Świstoklik
AutorWiadomość
Świstoklik
W centralnej części ogrodu znajduje się świstoklik będący żywą rośliną; nie została przy nim umieszczona żadna tablica, która mogłaby poinformować, czy umiejętności teleportacyjne są tej roślinie właściwe niejako naturalnie, czy zostały jej nadane na potrzeby ogrodu.
Rozłożyste gałęzie wiją się wokół magicznych krwistych wirów, w które wystarczy włożyć dłoń i pomyśleć o dowolnym miejscu, a zostanie się tam przetransportowanym. Pomimo nazwy roślina działa bardziej jak kominek, nie potrzebuje jednak podłączenia do sieci Fiuu ani żadnego fizycznego przedmiotu.
Rozłożyste gałęzie wiją się wokół magicznych krwistych wirów, w które wystarczy włożyć dłoń i pomyśleć o dowolnym miejscu, a zostanie się tam przetransportowanym. Pomimo nazwy roślina działa bardziej jak kominek, nie potrzebuje jednak podłączenia do sieci Fiuu ani żadnego fizycznego przedmiotu.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:43, w całości zmieniany 1 raz
Ojciec Clementine stał w odległości kilku metrów od niej. Zrobił córce tą przyjemność, towarzysząc jej w dalekim spacerze do ogrodu botanicznego w Londynie. Pech chciał, że kiedy jego ukochana córka znalazła się blisko bardzo intrygującej, choć groźnej z uwagi na swoje magiczne umiejętności rośliny, on akurat kłaniał się znajomemu z pracy, w bardzo nieprzemyślanym odruchu wdając się w krótką pogawędkę. W pierwszej kolejności przedstawił swoją córkę. Wystarczyło jednak pozostawić Clementine samą sobie na ten krótki moment, a dziewczyna podążając za bardzo przyjemną fakturą wijących się pędów kwiatu pod jej palcami, odnalazła dziwną nieznaną jej masę. Nie chcąc przeszkadzać rodzicielowi w rozmowie, schwyciła ramię przechodzącego za nią akurat mężczyzny. Co Barry Weasley robił w ogrodzie botanicznym w tym momencie było nieistotne, bo kiedy tylko drobna dłoń chwyciła go z ramię, na długo widocznie nie postawił nogi w tych terenach. Clementine w tym momencie pomyślała sobie o Hanoku, o tym, jak dawno go nie widziała i jak spodobałoby mu się w tym miejscu, chociaż sam najpewniej polował teraz na terenie lasów czy górskich polan. Los bardzo przewrotny i ironiczny, schwycił tą myśl. Wyraźnie uznał, że nieodpowiednim miejscem dla czarnej owcy Weasleyów będzie tak krajobrazowe piękne i czyste miejsce jakim był ten ogród. Nie. Przeznaczenie bardzo skrupulatnie dobrało mu przestrzeń, w której miał się poruszać i do której pasował znacznie lepiej niż tutaj. Dlatego już chwilę później znaleźli się w samym środku lasu, Barry Weasley i biedna ofiara jego fatum – panienka Baudelaire. Nikt nie wiedział w jakim kierunku od ścieżki wylądowali, ale znajdowali się obecnie na gęstej, miękkiej trawie. Z ust Clementine zaskoczonej nagłą zmianą terenu wydarł się zduszony okrzyk. Odczuwając intensywnie tak gwałtowną zmianę ciężko powiedzieć jak udało jej się zdusić w sobie paraliżująca obawę przed tym, co właśnie się stało. Uderzyła ją ogromna zmiana – powietrza, natężenia światła, ciepła, dźwięków, czucia mięsistej gleby pod łopatkami, bo jak się okazuje, oszołomiona, nie mając pojęcia co właśnie się stało, straciła równowagę. Los jednak byłby zbyt łaskawy, gdyby pozwolił Barry’emu obserwować wdzięcznie opadające na trawę drobne ciałko dziewczyny. Ten musiał sobie z rudzielca odrobinę pokpić, bo kiedy teleportowali się w niewyjaśnionych okolicznościach, Weasley trzymany w dalszym ciągu przez Clementine został delikatnie pociągnięty w dół. W momencie wątpliwej stabilności terenu pod ich stopami, tyle starczyło – spadł razem z dziewczyną niewątpliwie dogniatając ją swoim ciężarem do gleby. Panienka Baudelaire zamarła. Nie potrafiła wyjaśnić jak to się stało, że przestrzeń wokół niej nagle uległa tak drastycznej zmianie i nie do końca była pewna, gdzie się teraz znajdowali, ale to, co wiedziała na pewno to fakt, że czyjaś noga niewątpliwie w bardzo nieszczęśliwych okolicznościach znajdowała się teraz pomiędzy jej udami, ale nie miała nawet śmiałości powiedzieć tego głośno. Zamiast tego delikatnie uniosła podbródek, próbując nie tracić rezonu i opanowania, nawet jeśli sytuacja wydawała się mocno nieprzychylna i niekomfortowa, a co więcej, przyprawiała ją o niepokojąco szybko bijące serce i nierówny oddech.
— Czy… czy pan wie, co właśnie się stało? — spytała odpychając oszołomienie na bok, ale głos mimo wszystko zabrzmiał bardzo słabo, słowa wypowiadała poprzez ściśnięte gardło, dlatego przypominały raczej cichy szept. Byłaby spokojniejsza, gdyby wiedziała, że w tym wypadku towarzyszył jej Barry Weasley. Clementine była bowiem jedną z nielicznych osób, którą nazwisko Weasley cieszyło, a imię Barry zaraz przy nim wcale nie odbierało jej nadziei na tą radość, czy duży ogrom zaufania i wiary we spotkanie z Weasleyem.
Rodrick Baudelaire musiał teraz odchodzić od zmysłów, uświadamiając sobie, że odwrócił się od swojej pociechy zaledwie na niespełna minutę i tyle wystarczyło, żeby jego córka rozpłynęła się w powietrzu z Barrym Weasleyem u boku. Nikt nie powinien być zdziwiony jeśli przerażony ojciec wstrząśnie wszystkimi dostępnymi mediami, informując radio, jak i wszystkie londyńskie gazety o porwaniu jego najdroższej córci.
| Polana
" There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections |
Clementine Baudelaire
Zawód : hodowczyni ptaków
Wiek : 19 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
There's no need to be perfect to inspire others let people get inspired by how you deal with your imperfections.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty
Nieaktywni
| 04.06
Anomalie wiele zmieniły w ich świecie. Nic nie było takie samo jak jeszcze kilka tygodni temu. Evelyn wiedziała, że to oznacza zmiany też w jej życiu, nie do końca takie, których by pragnęła. Była już wszak w wieku, w którym brak narzeczonego zaczynał stanowić skazę na wizerunku, a tymczasem zdawało się, że ewentualne plany jej ojca zostaną nieco odroczone w czasie. Wiedziała, że rodzice planowali na pewien czas odesłać ją i siostrę do Francji, dopóki wszystko się nie uspokoi. Anomalie źle wpływały na chorobę genetyczną Estelle, a we Francji miały być bezpieczniejsze.
Choć Evelyn lubiła jeździć do tego kraju, wiedziała też, że pewnych miejsc z Anglii będzie jej brakować, choć wciąż wierzyła, że już za kilka miesięcy tu wróci i będzie mogła dalej oczekiwać pierścionka zaręczynowego, który wybawi ją z przepaści stanu panieńskiego i hańby, jaką byłoby zostanie starą panną. Choć jeszcze rok temu unikała myślenia o tym temacie, teraz, po kolejnych ślubach i zaręczynach panien młodszych od siebie, i po kolejnych artykułach w Czarownicy zdawała sobie sprawę, że na nią też powinien przyjść czas, nie chciała być wszak gorsza i piętnowana jako wybrakowana, jako ta, której nikt nawet nie chciał się oświadczyć. Choć kiedyś ją to przerażało, teraz zaczynała się godzić z tym, że eliksiry i pasje naukowe musiały zejść na nieco dalszy plan, choć niewątpliwie miała zatęsknić za rezerwatem smoków, który też opuści i nie wiadomo, czy kiedyś do niego wróci; z powodu anomalii i tak od maja nie mogła tam pracować.
