Taras widokowy
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Taras widokowy
Taras widokowy na szczycie wieży astronomicznej roztacza nie tylko przepiękny widok na Londyn, ale nade wszystko jako najwyższy czarodziejski budynek w Anglii stanowi idealne miejsce na obserwację nieba. Astrologowie rysują tutaj mapy, przy lunetach stoją badacze, a raz za czas przewijają się zafascynowani turyści.
Olbrzymie lunety, przy których można usiąść i przyjrzeć się nocnemu niebu są wyjątkowe; zaklęte w ten sposób, by bez trudu odnajdywały kolejne konstelacje gwiazd. Szkła mają doskonałą widoczność.
Za dnia taras jest zamknięty.
Olbrzymie lunety, przy których można usiąść i przyjrzeć się nocnemu niebu są wyjątkowe; zaklęte w ten sposób, by bez trudu odnajdywały kolejne konstelacje gwiazd. Szkła mają doskonałą widoczność.
Za dnia taras jest zamknięty.
Nie, nie, nie! Ostatnim czego chciałem było doprowadzić ją do płaczu. Widziałem pojedyncze łzy znaczące policzki, odbijające blade światło księżyca jak perły. Słyszałem łamiący się głos, a mimo tego ufałem, że nie da się ponieść emocjom. Niestety - dała się. I poczułem się winny, że to trochę moja sprawka. Że może mogłem być... no nie wiem, delikatniejszy? Ale jak miałem, kiedy już myślałem, że zaraz zleci tam w dół i zostanie po niej co najwyżej mokra plama? Wzdycham przeciągle i rozmasowuję skronie, starając się uspokoić własne myśli, a zaraz podnoszę wzrok na dziewczynę i uśmiecham się lekko, może trochę przepraszająco. Wyciągam ku niej jedną rękę.
- No już, nie płacz. - sięgam dziewczęcej dłoni, by zacisnąć nań swoje blade palce, przesunąć opuszkami po skórze ukrytej wewnątrz. Coraz więcej łez zalewa jej twarz, znacząc dwie mokre ścieżki na jasnych policzkach; drobnym ciałem wstrząsa dreszcz, kolejny szloch. Przygryzam delikatnie dolną wargę, przeklinając całe to zdarzenie. A właśnie! Wracając myślami do samego początku przypominam sobie, że przecież przyszedłem tu na spotkanie i co? I zostałem bezczelnie wystawiony do wiatru. Ale dno. Marszczę brwi, dusząc w sobie głośne przekleństwo, natomiast w zamian przyciągam do siebie dziewczynę by ją objąć; układam jedną dłoń na jej plecach, drugą zaś głaszczę po rudych, miękkich włosach. Nie wiem, może mnie zaraz zrzuci z wieży za zbytnią poufałość i naruszanie wszelkich granic prywatności, a może bliskość męskiego ciała sprawi, że jednak poczuje się lepiej. Bezpieczniej? Objąłem ją nieco mocniej i z braku lepszego pomysłu zacząłem nucić jej do ucha jakąś spokojną melodię. Cichą kołysankę, którą w dzieciństwie nuciła mi mateczka Bojczukowa, jak akurat nie mogłem spać bo byłem pewien, że pod moim łóżkiem czai się jakiś przebrzydły maszkaron, który tylko czeka aż wystawię za krawędź bosą stopę, albo chociażby małego palca. Wtedy pomagało, miałem więc nadzieję, że pomoże i teraz.
- No już, nie płacz. - sięgam dziewczęcej dłoni, by zacisnąć nań swoje blade palce, przesunąć opuszkami po skórze ukrytej wewnątrz. Coraz więcej łez zalewa jej twarz, znacząc dwie mokre ścieżki na jasnych policzkach; drobnym ciałem wstrząsa dreszcz, kolejny szloch. Przygryzam delikatnie dolną wargę, przeklinając całe to zdarzenie. A właśnie! Wracając myślami do samego początku przypominam sobie, że przecież przyszedłem tu na spotkanie i co? I zostałem bezczelnie wystawiony do wiatru. Ale dno. Marszczę brwi, dusząc w sobie głośne przekleństwo, natomiast w zamian przyciągam do siebie dziewczynę by ją objąć; układam jedną dłoń na jej plecach, drugą zaś głaszczę po rudych, miękkich włosach. Nie wiem, może mnie zaraz zrzuci z wieży za zbytnią poufałość i naruszanie wszelkich granic prywatności, a może bliskość męskiego ciała sprawi, że jednak poczuje się lepiej. Bezpieczniej? Objąłem ją nieco mocniej i z braku lepszego pomysłu zacząłem nucić jej do ucha jakąś spokojną melodię. Cichą kołysankę, którą w dzieciństwie nuciła mi mateczka Bojczukowa, jak akurat nie mogłem spać bo byłem pewien, że pod moim łóżkiem czai się jakiś przebrzydły maszkaron, który tylko czeka aż wystawię za krawędź bosą stopę, albo chociażby małego palca. Wtedy pomagało, miałem więc nadzieję, że pomoże i teraz.
