Salon
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
Salon
Znajdujący się praktycznie naprzeciwko drzwi wejściowych salon utrzymany jest w ciepłej, ciemnej kolorystyce. Wszystkie meble w pokoju wykonane są z litego drewna wiśniowego i obite w miękką, rubinową tkaninę. W rogu pomieszczenia znajduje się dobrze wyposażony barek, będący w stanie zaspokoić gusta nawet najbardziej wybrednego gościa, na jednym z regałów opatrzonych pamiątkami z podróży znajduje się gramofon i kolekcja winylowych płyt, a w najbardziej oddalonym od wejścia zakątku ulokowany jest pokaźnych rozmiarów kominek podłączony do Sieci Fiuu. Ciężkie, inkrustowane złotem drzwi salonu rzadko kiedy są zamykane.
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
| przedfeniksowo
Stojąc przed bogato zdobionymi drzwiami domu - a właściwie niemalże dworku - Harriett, w głowie Benjamina po raz pierwszy pojawił się okruch wątpliwości. Czy dobrze odczytał intencje, płynące z starannego pisma Hatsy? Czy dobrze zrobił, pojawiając się tutaj, by wspomóc ją w rodzicielskich postępach? Czy ten list był jakąś formą jej przeprosin i próbą wyciągnięcia drżącej, bladej dłoni? Wright, stąpający po ziemi twardo jak mało kto, z głową pełną konkretów i technicznych rozwiązań, miał przy tym zadziwiająco wybujałą wyobraźnię, zahaczającą nie tylko o chłopięce marzenia dotyczące wolności i przygód. Potrafił też naprawdę sporo sobie uroić i poprzekręcać rzeczywistość tak, by pasowała do jego wcześniej narzuconej wizji, w której to Lovegood zniszczyła mu życie, zdradziła go a później emocjonalnie torturowała.
Bez końca, bo nawet kiedy otworzyła mu drzwi, Jaimie poczuł nagły powiew chłodu, przemrażający go do szpiku kości i rozgrzanych Ognistą mięśni. Nie zataczał się i prezentował się wręcz nienagannie (skórzana kurtka, czyste buty, spojrzenie wręcz parujące ciepłą czekoladą, idealną na ten pochmurny, chłodny wieczór), bo czymże była jedna buteleczka whisky, wypita przed kilkoma godzinami? Niczym w porównaniu z tym, jak działała na niego Hatsy, prowadząca go na razie bez słowa do salonu. Zazwyczaj przebywając w nowym miejscu rozglądał się uważnie, lecz jego wzrok skupiał się obecnie raczej na jej smukłej sylwetce i kobiecych krągłościach - żałował, że droga od drzwi do urządzonego w stylu arabskiego burdelu pokoju dziennego była tak krótka.
- A więc...w końcu mnie tu zaprosiłaś - powiedział w napiętej ciszy, zachowując się wyjątkowo kulturalnie, bo nie usiadł od razu na kanapie, rzucając stopy na stolik, a stał grzecznie przy kominku. Z rękami w kieszeniach lekko wilgotnej kurtki, z nastroszonymi od wilgoci włosami i intensywnym spojrzeniem, omiatającym widocznie nabuzowaną Harriett. Mimo upływu lat, wyczuwał jakąś groźną wibrację w jej aurze; na tyle silną, by zamknąć mu usta jeszcze zanim zdążył palnąć jakąś niefrasobliwą głupotę. Chociaż...nie, chyba swoboda i absolutna, męska szczerość była silniejsza od wewnętrznego alarmu. - I nie musisz przepraszać, nie gniewam się. Ani za stypę ani za ten list. Wiem, że jesteś nerwowa - dodał po kolejnej chwili napiętej ciszy, robiąc krok w jej stronę. Odruchowo. Kierowany jakimś przedziwnym, kompletnie niepowiązanym z rzeczywistością wrażeniem, że Hatsy chce go przytulić.
Stojąc przed bogato zdobionymi drzwiami domu - a właściwie niemalże dworku - Harriett, w głowie Benjamina po raz pierwszy pojawił się okruch wątpliwości. Czy dobrze odczytał intencje, płynące z starannego pisma Hatsy? Czy dobrze zrobił, pojawiając się tutaj, by wspomóc ją w rodzicielskich postępach? Czy ten list był jakąś formą jej przeprosin i próbą wyciągnięcia drżącej, bladej dłoni? Wright, stąpający po ziemi twardo jak mało kto, z głową pełną konkretów i technicznych rozwiązań, miał przy tym zadziwiająco wybujałą wyobraźnię, zahaczającą nie tylko o chłopięce marzenia dotyczące wolności i przygód. Potrafił też naprawdę sporo sobie uroić i poprzekręcać rzeczywistość tak, by pasowała do jego wcześniej narzuconej wizji, w której to Lovegood zniszczyła mu życie, zdradziła go a później emocjonalnie torturowała.
Bez końca, bo nawet kiedy otworzyła mu drzwi, Jaimie poczuł nagły powiew chłodu, przemrażający go do szpiku kości i rozgrzanych Ognistą mięśni. Nie zataczał się i prezentował się wręcz nienagannie (skórzana kurtka, czyste buty, spojrzenie wręcz parujące ciepłą czekoladą, idealną na ten pochmurny, chłodny wieczór), bo czymże była jedna buteleczka whisky, wypita przed kilkoma godzinami? Niczym w porównaniu z tym, jak działała na niego Hatsy, prowadząca go na razie bez słowa do salonu. Zazwyczaj przebywając w nowym miejscu rozglądał się uważnie, lecz jego wzrok skupiał się obecnie raczej na jej smukłej sylwetce i kobiecych krągłościach - żałował, że droga od drzwi do urządzonego w stylu arabskiego burdelu pokoju dziennego była tak krótka.
- A więc...w końcu mnie tu zaprosiłaś - powiedział w napiętej ciszy, zachowując się wyjątkowo kulturalnie, bo nie usiadł od razu na kanapie, rzucając stopy na stolik, a stał grzecznie przy kominku. Z rękami w kieszeniach lekko wilgotnej kurtki, z nastroszonymi od wilgoci włosami i intensywnym spojrzeniem, omiatającym widocznie nabuzowaną Harriett. Mimo upływu lat, wyczuwał jakąś groźną wibrację w jej aurze; na tyle silną, by zamknąć mu usta jeszcze zanim zdążył palnąć jakąś niefrasobliwą głupotę. Chociaż...nie, chyba swoboda i absolutna, męska szczerość była silniejsza od wewnętrznego alarmu. - I nie musisz przepraszać, nie gniewam się. Ani za stypę ani za ten list. Wiem, że jesteś nerwowa - dodał po kolejnej chwili napiętej ciszy, robiąc krok w jej stronę. Odruchowo. Kierowany jakimś przedziwnym, kompletnie niepowiązanym z rzeczywistością wrażeniem, że Hatsy chce go przytulić.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Listy pisała pod wpływem chwili, głucha na głos rozsądku podpowiadający, że emocje nigdy nie był jej dobrym doradcą. Cel miała przecież jasny, musiała wszystko wyklarować, jasno postawić nieprzekraczalną granicę i pilnować bezwzględnego przestrzegania jej - bo nie ulegało żadnej wątpliwości, że to, co się stało, nigdy nie powinno mieć miejsca, a z odmętów jej pamięci wciąż wypływały gniewne słowa Benjamina oświadczającego, że życzył jej samotności, strachu i cierpienia. Dopiero po zmięciu otrzymanej odpowiedzi, ciśnięciu pergaminu do kominka i wydreptaniu miliona nerwowych kroków, do zaślepionej złością Harriett dotarła niepokojąca myśl, że spotkanie, na które nalegała, może niczego nie naprawić, a wręcz przeciwnie, pogorszyć. Tylko czy zostało cokolwiek do pogorszenia?
Przepełniały ją wątpliwości, gdy w milczeniu, usilnie omijając ciepłe oczy Wrighta, zaprosiła przybyłego mężczyznę do środka i zaciskając nerwowo drobne dłonie, zaprowadziła go do salonu, mając nadzieję, że Charlie użyje swojego tajemniczego szóstego zmysłu, który działał jak radar, gdy tylko w domu pojawiały się nowe osoby. Bez towarzyszących jej zawsze pantofli na wysokiej szpilce, zastąpionych o wiele wygodniejszym i odpowiedniejszym do czterech ścian obuwiem, czuła się śmiesznie niska w zestawieniu z postawną sylwetką Bena, który wyglądał... zaskakująco dobrze, o wiele lepiej niż podczas stypy, gdy widzieli się po raz ostatni. Dziwne ukłucie w okolicy mostka wykrzywiło na ułamek sekundy usta Harrie, prującej do przodu jak lodołamacz.
- Wcześniej niespecjalnie paliłeś się do odwiedzin - stwierdziła beznamiętnie, odwracając się na chwilę, by krótkim machnięciem różdżki gładko zamknąć ciężkie drzwi. I o ile pierwszą, względnie neutralną wypowiedź Wrighta była jeszcze w stanie zignorować, upominając się w myślach, że nerwy do niczego jej nie zaprowadzą, tak druga sprawiła już, że zmarszczyła groźnie brwi, łypiąc na mężczyznę i nie rozumiejąc czy z niej kpi, czy naprawdę miał aż tak dobrotliwe życzenia co do ich spotkania. - I dobrze, nie miałam takiego zamiaru - ledwie stłamsiła w sobie chęć prychnięcia wywołane samą sugestią, że to ona miałaby przepraszać. - N e r w o w a? Tak właśnie mnie widzisz? - zapytała, nie kryjąc zdziwienia mieszającego się nieprzyjemnie z irytacją i nauczona doświadczeniem nakazującym utrzymać bezpieczną odległość, by już na starcie nie zniweczyć wszystkiego, automatycznie zrobiła krok w tył, rozpoczynając tym samym wyznaczanie granic. Pierwszą z nich była ta pomiędzy miejscem na obitym czerwienią meblu, które Harriett grzecznie wskazała Benjaminowi a miejscem, które po chwili ociągania zajęła sama.
Przepełniały ją wątpliwości, gdy w milczeniu, usilnie omijając ciepłe oczy Wrighta, zaprosiła przybyłego mężczyznę do środka i zaciskając nerwowo drobne dłonie, zaprowadziła go do salonu, mając nadzieję, że Charlie użyje swojego tajemniczego szóstego zmysłu, który działał jak radar, gdy tylko w domu pojawiały się nowe osoby. Bez towarzyszących jej zawsze pantofli na wysokiej szpilce, zastąpionych o wiele wygodniejszym i odpowiedniejszym do czterech ścian obuwiem, czuła się śmiesznie niska w zestawieniu z postawną sylwetką Bena, który wyglądał... zaskakująco dobrze, o wiele lepiej niż podczas stypy, gdy widzieli się po raz ostatni. Dziwne ukłucie w okolicy mostka wykrzywiło na ułamek sekundy usta Harrie, prującej do przodu jak lodołamacz.
- Wcześniej niespecjalnie paliłeś się do odwiedzin - stwierdziła beznamiętnie, odwracając się na chwilę, by krótkim machnięciem różdżki gładko zamknąć ciężkie drzwi. I o ile pierwszą, względnie neutralną wypowiedź Wrighta była jeszcze w stanie zignorować, upominając się w myślach, że nerwy do niczego jej nie zaprowadzą, tak druga sprawiła już, że zmarszczyła groźnie brwi, łypiąc na mężczyznę i nie rozumiejąc czy z niej kpi, czy naprawdę miał aż tak dobrotliwe życzenia co do ich spotkania. - I dobrze, nie miałam takiego zamiaru - ledwie stłamsiła w sobie chęć prychnięcia wywołane samą sugestią, że to ona miałaby przepraszać. - N e r w o w a? Tak właśnie mnie widzisz? - zapytała, nie kryjąc zdziwienia mieszającego się nieprzyjemnie z irytacją i nauczona doświadczeniem nakazującym utrzymać bezpieczną odległość, by już na starcie nie zniweczyć wszystkiego, automatycznie zrobiła krok w tył, rozpoczynając tym samym wyznaczanie granic. Pierwszą z nich była ta pomiędzy miejscem na obitym czerwienią meblu, które Harriett grzecznie wskazała Benjaminowi a miejscem, które po chwili ociągania zajęła sama.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W pomieszczeniu nie pachniało innym mężczyzną.