Odkąd ojciec oznajmił, że w czerwcu obie wyjeżdżają do Francji, Evelyn starała się pożegnać z ulubionymi miejscami, bo nie była pewna, za ile miesięcy ujrzy je ponownie. Oby szybko. Tak czy inaczej odwiedziła rezerwat, Wieżę Astrologów, a teraz ogród magibotaniczny. Niestety zawiodła się; anomalie miały negatywny wpływ i na to miejsce, kapryśna pogoda sprawiła, że rośliny nie wyglądały tak pięknie jak zazwyczaj, a część szklarni była nieczynna z powodu prac konserwacyjnych.
Jak na początek czerwca było zimno, chmury były ciężkie i ciemnoszare niczym zimą. Otuliła się ciepłym płaszczem, kiedy tak przechadzała się alejkami. Samotnie; jej siostra czuła się na tyle źle, że musiała pozostawać w domu i nie mogła jej towarzyszyć. Oby pobyt we Francji faktycznie przyniósł jej ulgę, bo zdawała się marnieć w oczach.
W końcu natrafiła na zaskakujące zjawisko – dziwną, kanciastą roślinę, której gałęzie wiły się wokół poruszających się leniwie czerwonych wirów. Podobno działała jak świstoklik lub sieć Fiuu, mogła przenosić w miejsce, o którym się pomyślało; jednak Evelyn tylko stała obok, wpatrując się w hipnotyzujące okręgi, mimowolnie zastanawiając się nad ich naturą.
Anomalie wiele zmieniły w ich świecie. Nic nie było takie samo jak jeszcze kilka tygodni temu. Evelyn wiedziała, że to oznacza zmiany też w jej życiu, nie do końca takie, których by pragnęła. Była już wszak w wieku, w którym brak narzeczonego zaczynał stanowić skazę na wizerunku, a tymczasem zdawało się, że ewentualne plany jej ojca zostaną nieco odroczone w czasie. Wiedziała, że rodzice planowali na pewien czas odesłać ją i siostrę do Francji, dopóki wszystko się nie uspokoi. Anomalie źle wpływały na chorobę genetyczną Estelle, a we Francji miały być bezpieczniejsze.
Choć Evelyn lubiła jeździć do tego kraju, wiedziała też, że pewnych miejsc z Anglii będzie jej brakować, choć wciąż wierzyła, że już za kilka miesięcy tu wróci i będzie mogła dalej oczekiwać pierścionka zaręczynowego, który wybawi ją z przepaści stanu panieńskiego i hańby, jaką byłoby zostanie starą panną. Choć jeszcze rok temu unikała myślenia o tym temacie, teraz, po kolejnych ślubach i zaręczynach panien młodszych od siebie, i po kolejnych artykułach w Czarownicy zdawała sobie sprawę, że na nią też powinien przyjść czas, nie chciała być wszak gorsza i piętnowana jako wybrakowana, jako ta, której nikt nawet nie chciał się oświadczyć. Choć kiedyś ją to przerażało, teraz zaczynała się godzić z tym, że eliksiry i pasje naukowe musiały zejść na nieco dalszy plan, choć niewątpliwie miała zatęsknić za rezerwatem smoków, który też opuści i nie wiadomo, czy kiedyś do niego wróci; z powodu anomalii i tak od maja nie mogła tam pracować.
Odkąd ojciec oznajmił, że w czerwcu obie wyjeżdżają do Francji, Evelyn starała się pożegnać z ulubionymi miejscami, bo nie była pewna, za ile miesięcy ujrzy je ponownie. Oby szybko. Tak czy inaczej odwiedziła rezerwat, Wieżę Astrologów, a teraz ogród magibotaniczny. Niestety zawiodła się; anomalie miały negatywny wpływ i na to miejsce, kapryśna pogoda sprawiła, że rośliny nie wyglądały tak pięknie jak zazwyczaj, a część szklarni była nieczynna z powodu prac konserwacyjnych.
Jak na początek czerwca było zimno, chmury były ciężkie i ciemnoszare niczym zimą. Otuliła się ciepłym płaszczem, kiedy tak przechadzała się alejkami. Samotnie; jej siostra czuła się na tyle źle, że musiała pozostawać w domu i nie mogła jej towarzyszyć. Oby pobyt we Francji faktycznie przyniósł jej ulgę, bo zdawała się marnieć w oczach.
W końcu natrafiła na zaskakujące zjawisko – dziwną, kanciastą roślinę, której gałęzie wiły się wokół poruszających się leniwie czerwonych wirów. Podobno działała jak świstoklik lub sieć Fiuu, mogła przenosić w miejsce, o którym się pomyślało; jednak Evelyn tylko stała obok, wpatrując się w hipnotyzujące okręgi, mimowolnie zastanawiając się nad ich naturą.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Nie potrafił stwierdzić gdzie go niosły nogi. Wałęsał się po całym Londynie, jak gdyby był struty jakimiś paskudnymi myślami. A że myśli zaczęły go dręczyć, szczególnie po wczorajszych odwiedzinach ojca u św. Munga, to zdarzyło mu się „niechcący” wpaść do pierwszego baru, sięgnąć po kilka kieliszków Ognistej na poprawę humoru i jednocześnie uzupełnić swoje zapasy w bezdennej piersiówce. Nie zamierzał przecież cierpieć na zły nastrój, a alkohol wyjątkowo poprawiał mu humor, o ile utrzymywał go w przyzwoitych ilościach. W zbyt dużej mierze, trunki przynosiły efekt odwrotny od zamierzonego – czyli jeszcze większe zamyślenie i zmartwienia, które nie powinny mu towarzyszyć. Wniosek – musiał się tylko kontrolować, a zły nastrój mógł zniknąć na kilka godzin.
A on mógł kontynuować swoją podróż po Londynie. W końcu… będąc w stolicy, należało coś odwiedzić… szczególnie po tylu latach nieobecności w swoim „matczynym” państwie. Krążył więc bez większego sensu i pomysłu na swój dzień, aż trafił właśnie do Ogrodu botanicznego w London Borough of Enfield. Cieszył się jednak z tego, że różdżka, szczególnie po wczorajszych uprzedzeniach panny Vane, nie spowodowała niczego strasznego, bo zetknięciu się z jedną z cegieł. . Sam nie potrafił powiedzieć co go naszło, żeby wstąpić do tego akurat miejsca. Podejrzewał, że może to dlatego, że jednak jego skrytą miłością było zielarstwo… które także wpływało pozytywnie na jego samopoczucie. A wyczuwał jakąś przyjemną atmosferę.
Pech chciał, że akurat teraz zaczęło padać, a dzień zamienił się prawie w noc. Rozglądał się uważnie za miejscem, w którym mógłby się skryć. Nie miał przecież parasolki, a jedynie płaszcz. Nie chciał się także przeziębić. Wtedy jednak zauważył także sylwetkę kobiety przy dziwnej roślinie, której nie potrafił zidentyfikować z żadną z tych, którą znał. Był o tyle zdziwiony, że zdawała się, szczególnie po jej ubraniu, osobą majętną… a to mogłoby sugerować… osobę czystokrwistego pochodzenia lub (co gorsza) szlachtę. Nie chciał się stykać z nikim, kto byłby „dobrze urodzonym” i nawet próbował przekonać siebie w myślach, że może lepiej dać jej zmoknąć… ale ostatecznie nie mógł na to pozwolić. Jego osobiste chęci uniknięcia kogokolwiek „równemu sobie” musiały ustąpić chęci pomocy. Podszedł do niej, zdjął płaszcz i zaczął trzymać go nad głową swoją i nieznanej mu czarownicy.
– Zmokniesz, lady– zaryzykował, oceniając na oko jej pochodzenia… no i chyba odezwał się dość wulgarnie, bo przecież zwrócił się do kobiety bezpośrednio. W jego głosie jednak dało się wyczuć nutę troski. Nie patrzył jej prosto w twarz, a gdzieś przed siebie, w bliżej nieokreślonym kierunku. – Zbiera się na burzę – dodał, patrząc na ciemne chmury.
Sam nie wyglądał na szlachetnie urodzonego i tylko sprawne oko jakiejś krawcowej lub kogoś interesującego się materiałami, mogłoby stwierdzić, że nie nosił na sobie byle czego. W końcu, osiem lat podróży i przebywania w środowiskach mieszanych, a czasem i wyłącznie mugolskich zmieniły jego sposób ubierania się. W końcu na wschodzie zupełnie inaczej odbierano świat. A on nauczył się, że lepiej jest wpasować się w tłum niż zostać pożartym przez jakieś chore ideologię i politykę, której nie znosił. Poza tym… był Macmillanem i wychowywał się w przekonaniu, że go maniery nie interesują… a nawet jeżeliby go interesowały, to musiałby udać się do swojego domu i wtedy zacząć chodzić w niewygodnych i ciężkich szatach. Lepiej więc było ubrać się w porządną koszulkę i marynarkę lub sweter oraz dobre materiałowe spodnie niż się zamęczać. Gdyby jednak czarownica przyjrzała się jego mankietom – na pewno zobaczyłaby złote guziki sugerujące jego pochodzenie. W końcu przedstawiały one miotły ze skrzyżowanymi po ich bokach łodygami sitowia.