Naprawdę nie chciała płakać. Naprawdę! Ale nie potrafiła zapanować nad swoim ciałem, nad swoimi emocjami. Chyba jeszcze nigdy w całym swoim życiu nie znalazła się tak blisko krawędzi między byciem a niebyciem.
Gdy poczuła dotyk dłoni mężczyzny początkowo zesztywniała. Choć była raczej osobą o dość dużej potrzebie dotyku to przez ostatnie miesiące żyła raczej w samotności, a świat wokół raczej sprzeciwiał się bliskiemu kontaktowi pomiędzy kobietą i mężczyzną, którzy praktycznie się nie znają. A Gwen raczej podążała za zasadami. Szczególnie tymi, które funkcjonowały zarówno w magicznym, jak i niemagicznym świecie. Gdy jednak Bojczuk ją objął, ciało dziewczyny po chwili rozluźniło się.
Szlochając w ramionach Johnatana uświadomiła sobie, że naprawdę od dawna nie dotykała człowieka „tak naprawdę”. Wprawdzie uściski dłoni, czy niezręczne przytulanie kogoś na przywitanie się zdarzało, ale od kiedy przybyła do Anglii ta sfera kontaktów z ludźmi była dla Gwen zupełnie uspana. Malarka skupiała się na pracy, na rozwijaniu się i na próbie budowania jakiś relacji, ale żadna nie była jeszcze na tyle głęboka, aby obydwie strony swobodnie zgodziły się nawet siedzieć blisko siebie dla samego faktu… siedzenia blisko siebie.
A tu proszę. W życiu nie spodziewałaby się takiego obrotu spraw. Nieznany mężczyzna, w nocy, na wieży… Ech, chyba naprawdę musi kupić sobie kota. Albo sowę. Szczura, jeża, szczeniaczka. Jakiegokolwiek zwierzaka, który będzie choć trochę imitował swoim towarzystwem człowieka.
Myśląc o tym, stopniowo zaczęła się uspokajać. Płacz, choć niekoniecznie przez Gwen chciany, pomógł malarce wyzbyć się negatywnych emocji, które jeszcze przed chwilą się w niej kłębiły i im dłużej łzy płynęły, tym lepiej czuła się rudowłosa.
Gdy zaczęła się uspokajać, zaczęło ją prześladować też… coś dziwnego. Jakieś… skojarzenie? Myśl? Początkowo Gwen nie potrafiła zrozumieć źródła tego impulsu, ale po chwili dotarło do niej o co chodzi. Ten… nieznajomy… pachniał dziwnie znajomo. Wyczuła zapach tempery, którzy rzecz jasna był jej znany doskonale, ale… w tym było coś jeszcze. W jego ruchach, w jego wzroście… i w głosie. Szczególnie w głosie.
Marszcząc brwi wyrwała się dość gwałtownie z objęć nieznajomego, przecierając oczy: łzy sprawiły, że te zaszły jej mgłą, potrzebowała chwili, aby znów była w stanie stosunkowo wyraźnie widzieć. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na mężczyznę.
Oczywiście w ciemności dalej nie była w stanie dostrzec detali jego twarzy, ale teraz, wiedząc, do kogo ma dopasowywać jego postać, zaczęła zauważać ten sam kształt szczęki, tę samą posturę, nawet te same włosy, co kiedyś.
– Johnatan? – spytała niepewnym, ochrypłym od płaczu głosem.
Przełykając głośno ślinę odeszła od niego, ruszając w stronę swoich rzeczy, bez problemu odnajdując lampę i zapalając ją, oświetlając taras.
Uświadomiła sobie, że musi wyglądać fatalnie. Zapuchnięte od płaczu oczy, rozwiane i w żaden sposób nieułożone włosy, zużyty strój… to nie jest stan, w którym chciałaby się pokazać w trakcie spotkania po latach. I jeszcze do tego cała ta sytuacja. No ale cóż, stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
Gdy poczuła dotyk dłoni mężczyzny początkowo zesztywniała. Choć była raczej osobą o dość dużej potrzebie dotyku to przez ostatnie miesiące żyła raczej w samotności, a świat wokół raczej sprzeciwiał się bliskiemu kontaktowi pomiędzy kobietą i mężczyzną, którzy praktycznie się nie znają. A Gwen raczej podążała za zasadami. Szczególnie tymi, które funkcjonowały zarówno w magicznym, jak i niemagicznym świecie. Gdy jednak Bojczuk ją objął, ciało dziewczyny po chwili rozluźniło się.
Szlochając w ramionach Johnatana uświadomiła sobie, że naprawdę od dawna nie dotykała człowieka „tak naprawdę”. Wprawdzie uściski dłoni, czy niezręczne przytulanie kogoś na przywitanie się zdarzało, ale od kiedy przybyła do Anglii ta sfera kontaktów z ludźmi była dla Gwen zupełnie uspana. Malarka skupiała się na pracy, na rozwijaniu się i na próbie budowania jakiś relacji, ale żadna nie była jeszcze na tyle głęboka, aby obydwie strony swobodnie zgodziły się nawet siedzieć blisko siebie dla samego faktu… siedzenia blisko siebie.