Benjamin przyjął to z mieszaniną jakiejś podświadomej ulgi i dezorientującego zaskoczenia. Co prawda nie przychodził tutaj w bojowym nastroju i z zaciśniętymi pięściami, ale po raz pierwszy pojawiał się we włościach Naifeha i nawet zdroworozsądkowa ocena sytuacji (ile tygodni minęło od przeklętej stypy, przesyconej zapachem róż?) nie była w stanie wyłączyć jego samczej, prymitywnej części, marzącej o tym, by zaznaczyć jakoś swój teren. Będący niczyim. Nic nie wskazywało na to, by Harriett szybko pocieszyła się po mężu, co jednocześnie napawało Wrighta jakimś złośliwym poczuciem sprawiedliwości (ma to, na co zasłużyła - wieczny smutek i samotność), jak i nostalgicznym ukojeniem. Nastąpił nieopisany rozejm, nikt nie próbował dotknąć jego własności, nikt nie czyhał na niecnotliwą Lovegood, nikt nie zagrażał tym najskrytszym, najprzyjemniejszym wspomnieniom, jakie mimo wszystko przechowywał pieczołowicie w swojej głowie. Miały na niego na tyle silny wpływ, że pozwoliły mu zminimalizować niechęć do przeklętego bachora arabusa: wystarczył jeden wspólny dzień, by uznał Charliego za wspaniałego urwisa, podobnego jedynie to Hatsy. Nie posiadał przecież żadnej cechy wspólnej z kimś, kto do niedawna rządził tym domem. Ciekawe, czy przewracał się teraz w grobie, wiedząc, kto depcze jego drogi dywan swoimi buciorami. I kto taksuje Harriett wzrokiem dzikiego zwierzęcia, pełnym nieodgadnionego głodu i stałej czujności, która nie pozwalała zaspokoić pragnienia. Spoglądał przecież na nią niemalże zdawkowo, zerkając to na sufit, to na jej twarz, to na zdobienia na ścianach, to na jej nogi, to na okno, to na jej wygięte w dziwnym grymasie usta.
- Wcześniej śmierdziało tutaj arabskim... - odparł właściwie odruchowo, akcja-reakcja, zanim zdążył ugryźć się w język i zmiąć w ustach wulgarną końcówkę tej prostej odpowiedzi, pokazując się ze strony rynsztokowej...jak i tej niesamowicie ogarniętej: w końcu się powstrzymał, prawda? Święty Benjamin od spraw beznadziejnych. Odchrząknął dziwnie, co ktoś nieznający Wrighta mógłby uznać za przepraszające zmieszanie, ale było to raczej chrząknięcie pełne niechęci do samego siebie, spętanego zasadami dobrego wychowania, jakie sam sobie narzucił. - No...jesteś nerwowa. Między wierszami twojego listu wyczytałem, że...chyba ci się nie podobała moja wycieczka z Charliem. A niepotrzebnie, niepotrzebnie - dodał spokojnie, brzmieniem swojego głosu wspinając się na wyżyny nieznanej wcześniej łagodności. Po raz pierwszy od bardzo dawna zwracał się do Hatsy nie nabuzowany agresją albo chęcią wsunięcia jej dłoni pod domową sukienkę, a z jakąś niemalże rodzicielską troską. Daleką od pogardy, bliższą natomiast zaniepokojeniu tego dzikiego zwierzątka, nie wiedzącego jeszcze, czy bardziej opłaca się atakować czy też położyć uszy po sobie i liczyć na jakąś sowitą nagrodę za dobre zachowanie. - Świetnie się bawiliśmy - dodał z absolutną pewnością siebie i jego brodata twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu, którego Hatsy mogła być świadkiem po raz ostatni zapewne przed wieloma laty. Krótki przebłysk dawnego Benjamina.
Benjamin przyjął to z mieszaniną jakiejś podświadomej ulgi i dezorientującego zaskoczenia. Co prawda nie przychodził tutaj w bojowym nastroju i z zaciśniętymi pięściami, ale po raz pierwszy pojawiał się we włościach Naifeha i nawet zdroworozsądkowa ocena sytuacji (ile tygodni minęło od przeklętej stypy, przesyconej zapachem róż?) nie była w stanie wyłączyć jego samczej, prymitywnej części, marzącej o tym, by zaznaczyć jakoś swój teren. Będący niczyim. Nic nie wskazywało na to, by Harriett szybko pocieszyła się po mężu, co jednocześnie napawało Wrighta jakimś złośliwym poczuciem sprawiedliwości (ma to, na co zasłużyła - wieczny smutek i samotność), jak i nostalgicznym ukojeniem. Nastąpił nieopisany rozejm, nikt nie próbował dotknąć jego własności, nikt nie czyhał na niecnotliwą Lovegood, nikt nie zagrażał tym najskrytszym, najprzyjemniejszym wspomnieniom, jakie mimo wszystko przechowywał pieczołowicie w swojej głowie. Miały na niego na tyle silny wpływ, że pozwoliły mu zminimalizować niechęć do przeklętego bachora arabusa: wystarczył jeden wspólny dzień, by uznał Charliego za wspaniałego urwisa, podobnego jedynie to Hatsy. Nie posiadał przecież żadnej cechy wspólnej z kimś, kto do niedawna rządził tym domem. Ciekawe, czy przewracał się teraz w grobie, wiedząc, kto depcze jego drogi dywan swoimi buciorami. I kto taksuje Harriett wzrokiem dzikiego zwierzęcia, pełnym nieodgadnionego głodu i stałej czujności, która nie pozwalała zaspokoić pragnienia. Spoglądał przecież na nią niemalże zdawkowo, zerkając to na sufit, to na jej twarz, to na zdobienia na ścianach, to na jej nogi, to na okno, to na jej wygięte w dziwnym grymasie usta.
- Wcześniej śmierdziało tutaj arabskim... - odparł właściwie odruchowo, akcja-reakcja, zanim zdążył ugryźć się w język i zmiąć w ustach wulgarną końcówkę tej prostej odpowiedzi, pokazując się ze strony rynsztokowej...jak i tej niesamowicie ogarniętej: w końcu się powstrzymał, prawda? Święty Benjamin od spraw beznadziejnych. Odchrząknął dziwnie, co ktoś nieznający Wrighta mógłby uznać za przepraszające zmieszanie, ale było to raczej chrząknięcie pełne niechęci do samego siebie, spętanego zasadami dobrego wychowania, jakie sam sobie narzucił. - No...jesteś nerwowa. Między wierszami twojego listu wyczytałem, że...chyba ci się nie podobała moja wycieczka z Charliem. A niepotrzebnie, niepotrzebnie - dodał spokojnie, brzmieniem swojego głosu wspinając się na wyżyny nieznanej wcześniej łagodności. Po raz pierwszy od bardzo dawna zwracał się do Hatsy nie nabuzowany agresją albo chęcią wsunięcia jej dłoni pod domową sukienkę, a z jakąś niemalże rodzicielską troską. Daleką od pogardy, bliższą natomiast zaniepokojeniu tego dzikiego zwierzątka, nie wiedzącego jeszcze, czy bardziej opłaca się atakować czy też położyć uszy po sobie i liczyć na jakąś sowitą nagrodę za dobre zachowanie. - Świetnie się bawiliśmy - dodał z absolutną pewnością siebie i jego brodata twarz rozjaśniła się w szerokim uśmiechu, którego Hatsy mogła być świadkiem po raz ostatni zapewne przed wieloma laty. Krótki przebłysk dawnego Benjamina.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oczywiście, że nie pachniało innym mężczyzną.
Samą sugestię, że mogłoby być odwrotnie, Harriett uznałaby za uwłaczającą. Ostatnie tygodnie wypełniły jej głowę zwątpieniem i koniecznością podważenia zasadności wszystkiego, co uważała za prawdziwe, na czele ze swoim małżeństwem i tym, co leżało u jego podstaw. Coraz częściej skłaniała się ku twierdzeniu, że jednak była to w dużej mierze wdzięczność, obietnica upragnionej stabilizacji oraz wizja związku bezpiecznego i tak łatwego w porównaniu z tym pierwszym i jedynym, stanowiącym najmocniejszy akcent w jej życiorysie i nakazującym zatrzeć ślady po sobie za wszelką cenę. I choć wątpiła niczym filozof pierwszej klasy, była zbyt pochłonięta rozpaczliwymi próbami składania w ponowną całość swojego rozsypanego domku z kart, by chociażby myśleć o szukaniu pocieszenia w cudzych ramionach. Jeśli czuła wiecznie tylko przenikliwy chłód, jakim cudem ciepło miałyby jej dać obce objęcia? Jeśli jedzenie, które jadła, smakowało jak popiół, jaki smak miałyby mieć obce usta? Może właśnie przez to, że Harriett całą swoją energię przelewała w doprowadzenie codzienności do stanu akceptowalnego, a główną osią jej działań był właśnie nieznośnie roześmiany berbeć, może właśnie przez to wczorajsze wydarzenia zabolały ją tak bardzo. Jak mogła wierzyć w to, że robi wszystko dla dobra swojego dziecka, jeśli dziecko to zniknęło jej z pola widzenia i bez jej wiedzy, o przyzwoleniu już nie wspominając, spędziło dzień w rezerwacie, bagatela, smoków? Benjamin Wright sypnął jej piaskiem prosto w oczy, a teraz aż promieniował niefrasobliwością, która wyprowadzała ją z równowagi bardziej niż zrobiłyby to jego kolejne wydumane oskarżenia.
Gdy z podobną nonszalancją Jaimie wypowiadał kolejne zdanie, Lovegood posłała mu szybkie spojrzenie, jakiego nie powstydziłaby się nawet jej harpiowata matka, będące czymś na kształt przypomnienia jak niedobrym pomysłem jest dokańczanie wypowiedzi w tym samym tonie.