A on mógł kontynuować swoją podróż po Londynie. W końcu… będąc w stolicy, należało coś odwiedzić… szczególnie po tylu latach nieobecności w swoim „matczynym” państwie. Krążył więc bez większego sensu i pomysłu na swój dzień, aż trafił właśnie do Ogrodu botanicznego w London Borough of Enfield. Cieszył się jednak z tego, że różdżka, szczególnie po wczorajszych uprzedzeniach panny Vane, nie spowodowała niczego strasznego, bo zetknięciu się z jedną z cegieł. . Sam nie potrafił powiedzieć co go naszło, żeby wstąpić do tego akurat miejsca. Podejrzewał, że może to dlatego, że jednak jego skrytą miłością było zielarstwo… które także wpływało pozytywnie na jego samopoczucie. A wyczuwał jakąś przyjemną atmosferę.
Pech chciał, że akurat teraz zaczęło padać, a dzień zamienił się prawie w noc. Rozglądał się uważnie za miejscem, w którym mógłby się skryć. Nie miał przecież parasolki, a jedynie płaszcz. Nie chciał się także przeziębić. Wtedy jednak zauważył także sylwetkę kobiety przy dziwnej roślinie, której nie potrafił zidentyfikować z żadną z tych, którą znał. Był o tyle zdziwiony, że zdawała się, szczególnie po jej ubraniu, osobą majętną… a to mogłoby sugerować… osobę czystokrwistego pochodzenia lub (co gorsza) szlachtę. Nie chciał się stykać z nikim, kto byłby „dobrze urodzonym” i nawet próbował przekonać siebie w myślach, że może lepiej dać jej zmoknąć… ale ostatecznie nie mógł na to pozwolić. Jego osobiste chęci uniknięcia kogokolwiek „równemu sobie” musiały ustąpić chęci pomocy. Podszedł do niej, zdjął płaszcz i zaczął trzymać go nad głową swoją i nieznanej mu czarownicy.
– Zmokniesz, lady– zaryzykował, oceniając na oko jej pochodzenia… no i chyba odezwał się dość wulgarnie, bo przecież zwrócił się do kobiety bezpośrednio. W jego głosie jednak dało się wyczuć nutę troski. Nie patrzył jej prosto w twarz, a gdzieś przed siebie, w bliżej nieokreślonym kierunku. – Zbiera się na burzę – dodał, patrząc na ciemne chmury.
Sam nie wyglądał na szlachetnie urodzonego i tylko sprawne oko jakiejś krawcowej lub kogoś interesującego się materiałami, mogłoby stwierdzić, że nie nosił na sobie byle czego. W końcu, osiem lat podróży i przebywania w środowiskach mieszanych, a czasem i wyłącznie mugolskich zmieniły jego sposób ubierania się. W końcu na wschodzie zupełnie inaczej odbierano świat. A on nauczył się, że lepiej jest wpasować się w tłum niż zostać pożartym przez jakieś chore ideologię i politykę, której nie znosił. Poza tym… był Macmillanem i wychowywał się w przekonaniu, że go maniery nie interesują… a nawet jeżeliby go interesowały, to musiałby udać się do swojego domu i wtedy zacząć chodzić w niewygodnych i ciężkich szatach. Lepiej więc było ubrać się w porządną koszulkę i marynarkę lub sweter oraz dobre materiałowe spodnie niż się zamęczać. Gdyby jednak czarownica przyjrzała się jego mankietom – na pewno zobaczyłaby złote guziki sugerujące jego pochodzenie. W końcu przedstawiały one miotły ze skrzyżowanymi po ich bokach łodygami sitowia.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Niestety spacer Evelyn po znajomych zakątkach ogrodu magibotanicznego po pewnym czasie został zmącony deszczem. Od początku maja padało często nawet jak na angielskie standardy, ale temu deszczowi daleko było do czerwcowego ciepła. Był zimny, lodowaty, zupełnie jakby między kroplami znajdowały się drobinki śniegu. Jeszcze nie wiedziała, że jutro ich wszystkich zastanie pokaźna warstwa białego puchu.
Zarzuciła na ciemne włosy ciepły kaptur swojego okrycia. O tej porze roku powinna już dawno zamienić płaszcze na letnie suknie, ale niestety pogoda miała inne plany i nie dane było jej się nacieszyć lżejszymi okryciami. I choć Evelyn nie należała do tych najbardziej próżnych panien, których priorytetem był wygląd i ładne suknie, to zawsze starała się podkreślać to, kim jest. Jej stroje były wykonane z materiałów wysokiej jakości, i najczęściej nosiła się w rodowych barwach. Także i teraz jej suknia i płaszcz miały ciemnobordowy kolor przywodzący na myśl dojrzałe wino; płaszcz był o kilka odcieni ciemniejszy, a a na jego przedzie przypięta była broszka – kielich z umieszczoną w nim różą, prezent od matki otrzymany po ukończeniu szkoły i zadebiutowaniu. Wychowano ją w poczuciu wyższości nad zwykłymi ludźmi, nie dla niej była zwyczajność i przyziemność, nawet jeśli za wizytami w salonach sukien nie przepadała.
Wpatrywała się w dziwną roślinę, jakiej i ona nie znała, choć jej wiedza o roślinach była ponadprzeciętna. Zaciekawiło ją więc to zjawisko na tyle, że postanowiła znieść chwilę na deszczu, zanim zdecyduje się schować pod zadaszenie; od najbliższej szklarni nie dzieliło ją wiele, ciekawe tylko, czy była dziś czynna?
Nagle jednak usłyszała głos i odruchowo zwróciła się w tamtą stronę, zauważając męską sylwetkę. Nieznajomy zdawał się wyglądać zwyczajnie; na pierwszy rzut oka nie przypominał szlachetnie urodzonego, choć można było zauważyć, że nie był też byle obdartusem w ubraniach z gorszej półki. Evelyn zawsze lubiła wiedzieć, z kim miała do czynienia, bo od tego zależał jej stosunek do ludzi. Szlachetnie urodzeni oczywiście stali wyżej, jako ci lepsi, choć nie była też osobą pałającą otwartą nienawiścią do niższych warstw społecznych, zwykle woląc traktować ich marginalnie, choć jak przystało na jej pozycję, kulturalnie. W końcu z góry powinien płynąć dobry przykład, prawda?
- Zaraz schowam się pod zadaszeniem, panie... – urwała i spojrzała na niego z wahaniem, nie wiedząc jeszcze, że ma do czynienia z Macmillanem; w deszczu nie zauważyła ona jeszcze subtelnych zdobień jego mankietów, dopiero taksowała go wzrokiem, próbując zastanowić się, czy gdzieś widziała jego twarz, na salonach lub poza nimi. Nie wiedziała, że nie mogła go znać z racji jego długiej nieobecności w kraju. – Dziękuję za ostrzeżenie – rzuciła tylko, znów zwracając wzrok ku osobliwym kwiatom. – Nigdy nie widziałam podobnej rośliny – odezwała się, próbując się jej przyjrzeć, choć uważając, żeby jej nie dotknąć. – Myślę, że warto chwilę zmoknąć, żeby się jej przyjrzeć.
Zarzuciła na ciemne włosy ciepły kaptur swojego okrycia. O tej porze roku powinna już dawno zamienić płaszcze na letnie suknie, ale niestety pogoda miała inne plany i nie dane było jej się nacieszyć lżejszymi okryciami. I choć Evelyn nie należała do tych najbardziej próżnych panien, których priorytetem był wygląd i ładne suknie, to zawsze starała się podkreślać to, kim jest. Jej stroje były wykonane z materiałów wysokiej jakości, i najczęściej nosiła się w rodowych barwach. Także i teraz jej suknia i płaszcz miały ciemnobordowy kolor przywodzący na myśl dojrzałe wino; płaszcz był o kilka odcieni ciemniejszy, a a na jego przedzie przypięta była broszka – kielich z umieszczoną w nim różą, prezent od matki otrzymany po ukończeniu szkoły i zadebiutowaniu. Wychowano ją w poczuciu wyższości nad zwykłymi ludźmi, nie dla niej była zwyczajność i przyziemność, nawet jeśli za wizytami w salonach sukien nie przepadała.
