła się, że mężczyzna trzyma się desek i jest w stanie wydostać się na podest, po czym wróciła po jego towarzysza, który próbował sam wypłynąć, ale najwyraźniej też nie potrafił pływać i nie szło mu to najlepiej. Mimo zmęczenia jeszcze raz zaczerpnęła duży haust powietrza i zanurzyła się, zaciskając dłoń na jego ręce, próbując pociągnąć go w górę. Jej mięśnie coraz mocniej protestowały, był to spory wysiłek jak na drobną młodą kobietę. Ale po chwili ich głowy znów przebiły wodę, sama zaczerpnęła do płuc zbawcze powietrze i wykrztusiła wodę, tym razem w porę umykając zanim szamoczący się mężczyzna znów ją pod nią wciągnął. Podpłynęła do pomostu i wdrapała się na niego, rozglądając się za przedmiotem który mogłaby rzucić mężczyźnie, i po chwili zauważyła leżącą w pobliżu starą linę częściowo nawiniętą na pal będący elementem konstrukcji pomostu. Odwinęła kilka metrów i rzuciła koniec do wody, zamierzając spróbować podholować go w ten sposób. Oby tylko miał dość sił, by zacisnąć dłonie na linie.
- Proszę się tego złapać! – krzyknęła do niego, klęcząc na deskach i trzęsąc się z zimna. Potem przeniosła spojrzenie na pierwszego z mężczyzn, tego, który już wydostał się na pomost i teraz na nim leżał, mamrocząc cicho z ledwie wychwytywalnym obcym akcentem. – Jesteśmy w Londynie. W dzielnicy portowej – powiedziała do niego drżącym nieznacznie głosem. – Jesteście ranni? Czy to anomalie? – zapytała go, zastanawiając się, jak jeszcze może im pomóc. Magii leczniczej niestety nie znała, nie szkoliła się na uzdrowicielkę, a na alchemika. – Mógłby mi pan pomóc go wyciągnąć? – poprosiła, choć nie była pewna, czy mężczyzna miał siłę by to zrobić, niemniej jednak przydałaby się męska pomoc, bo jej wątłe ramiona, drżące i osłabione już wcześniejszym wyciąganiem obu mężczyzn na powierzchnię, mogły okazać się niewystarczające.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Ciągle był zdezorientowany oraz wystraszony. Myślami ciągle był w elektrowni. Czuł jak spada, jak podłoże niebezpiecznie zbliża się do niego, a raczej tak właściwie na odwrót - on do podłoża. Dokładnie widział swoje odbicie w cienkiej i płytkiej warstwie wody wypełniającą komnatę. Doskonale zdawał sobie sprawę, że nie zdąży zareagować. Spadnie, rozbije sobie twarz, pogruchocze kości. Jeśli los będzie łaskawy to straci przytomność.
Pokraczna magia wywróciła ponownie świat alchemika do góry nogami i całe szczęście. Zasłabł chyba z przestrachu gdzieś w tym locie nie zdając sobie sprawy, ze spadał dłużej niż powinien, a potem tonął w wodzie sięgającej ledwie kostek. To wszystko docierało do niego zpewnym opóźnieniem, budząc krew w żyłach ponownie do życia, każąc mu walczyć o życie, o utrzymanie się na powierzchni. Wracał do nieprzyjemnej rzeczywistości walcząc ze zmieszaniem i popłochem. Uspokoił się dopiero gdy jego palce boleśnie uczepiły się drewnianego pomostu - kawałka czegoś stałego, bezpiecznego. Serce waliło mu jak oszalałe. Widział wyraźniej. Ciągle odkasływał resztki obrzydliwej wody. Z trudem wyciągnął się na powierzchnię. Skóra paliła go żywym ogniem - takie odnosił wrażenie. Trucizna. Tak, jad krakena, choć w tej chwili spłukany musiał dostać się przez skórę do krwiobiegu. Był zmęczony. Słyszał zamieszanie dookoła siebie, lecz nie potrafił za nim nadążyć. Czuł się jak żoł wrzucony w stado nadpobudliwych zajęcy.
Proszę się tego złapać!