- Może chcesz się czegoś napić? - zapytała dobrodusznie, postanawiając zmienić temat, zamiast ciągnąć go dalej, gdy Wright chrząknął jak duszący się psidwak. - Masz rację, nie podobała mi się. Pewnie głównie dlatego, że nasze kontakty nigdy nie były gorsze, a ty dla rozrywki zabrałeś sobie mojego syna, nawet nie racząc mnie poinformować. Wybaczysz mi więc, jeśli stwierdzę, że po kilku godzinach przetrząsania każdego skrawka okolicy w poszukiwaniu Charliego mam pewne obiekcje co do waszego wspólnie spędzonego czasu - oświadczyła, z początku starając się utrzymać w miarę neutralny ton, lecz w tym przebrzmiewała coraz bardziej rozdrażniona nuta, gdy z każdą chwilą dobitniej docierał do niej zupełnie nieadekwatny jej zdaniem spokój. - Cieszę się niezmiernie. Naprawdę uważasz, że właśnie tak to powinno wyglądać? - każde kolejne słowo wypowiadała dobitnie i z namaszczeniem, z jednej strony ograniczając dobrze jej znane z rodzinnego domu niemalże zwierzęce warczenie towarzyszące każdej sylabie, a z drugiej dając Benowi czas na przemyślenie swojej odpowiedzi. I o ile tyle razy dałaby się pokroić na drobne kawałki za to, by właśnie taki był sposób jej konwersacji z Benjaminem w erze postapokaliptycznej, tak teraz jego ukontentowanie i niemalże ciepły głos doprowadzał Harriett do szewskiej pasji, uderzającej w pierwszej fali do jej roziskrzonych oczu, wbijających spojrzenie w ten pogodny uśmiech, który dane jej było oglądać w poprzednim życiu, a który teraz wieńczył kolejną wypowiedź Wrighta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Samą sugestię, że mogłoby być odwrotnie, Harriett uznałaby za uwłaczającą. Ostatnie tygodnie wypełniły jej głowę zwątpieniem i koniecznością podważenia zasadności wszystkiego, co uważała za prawdziwe, na czele ze swoim małżeństwem i tym, co leżało u jego podstaw. Coraz częściej skłaniała się ku twierdzeniu, że jednak była to w dużej mierze wdzięczność, obietnica upragnionej stabilizacji oraz wizja związku bezpiecznego i tak łatwego w porównaniu z tym pierwszym i jedynym, stanowiącym najmocniejszy akcent w jej życiorysie i nakazującym zatrzeć ślady po sobie za wszelką cenę. I choć wątpiła niczym filozof pierwszej klasy, była zbyt pochłonięta rozpaczliwymi próbami składania w ponowną całość swojego rozsypanego domku z kart, by chociażby myśleć o szukaniu pocieszenia w cudzych ramionach. Jeśli czuła wiecznie tylko przenikliwy chłód, jakim cudem ciepło miałyby jej dać obce objęcia? Jeśli jedzenie, które jadła, smakowało jak popiół, jaki smak miałyby mieć obce usta? Może właśnie przez to, że Harriett całą swoją energię przelewała w doprowadzenie codzienności do stanu akceptowalnego, a główną osią jej działań był właśnie nieznośnie roześmiany berbeć, może właśnie przez to wczorajsze wydarzenia zabolały ją tak bardzo. Jak mogła wierzyć w to, że robi wszystko dla dobra swojego dziecka, jeśli dziecko to zniknęło jej z pola widzenia i bez jej wiedzy, o przyzwoleniu już nie wspominając, spędziło dzień w rezerwacie, bagatela, smoków? Benjamin Wright sypnął jej piaskiem prosto w oczy, a teraz aż promieniował niefrasobliwością, która wyprowadzała ją z równowagi bardziej niż zrobiłyby to jego kolejne wydumane oskarżenia.
Gdy z podobną nonszalancją Jaimie wypowiadał kolejne zdanie, Lovegood posłała mu szybkie spojrzenie, jakiego nie powstydziłaby się nawet jej harpiowata matka, będące czymś na kształt przypomnienia jak niedobrym pomysłem jest dokańczanie wypowiedzi w tym samym tonie.
- Może chcesz się czegoś napić? - zapytała dobrodusznie, postanawiając zmienić temat, zamiast ciągnąć go dalej, gdy Wright chrząknął jak duszący się psidwak. - Masz rację, nie podobała mi się. Pewnie głównie dlatego, że nasze kontakty nigdy nie były gorsze, a ty dla rozrywki zabrałeś sobie mojego syna, nawet nie racząc mnie poinformować. Wybaczysz mi więc, jeśli stwierdzę, że po kilku godzinach przetrząsania każdego skrawka okolicy w poszukiwaniu Charliego mam pewne obiekcje co do waszego wspólnie spędzonego czasu - oświadczyła, z początku starając się utrzymać w miarę neutralny ton, lecz w tym przebrzmiewała coraz bardziej rozdrażniona nuta, gdy z każdą chwilą dobitniej docierał do niej zupełnie nieadekwatny jej zdaniem spokój. - Cieszę się niezmiernie. Naprawdę uważasz, że właśnie tak to powinno wyglądać? - każde kolejne słowo wypowiadała dobitnie i z namaszczeniem, z jednej strony ograniczając dobrze jej znane z rodzinnego domu niemalże zwierzęce warczenie towarzyszące każdej sylabie, a z drugiej dając Benowi czas na przemyślenie swojej odpowiedzi. I o ile tyle razy dałaby się pokroić na drobne kawałki za to, by właśnie taki był sposób jej konwersacji z Benjaminem w erze postapokaliptycznej, tak teraz jego ukontentowanie i niemalże ciepły głos doprowadzał Harriett do szewskiej pasji, uderzającej w pierwszej fali do jej roziskrzonych oczu, wbijających spojrzenie w ten pogodny uśmiech, który dane jej było oglądać w poprzednim życiu, a który teraz wieńczył kolejną wypowiedź Wrighta.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Naifeh dnia 14.03.16 10:34, w całości zmieniany 1 raz
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Ciągle wpatrywał się z Harriett z tą samą specyficzną uwagą, unosząc tylko krzaczaste brwi trochę wyżej, gdy odrobinę zwiększyła ich dystans. Uznał go jednak za przypadkowy i nie zaprzątał sobie głowy odczytywaniem prawdziwego znaczenia ani jej gestów ani wzroku, piorunującego i zasiewającego nawet w jego dzielnym sercu ziarenko jaskółczego niepokoju. Jak przez mgłę przypomniał sobie zwariowaną marę blondynki, która zaatakowała go w halloweenowy wieczór, najpierw delikatnie gładząc dłońmi jego kark, później: praktycznie chcąc wydrapać mu oczy. Tamten strach należał jednak do przeszłości i do nierealnego świata: w tym prawdziwym Hattie była tak słodka, jak to tylko ona potrafiła, proponując mu nawet coś do picia.
Nie, nie potrafił rozróżnić sarkazmu. Pięć lat rozłąki, dramatów i troskliwego pielęgnowania żalu - urastającego do gabarytów diabelskich sideł na antybiotykach - spętało go zbyt mocno, by mógł czytać w Lovegood jak w otwartej księdze. Słodkie przekomarzanki i niezwykle lotne, jak na standardy nieoczytanego Benjamina, wymiany zdań należały do zamkniętej przeszłości, w której już dawno dałby upust swoim prymitywnym pragnieniom, utrzymanym teraz na smyczy dobrego wychowania.
- Nie, już dziś piłem - odparł niezwykle uprzejmie, tym krótkim zdaniem przekazując bardzo wiele podprogowych informacji. Zarówno tych dobrych (odmawiał alkoholu, co zdarzało się równie rzadko, co zaćmienie słońca albo inne zadziwiające kosmiczne zjawisko), jak i złych (pił przed południem, cóż za okropny wzór do naśladowania dla dziecka). Harriett mogła wyłapać te smaczki albo zupełnie je zignorować, tak, jak robił to Ben, próbując nagle nadążyć za tym niezrozumiałym słowotokiem. Wyrzut w ustach Lovegood był na tyle silny, że przebił się nawet przez zmiękczającą watę wrightowskiej niefrasobliwości, co sprawiło, że mimowolnie się skrzywił. - Histeryzujesz- mruknął nieprzyjemnie, jednak zaraz kontynuował tonem już pozbawionym nieokrzesanej nutki. - Napisał do mnie. Odpisałem mu. Uwielbia smoki, sądziłem, że taka przygoda dobrze mu zrobi, oderwie trochę od tego całego bagna. Pogrzeb, samotność...martwi się o ciebie. A jest tylko dzieckiem. I...wiem, że chcesz dla niego jak najlepiej, ale nie możesz go zadusić swoją nadopiekuńczością i miłością. On potrzebuje swobody - mówił coraz zapalczywiej, z jakąś nieznaną wcześniej pasją, pozbawioną nieodłącznej dotychczas naleciałości agresji i szczeniackiej buty. - Nie było nas tylko kilka godzin. Nic złego nie mogło mu się ze mną stać - dodał, już bardziej buntowniczo, łypiąc na Hatsy w oczekiwaniu na dalszą reprymendę albo na przyznanie mu absolutnej racji. Jaką przecież bez wątpienia posiadał.
Nie, nie potrafił rozróżnić sarkazmu. Pięć lat rozłąki, dramatów i troskliwego pielęgnowania żalu - urastającego do gabarytów diabelskich sideł na antybiotykach - spętało go zbyt mocno, by mógł czytać w Lovegood jak w otwartej księdze. Słodkie przekomarzanki i niezwykle lotne, jak na standardy nieoczytanego Benjamina, wymiany zdań należały do zamkniętej przeszłości, w której już dawno dałby upust swoim prymitywnym pragnieniom, utrzymanym teraz na smyczy dobrego wychowania.
- Nie, już dziś piłem - odparł niezwykle uprzejmie, tym krótkim zdaniem przekazując bardzo wiele podprogowych informacji. Zarówno tych dobrych (odmawiał alkoholu, co zdarzało się równie rzadko, co zaćmienie słońca albo inne zadziwiające kosmiczne zjawisko), jak i złych (pił przed południem, cóż za okropny wzór do naśladowania dla dziecka). Harriett mogła wyłapać te smaczki albo zupełnie je zignorować, tak, jak robił to Ben, próbując nagle nadążyć za tym niezrozumiałym słowotokiem. Wyrzut w ustach Lovegood był na tyle silny, że przebił się nawet przez zmiękczającą watę wrightowskiej niefrasobliwości, co sprawiło, że mimowolnie się skrzywił. - Histeryzujesz- mruknął nieprzyjemnie, jednak zaraz kontynuował tonem już pozbawionym nieokrzesanej nutki. - Napisał do mnie. Odpisałem mu. Uwielbia smoki, sądziłem, że taka przygoda dobrze mu zrobi, oderwie trochę od tego całego bagna. Pogrzeb, samotność...martwi się o ciebie. A jest tylko dzieckiem. I...wiem, że chcesz dla niego jak najlepiej, ale nie możesz go zadusić swoją nadopiekuńczością i miłością. On potrzebuje swobody - mówił coraz zapalczywiej, z jakąś nieznaną wcześniej pasją, pozbawioną nieodłącznej dotychczas naleciałości agresji i szczeniackiej buty. - Nie było nas tylko kilka godzin. Nic złego nie mogło mu się ze mną stać - dodał, już bardziej buntowniczo, łypiąc na Hatsy w oczekiwaniu na dalszą reprymendę albo na przyznanie mu absolutnej racji. Jaką przecież bez wątpienia posiadał.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Kiedyś wszystko było łatwiejsze. Znali siebie nawzajem - mogłoby się zdawać - jak własną kieszeń, interpretacja nie stanowiła więc żadnego problemu; w gruncie rzeczy nie pozostawało nic do interpretowania, kiedy bezgraniczna szczerość słów i gestów rozwiewała całkowicie wszelkie wątpliwości, a uszczypliwości nigdy nie miały na celu sprawienia faktycznego bólu. Ale zasady gry zmieniły się w niekontrolowany sposób i teraz każda ich interakcja przypominała błądzenie w ciemnościach. Harriett, pomna lekkomyślności, która zgubiła ją w wierzbowym parku, zwalczała wszelkie impulsy i wciąż niewykorzenione nawyki, co w efekcie nie dość, że wyglądało tak, jakby miała porażenie mięśni twarzy, to jeszcze objawiało się skrajnie nieeleganckim usadowieniem się na swoim miejscu, gdy blondynka w myśl ograniczenia sobie możliwości nagłego poderwania się do pionu i przemierzenia niewielkiego dystansu paroma szybkimi krokami, wciągnęła nogi na fotel, skrzyżowała je w kostkach i ułożyła na nich splecione dłonie. Babcia Lovegood dostałaby ataku apopleksji, gdyby zobaczyła ją w pozie tak nieprzystającej szanującej się kobiecie.