Wpatrywała się w dziwną roślinę, jakiej i ona nie znała, choć jej wiedza o roślinach była ponadprzeciętna. Zaciekawiło ją więc to zjawisko na tyle, że postanowiła znieść chwilę na deszczu, zanim zdecyduje się schować pod zadaszenie; od najbliższej szklarni nie dzieliło ją wiele, ciekawe tylko, czy była dziś czynna?
Nagle jednak usłyszała głos i odruchowo zwróciła się w tamtą stronę, zauważając męską sylwetkę. Nieznajomy zdawał się wyglądać zwyczajnie; na pierwszy rzut oka nie przypominał szlachetnie urodzonego, choć można było zauważyć, że nie był też byle obdartusem w ubraniach z gorszej półki. Evelyn zawsze lubiła wiedzieć, z kim miała do czynienia, bo od tego zależał jej stosunek do ludzi. Szlachetnie urodzeni oczywiście stali wyżej, jako ci lepsi, choć nie była też osobą pałającą otwartą nienawiścią do niższych warstw społecznych, zwykle woląc traktować ich marginalnie, choć jak przystało na jej pozycję, kulturalnie. W końcu z góry powinien płynąć dobry przykład, prawda?
- Zaraz schowam się pod zadaszeniem, panie... – urwała i spojrzała na niego z wahaniem, nie wiedząc jeszcze, że ma do czynienia z Macmillanem; w deszczu nie zauważyła ona jeszcze subtelnych zdobień jego mankietów, dopiero taksowała go wzrokiem, próbując zastanowić się, czy gdzieś widziała jego twarz, na salonach lub poza nimi. Nie wiedziała, że nie mogła go znać z racji jego długiej nieobecności w kraju. – Dziękuję za ostrzeżenie – rzuciła tylko, znów zwracając wzrok ku osobliwym kwiatom. – Nigdy nie widziałam podobnej rośliny – odezwała się, próbując się jej przyjrzeć, choć uważając, żeby jej nie dotknąć. – Myślę, że warto chwilę zmoknąć, żeby się jej przyjrzeć.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Długo nie chciał spojrzeć na czarownicę, bo w centrum jego zainteresowania znalazł się dziwny kwiat. Miał nigdy wcześniej niespotykane kształty. Nie mógł jednak wiecznie spoglądać przed siebie albo w chmury. Dopiero po dłuższej chwili zerknął na kobietę. Z bliska mógł zauważyć wiele elementów. Najwyraźniej trafił na jedną z tych przedstawicielek szlacheckiego stanu, które podkreślały swoje pochodzenie jak tylko mogły. Zauważył też broszkę z kielichem i różą. Mógłby przysiąść, że kiedyś widział podobny symbol… a może ktoś z rodziny mu o nim mówił? Nie potrafił sobie przypomnieć. Nigdy nie poświęcał dużej uwagi uczeniu się rodów. Gdyby jednak ktoś podał mu jakieś nazwisko, zapewne mógłby krótko opisać daną rodzinę, choćby w jednym zdaniu. Tak jednak głowił się z kim dokładnie miał do czynienia.
– Macmillan – dokończył za czarownicę. Normalnie ukrywałby swoje nazwisko, próbując zrównać się poziomem do rozmówcy. Nie mógł jednak tego zrobić, gdy doskonale wiedział, że miał do czynienia z kimś szlachetnie urodzonym. Musiał zwyczajnie podać swoje nazwisko, aby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień. – Anthony – dodał zaraz, próbując zejść do mniej oficjalnego poziomu, który bardziej mu odpowiadał. Sztywne, skostniałe zasady bycia szlachcicem go irytowały. Nie zapytał o jej nazwisko, licząc że ta przedstawi się sama. Tak przynajmniej nakazywałaby niepisana zasada dobrej wymiany. Coś za coś.
Jego uwaga znowu skupiła się na roślinie. Była interesująca, ale nie rozumiał dlaczego kobieta upierała się, żeby oglądać ją w deszczu. W końcu stał przy niej, z wyciągniętymi w górę rękoma, trzymając własny płaszcz i jeszcze moknąc… a ona chciała stać w jednym miejscu i oglądać magiczną roślinę. Nie mógł jednak powiedzieć „nie”. W końcu szanował kobiety. Byłby jej jednak bardziej wdzięczny gdyby wolała natychmiast skryć się pod zadaszeniem. Nie był co prawda z cukru, ale mimo wszystko…
– Ani ja – dodał, stąpając za nieznaną mu lady jak gdyby był jej własnym ochroniarzem. Nie mógł przecież pozwolić żeby zmoknęła, choć on zdołał już porządnie zmoknąć, ale jeszcze nie przemoknąć. Wkrótce też zobaczył błysk, gdzieś w chmurach, a chwilę potem usłyszał grzmot. – Sugerowałbym jednak schronienie się w jakimś pomieszczeniu. Niedaleko jest herbaciarnia… – spróbował przekonać ją do tego, że lepiej byłoby jednak uniknąć zupełnego przemoknięcia… tym bardziej, że zaczęło lać, a na taką pogodę nawet płaszcz nie stanowił dobrej ochrony. Niebo znowu zostało rozdarte błyskawicą, którą śledził kolejny grzmot. Bał się burzy, szczególnie przebywając na otwartej powierzchni. Nigdy nie można było być pewnym, gdzie trafi zbłąkany piorun.
– Macmillan – dokończył za czarownicę. Normalnie ukrywałby swoje nazwisko, próbując zrównać się poziomem do rozmówcy. Nie mógł jednak tego zrobić, gdy doskonale wiedział, że miał do czynienia z kimś szlachetnie urodzonym. Musiał zwyczajnie podać swoje nazwisko, aby uniknąć niepotrzebnych nieporozumień. – Anthony – dodał zaraz, próbując zejść do mniej oficjalnego poziomu, który bardziej mu odpowiadał. Sztywne, skostniałe zasady bycia szlachcicem go irytowały. Nie zapytał o jej nazwisko, licząc że ta przedstawi się sama. Tak przynajmniej nakazywałaby niepisana zasada dobrej wymiany. Coś za coś.
Jego uwaga znowu skupiła się na roślinie. Była interesująca, ale nie rozumiał dlaczego kobieta upierała się, żeby oglądać ją w deszczu. W końcu stał przy niej, z wyciągniętymi w górę rękoma, trzymając własny płaszcz i jeszcze moknąc… a ona chciała stać w jednym miejscu i oglądać magiczną roślinę. Nie mógł jednak powiedzieć „nie”. W końcu szanował kobiety. Byłby jej jednak bardziej wdzięczny gdyby wolała natychmiast skryć się pod zadaszeniem. Nie był co prawda z cukru, ale mimo wszystko…
– Ani ja – dodał, stąpając za nieznaną mu lady jak gdyby był jej własnym ochroniarzem. Nie mógł przecież pozwolić żeby zmoknęła, choć on zdołał już porządnie zmoknąć, ale jeszcze nie przemoknąć. Wkrótce też zobaczył błysk, gdzieś w chmurach, a chwilę potem usłyszał grzmot. – Sugerowałbym jednak schronienie się w jakimś pomieszczeniu. Niedaleko jest herbaciarnia… – spróbował przekonać ją do tego, że lepiej byłoby jednak uniknąć zupełnego przemoknięcia… tym bardziej, że zaczęło lać, a na taką pogodę nawet płaszcz nie stanowił dobrej ochrony. Niebo znowu zostało rozdarte błyskawicą, którą śledził kolejny grzmot. Bał się burzy, szczególnie przebywając na otwartej powierzchni. Nigdy nie można było być pewnym, gdzie trafi zbłąkany piorun.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Evelyn, wychowana jako lady Slughorn, przyswoiła sobie wiedzę z zakresu zielarstwa i magicznych stworzeń, także, a może nawet przede wszystkim pod kątem ingrediencji. Jej ród od dawien dawna kultywował sztukę alchemii i był z tego powszechnie znany; nie było w świecie magii lepszych alchemików od Slughornów, jak lubiła myśleć o swoim rodzie. Sama od dziecka pasjonowała się eliksirami, zaraził ją tą pasją ojciec, a za sprawą matki i jej rodziny zafascynowała się smokami, więc przez ostatnich parę lat pomagała w rezerwacie w Dover. Będzie jej tego mimo wszystko brakować, gdy już znajdzie się we Francji, ale przynajmniej nie będzie się już musiała obawiać anomalii. A później... Cóż, miała nadzieję, że ojciec rozsądnie zaaranżuje jej zaręczyny i uchroni przed zostaniem starą panną. Nie lubiła być na językach, a już na pewno nie w sposób zdecydowanie negatywny i niepochlebny.