Kto ma się czego złapać? - zaczął się zastanawiać, słysząc kobiecy, obcy głos. Zmusił całego siebie by przekręcić się na bok i zobaczyć topiącego się lorda. Lorda Cynerica. Jakieś impulsy połaskotały go po mózgu w chwili, gdy nikogo poza nim w wodzie nie dostrzegł.
Pokiwał nerwowo potakująco głową. Zamierzał pomóc. W tym momencie Cyneric był jedynym jego sprzymierzeńcem. Nie chciał zostać sam. Dźwignął się więc do pozycji na czworaka, zbliżając się do krawędzi pomostu. Wyciągnął rękę w stronę Cynerika, drugą kurczowo złapał się jednego z drewnianych słupów.
- Anomalia. Tak. Inaczej...? Nie wiem jak. Wszystko nagle... - mówił infantylną, rusyfikowaną angielszczyzną. Na inną nie był wstanie się w tym momencie zdobyć. Był wyraźnie przejęty całym zajściem. To faktycznie musiała być anomalia. Innego wyjścia nie widział. Tym bardziej, że znajdowali się wszyscy ledwie kilka metrów od czegoś co generowało potężne źródło anomalii.
Pokraczna magia wywróciła ponownie świat alchemika do góry nogami i całe szczęście. Zasłabł chyba z przestrachu gdzieś w tym locie nie zdając sobie sprawy, ze spadał dłużej niż powinien, a potem tonął w wodzie sięgającej ledwie kostek. To wszystko docierało do niego zpewnym opóźnieniem, budząc krew w żyłach ponownie do życia, każąc mu walczyć o życie, o utrzymanie się na powierzchni. Wracał do nieprzyjemnej rzeczywistości walcząc ze zmieszaniem i popłochem. Uspokoił się dopiero gdy jego palce boleśnie uczepiły się drewnianego pomostu - kawałka czegoś stałego, bezpiecznego. Serce waliło mu jak oszalałe. Widział wyraźniej. Ciągle odkasływał resztki obrzydliwej wody. Z trudem wyciągnął się na powierzchnię. Skóra paliła go żywym ogniem - takie odnosił wrażenie. Trucizna. Tak, jad krakena, choć w tej chwili spłukany musiał dostać się przez skórę do krwiobiegu. Był zmęczony. Słyszał zamieszanie dookoła siebie, lecz nie potrafił za nim nadążyć. Czuł się jak żoł wrzucony w stado nadpobudliwych zajęcy.
Proszę się tego złapać!
Kto ma się czego złapać? - zaczął się zastanawiać, słysząc kobiecy, obcy głos. Zmusił całego siebie by przekręcić się na bok i zobaczyć topiącego się lorda. Lorda Cynerica. Jakieś impulsy połaskotały go po mózgu w chwili, gdy nikogo poza nim w wodzie nie dostrzegł.
Pokiwał nerwowo potakująco głową. Zamierzał pomóc. W tym momencie Cyneric był jedynym jego sprzymierzeńcem. Nie chciał zostać sam. Dźwignął się więc do pozycji na czworaka, zbliżając się do krawędzi pomostu. Wyciągnął rękę w stronę Cynerika, drugą kurczowo złapał się jednego z drewnianych słupów.
- Anomalia. Tak. Inaczej...? Nie wiem jak. Wszystko nagle... - mówił infantylną, rusyfikowaną angielszczyzną. Na inną nie był wstanie się w tym momencie zdobyć. Był wyraźnie przejęty całym zajściem. To faktycznie musiała być anomalia. Innego wyjścia nie widział. Tym bardziej, że znajdowali się wszyscy ledwie kilka metrów od czegoś co generowało potężne źródło anomalii.
Charlene nie spodziewała się, że może się znaleźć w podobnej sytuacji. Była alchemikiem, więc zawsze działała z boku, warząc mikstury. To nie ona ratowała poszkodowanych bezpośrednio, dostarczała tylko mikstur, które mogli wykorzystać uzdrowiciele. Ale gdy zobaczyła dwie sylwetki wpadające do wody wiedziała, że nie może pozostać bierna i obojętna. Żałowała tylko, że jest tu sama. Albo że nie jest silniejsza. Że nie zna magii leczniczej. Przydałaby jej się teraz znajomość tych podstawowych zaklęć; nie pierwszy raz pożałowała, że na kursie alchemicznym nie poświęciła też czasu, żeby przyswoić prostsze inkantacje. Wtedy jednak nie wiedziała, co przyniesie przyszłość i że mogą jej się też przydać inne umiejętności niż tylko warzenie mikstur.