- Cudownie - skwitowała to obwieszczenie, właściwie średnio zdziwiona faktem, że Wright miał już za sobą dzienną dawkę etanolu. Przechyliła się przez oparcie fotela, by sięgnąć po filiżankę wypełnioną płynem o barwie zbyt ciemnej, by uznać go za herbatę i upiła łyk, by zdusić kwaśny uśmiech. Jedno słowo padające z ust Benjamina wystarczyło, by półwila odstawiła misternie zdobione naczynie na spodeczek odrobinę zbyt gwałtownie, a delikatna porcelana zaprotestowała głośno. - Ani razu nie pomyślałeś o tym, żeby zawiadomić mnie o tych planach? Nie dziwi mi to, że Charlie uznał całą tę sekretną wyprawę za świetny pomysł, ale on ma niecałe pięć lat. Ty masz trzydzieści, powinieneś wiedzieć lepiej - uniosła głos, namiętnie wypowiadając coraz to kolejne racje, które najwyraźniej miały dość ograniczoną siłę przebicia do benjaminowej warstwy zrozumienia, a z kolei ta myśl w połączeniu z mentorskimi mądrościami Wrighta działała na Harriett jak płachta na byka. - Nie wiesz czego chcę - przerwała ostro, spuszczając zasłonę milczenia na całą tą nadopiekuńczość, miłość i swobodę, chociaż może w innych okolicznościach dopatrzyłaby się jakiejś pokrętnej analogii pomiędzy swoją podobno duszącą troską w stosunku do Charliego a pewnymi obrazami z przeszłości, w której bywała czasem nadgorliwa, co prawda w jak najlepszych intencjach, ale jednak. - Nie wiesz jak to jest - kontynuowała, odstawiając filiżankę na stolik, jakby z obawy (zresztą całkiem uzasadnionej), że za parę chwil kolejny element porcelanowej zastawy przejdzie do historii. - Jakim prawem wtrącasz się w moje życie, z którego tak usilnie próbowałeś się wykreślić? - przyznanie brodaczowi racji zupełnie nie wchodziło w rachubę, nie, kiedy zaciskająca blade palce na oparciu fotela blondynka dopiero rozkładała żagle, by wypłynąć na pełne wody stawiania na swoim za wszelką cenę. - Twoje inne byłe nie mają przypadkiem jakiś dzieci, które mógłbyś sobie pożyczyć dla zabicia nudy? To musiał być akurat Charlie? - nie, nie widziała tego dobrego celu jasno przyświecającego wycieczce do rezerwatu. W jej jasnych oczach zaślepionych złością i chorą ilością żalu było to po prostu nową, wyrafinowaną torturą. Okrucieństwem, którego nie potrafiła pojąć.
- Cudownie - skwitowała to obwieszczenie, właściwie średnio zdziwiona faktem, że Wright miał już za sobą dzienną dawkę etanolu. Przechyliła się przez oparcie fotela, by sięgnąć po filiżankę wypełnioną płynem o barwie zbyt ciemnej, by uznać go za herbatę i upiła łyk, by zdusić kwaśny uśmiech. Jedno słowo padające z ust Benjamina wystarczyło, by półwila odstawiła misternie zdobione naczynie na spodeczek odrobinę zbyt gwałtownie, a delikatna porcelana zaprotestowała głośno. - Ani razu nie pomyślałeś o tym, żeby zawiadomić mnie o tych planach? Nie dziwi mi to, że Charlie uznał całą tę sekretną wyprawę za świetny pomysł, ale on ma niecałe pięć lat. Ty masz trzydzieści, powinieneś wiedzieć lepiej - uniosła głos, namiętnie wypowiadając coraz to kolejne racje, które najwyraźniej miały dość ograniczoną siłę przebicia do benjaminowej warstwy zrozumienia, a z kolei ta myśl w połączeniu z mentorskimi mądrościami Wrighta działała na Harriett jak płachta na byka. - Nie wiesz czego chcę - przerwała ostro, spuszczając zasłonę milczenia na całą tą nadopiekuńczość, miłość i swobodę, chociaż może w innych okolicznościach dopatrzyłaby się jakiejś pokrętnej analogii pomiędzy swoją podobno duszącą troską w stosunku do Charliego a pewnymi obrazami z przeszłości, w której bywała czasem nadgorliwa, co prawda w jak najlepszych intencjach, ale jednak. - Nie wiesz jak to jest - kontynuowała, odstawiając filiżankę na stolik, jakby z obawy (zresztą całkiem uzasadnionej), że za parę chwil kolejny element porcelanowej zastawy przejdzie do historii. - Jakim prawem wtrącasz się w moje życie, z którego tak usilnie próbowałeś się wykreślić? - przyznanie brodaczowi racji zupełnie nie wchodziło w rachubę, nie, kiedy zaciskająca blade palce na oparciu fotela blondynka dopiero rozkładała żagle, by wypłynąć na pełne wody stawiania na swoim za wszelką cenę. - Twoje inne byłe nie mają przypadkiem jakiś dzieci, które mógłbyś sobie pożyczyć dla zabicia nudy? To musiał być akurat Charlie? - nie, nie widziała tego dobrego celu jasno przyświecającego wycieczce do rezerwatu. W jej jasnych oczach zaślepionych złością i chorą ilością żalu było to po prostu nową, wyrafinowaną torturą. Okrucieństwem, którego nie potrafiła pojąć.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Siedząca w ten niewychowany - i przy okazji bardzo prowokujący - sposób Harriett, żywo przypominała mu smoczycę, spoczywającą ze złożonymi skrzydłami na jakimś wysokim kamieniu. Niby spokojną, niby zaplątaną we własne nogi i ręce, ale gotową w ciągu sekundy wyprostować się i bez wahania odgryźć głowę delikwentowi, który przekroczyłby ustaloną przez nią granicę. Ben mimowolnie poczuł ukłucie niepokoju, przebijające się nawet przez grubą watę dobrego humoru oraz stuprocentowego przekonania o własnej nieomylności. Cóż, wiedział, do czego są zdolne matki - zwłaszcza te smocze - i nie chciał ginąć w płomieniach. Nie teraz, kiedy wszystko zaczynało się układać a obrzydzenie do samego siebie, obrastające go od tylu lat trującym bluszczem, powoli odpadało od wyrzeźbionego ciała, odsłaniając coraz więcej prawdziwego Benjamina. Potrafiącego zakopać topór wojenny. I zaakceptować arabskiego bękarta, ba, nawet się nim zająć, co miało pomóc także i Harriett. Nic więc dziwnego, że z każdym zdaniem Hatsy jego nastroszenie stawało się coraz bardziej widoczne (napięte szczęki, ręce założone na klatce piersiowej, krzaczaste brwi unoszące się nieprzychylnie do góry), choć daleko mu było do pana-furiata, który już dawno rozpieprzyłby stojące na kominku bibeloty w drobny mak. - Nie poinformowałem cię, bo...po co? Nie pozwoliłabyś mi go zabrać. Pewnie myślałabyś, że wepchnę go do pierwszej lepszej klatki z trójogonem edalskim - odparł buntowniczo, jeszcze siląc się na spokój i nie przyznając się do tego, że faktycznie taki pomysł przebiegł mu przez głowę. Pewnie kontynuowałby spokojną perorę na ten temat, ale kolejne słowa Hatsy zbłądziły w bardzo niebezpieczne rejony. Dla każdego samca alfa, a już na pewno dla tego konkretnego przedstawiciela męskiej populacji. - Zamilcz - warknął, lecz było to warknięcie na tyle ochrypłe, że równie dobrze można by uznać tę zbyt dźwięczną głoskę za niebyłą lub za dźwięk dość chamskiego odchrząknięcia. - Przestań odpierdalać grę zranionej księżniczki. Zrobiłem to dla ciebie, dla was, chciałem pomóc chociaż tak, chciałem go poznać, żeby go nie nienawidzić i zobaczyłem, jaki jest do ciebie podobny, że jest twoim dzieckiem, że jest... - zaczął z całą zapalczywą agresją, na jaką go było stać, chociaż zapędził się w zdecydowanie zły zaułek labiryntu swego umysłu. Zbyt...czuły? Szczery? Dobry? Nie, zdecydowanie nie chciał dzielić się z Hatsy swoimi rozmyślaniami na temat ichdziecka, które musiało mieć coś z Charliego, może jego nos, może brwi, może spojrzenie ciemnych oczu. Znów odchrząknął, tym razem nerwowo uderzając stopą o podłogę w jakimś mimowolnym geście skrajnego zdenerwowania. - Ale w porządku, masz rację, może faktycznie najlepiej będzie, jak wykreślę ciebie z mojego życia i zajmę się jakąś moją eks - odparł tonem przesyconym już jakimś niespotykanym jadem, jakby chciał wyprostować ostatnie zdanie, wypowiedziane jakimś zbyt wzruszonym tonem. Łypnął jeszcze wrogo na siedzącą Harriett, po czym odwrócił się gwałtownie i ruszył w stronę drzwi. - Miło było cię widzieć, Hatsy - burknął przez ramię, poprawiając kołnierz skórzanej kurtki i naciskając ciężką klamkę.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Na nic zdało się wykręcanie kończyn i inne próby ograniczenia mobilności, paznokcie Harriett w niekontrolowany sposób wygrywały nerwową melodię rytmicznych stuknięć o ciemne drewno, gdy czekała na odpowiedź Benjamina z miną sugerującą, że jeśli ta nie będzie wystarczająco satysfakcjonująca, ziemia się rozstąpi, otworzą się wrota piekielne, a brodacz pożałuje, że nie ma przed sobą prawdziwego smoka, tylko drobną półwilę. Nie chciała, żeby tak to wyglądało. Nie chciała żadnej z tych rzeczy, które się przytrafiały, lecz niezależnie od tego, jak usilnie starała się wszystko naprawić, wyglądało na to, że tylko pogarszała sytuację. Powinna już wiedzieć, że granica jest blisko, że jeszcze parę chwil i Jaimie przestanie bawić się w osobnika względnie ugładzonego, pokornie wysłuchującego jej krzyków, lecz twarz Harriett ściągnęła się kurczowo, a usta zacisnęły się w wąską, pełną niezadowolenia linię.
- Czyli wiedziałeś, że bym się nie zgodziła, mimo wszystko zorganizowałeś tę eskapadę i wciąż nie widzisz powodu mojej złości? - zapytała, kpiąc jawnie z żelaznej logiki, jaką właśnie prezentował Wright. - Zawsze wiedziałam, że potrafisz mi czytać w myślach - perorowała wciąż tym samym, przesyconym drwiną głosem. Chociaż nigdy nie uważała Wrighta za barbarzyńcę, a wręcz przeciwnie, broniła go przed wszystkimi, którzy posądzali go o brak serca, ostatnie miesiące skłaniały ją ku twierdzeniu, że chyba nie znała go tak naprawdę. Bo przecież jej Jaimie nie masakrował Merlinowi ducha winnych ludzi, nie rujnował żałobnych uroczystości dla swojej sadystycznej rozrywki, nie próbował jej zranić przy każdej możliwej okazji i... nie karmił smoków dziećmi znienawidzonych przez siebie ludzi? Coś zapiekło ją nieprzyjemnie w okolicach mostka, lecz oczy wciąż ciskały gromy, całe więc szczęście, że gdy w uszach szumiała jej nabuzowana adrenaliną krew, nie była w stanie jednoznacznie zinterpretować kolejnego warknięcia. - Przestań odpierdalać grę niezrozumianego bohatera - zripostowała jakże dorośle, ledwie odnotowując fakt, że w całym tym ferworze emocji wypowiadała się równie kwieciście, co mieszkańcy Nokturnu. - Chciałeś pomóc? Więc gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowałam? Zawsze pojawiasz się za późno i jesteś oburzony tym, że nie umieram z wdzięczności. Wystarczyło napisać jeden list - produkowała się dalej, jakby działała w myśl zasady, że na każde zdanie Bena powinny przypadać jej dwa zdania i w realizowaniu tego założenia nie przeszkadzało jej nawet to, że nie miała już żadnego pojęcia czy odnosi się tylko do najświeższych wydarzeń, czy sięga dalej w przeszłość, próbując dotkliwie wytknąć błędy, przed jakimi się nie ustrzegli. Chwilę później blondynka zrobiła świszczący wdech, zapowietrzając się dziwnie, gdy słowa Jaimiego najwyraźniej i ją zapędziły w ten sam zaułek, będący tematem tabu. - Jakąś swoją eks czy przyjaźnią z Percivalem? - zapytała wojowniczo, dolewając jeszcze oliwy do ognia i w gruncie rzeczy strzelając na ślepo, nie wiedziała przecież nic poza tym, co usłyszała od nieświadomej Inary, dającej jej podstawy do koślawego i niepewnego łączenia kropek w całość, w którą nie chciała wierzyć - a którą teraz wymachiwała przed nosem Benjamina z pewnością tak ogromną, że aż zaczęło się w niej tlić obrzydzenie do samej siebie. Drgnęła niespokojnie, widząc jak mężczyzna kieruje się do wyjścia.