Wyraźnie się zdziwiła, słysząc padające z jego ust nazwisko, ale przypomniała sobie też, że Macmillanowie stanowili dość nieokrzesany ród nie przykładający dużej wagi do dworskich wartości i etykiety. To tłumaczyło, dlaczego ten Macmillan wyglądał tak... zwyczajnie. Nie miał na sobie wytwornej szaty ani zdobień, jakimi obnosiła się większość mężczyzn spotykanych na salonach, choć po chwili zauważyła przypinki na jego mankietach zdobione symbolami Macmillanów.
- Lady Evelyn Slughorn – przedstawiła się, jak nakazywała grzeczność. – Wydaje się, że nie miałam jeszcze przyjemności pana poznać, lordzie Macmillan.
Próbowała go sobie przypomnieć, ale nigdy nie zwracała większej uwagi na Macmillanów, więc nie pamiętała, czy widziała na jakimś sabacie lub innej salonowej okazji tę twarz, ale nie potrafiła sobie przypomnieć. Nie kojarzyła też jego imienia, ale w końcu nie uczyła się w Hogwarcie, więc mogło jej umknąć.
Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, utrudniając obserwację i czyniąc przebywanie na zewnątrz coraz bardziej nieprzyjemnym. Nawet płaszcz nie chronił całkowicie przed opadami, czuła jak mokre krople spływają po jej kapturze, a część wystających spod niego kosmyków już była mokra.
- Szkoda, że musi tak padać akurat teraz, kiedy chciałam obejrzeć ten niezwykły okaz – powiedziała, a jej głos zdradzał niezadowolenie. – Może ma pan rację, może lepiej byłoby przeczekać pod zadaszeniem, ten deszcz jest coraz gorszy – dodała, zerkając w kierunku szklarnianych zabudowań. Rzeczywiście w jednym z nich była herbaciarnia, była w niej kiedyś, bo nie była to jej pierwsza wizyta w tym miejscu, ale jakoś nie pamiętała tego konkretnego okazu. Może była to jakaś nowość, lub akurat nie przechodziła akurat tędy?
Odsunęła się od rośliny z żalem, ale czerwone wiry zdawały się wciąż poruszać, hipnotyzować. Nie tak łatwo było oderwać wzrok, choć rozsądek nakazał odejść w stronę szklarni.
Wyraźnie się zdziwiła, słysząc padające z jego ust nazwisko, ale przypomniała sobie też, że Macmillanowie stanowili dość nieokrzesany ród nie przykładający dużej wagi do dworskich wartości i etykiety. To tłumaczyło, dlaczego ten Macmillan wyglądał tak... zwyczajnie. Nie miał na sobie wytwornej szaty ani zdobień, jakimi obnosiła się większość mężczyzn spotykanych na salonach, choć po chwili zauważyła przypinki na jego mankietach zdobione symbolami Macmillanów.
- Lady Evelyn Slughorn – przedstawiła się, jak nakazywała grzeczność. – Wydaje się, że nie miałam jeszcze przyjemności pana poznać, lordzie Macmillan.
Próbowała go sobie przypomnieć, ale nigdy nie zwracała większej uwagi na Macmillanów, więc nie pamiętała, czy widziała na jakimś sabacie lub innej salonowej okazji tę twarz, ale nie potrafiła sobie przypomnieć. Nie kojarzyła też jego imienia, ale w końcu nie uczyła się w Hogwarcie, więc mogło jej umknąć.
Deszcz zaczynał padać coraz mocniej, utrudniając obserwację i czyniąc przebywanie na zewnątrz coraz bardziej nieprzyjemnym. Nawet płaszcz nie chronił całkowicie przed opadami, czuła jak mokre krople spływają po jej kapturze, a część wystających spod niego kosmyków już była mokra.
- Szkoda, że musi tak padać akurat teraz, kiedy chciałam obejrzeć ten niezwykły okaz – powiedziała, a jej głos zdradzał niezadowolenie. – Może ma pan rację, może lepiej byłoby przeczekać pod zadaszeniem, ten deszcz jest coraz gorszy – dodała, zerkając w kierunku szklarnianych zabudowań. Rzeczywiście w jednym z nich była herbaciarnia, była w niej kiedyś, bo nie była to jej pierwsza wizyta w tym miejscu, ale jakoś nie pamiętała tego konkretnego okazu. Może była to jakaś nowość, lub akurat nie przechodziła akurat tędy?
Odsunęła się od rośliny z żalem, ale czerwone wiry zdawały się wciąż poruszać, hipnotyzować. Nie tak łatwo było oderwać wzrok, choć rozsądek nakazał odejść w stronę szklarni.
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
„Lady Evelyn Slughorn” – tak krótkie przedstawienie się przez kobietę wywołało na jego twarzy uśmiech. Ach ta konserwatywna szlachta… Zawsze gotowa pilnować swoich tytułów. Co prawda jemu też zdarzało się przedstawiać „lordem”, ale tylko wtedy kiedy musiał napisać ważne pismo do swojego nestora lub jakiegoś starszego członka rodziny, lub kogokolwiek komu należało okazać szacunek. Poza takimi okolicznościami ograniczał się zazwyczaj do imienia lub nazwiska. W końcu, był takim samym czarodziejem jak inni… w pewnym sensie. Po co te całe ceregiele w zwykłej rozmowie? A i pomimo tych wszystkich uwag, nie miał nic przeciwko temu jak przedstawiła się czarownica. W końcu, tak ją zapewne wychowano, a tak przynajmniej sugerowało jej nazwisko. Slughornowie… pomijając ich szaleńcze zamiłowanie do eliksirów, nie potrafił o nich powiedzieć zbyt wiele.
– Mógłbym stwierdzić dokładnie to samo– zaznaczył, starając skuteczniej ochronić (przede wszystkim) lady Slughorn od gęstego deszczu. On też próbował schować się od kropel, ale niestety, moknął bardziej i bardziej.
Samej panny Evelyn w ogóle nie kojarzył i nie potrafił jej sobie przypomnieć. Nie było to dla niego żadnym zaskoczeniem. W końcu ich rody były sobie obojętne, o ile dobrze pamiętał. Inna sprawa, że lady Slughorn wydawała się bardzo młodą osobą, co także tłumaczyło ich brak znajomości. Nie mógł przecież kojarzyć kogoś, kto osiem lat temu mógł mieć jakieś… jedenaście lat? Wiek szlachcianki szacował na oko. Zdawała się mieć jakieś osiemnaście, może dwadzieścia lat. W każdym razie – zapewne kiedy on kończył swoją edukację, ona ją pewnie rozpoczynała.
Deszcz lał mocniej i mocniej, a błyskawice częściej przerywały ciemnie, zachmurzone niebo. Niepokoił się, trochę denerwował. Miał wrażenie, że czarownica testowała jego wytrzymałość w służeniu jako ludzka parasolka… albo zupełnie zakochała się lub zapatrzyła w kanciastej, hipnotyzującej roślinie. Pokręcił głową, gdy jej zainteresowanie okazało się prawdziwe. Owszem, roślina zdawała się być niezwykłym okazem. Nie widział niczego podobnego w swoim życiu, ale myślał, że oglądanie jej mogłoby zaczekać przynajmniej te kilkadziesiąt minut, do momentu aż uspokoi się pogoda.
– Niestety, pogoda jest kapryśna. Wypadałoby się do niej dostosować, szczególnie gdy ostatnio nigdy nie wiadomo czego się po niej spodziewać. Proponuję herbaciarnię, a do tego magicznego okazu może lady wrócić w każdej chwili… jak tylko przestanie padać. – Wciąż dzielnie trzymał swój płaszcz nad głową swoją i panny Evelyn. Po swoich słowach postanowił powoli ruszyć w stronę zabudowań. Nie śpieszył się, choć każdy silniejszy grzmot powodował u niego drobną obawę o to, że niedługo jakiś zbłąkany piorun może trafić akurat w nich.
|Ztx2 - Herbaciarnia
– Mógłbym stwierdzić dokładnie to samo– zaznaczył, starając skuteczniej ochronić (przede wszystkim) lady Slughorn od gęstego deszczu. On też próbował schować się od kropel, ale niestety, moknął bardziej i bardziej.