Na ten moment mogła pomóc mężczyznom wydostać się z wody na pomost, co było w tej chwili najważniejsze. Wyciągnęła jednego i próbowała pomóc też temu drugiemu. Był już blisko pomostu, dzieliło go od niego dosłownie parę metrów. Charlie także wyciągnęła do niego rękę, próbując go wciągnąć razem z mężczyzną który już był na pomoście. Choć jej ramiona drżały w proteście, włożyła w to całą swoją wątłą siłę. Niestety nieznajomy nagle zwiotczał, prawdopodobnie tracąc przytomność, ale udało im się przeciągnąć go na deski.
Charlie, wciąż mokra od wody i nieco zdyszana, przetoczyła go na plecy i pospiesznie sprawdziła jego puls i to, czy oddycha.
- Żyje, ale jest nieprzytomny – odezwała się w końcu. Obaj nie wyglądali najlepiej, ale cóż, przynajmniej żyli. – Powinniście jak najszybciej dostać się do uzdrowiciela. Ja niestety nie jestem uzdrowicielką, nie mogę rzucić odpowiednich zaklęć, by was uleczyć. Ale mogę pomóc wam dotrzeć do najbliższego kominka. W okolicy na pewno znajduje się jeszcze jakiś otwarty pub.
Chociaż tyle mogła zrobić. Mężczyźni powinni jak najszybciej trafić do Munga, a Charlie nie wiedziała przecież, że mieli powody, by nie chcieć tam iść. Nie mając pojęcia, kim naprawdę są, widziała w nich tylko ofiary anomalii, a takich w Mungu nie brakowało od maja. Anomalie wciąż zbierały swoje żniwa.
- Czy jest pan w stanie wstać i iść? Trzeba też jakoś przenieść jego – odezwała się po chwili, wskazując nieprzytomnego. Nie ulegało wątpliwości, że sama nie da rady wlec nieprzytomnego mężczyzny prawdopodobnie ze dwa razy cięższego od niej. – Jeśli nie, to pójdę poszukać dodatkowej pomocy.
Na ten moment mogła pomóc mężczyznom wydostać się z wody na pomost, co było w tej chwili najważniejsze. Wyciągnęła jednego i próbowała pomóc też temu drugiemu. Był już blisko pomostu, dzieliło go od niego dosłownie parę metrów. Charlie także wyciągnęła do niego rękę, próbując go wciągnąć razem z mężczyzną który już był na pomoście. Choć jej ramiona drżały w proteście, włożyła w to całą swoją wątłą siłę. Niestety nieznajomy nagle zwiotczał, prawdopodobnie tracąc przytomność, ale udało im się przeciągnąć go na deski.
Charlie, wciąż mokra od wody i nieco zdyszana, przetoczyła go na plecy i pospiesznie sprawdziła jego puls i to, czy oddycha.
- Żyje, ale jest nieprzytomny – odezwała się w końcu. Obaj nie wyglądali najlepiej, ale cóż, przynajmniej żyli. – Powinniście jak najszybciej dostać się do uzdrowiciela. Ja niestety nie jestem uzdrowicielką, nie mogę rzucić odpowiednich zaklęć, by was uleczyć. Ale mogę pomóc wam dotrzeć do najbliższego kominka. W okolicy na pewno znajduje się jeszcze jakiś otwarty pub.
Chociaż tyle mogła zrobić. Mężczyźni powinni jak najszybciej trafić do Munga, a Charlie nie wiedziała przecież, że mieli powody, by nie chcieć tam iść. Nie mając pojęcia, kim naprawdę są, widziała w nich tylko ofiary anomalii, a takich w Mungu nie brakowało od maja. Anomalie wciąż zbierały swoje żniwa.
- Czy jest pan w stanie wstać i iść? Trzeba też jakoś przenieść jego – odezwała się po chwili, wskazując nieprzytomnego. Nie ulegało wątpliwości, że sama nie da rady wlec nieprzytomnego mężczyzny prawdopodobnie ze dwa razy cięższego od niej. – Jeśli nie, to pójdę poszukać dodatkowej pomocy.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Mary Celeste
Szybka odpowiedź