- Jeszcze nie skończyliśmy - warknęła w sposób tak daleki od jej zwyczajowego sposobu wysławiania się, jednocześnie podrywając się z miejsca i momentalnie ruszając w kierunku drzwi. - Nie odwracaj się ode mnie po raz kolejny - ile razy jeszcze będzie miała to paskudne déjà vu? Głos Harriett nabrał niepokojącej, może wręcz desperackiej barwy, lecz daleko jej było do wybuchania płaczem. Wprost przeciwnie, każda komórka ciała półwili rwała się do rozpętania trzeciej wojny światowej, a gdy położyła obie ręce na przedramieniu i nadgarstku sięgającego klamki Benjamina z zamiarem szarpnięcia go w jakiejś rozpaczliwej próbie zmuszenia do zostania tak długo, aż sama nie uzna inaczej, z tych smukłych, podobno delikatnych dłoni wydobyły się płomyki ognia, których sama nie zarejestrowała - czego zapewne nie można powiedzieć o brunecie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Czyli wiedziałeś, że bym się nie zgodziła, mimo wszystko zorganizowałeś tę eskapadę i wciąż nie widzisz powodu mojej złości? - zapytała, kpiąc jawnie z żelaznej logiki, jaką właśnie prezentował Wright. - Zawsze wiedziałam, że potrafisz mi czytać w myślach - perorowała wciąż tym samym, przesyconym drwiną głosem. Chociaż nigdy nie uważała Wrighta za barbarzyńcę, a wręcz przeciwnie, broniła go przed wszystkimi, którzy posądzali go o brak serca, ostatnie miesiące skłaniały ją ku twierdzeniu, że chyba nie znała go tak naprawdę. Bo przecież jej Jaimie nie masakrował Merlinowi ducha winnych ludzi, nie rujnował żałobnych uroczystości dla swojej sadystycznej rozrywki, nie próbował jej zranić przy każdej możliwej okazji i... nie karmił smoków dziećmi znienawidzonych przez siebie ludzi? Coś zapiekło ją nieprzyjemnie w okolicach mostka, lecz oczy wciąż ciskały gromy, całe więc szczęście, że gdy w uszach szumiała jej nabuzowana adrenaliną krew, nie była w stanie jednoznacznie zinterpretować kolejnego warknięcia. - Przestań odpierdalać grę niezrozumianego bohatera - zripostowała jakże dorośle, ledwie odnotowując fakt, że w całym tym ferworze emocji wypowiadała się równie kwieciście, co mieszkańcy Nokturnu. - Chciałeś pomóc? Więc gdzie byłeś, kiedy cię potrzebowałam? Zawsze pojawiasz się za późno i jesteś oburzony tym, że nie umieram z wdzięczności. Wystarczyło napisać jeden list - produkowała się dalej, jakby działała w myśl zasady, że na każde zdanie Bena powinny przypadać jej dwa zdania i w realizowaniu tego założenia nie przeszkadzało jej nawet to, że nie miała już żadnego pojęcia czy odnosi się tylko do najświeższych wydarzeń, czy sięga dalej w przeszłość, próbując dotkliwie wytknąć błędy, przed jakimi się nie ustrzegli. Chwilę później blondynka zrobiła świszczący wdech, zapowietrzając się dziwnie, gdy słowa Jaimiego najwyraźniej i ją zapędziły w ten sam zaułek, będący tematem tabu. - Jakąś swoją eks czy przyjaźnią z Percivalem? - zapytała wojowniczo, dolewając jeszcze oliwy do ognia i w gruncie rzeczy strzelając na ślepo, nie wiedziała przecież nic poza tym, co usłyszała od nieświadomej Inary, dającej jej podstawy do koślawego i niepewnego łączenia kropek w całość, w którą nie chciała wierzyć - a którą teraz wymachiwała przed nosem Benjamina z pewnością tak ogromną, że aż zaczęło się w niej tlić obrzydzenie do samej siebie. Drgnęła niespokojnie, widząc jak mężczyzna kieruje się do wyjścia.
- Jeszcze nie skończyliśmy - warknęła w sposób tak daleki od jej zwyczajowego sposobu wysławiania się, jednocześnie podrywając się z miejsca i momentalnie ruszając w kierunku drzwi. - Nie odwracaj się ode mnie po raz kolejny - ile razy jeszcze będzie miała to paskudne déjà vu? Głos Harriett nabrał niepokojącej, może wręcz desperackiej barwy, lecz daleko jej było do wybuchania płaczem. Wprost przeciwnie, każda komórka ciała półwili rwała się do rozpętania trzeciej wojny światowej, a gdy położyła obie ręce na przedramieniu i nadgarstku sięgającego klamki Benjamina z zamiarem szarpnięcia go w jakiejś rozpaczliwej próbie zmuszenia do zostania tak długo, aż sama nie uzna inaczej, z tych smukłych, podobno delikatnych dłoni wydobyły się płomyki ognia, których sama nie zarejestrowała - czego zapewne nie można powiedzieć o brunecie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Ostatnio zmieniony przez Harriett Naifeh dnia 17.03.16 21:05, w całości zmieniany 2 razy
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Drwina, promieniująca z każdego słowa wypowiedzianego przez Harriett, osiągnęła już taki poziom radioaktywnego rażenia, że nawet gruboskórny (i obudowany nową, lepszą, stabilniejszą emocjonalną gliną) Ben nie mógł dłużej udawać, że ta straceńcza rozmowa prowadzi do jakiegokolwiek rozwiązania. Ba, że jest chociaż miłą i niezobowiązującą pogawędką o pogodzie, jedną z tych, którymi zawsze gardzili, szepcząc do siebie na salonach o znacznie bardziej interesujących kwestiach. Tamto porozumienie dusz przepadło jednak bezpowrotnie i Wright mógł tylko odliczać w głowie od dziesięciu do zera, co zajmowało wszystkie jego szare komórki, pozwalając na uspokojenie ewentualnej erupcji wściekłości. Trzymanej na naprawdę cienkiej smyczy, uplecionej z ostatnich dobrych dni, kiedy wszystko się układało a na drewnianej półeczce w jego królewskiej łazience leżał nieznany dotąd przyrząd. Percivalowy pędzel do golenia stał się niedorzecznym gwoździem do trumny, z tym, że trumny pełnej Ognistej, wspomnień, przyjemności i - po prostu - szczęścia. Kradzionego, niemoralnego, niemożliwego, przekreślonego przed laty...i mimo to powracającego. Nott powoli budził dawnego Jaimiego, który nie pluł jadem i nie roztrzaskiwał swojego życia w drobny mak za każdym razem, gdy na horyzoncie pojawiała się Hatsy. Niezależnie, czy była to Hatsy zrozpaczona, Hatsy bezbronna czy Hatsy ziejąca werbalnym ogniem.
Jeszcze miesiąc temu na pewno sięgnąłby po najbliższy arabski wazonik i miotnął nim widowiskowo przez pokój, ewentualnie wybiłby pięścią dziurę w ścianie, lecz teraz zachowywał wręcz stoicki spokój. - Przestań na mnie naskakiwać. Tak, zrozumiałem, że zjebałem i że masz gdzieś moje dobre chęci, więc już znikam z twojego życia i już nigdy nie pohańbię cię moim towarzystwem - syknął tylko przez ramię w odpowiedzi na jej retoryczne wyrzuty, a jego zęby nieprzyjemnie zazgrzytały o siebie. Jeśli nie chciał zaraz spłonąć musiał jak najszybciej stąd wyjść, jak najszybciej zapalić, jak najszybciej odetchnąć śmierdzącym, nikotynowym dymem. Jeden krok, trzeci, kilka stóp i...Stanął jak wryty.
Już bardziej spodziewałby się tego, że Harriett padnie na kolana i zacznie go przepraszać za swoją impertynencję - nawet ta szalona wizja była bliższa rzeczywistości niż ta, w której z ust Hatsy pada imię Percivala. W takiej konotacji. Z takim tonem. Wojowniczym, zdradliwym, ostrym, z przebłyskującymi nutkami obrzydzenia. Instynkt samozachowawczy zareagował o kilka sekund za późno, bo przecież przystanął, chwiejąc się dziwnie w pół kroku, z dłońmi nagle rozluźnionymi z pięści, z dziwnie spiętymi ramionami, z dziwnym wydechem, jaki mógłby wziąć tuż po wynurzeniu się z wody, w której przebywał o kilka duszących chwil za długo. W jego głowie nie kołatały się żadne pytania: w chwilach szoku Wright po prostu przestawał pracować, jadąc na marnym autopilocie aż do momentu, w którym mógł zasiąść przy oblepionym barze i wychylić pierwszą zbawienną dawkę whisky. Podobnie było i teraz, ruszył dalej, wewnętrznie zdjęty jakąś żałosną paniką, powtarzając do znudzenia w myślach mantrę o tym, by wzburzona Hatsy nie widziała jego reakcji. Drobnej, ulotnej, nie do powiązania z prawdziwą odpowiedzią na to rzucone pytanie, ale dla osoby znającej go najlepiej te mimowolne gesty krzyczały głośniej od najgłośniejszych słów. - Ja skończyłem, nie mam zamiaru z tobą rozmawiać, chyba postradałaś zmysły. Bredzisz odkąd tutaj wszedłem- zaczął gwałtownie, chcąc zatrzeć to okropne wrażenie, lecz zanim dokończył swoją szalenie dojrzałą wypowiedź, poczuł, że ogień trawiący jego splot słoneczny jest dość słaby w porównaniu z prawdziwym płomieniem, igrającym na jego nadgarstku. Przedramię na szczęście chroniła skórzana kurtka, ale dłoń zapiekła go czystym bólem.
W normalnej sytuacji - gdyby w tym pomieszczeniu nie padło to frustrujące, przerażające go do głębi pytanie - pewnie spojrzałby Hatsy prowokująco w oczy, ale teraz nie mógł znieść jej bliskości. Wyszarpnął dłoń z uścisku, mierząc ją spojrzeniem osoby bardziej wytrąconej z równowagi niż wściekłej. - Tylko na to cię stać? - prychnął, nieudolnie próbując dodać sobie animuszu i jednocześnie zachować się normalnie, jakby nie zagrał niezwykle fałszywej nuty w tym historycznym koncercie życzeń dawnych miłości. Drzwi pozostały uchylone, Wright mimowolnie rozcierał sobie poparzone miejsce, uciekając od Hatsy. Wzrokiem i całym sobą, kiedy gwałtownie przekroczył próg, mając nadzieję, że nie spotka nikogo tuż za nim. Ale tak się jednak nie stało.