Samej panny Evelyn w ogóle nie kojarzył i nie potrafił jej sobie przypomnieć. Nie było to dla niego żadnym zaskoczeniem. W końcu ich rody były sobie obojętne, o ile dobrze pamiętał. Inna sprawa, że lady Slughorn wydawała się bardzo młodą osobą, co także tłumaczyło ich brak znajomości. Nie mógł przecież kojarzyć kogoś, kto osiem lat temu mógł mieć jakieś… jedenaście lat? Wiek szlachcianki szacował na oko. Zdawała się mieć jakieś osiemnaście, może dwadzieścia lat. W każdym razie – zapewne kiedy on kończył swoją edukację, ona ją pewnie rozpoczynała.
Deszcz lał mocniej i mocniej, a błyskawice częściej przerywały ciemnie, zachmurzone niebo. Niepokoił się, trochę denerwował. Miał wrażenie, że czarownica testowała jego wytrzymałość w służeniu jako ludzka parasolka… albo zupełnie zakochała się lub zapatrzyła w kanciastej, hipnotyzującej roślinie. Pokręcił głową, gdy jej zainteresowanie okazało się prawdziwe. Owszem, roślina zdawała się być niezwykłym okazem. Nie widział niczego podobnego w swoim życiu, ale myślał, że oglądanie jej mogłoby zaczekać przynajmniej te kilkadziesiąt minut, do momentu aż uspokoi się pogoda.
– Niestety, pogoda jest kapryśna. Wypadałoby się do niej dostosować, szczególnie gdy ostatnio nigdy nie wiadomo czego się po niej spodziewać. Proponuję herbaciarnię, a do tego magicznego okazu może lady wrócić w każdej chwili… jak tylko przestanie padać. – Wciąż dzielnie trzymał swój płaszcz nad głową swoją i panny Evelyn. Po swoich słowach postanowił powoli ruszyć w stronę zabudowań. Nie śpieszył się, choć każdy silniejszy grzmot powodował u niego drobną obawę o to, że niedługo jakiś zbłąkany piorun może trafić akurat w nich.
|Ztx2 - Herbaciarnia
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
| Tego samego dnia, z herbaciarni
Czuł się nieswojo, że wpakował się w tak niezręczną rozmowę. Czuł się tym bardziej nieswojo, gdy uświadomił sobie, że swoją chęcią pomocy, zmusił lady Slughorn do obcowania z jego osobą, a przecież nie chciał się nikomu naprzykrzać. Z drugiej strony, nie mógł sobie, ot tak, pozwolić na to, by ta mokła. Nie znał jej, ale czuł się w obowiązku (poprzez wychowanie) zaopiekować się kobietą w potrzebie, nawet jeżeli ta była dorosłą panną lub panią i sama potrafiłaby coś na taką sytuację zaradzić.
Inna sprawa, że ta miała pecha, że trafiła akurat na niego, Macmillana. Nie potrafił rozmawiać z kobietami, szczególnie jeżeli nie upił się na tyle, by bardziej się otworzyć, dodać sobie pewności siebie poprzez zagłuszenie niektórych swoich lęków. Dzisiaj przecież tylko trochę się napił przed wyjściem, co oznaczało… że nadal był nieśmiały, nawet jeżeli nie było po nim tego widać. Dodatkowy problem polegał na tym, że teraz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przebywa w towarzystwie panny z rodu Slughornów, którzy byli dość negatywnie (o ile dobrze pamiętał) nastawieni do mugoli, ale także mieli o sobie duże mniemanie jak większość rodów szlacheckich w Anglii. Panny, która pochodziła z tego samego rodu co profesor Horacy Slughorn, co czyniło ją przecież krewną szanowanego profesora! To powodowało, że tym bardziej chciał uważać na to, co mówi, co robi, a przez to czuł się tym bardziej niepewnie. Nawet jeżeli by próbował, to doskonale wiedział, że nie potrafiłby znaleźć wspólnego języka z lady Evelyn. Ich dotychczasowa rozmowa była wyjątkowo... ograniczona i opierała się jedynie o tematy tajemniczej rośliny, anomalii w Wielkiej Brytanii oraz pogody.
– Nigdzie mi się nie śpieszy – odpowiedział na jej uwagę dotyczącej herbaty. – Proszę pić na spokojnie – dodał. Nie lubił tych przepełnionych grzecznościami sformułowań, ale musiał je stosować. Miał do czynienia, jak zostało już to wspomniane, z kobietą i to w dodatku z „wyższych sfer”.
Gdy tylko wypiła herbatę, pomógł jej założył płaszcz. Sam zabrał swoje jeszcze na wpół mokre wierzchnie odzienie, które założył na siebie i podążył za lady Slughorn. Po wyjściu z herbaciarni zaoferował ramię, żeby nie wyjść na stereotypowego Macmillana, którego nie interesowały zasady dobrego wychowania. Nadal jednak przeszkadzała mu kapryśność pogody… Podążył znów, wraz ze swoją nowo-poznaną towarzyszką, do tajemniczej rośliny, przy której jeszcze kilkadziesiąt minut temu, a może i nawet godzinę temu, zdołał porządnie zmoknąć. Zaczął też rozglądać się za kimś, kto mógłby mu wytłumaczyć co to za okaz.
– Nikogo nie widzę – odezwał się do lady Slughorn. Westchnął głęboko, a sam podszedł do rośliny i zaczął jej się przyglądać z bliska.
Czuł się nieswojo, że wpakował się w tak niezręczną rozmowę. Czuł się tym bardziej nieswojo, gdy uświadomił sobie, że swoją chęcią pomocy, zmusił lady Slughorn do obcowania z jego osobą, a przecież nie chciał się nikomu naprzykrzać. Z drugiej strony, nie mógł sobie, ot tak, pozwolić na to, by ta mokła. Nie znał jej, ale czuł się w obowiązku (poprzez wychowanie) zaopiekować się kobietą w potrzebie, nawet jeżeli ta była dorosłą panną lub panią i sama potrafiłaby coś na taką sytuację zaradzić.
Inna sprawa, że ta miała pecha, że trafiła akurat na niego, Macmillana. Nie potrafił rozmawiać z kobietami, szczególnie jeżeli nie upił się na tyle, by bardziej się otworzyć, dodać sobie pewności siebie poprzez zagłuszenie niektórych swoich lęków. Dzisiaj przecież tylko trochę się napił przed wyjściem, co oznaczało… że nadal był nieśmiały, nawet jeżeli nie było po nim tego widać. Dodatkowy problem polegał na tym, że teraz doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że przebywa w towarzystwie panny z rodu Slughornów, którzy byli dość negatywnie (o ile dobrze pamiętał) nastawieni do mugoli, ale także mieli o sobie duże mniemanie jak większość rodów szlacheckich w Anglii. Panny, która pochodziła z tego samego rodu co profesor Horacy Slughorn, co czyniło ją przecież krewną szanowanego profesora! To powodowało, że tym bardziej chciał uważać na to, co mówi, co robi, a przez to czuł się tym bardziej niepewnie. Nawet jeżeli by próbował, to doskonale wiedział, że nie potrafiłby znaleźć wspólnego języka z lady Evelyn. Ich dotychczasowa rozmowa była wyjątkowo... ograniczona i opierała się jedynie o tematy tajemniczej rośliny, anomalii w Wielkiej Brytanii oraz pogody.
– Nigdzie mi się nie śpieszy – odpowiedział na jej uwagę dotyczącej herbaty. – Proszę pić na spokojnie – dodał. Nie lubił tych przepełnionych grzecznościami sformułowań, ale musiał je stosować. Miał do czynienia, jak zostało już to wspomniane, z kobietą i to w dodatku z „wyższych sfer”.
Gdy tylko wypiła herbatę, pomógł jej założył płaszcz. Sam zabrał swoje jeszcze na wpół mokre wierzchnie odzienie, które założył na siebie i podążył za lady Slughorn. Po wyjściu z herbaciarni zaoferował ramię, żeby nie wyjść na stereotypowego Macmillana, którego nie interesowały zasady dobrego wychowania. Nadal jednak przeszkadzała mu kapryśność pogody… Podążył znów, wraz ze swoją nowo-poznaną towarzyszką, do tajemniczej rośliny, przy której jeszcze kilkadziesiąt minut temu, a może i nawet godzinę temu, zdołał porządnie zmoknąć. Zaczął też rozglądać się za kimś, kto mógłby mu wytłumaczyć co to za okaz.