Jeszcze miesiąc temu na pewno sięgnąłby po najbliższy arabski wazonik i miotnął nim widowiskowo przez pokój, ewentualnie wybiłby pięścią dziurę w ścianie, lecz teraz zachowywał wręcz stoicki spokój. - Przestań na mnie naskakiwać. Tak, zrozumiałem, że zjebałem i że masz gdzieś moje dobre chęci, więc już znikam z twojego życia i już nigdy nie pohańbię cię moim towarzystwem - syknął tylko przez ramię w odpowiedzi na jej retoryczne wyrzuty, a jego zęby nieprzyjemnie zazgrzytały o siebie. Jeśli nie chciał zaraz spłonąć musiał jak najszybciej stąd wyjść, jak najszybciej zapalić, jak najszybciej odetchnąć śmierdzącym, nikotynowym dymem. Jeden krok, trzeci, kilka stóp i...Stanął jak wryty.
Już bardziej spodziewałby się tego, że Harriett padnie na kolana i zacznie go przepraszać za swoją impertynencję - nawet ta szalona wizja była bliższa rzeczywistości niż ta, w której z ust Hatsy pada imię Percivala. W takiej konotacji. Z takim tonem. Wojowniczym, zdradliwym, ostrym, z przebłyskującymi nutkami obrzydzenia. Instynkt samozachowawczy zareagował o kilka sekund za późno, bo przecież przystanął, chwiejąc się dziwnie w pół kroku, z dłońmi nagle rozluźnionymi z pięści, z dziwnie spiętymi ramionami, z dziwnym wydechem, jaki mógłby wziąć tuż po wynurzeniu się z wody, w której przebywał o kilka duszących chwil za długo. W jego głowie nie kołatały się żadne pytania: w chwilach szoku Wright po prostu przestawał pracować, jadąc na marnym autopilocie aż do momentu, w którym mógł zasiąść przy oblepionym barze i wychylić pierwszą zbawienną dawkę whisky. Podobnie było i teraz, ruszył dalej, wewnętrznie zdjęty jakąś żałosną paniką, powtarzając do znudzenia w myślach mantrę o tym, by wzburzona Hatsy nie widziała jego reakcji. Drobnej, ulotnej, nie do powiązania z prawdziwą odpowiedzią na to rzucone pytanie, ale dla osoby znającej go najlepiej te mimowolne gesty krzyczały głośniej od najgłośniejszych słów. - Ja skończyłem, nie mam zamiaru z tobą rozmawiać, chyba postradałaś zmysły. Bredzisz odkąd tutaj wszedłem- zaczął gwałtownie, chcąc zatrzeć to okropne wrażenie, lecz zanim dokończył swoją szalenie dojrzałą wypowiedź, poczuł, że ogień trawiący jego splot słoneczny jest dość słaby w porównaniu z prawdziwym płomieniem, igrającym na jego nadgarstku. Przedramię na szczęście chroniła skórzana kurtka, ale dłoń zapiekła go czystym bólem.
W normalnej sytuacji - gdyby w tym pomieszczeniu nie padło to frustrujące, przerażające go do głębi pytanie - pewnie spojrzałby Hatsy prowokująco w oczy, ale teraz nie mógł znieść jej bliskości. Wyszarpnął dłoń z uścisku, mierząc ją spojrzeniem osoby bardziej wytrąconej z równowagi niż wściekłej. - Tylko na to cię stać? - prychnął, nieudolnie próbując dodać sobie animuszu i jednocześnie zachować się normalnie, jakby nie zagrał niezwykle fałszywej nuty w tym historycznym koncercie życzeń dawnych miłości. Drzwi pozostały uchylone, Wright mimowolnie rozcierał sobie poparzone miejsce, uciekając od Hatsy. Wzrokiem i całym sobą, kiedy gwałtownie przekroczył próg, mając nadzieję, że nie spotka nikogo tuż za nim. Ale tak się jednak nie stało.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie spodziewałem się dziś gości. Grzecznie do tej pory siedziałem w pokoju pokutując moją życiową podróż z Benem, z czego jestem chyba najszczęśliwszy. Szkoda, że mama nie potrafi tego w ten sam sposób ujrzeć, tylko się nieznacznie skrzywiła i poprosiła mnie, abym jej obiecał że nie powtórzę tego wybryku. Ale dlaczego, skoro było superowo? Świetnie się z Benem bawiliśmy i już miałem w planach kolejny taki wypad. Ale może jak będzie cieplej, co by Ben pozwolił mi wejść do klatki smoczej babci. Chciałbym ją pogłaskać, o tak!
A na razie to trzymałem kredkę w dłoni i rozmyślałem, które smoczątko narysować. Ignorowałem zadaną przez ciocię Eilis pracę domową i postanowiłem zająć się myślami. Zacząłem rysować główkę, gdy usłyszałem, ze ktoś przyszedł. Czemu mama mnie nie woła? Coś się stało? A może nie chce, bym usłyszał czegoś niemiłego? A może to Ben przyszedł? Nie wiedziałem co myśleć na ten temat, więc cichutko, wręcz na paluszkach, zszedłem na dół. Totalnie się zdziwiłem, gdy ujrzałem zamknięte drzwi. Od kiedy one są zamykane? I jak mama dała radę je zamknąć? Ja sam nie dawałem rady nawet o cal je przesunąć. A mama? Ona nie wygląda na jakąś siłaczkę. Jest taka chuda i drobna, mimo swego wzrostu. Tak więc zaintrygowany całą tą sytuacją podszedłem do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. Ujrzałem mamę i tył jakiegoś mężczyzny. Ani razu nie pomyślałeś o tym, żeby zawiadomić mnie o tych planach? Nie dziwi mi to, że Charlie uznał całą tę sekretną wyprawę za świetny pomysł, ale on ma niecałe pięć lat. Ty masz trzydzieści, powinieneś wiedzieć lepiej Czyli to musiał być Ben. Naprawdę on ma 30 lat? Jak to możliwe? Ja bym mu dał około 28 lat! Ta broda go odmładza, serio! Ale nie wydałem żadnego dźwięku. Tylko słuchałem. Co gorsza, z każdymi słowami robiło mi się smutno. Czemu mama tak uważa? Czemu się złości na Bena? Przecież to ja wszystko wymyśliłem. Nie powinna się na niego złościć. Nie podobało mi się też, że Ben chciał zaniechać kontaktów z mamą. Ze mną też tak chce postąpić? Odstawić na bok, niczym figurkę? I jeszcze ten Percival, o co mamie chodziło?
Zaraz oboje przyszli pod drzwi, więc cofnąłem się o krok w obawie, że dostanę drzwiami w nos, lecz tak się nie stało. Usłyszałem jakieś wzburzone głosy, a potem drzwi się otworzyły. Smutny jak i zdziwiony spoglądałem na Bena nie wiedząc, co o nim myśleć. Polubiłem go. I to bardzo. Chwilę wcześniej marzyłem o kolejnej naszej wspólnej wyprawie. A co teraz? Obawiałem się, że to się zaraz zakończy. I że Ben mnie zostawi podobnie jak tata. Tata odszedł, bo został pokonany. A Ben dlaczego odchodzi? Bo przestraszył się mojej matki, czy może nie umie się z nią dogadać? Smutne, czekoladowe oczy ujrzały także czekoladowe oczy [przypadek?]. - Mnie też chcesz zostawić, jak teraz mamę?- zadałem pytanie do Bena wpatrując się na niego intensywnie, jak i jawnie ignorując obecność mamy. Tylko to chciałem od Bena usłyszeć. Nic więcej.
A na razie to trzymałem kredkę w dłoni i rozmyślałem, które smoczątko narysować. Ignorowałem zadaną przez ciocię Eilis pracę domową i postanowiłem zająć się myślami. Zacząłem rysować główkę, gdy usłyszałem, ze ktoś przyszedł. Czemu mama mnie nie woła? Coś się stało? A może nie chce, bym usłyszał czegoś niemiłego? A może to Ben przyszedł? Nie wiedziałem co myśleć na ten temat, więc cichutko, wręcz na paluszkach, zszedłem na dół. Totalnie się zdziwiłem, gdy ujrzałem zamknięte drzwi. Od kiedy one są zamykane? I jak mama dała radę je zamknąć? Ja sam nie dawałem rady nawet o cal je przesunąć. A mama? Ona nie wygląda na jakąś siłaczkę. Jest taka chuda i drobna, mimo swego wzrostu. Tak więc zaintrygowany całą tą sytuacją podszedłem do drzwi i spojrzałem przez dziurkę od klucza. Ujrzałem mamę i tył jakiegoś mężczyzny. Ani razu nie pomyślałeś o tym, żeby zawiadomić mnie o tych planach? Nie dziwi mi to, że Charlie uznał całą tę sekretną wyprawę za świetny pomysł, ale on ma niecałe pięć lat. Ty masz trzydzieści, powinieneś wiedzieć lepiej Czyli to musiał być Ben. Naprawdę on ma 30 lat? Jak to możliwe? Ja bym mu dał około 28 lat! Ta broda go odmładza, serio! Ale nie wydałem żadnego dźwięku. Tylko słuchałem. Co gorsza, z każdymi słowami robiło mi się smutno. Czemu mama tak uważa? Czemu się złości na Bena? Przecież to ja wszystko wymyśliłem. Nie powinna się na niego złościć. Nie podobało mi się też, że Ben chciał zaniechać kontaktów z mamą. Ze mną też tak chce postąpić? Odstawić na bok, niczym figurkę? I jeszcze ten Percival, o co mamie chodziło?
Zaraz oboje przyszli pod drzwi, więc cofnąłem się o krok w obawie, że dostanę drzwiami w nos, lecz tak się nie stało. Usłyszałem jakieś wzburzone głosy, a potem drzwi się otworzyły. Smutny jak i zdziwiony spoglądałem na Bena nie wiedząc, co o nim myśleć. Polubiłem go. I to bardzo. Chwilę wcześniej marzyłem o kolejnej naszej wspólnej wyprawie. A co teraz? Obawiałem się, że to się zaraz zakończy. I że Ben mnie zostawi podobnie jak tata. Tata odszedł, bo został pokonany. A Ben dlaczego odchodzi? Bo przestraszył się mojej matki, czy może nie umie się z nią dogadać? Smutne, czekoladowe oczy ujrzały także czekoladowe oczy [przypadek?]. - Mnie też chcesz zostawić, jak teraz mamę?- zadałem pytanie do Bena wpatrując się na niego intensywnie, jak i jawnie ignorując obecność mamy. Tylko to chciałem od Bena usłyszeć. Nic więcej.
being human is complicated, time to be a dragon
Jakież to szczęście, że Lovegood nie cierpiała na uciążliwą przypadłość, jaką było plucie w trakcie zbyt emocjonalnego krasomówstwa, bo najpewniej w znajdującym się na podłodze dywanie powstałoby parę dziur wypalonych przez kwas towarzyszący każdemu jej słowu. Jej złość wzbierała z każdą chwilą, jakby tajemniczy impuls niczym miotełka wymiatał ze wszelkich zakamarków jestestwa Harriett wszystkie te zbierane przez lata, skrzętnie zagrzebywane żale wprost na światło dzienne - i może tak było zdrowiej, może była to pierwsza i jedyna okazja, by raz, a dobrze wyrzucić z siebie to, czego nie dopuszczała do siebie wcześniej, wkładając na swoją twarz coraz to inne maski osobo pozornie pogodzonej z losem, chociaż oczywistym było to, że gdy tylko opadnie całe to wzburzenie, zrozumie aż nazbyt wyraźnie, dlaczego jej głos automatycznie wspinał się na wyższe decybele, a spojrzenie zaledwie prześlizgiwało się po tak dobrze znanej, a jednocześnie obcej twarzy Jaimiego, nie potrafiąc zakotwiczyć w żadnym punkcie na dłużej. Zrozumie, że pękło jej serce.
Bo wolałaby już konkurencję w ciskaniu o przeciwległą ścianę arabskimi wazonikami, przypominającymi jej tylko o człowieku, przez którego śmierć tkwiła w dziwnym zawieszeniu, nie poznając samej siebie. Wolałaby kolejne nieprzemyślane zaciśnięcie palców na swoim ramieniu i kolejny pocałunek na tyle brutalny, by starł w proch nawet najdonośniej rozbrzmiewający głos rozsądku, by otworzył w pamięci wszystkie te zamknięte na cztery spusty szufladki ze wspomnieniami z okresu, do którego nie należało wracać. Wolałaby nawet kolejny koncert obwinień, pokazujący, że nie tylko jej rany wciąż się jątrzą. Zamiast tego dostała uśmiech dawnego Wrighta, mistyczną otoczkę ukontentowania i - przynajmniej zanim wyraziła swoją opinię co do kontaktów brodacza z Charliem - słowa przepełnione czymś na kształt dobrej wiary, zupełnie jakby już nie szargały nim dawne zaszłości, jakby na froncie z demonami przeszłości została już zupełnie sama. I chociaż los stanął na ich drodze już dawno temu, w jakiś pokrętny sposób dopiero teraz poczuła, że straciła go naprawdę. Wbijała roziskrzone spojrzenie w Benjamina i nie umknął jej żaden szczegół, gdy z jej ust, niczym magiczne hasło, padło imię wiecznie owiane tajemnicą z powodów, które teraz stawały się oczywiste; widziała, jak jego krok staje się mniej sprężysty i zamiera całkowicie, jak jego barki spinają się gwałtownie, jak po chwili zawahania, tak dobitnej i wymownej, podjął ponownie kolejną ucieczkę, lecz już bez napędzającego go animuszu.
- A to podobno ja jestem zranioną księżniczką - zaserwowała ripostę godną pięciolatki, jakby sama próbowała zachowywać się w sposób sugerujący, że pytanie o Percivala uznaje za niebyłe, a i reakcje na owe pytanie zupełnie jej umknęły, bo przecież była pewna, że to, co rodziło się w jej głowie pod wpływem słów Inary i alkoholowej pożywki dla teorii spiskowych było absolutną bujdą i wymysłem jej chorej wyobraźni. Dopiero gdy Wright wyszarpnął rękę z jej uścisku, spostrzegła już tylko dogasające płomienie i zaczerwieniony ślad w kształcie jej dłoni odciśniętej na przegubie mężczyzny.
- Mogłabym powiedzieć to samo o tobie - oświadczyła, lecz już bez wibrującej w głosie złości, znacznie ciszej, balansując na granicy rozgoryczenia i zrezygnowania. Odsunęła się nieznacznie, pozwalając Jaimiemu wojować z ciężkimi drzwiami, które sama potrafiła ruszyć tylko zaklęciem i nie próbując go już zatrzymać. Z tego, że ich kulturalna rozmowa miała niepożądanego świadka, dowiedziała się o wiele za późno, dopiero gdy z ust znajdującego się na korytarzu Charliego padło pytanie adresowane do szturmującego w kierunku wyjścia Benjamina. Płuca Harriett zafalowały niespokojnie, nie przynosząc jej jednak żadnej ulgi, gdy wpatrywała się w naznaczoną smutkiem twarz dziecka, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak wiele dla chłopca znaczył ten dzień spędzony właśnie z tym konkretnym smokologiem. Cofnęła się o pół kroku, przenosząc spojrzenie z Charliego na Wrighta, chowając za plecami wciąż rozgrzane dłonie i nie mówiąc ani słowa.
Jak to było? Niezaduszanie nadopiekuńczością i potrzeba swobody czy jakoś tak?
Bo wolałaby już konkurencję w ciskaniu o przeciwległą ścianę arabskimi wazonikami, przypominającymi jej tylko o człowieku, przez którego śmierć tkwiła w dziwnym zawieszeniu, nie poznając samej siebie. Wolałaby kolejne nieprzemyślane zaciśnięcie palców na swoim ramieniu i kolejny pocałunek na tyle brutalny, by starł w proch nawet najdonośniej rozbrzmiewający głos rozsądku, by otworzył w pamięci wszystkie te zamknięte na cztery spusty szufladki ze wspomnieniami z okresu, do którego nie należało wracać. Wolałaby nawet kolejny koncert obwinień, pokazujący, że nie tylko jej rany wciąż się jątrzą. Zamiast tego dostała uśmiech dawnego Wrighta, mistyczną otoczkę ukontentowania i - przynajmniej zanim wyraziła swoją opinię co do kontaktów brodacza z Charliem - słowa przepełnione czymś na kształt dobrej wiary, zupełnie jakby już nie szargały nim dawne zaszłości, jakby na froncie z demonami przeszłości została już zupełnie sama. I chociaż los stanął na ich drodze już dawno temu, w jakiś pokrętny sposób dopiero teraz poczuła, że straciła go naprawdę. Wbijała roziskrzone spojrzenie w Benjamina i nie umknął jej żaden szczegół, gdy z jej ust, niczym magiczne hasło, padło imię wiecznie owiane tajemnicą z powodów, które teraz stawały się oczywiste; widziała, jak jego krok staje się mniej sprężysty i zamiera całkowicie, jak jego barki spinają się gwałtownie, jak po chwili zawahania, tak dobitnej i wymownej, podjął ponownie kolejną ucieczkę, lecz już bez napędzającego go animuszu.
- A to podobno ja jestem zranioną księżniczką - zaserwowała ripostę godną pięciolatki, jakby sama próbowała zachowywać się w sposób sugerujący, że pytanie o Percivala uznaje za niebyłe, a i reakcje na owe pytanie zupełnie jej umknęły, bo przecież była pewna, że to, co rodziło się w jej głowie pod wpływem słów Inary i alkoholowej pożywki dla teorii spiskowych było absolutną bujdą i wymysłem jej chorej wyobraźni. Dopiero gdy Wright wyszarpnął rękę z jej uścisku, spostrzegła już tylko dogasające płomienie i zaczerwieniony ślad w kształcie jej dłoni odciśniętej na przegubie mężczyzny.
- Mogłabym powiedzieć to samo o tobie - oświadczyła, lecz już bez wibrującej w głosie złości, znacznie ciszej, balansując na granicy rozgoryczenia i zrezygnowania. Odsunęła się nieznacznie, pozwalając Jaimiemu wojować z ciężkimi drzwiami, które sama potrafiła ruszyć tylko zaklęciem i nie próbując go już zatrzymać. Z tego, że ich kulturalna rozmowa miała niepożądanego świadka, dowiedziała się o wiele za późno, dopiero gdy z ust znajdującego się na korytarzu Charliego padło pytanie adresowane do szturmującego w kierunku wyjścia Benjamina. Płuca Harriett zafalowały niespokojnie, nie przynosząc jej jednak żadnej ulgi, gdy wpatrywała się w naznaczoną smutkiem twarz dziecka, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, jak wiele dla chłopca znaczył ten dzień spędzony właśnie z tym konkretnym smokologiem. Cofnęła się o pół kroku, przenosząc spojrzenie z Charliego na Wrighta, chowając za plecami wciąż rozgrzane dłonie i nie mówiąc ani słowa.
Jak to było? Niezaduszanie nadopiekuńczością i potrzeba swobody czy jakoś tak?
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Na jego usta cisnęło się jedno, najważniejsze pytanie, które nie mogło jednak zostać wypowiedziane. Skąd wiedziała? Jedyną osobą, jakiej ufał na tyle, by podzielić się z nią informacją o nowym etapie życia był Leonard - a Leo nigdy nie nadużyłby pokładanej w nim wiary, przekazując cokolwiek dalej. Zarówno z powodu braterskiej przyjaźni, jak i sympatii do samej Hatsy (czego Ben kompletnie nie mógł zrozumieć, z trudem akceptując wycofywanie się Mastrangelo z nagonki na Lovegood; pieprzona obiektywność artysty). Skoro więc nie postawny brodacz, to kto? Jakieś plotki? To niemożliwe; o tej pulsującej obrzydzeniem do samego siebie słabości nie wiedział nikt a podejrzenia zawsze omijały go szerokim łukiem. Miał wielu przyjaciół, od tych błękitnokrwistych po nokturnowe męty, lecz do żadnego z nich Hatsy nie nawiązywała tym tonem, drżącym od pogardy. Roił go sobie w głowie, lecz poczucie winy i grzechu znów powróciło, wbijając się bolesną drzazgą między żebra. Już nawet nie tyle nie chciał, co nie mógł o to spytać - na szczęście ten wstydliwy strach szybko zamienił się w niechęć. Piękna, samcza magia testosteronu, transmutującą każdą słabość w broń obosieczną. W jego ciemnych oczach tylko przez ułamek sekundy zalśniła iskierka smutku, szybko zastąpiona nagłą frustracją. Może to jej wątpliwy urok złośliwej harpii, może to nagła zmiana temperatury w pokoju na minusową, może to piekący ślad po oparzeniu, nieważne - ważne, że mimo wszystko zagryzał swoje wargi, zamiast pozwolić im układać się w podłe, krzywdzące zdania. Chociaż raz, jeden jedyny raz podczas ich całej szaleńczej historii, okazał się bardziej opanowany.
Przynajmniej do momentu, w którym prawie nie stratował stojącego pod drzwiami Charliego. Zahamował gwałtownie w ostatniej chwili, spoglądając w dół prosto w wielkie, nieco wilgotne i wyjątkowo mądre oczęta chłopca. Nagle stracił cały swój rezon, dłonie uprzednio zaciśnięte w pięści znów się rozluźniły i aż odetchnął, chcąc wyparować z płuc cały zbiór przekleństw, jakimi zamierzał miotnąć tuż za progiem domu Hatsy.
- Charls, cześć smoku - zagadnął tonem nagle niefrasobliwym, dźwięcznym, groteskowo odmiennym od tego, jak brzmiał przed zaledwie chwilą, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. - Nikt nikogo nie zostawia, mały. Po prostu mamie nie spodobała się nasza wycieczka i...niestety nie będę mógł zapoznać cię z resztą smoczej rodziny - powiedział spokojnie, bez przerzucania odpowiedzialności, po prostu informując o faktach. Przykucnął na chłodnej podłodze korytarza, nie chcąc górować nad chłopcem. Wiedział, że za jego plecami stoi Harriett, ale nie odwracał się do niej w poszukiwaniu wsparcia, wyciągając dłoń do Charlesa - by przybił mu smoczą piątkę. - Naprawdę mi przykro, świetnie się bawiłem. Mam nadzieję, że ty też - dodał, uśmiechając się nieco...pocieszająco, chociaż dalej pragnienie zapalenia i wychylenia butelki whisky igrało gdzieś w jego sfrustrowanym spojrzeniu.
Przynajmniej do momentu, w którym prawie nie stratował stojącego pod drzwiami Charliego. Zahamował gwałtownie w ostatniej chwili, spoglądając w dół prosto w wielkie, nieco wilgotne i wyjątkowo mądre oczęta chłopca. Nagle stracił cały swój rezon, dłonie uprzednio zaciśnięte w pięści znów się rozluźniły i aż odetchnął, chcąc wyparować z płuc cały zbiór przekleństw, jakimi zamierzał miotnąć tuż za progiem domu Hatsy.