– Nikogo nie widzę – odezwał się do lady Slughorn. Westchnął głęboko, a sam podszedł do rośliny i zaczął jej się przyglądać z bliska.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Evelyn też nie należała do najbardziej rozmownych, wylewnych osób. Gdyby taka była, z pewnością łatwiej wciągnęłaby mężczyznę w konwersację i próbowała się o nim dowiedzieć czegoś więcej, ale niestety była zbyt sztywna i ponura. Potrafiła się bardziej otworzyć tylko w gronie rodziny oraz znajomych których znała od dawna, nie zaś przy obcych, z którymi rozmawiała pierwszy raz w życiu. Dlatego też mówiła banały, ograniczała się do płytkich, powierzchownych kwestii oczywistych dla nich obojga, jak pogoda, anomalie czy dziwny kwiat. Nie w jej naturze była nachalność i bajerowanie, nie potrafiła błyszczeć ani zjednywać sobie sympatii. Była Slughornem, i mimo domieszki krwi Rosierów ze strony matki było w niej bardzo dużo z rodu ojca. Evelyn była nieco mrukliwa, w towarzystwie zwykle woląc obserwować i słuchać. Trywialne pogawędki nie były jej najbardziej ulubionym sposobem spędzania czasu, ale grzeczność wobec przedstawiciela wyższych sfer wymagała pewnej uprzejmości, nawet, jeśli mężczyzna miał ją mieć za niesamowicie sztywną i nudną osobę. Taka już niestety mogła się wydawać z punktu widzenia nieznajomych.
Pozostawało też faktem, że ich rody nie pałały do siebie wielką sympatią przez różnice w podejściu do sprawy mugoli. Co prawda nie znała poglądów tego mężczyzny, ale zmusiło ją to do pewnej rezerwy. Żeby wyrobić sobie o nim zdanie i go ocenić, musiała jednak go poobserwować, co na pewno było ciekawsze niż dalsze plątanie się bez celu po korytarzach dworu. Potrzebowała gdzieś wyjść, opuścić dwór, zwłaszcza że wkrótce czekał ją wyjazd.
Dokończyła herbatę, a potem wyszli na zewnątrz, docierając w końcu do nietypowej rośliny, która wcześniej tak ją zaciekawiła. Jak na Macmillana mężczyzna sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, był uprzejmy i potrafił się zachować. A może to pozory, które utrzymywał przy niej? Zdarzało jej się widywać Macmillanów na salonach, niektórzy z nich swoim zachowaniem mocno odstawali od pewnej sztywności która cechowała większą część rodów, w tym i Slughornów, którzy nie byli najweselszymi ludźmi.
- Przynajmniej już tak nie pada – rzekła. Od czasu do czasu z drzew skapywały na nich mokre krople, ale ulewa ustała. Mężczyzna nie musiał jej już osłaniać własnym płaszczem. Nie wiedziała ile dokładnie czasu minęło, odkąd wcześniej stąd odeszli i poszli do herbaciarni. – Będzie mi brakować tego miejsca. Nie lubię Londynu, ale ogród magibotaniczny z pewnością jest warty odwiedzania.
Także zaczęła się rozglądać, ale póki co nie było widać żadnej żywej duszy poza jednym zbłąkanym ptakiem, który usiadł na pobliskim drzewie.
- Może i ich wypłoszył stąd ten deszcz – odezwała się. – Zastanawia mnie... Czy to faktycznie działa jak świstoklik. Ale z drugiej strony trochę się boję, że trafię w jakieś niebezpieczne miejsce, skąd nie będę się potrafiła wydostać. A czy pan miałby odwagę zaryzykować i przekonać się, czy to działa?
Ale może jednak lepiej byłoby kogoś zapytać?
Pozostawało też faktem, że ich rody nie pałały do siebie wielką sympatią przez różnice w podejściu do sprawy mugoli. Co prawda nie znała poglądów tego mężczyzny, ale zmusiło ją to do pewnej rezerwy. Żeby wyrobić sobie o nim zdanie i go ocenić, musiała jednak go poobserwować, co na pewno było ciekawsze niż dalsze plątanie się bez celu po korytarzach dworu. Potrzebowała gdzieś wyjść, opuścić dwór, zwłaszcza że wkrótce czekał ją wyjazd.
Dokończyła herbatę, a potem wyszli na zewnątrz, docierając w końcu do nietypowej rośliny, która wcześniej tak ją zaciekawiła. Jak na Macmillana mężczyzna sprawiał wrażenie dobrze wychowanego, był uprzejmy i potrafił się zachować. A może to pozory, które utrzymywał przy niej? Zdarzało jej się widywać Macmillanów na salonach, niektórzy z nich swoim zachowaniem mocno odstawali od pewnej sztywności która cechowała większą część rodów, w tym i Slughornów, którzy nie byli najweselszymi ludźmi.
- Przynajmniej już tak nie pada – rzekła. Od czasu do czasu z drzew skapywały na nich mokre krople, ale ulewa ustała. Mężczyzna nie musiał jej już osłaniać własnym płaszczem. Nie wiedziała ile dokładnie czasu minęło, odkąd wcześniej stąd odeszli i poszli do herbaciarni. – Będzie mi brakować tego miejsca. Nie lubię Londynu, ale ogród magibotaniczny z pewnością jest warty odwiedzania.
Także zaczęła się rozglądać, ale póki co nie było widać żadnej żywej duszy poza jednym zbłąkanym ptakiem, który usiadł na pobliskim drzewie.
- Może i ich wypłoszył stąd ten deszcz – odezwała się. – Zastanawia mnie... Czy to faktycznie działa jak świstoklik. Ale z drugiej strony trochę się boję, że trafię w jakieś niebezpieczne miejsce, skąd nie będę się potrafiła wydostać. A czy pan miałby odwagę zaryzykować i przekonać się, czy to działa?
Ale może jednak lepiej byłoby kogoś zapytać?
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Uważnie ją obserwował, próbując wyczytać z jej twarzy, gestów, ruchu jakieś informacje. Była cicha… Powiedziała, że wszystko jest z nią w porządku, że nic złego się nie dzieje, pomijając anomalie. Coś jednak mu nie odpowiadało. Może zwariował i na siłę doszukiwał się czegoś złego, a może było w jego przeczuciu coś uzasadnionego. Nie potrafił stwierdzić. Może to po prostu wina ich pochodzenia? Profesor Slughorn był zupełnie inny niż Evelyn, ale… jak to wspomniała czarownica – ich pokrewieństwo, choć bliskie, nie było bardzo bliskie. Pozostawało więc przyglądać się jej zachowaniu i mieć nadzieję, że powód tak dziwnie spokojnego zachowania niedługo się wyjaśni… A co jeżeli myślał, że coś jest nie tak, bo był właśnie Macmillanem przyzwyczajonym do ruchu i akcji? Bo nauczono go „rodowej” wesołości i pogody ducha, nawet jeżeli ostatnio mu jej brakowało?
– Przynajmniej nie pada – przytaknął, spoglądając w niebo. Komiczna pogoda… brytyjska pogoda, choć teraz była gwałtowniejsza i bardziej nieprzewidywalna niż wcześniej. Straszniejsza, szczególnie ze swoimi potężnymi burzami. Teraz jednak usłyszał dość ważną informację, która uświadomiła go z tym, że nie bez powodu wyczuwał dość ponury nastrój u lady Slughorn. – Brakować? – zapytał wyraźnie zainteresowany, ale i zaskoczony. – Wyjeżdżasz, lady?
I on by wyjechał. Żałował, tak właściwie, że wrócił do kraju. Mógłby dalej spędzać swój czas z czarodziejami i mugolami z południowej Europy, mógłby zapomnieć o swoich problemach, które właśnie tutaj dręczyły go najmocniej. Ostatnio ponownie miał problemy ze snem, które spowodowane były koszmarami i nagromadzeniem najgorszych swoich wspomnień. Mógłby wyjechać choćby do Afryki albo za Atlantyk. Gdziekolwiek, byle z daleka od tej ponurej siedziby wszelakich nieszczęść… Ale nie mógł. Obiecał swojej rodzicielce, że wróci, że zaopiekuje się ojcem i całą rodziną. Wiecznie nie mógł uciekać od swoich problemów, ale mógł próbować.