- Charls, cześć smoku - zagadnął tonem nagle niefrasobliwym, dźwięcznym, groteskowo odmiennym od tego, jak brzmiał przed zaledwie chwilą, cedząc słowa przez zaciśnięte zęby. - Nikt nikogo nie zostawia, mały. Po prostu mamie nie spodobała się nasza wycieczka i...niestety nie będę mógł zapoznać cię z resztą smoczej rodziny - powiedział spokojnie, bez przerzucania odpowiedzialności, po prostu informując o faktach. Przykucnął na chłodnej podłodze korytarza, nie chcąc górować nad chłopcem. Wiedział, że za jego plecami stoi Harriett, ale nie odwracał się do niej w poszukiwaniu wsparcia, wyciągając dłoń do Charlesa - by przybił mu smoczą piątkę. - Naprawdę mi przykro, świetnie się bawiłem. Mam nadzieję, że ty też - dodał, uśmiechając się nieco...pocieszająco, chociaż dalej pragnienie zapalenia i wychylenia butelki whisky igrało gdzieś w jego sfrustrowanym spojrzeniu.
Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie wiedziałem co zrobić. Stałem i wpatrywałem się w Bena powtarzając w myślach, by się nie rozpłakać. Bo przecież mężczyźni nie płaczą, prawda? A ja nim jestem, więc nie mogę płakać.
Nie mogę.
Będąc spięty i zdenerwowany wysłuchałem słów Benjamina. Czułem, jak powietrze w płucach nagle uleciało, a zamiast nich zastąpił dym sprzed miesiąca. Musiałem zrobić większy wdech ukazując przy tym pewnie, jak próbowałem tylko nie wybuchnąć płaczem.
Zero płakania.
aprawdę nie może wyjść ze mną? Przecież obiecał mi... a obietnic się nie łamie, prawda? Czułem, jakby wszystko zostało mi nagle zabrane i miałem do dyspozycji tylko spanie i jedzenie. Jakbym miał zaraz stać się na podobieństwo mamy... Pokręciłęm głową przecząco, a na wyciągniętą dłoń nie zareagowałem. Przybić piątkę na co? Na jaką cześć? Że zakończy się smocza kariera? Smutny i przygnębiony przeniosłem wzrok na mamę, a w środku aż zagotowało się we mnie.
- Jak możesz tak traktować Bena? On jest dla mnie przyjacielem... i to chcesz mi zabrać? Smoki, przyjaciela... i co jeszcze? Może życie?!- powiedziałem wściekły łamliwym tonem, po czym odwróciłem się od nich. Nie zniosę teraz mamy. Szczególnie po tym, co usłyszałem teraz. Nawet nie wiem, kiedy zaczęły mi łzy spływać po policzku, więc przycisnąłem łokieć do twarzy i szybko przetarłem twarzyczkę, a następnie ruszyłem do przodu.
By spróbować pogodzić się z okrutnym losem. Straciłem ojca, smoki, przyjaciela... Wszystko, co było w tym momencie najcenniejsze - zniknęło. A mama zamieniła się w potwora, który odbiera wszystko, co jest mi najbliższe. Ta gorycz w moich ustach była okropna, ale nie umiałem się jej pozbyć. Gdybym mógł coś zrobić, coś zmienić, to z pewnością zostałbym w rezerwacie, włamałbym się do jakiejś smoczej klatki i tam został
Na zawsze.
Nie mogę.
Będąc spięty i zdenerwowany wysłuchałem słów Benjamina. Czułem, jak powietrze w płucach nagle uleciało, a zamiast nich zastąpił dym sprzed miesiąca. Musiałem zrobić większy wdech ukazując przy tym pewnie, jak próbowałem tylko nie wybuchnąć płaczem.
Zero płakania.
aprawdę nie może wyjść ze mną? Przecież obiecał mi... a obietnic się nie łamie, prawda? Czułem, jakby wszystko zostało mi nagle zabrane i miałem do dyspozycji tylko spanie i jedzenie. Jakbym miał zaraz stać się na podobieństwo mamy... Pokręciłęm głową przecząco, a na wyciągniętą dłoń nie zareagowałem. Przybić piątkę na co? Na jaką cześć? Że zakończy się smocza kariera? Smutny i przygnębiony przeniosłem wzrok na mamę, a w środku aż zagotowało się we mnie.
- Jak możesz tak traktować Bena? On jest dla mnie przyjacielem... i to chcesz mi zabrać? Smoki, przyjaciela... i co jeszcze? Może życie?!- powiedziałem wściekły łamliwym tonem, po czym odwróciłem się od nich. Nie zniosę teraz mamy. Szczególnie po tym, co usłyszałem teraz. Nawet nie wiem, kiedy zaczęły mi łzy spływać po policzku, więc przycisnąłem łokieć do twarzy i szybko przetarłem twarzyczkę, a następnie ruszyłem do przodu.
By spróbować pogodzić się z okrutnym losem. Straciłem ojca, smoki, przyjaciela... Wszystko, co było w tym momencie najcenniejsze - zniknęło. A mama zamieniła się w potwora, który odbiera wszystko, co jest mi najbliższe. Ta gorycz w moich ustach była okropna, ale nie umiałem się jej pozbyć. Gdybym mógł coś zrobić, coś zmienić, to z pewnością zostałbym w rezerwacie, włamałbym się do jakiejś smoczej klatki i tam został
Na zawsze.
being human is complicated, time to be a dragon
Nie chciała wiedzieć. W tej chwili nienawidziła siebie samej za to, że zadała pytanie, na które odpowiedzi werbalnej czy niewerbalnej wolałaby nigdy nie poznać, że uniosła się głupim gniewem, że nie była wcale lepsza od wybuchowego, teraz nadspodziewanie spokojnego Bena, że świadkiem tego wszystkiego stało się niewinne dziecko. Na przemian rozprostowując i zaciskając dziwnie skostniałe palce, Harriett wciąż tkwiła w salonie jak woskowa kukła, obserwując rozgrywającą się przed jej oczami scenkę rodzajową i nie rozumiejąc, jak to się stało, że to właśnie ona była potworem. Na nienaturalnie pobladłej twarzy nie zagościł już żaden grymas, nie zatańczył żaden uśmiech, gdy wpatrywała się w przyklękającego na posadzce Wrighta, który zwracał się do ciemnookiego chłopca z miękkością w głosie, o jaką by go nie podejrzewała. Przepełniła się kolejna czara goryczy rozlewającej się w jej sercu, gdy w jej głowie zawirowały obrazki przedstawiające wszystko to, o czym marzyła przez tyle lat i starała się zapomnieć jeszcze dłużej - dom na wzgórzu, gromadka niesfornych dzieci i Jaimie dyscyplinujący całą tę czeredę z niedorzecznie dumnym uśmiechem rozciągającym usta. Rzeczywistość, dopadająca ją boleśniej niż zwykle, przypominała tylko odbicie w krzywym zwierciadle, marną parodię wizji, która miała się nigdy nie spełnić. I nie wiedziała już sama, co w większym stopniu przyczynia się do tego nieprzyjemnego skrętu wszystkich wnętrzności, nagła zmiana zachodząca w zachowaniu Bena, oskarżycielskie słowa Charliego wymierzonego prosto w nią, czy wyciskające z oczu chłopca łzy przywiązanie do brodacza, zupełnie niewymierne jak na zaledwie jeden dzień spędzony w jego towarzystwie.
- Charlie, to nie tak - zaprotestowała o wiele łagodniejszym tonem, momentalnie zapominając o całej tej trawiącej ją przed paroma chwilami złości, lecz urwała, zdając sobie sprawę z tego, jak głupio brzmią jej słowa. Ale jakie miałyby być lepsze? Wyminęła Benjamina, by znaleźć się bliżej chłopca, lecz wyciągnięta w jego kierunku ręka Harriett zawisła w połowie drogi, gdy Charlie odwrócił się nagle. Ostatnim, co miała zamiar robić, to zmuszać go do spojrzenia na nią. - Nie chcę ci niczego zabierać. Chcę, żebyś był szczęśliwy, ale i bezpieczny - cofnęła rękę i zwiesiła ją bezwładnie wzdłuż tułowia, ogarnięta nagłym poczuciem bezsilności. Jak to się stało, że najdroższa jej osoba widziała w niej wroga? - Nie zakazuję ci wychodzenia z domu, ale po prostu muszę wiedzieć z kim i gdzie jesteś i mieć pewność, że nic ci się nie stanie. Rozumiesz to, prawda? - kontynuowała wciąż przyciszonym i spokojnym głosem, całą sobą licząc na to, że jej słowa przebiją się przez fasadę smutku i poczucia niesprawiedliwości, a Charlie pojmie jej racje. Wyczekując jakiejkolwiek reakcji dziecka, Harriett przestąpiła o krok w bok, by odwrócić się nieco w kierunku Benjamina i spojrzeć na niego, już bez widocznych w oczach prób wypalenia w nim dziury na wylot, bez zalewającej jej frustracji i bez przekonania, że jest winny całemu złu na świecie.
- Przepraszam, że się uniosłam - zwróciła się do Wrighta, tracąc już zupełnie chęci do wojowania, jednak słowa te wyleciały z jej ust nie pod wpływem poczucia obowiązku, by zrehabilitować się w oczach Charliego, lecz z jakąś rozbrajającą i szczerą skruchą. - I za rękę. Mogę się nią zająć, jeśli chcesz - dodała po chwili, ściszając głos już prawie do szeptu.
- Charlie, to nie tak - zaprotestowała o wiele łagodniejszym tonem, momentalnie zapominając o całej tej trawiącej ją przed paroma chwilami złości, lecz urwała, zdając sobie sprawę z tego, jak głupio brzmią jej słowa. Ale jakie miałyby być lepsze? Wyminęła Benjamina, by znaleźć się bliżej chłopca, lecz wyciągnięta w jego kierunku ręka Harriett zawisła w połowie drogi, gdy Charlie odwrócił się nagle. Ostatnim, co miała zamiar robić, to zmuszać go do spojrzenia na nią. - Nie chcę ci niczego zabierać. Chcę, żebyś był szczęśliwy, ale i bezpieczny - cofnęła rękę i zwiesiła ją bezwładnie wzdłuż tułowia, ogarnięta nagłym poczuciem bezsilności. Jak to się stało, że najdroższa jej osoba widziała w niej wroga? - Nie zakazuję ci wychodzenia z domu, ale po prostu muszę wiedzieć z kim i gdzie jesteś i mieć pewność, że nic ci się nie stanie. Rozumiesz to, prawda? - kontynuowała wciąż przyciszonym i spokojnym głosem, całą sobą licząc na to, że jej słowa przebiją się przez fasadę smutku i poczucia niesprawiedliwości, a Charlie pojmie jej racje. Wyczekując jakiejkolwiek reakcji dziecka, Harriett przestąpiła o krok w bok, by odwrócić się nieco w kierunku Benjamina i spojrzeć na niego, już bez widocznych w oczach prób wypalenia w nim dziury na wylot, bez zalewającej jej frustracji i bez przekonania, że jest winny całemu złu na świecie.
- Przepraszam, że się uniosłam - zwróciła się do Wrighta, tracąc już zupełnie chęci do wojowania, jednak słowa te wyleciały z jej ust nie pod wpływem poczucia obowiązku, by zrehabilitować się w oczach Charliego, lecz z jakąś rozbrajającą i szczerą skruchą. - I za rękę. Mogę się nią zająć, jeśli chcesz - dodała po chwili, ściszając głos już prawie do szeptu.
I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home
until you come back home
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn’
all bright things must burn’
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 3 • 1, 2, 3
Salon
Szybka odpowiedź