– Być może działa jak świstoklik – stwierdził. – Nie dowiemy się, jeżeli nie sprawdzimy… – dodał, zbliżając się do rośliny na odległość jednej stopy. Nie bał się, bo nie miałby nic przeciwko nagłemu przeniesieniu, nawet jeżeli nie lubił uczucia jaki wywoływały w nim zarówno teleportacja jak i świstokliki w ogóle. Położył swoją dłoń na jednej z łodyg tajemniczej rośliny.
– Przynajmniej nie pada – przytaknął, spoglądając w niebo. Komiczna pogoda… brytyjska pogoda, choć teraz była gwałtowniejsza i bardziej nieprzewidywalna niż wcześniej. Straszniejsza, szczególnie ze swoimi potężnymi burzami. Teraz jednak usłyszał dość ważną informację, która uświadomiła go z tym, że nie bez powodu wyczuwał dość ponury nastrój u lady Slughorn. – Brakować? – zapytał wyraźnie zainteresowany, ale i zaskoczony. – Wyjeżdżasz, lady?
I on by wyjechał. Żałował, tak właściwie, że wrócił do kraju. Mógłby dalej spędzać swój czas z czarodziejami i mugolami z południowej Europy, mógłby zapomnieć o swoich problemach, które właśnie tutaj dręczyły go najmocniej. Ostatnio ponownie miał problemy ze snem, które spowodowane były koszmarami i nagromadzeniem najgorszych swoich wspomnień. Mógłby wyjechać choćby do Afryki albo za Atlantyk. Gdziekolwiek, byle z daleka od tej ponurej siedziby wszelakich nieszczęść… Ale nie mógł. Obiecał swojej rodzicielce, że wróci, że zaopiekuje się ojcem i całą rodziną. Wiecznie nie mógł uciekać od swoich problemów, ale mógł próbować.
– Być może działa jak świstoklik – stwierdził. – Nie dowiemy się, jeżeli nie sprawdzimy… – dodał, zbliżając się do rośliny na odległość jednej stopy. Nie bał się, bo nie miałby nic przeciwko nagłemu przeniesieniu, nawet jeżeli nie lubił uczucia jaki wywoływały w nim zarówno teleportacja jak i świstokliki w ogóle. Położył swoją dłoń na jednej z łodyg tajemniczej rośliny.
Каранфиле, цвијеће моје
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
да сам Богд'о сјеме твоје.
Ја бих знао гдје бих цвао,
мојој драгој под пенџере.
Кад ми драга иде спати,
каранфил ће мирисати,
моја драга уздисати
Anthony Macmillan
Zawód : Podróżnik i wynalazca nowych magicznych alkoholi dla Macmillan's Firewhisky
Wiek : 32
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Na zdrowie i do grobu
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Taka już po prostu była. Może to właśnie kwestia różnic między Macmillanami i Slughornami. Jedni byli hałaśliwi, głośni i energiczni, drudzy dość poważni, wycofani i skupieni na raczej pasywnych aktywnościach, jak warzenie eliksirów. Było widać między nimi pewien kontrast. Niewątpliwie jednak coś jeszcze miało wpływ na jej zachowanie, coś innego niż tylko wychowanie i pewne cechy charakteru, jak wycofanie i dystans wobec obcych. To był niepokój spowodowany anomaliami, chorobą siostry i rychłym wyjazdem. Jej dotychczas poukładany świat zaczął się ostatnio wywracać do góry nogami i wcale jej się to nie podobało. Jak przystało na osobę konserwatywną nie lubiła zmian, zwłaszcza tych na gorsze, i zwłaszcza godzących w nią lub w jej najbliższych.
Nie była taka, jak Horacy Slughorn. Był rodzinnym dziwakiem, który dopuszczał do grona ulubieńców nawet mugolaków i mieszkał w Londynie, w zwykłym domu uwłaczającym godności szlachetnej krwi, co nie podobało się ojcu Evelyn i zawsze wypowiadał się na ten temat lekceważąco. Umarł jednak w dość niejasnych okolicznościach, o których Evelyn nie miała pojęcia i niespecjalnie ją to interesowało. Nie czuła żadnej więzi z dalekim wujem, choć mimo wszystko nosił to samo nazwisko.
- Owszem – potwierdziła, a w jej głosie zabrzmiał smutek. – Wyjeżdżam na jakiś czas za granicę. Tak zdecydował mój ojciec. To wyjście... to niejako pożegnanie z Londynem.
To nie była w pełni jej decyzja, a właśnie ojca. Podjął ją po pogorszeniu się stanu Estelle, postanowił że obie dziewczęta muszą wyjechać poza zasięg rażenia anomalii. Przynajmniej na pewien czas, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, jak długo anomalie potrwają. Była przywiązana do rodowych ziem i dworu, tego będzie jej brakować najbardziej. A także rezerwatu smoków i miejsc takich jak to. Oby przymusowy wyjazd nie potrwał długo, w końcu czekały ją zobowiązania towarzyskie, jej wiek naglił i budził w niej coraz większe frustracje.
Nie była też świadoma, jakie dylematy przeżywał stojący obok mężczyzna, a nie była dość wścibska, by wypytywać go o prywatne życie. Choć niewątpliwie zastanawiało ją, dlaczego dotychczas nigdy go nie widziała na salonach. Skupiła się jednak na roślinie, widocznej przed nimi w całej swej dziwacznej okazałości.
- Więc trzeba sprawdzić – przytaknęła po jego słowach. Nieco zaniepokojona, ale i zaciekawiona. Większość wiotkich, delikatnych dam nie miałaby odwagi zaryzykować, ale w Evelyn odzywał się głód wiedzy, więc także zbliżyła się do rośliny, po chwili wyciągając rękę w jej stronę, dotykając tajemniczo błyskającego czerwonego okręgu.
I zniknęli.
| zt. x 2
Nie była taka, jak Horacy Slughorn. Był rodzinnym dziwakiem, który dopuszczał do grona ulubieńców nawet mugolaków i mieszkał w Londynie, w zwykłym domu uwłaczającym godności szlachetnej krwi, co nie podobało się ojcu Evelyn i zawsze wypowiadał się na ten temat lekceważąco. Umarł jednak w dość niejasnych okolicznościach, o których Evelyn nie miała pojęcia i niespecjalnie ją to interesowało. Nie czuła żadnej więzi z dalekim wujem, choć mimo wszystko nosił to samo nazwisko.
- Owszem – potwierdziła, a w jej głosie zabrzmiał smutek. – Wyjeżdżam na jakiś czas za granicę. Tak zdecydował mój ojciec. To wyjście... to niejako pożegnanie z Londynem.
To nie była w pełni jej decyzja, a właśnie ojca. Podjął ją po pogorszeniu się stanu Estelle, postanowił że obie dziewczęta muszą wyjechać poza zasięg rażenia anomalii. Przynajmniej na pewien czas, bo tak naprawdę nikt nie wiedział, jak długo anomalie potrwają. Była przywiązana do rodowych ziem i dworu, tego będzie jej brakować najbardziej. A także rezerwatu smoków i miejsc takich jak to. Oby przymusowy wyjazd nie potrwał długo, w końcu czekały ją zobowiązania towarzyskie, jej wiek naglił i budził w niej coraz większe frustracje.
Nie była też świadoma, jakie dylematy przeżywał stojący obok mężczyzna, a nie była dość wścibska, by wypytywać go o prywatne życie. Choć niewątpliwie zastanawiało ją, dlaczego dotychczas nigdy go nie widziała na salonach. Skupiła się jednak na roślinie, widocznej przed nimi w całej swej dziwacznej okazałości.
- Więc trzeba sprawdzić – przytaknęła po jego słowach. Nieco zaniepokojona, ale i zaciekawiona. Większość wiotkich, delikatnych dam nie miałaby odwagi zaryzykować, ale w Evelyn odzywał się głód wiedzy, więc także zbliżyła się do rośliny, po chwili wyciągając rękę w jej stronę, dotykając tajemniczo błyskającego czerwonego okręgu.
I zniknęli.
| zt. x 2
Felix, qui potuit rerum cognoscere causas.
Evelyn Slughorn
Zawód : Dama, alchemiczka w rezerwacie smoków
Wiek : 23
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Szczęśliwy, kto zdołał poznać przyczyny wszechrzeczy.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Świstoklik
Szybka odpowiedź