A tu proszę. W życiu nie spodziewałaby się takiego obrotu spraw. Nieznany mężczyzna, w nocy, na wieży… Ech, chyba naprawdę musi kupić sobie kota. Albo sowę. Szczura, jeża, szczeniaczka. Jakiegokolwiek zwierzaka, który będzie choć trochę imitował swoim towarzystwem człowieka.
Myśląc o tym, stopniowo zaczęła się uspokajać. Płacz, choć niekoniecznie przez Gwen chciany, pomógł malarce wyzbyć się negatywnych emocji, które jeszcze przed chwilą się w niej kłębiły i im dłużej łzy płynęły, tym lepiej czuła się rudowłosa.
Gdy zaczęła się uspokajać, zaczęło ją prześladować też… coś dziwnego. Jakieś… skojarzenie? Myśl? Początkowo Gwen nie potrafiła zrozumieć źródła tego impulsu, ale po chwili dotarło do niej o co chodzi. Ten… nieznajomy… pachniał dziwnie znajomo. Wyczuła zapach tempery, którzy rzecz jasna był jej znany doskonale, ale… w tym było coś jeszcze. W jego ruchach, w jego wzroście… i w głosie. Szczególnie w głosie.
Marszcząc brwi wyrwała się dość gwałtownie z objęć nieznajomego, przecierając oczy: łzy sprawiły, że te zaszły jej mgłą, potrzebowała chwili, aby znów była w stanie stosunkowo wyraźnie widzieć. Wzięła głęboki oddech i spojrzała na mężczyznę.
Oczywiście w ciemności dalej nie była w stanie dostrzec detali jego twarzy, ale teraz, wiedząc, do kogo ma dopasowywać jego postać, zaczęła zauważać ten sam kształt szczęki, tę samą posturę, nawet te same włosy, co kiedyś.
– Johnatan? – spytała niepewnym, ochrypłym od płaczu głosem.
Przełykając głośno ślinę odeszła od niego, ruszając w stronę swoich rzeczy, bez problemu odnajdując lampę i zapalając ją, oświetlając taras.
Uświadomiła sobie, że musi wyglądać fatalnie. Zapuchnięte od płaczu oczy, rozwiane i w żaden sposób nieułożone włosy, zużyty strój… to nie jest stan, w którym chciałaby się pokazać w trakcie spotkania po latach. I jeszcze do tego cała ta sytuacja. No ale cóż, stało się, nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
To naprawdę działało! Czułem w ramionach jak jej ciało rozluźnia się powoli, a szloch staje się cichszy; wraz z nim cichła więc melodia, którą nuciłem. Zrobiło się jakoś tak... spokojnie i tej atmosferze poddał się cały mój organizm; powieki opadły, zaś oddech stał się równy i płytki. Tę przyjemną chwilę przerwał jednak kolejny gwałtowny ruch - poczułem jak dziewczęca sylwetka nagle wyrywa się z mojego uścisku, więc uniosłem ręce w obronnym geście. Rozwarłem powieki i rozchyliłem wargi, jednak zanim zdążyłem wypowiedzieć choćby słowo, z ust rudzielca wypadło moje imię. To właśnie była jedna z tych niezręcznych sytuacji, kiedy nie wiesz czy się przyznawać do bycia sobą czy iść w zaparte, bo to bankowo skończy się soczystym wpierdolem. Co robić? Co robić? Panienka nie wyglądała na groźną, ale właściwie nie miałem pojęcia co mogło nas łączyć w przeszłości i jak bardzo mam przesrane w skali od jednego do dziesięciu.
- Eeeee - w głowie mam już tylko chaos, bezsensowną plątaninę myśli. Zanim zareaguję w jakikolwiek rozsądny sposób, nieznajoma unosi lampę i... i nagle uchodzi ze mnie cały stres, bo oto w tych zapłakanych oczach, w delikatnych rysach twarzy wykrzywionych w zaskoczeniu rozpoznaję młodszą, puchońską pasjonatkę sztuki. Momentalnie ukazuję w uśmiechu dwa rzędy zębów i opuszczam ręce.
- Łał, Gwennie, nie sądziłem, że spotkamy się w takich... dziwnych okolicznościach. Wyrosłaś. - kiwam głową, gestykulując lekko obiema dłońmi. Sunę spojrzeniem po dziewczęcej sylwetce, oświetlonej słabym światłem latarni. W tym momencie zauważyłem, że właściwie wcale się nie zmieniła - I wciąż malujesz. - przenoszę wzrok na obraz, dopiero teraz poświęcając mu nieco więcej uwagi. Dostrzegam pewność ręki w prowadzeniu pędzla i nakładaniu barwnych plam, przemyślaną kompozycję, wyrobiony warsztat. Dostrzegam pewien malarski kunszt, który zapewne wyćwiczyła na przestrzeni lat. Takie przypadki naprawdę cieszyły - już w Hogwarcie była bardzo utalentowana, tylko trochę zbyt nieśmiała i niepewna. Jak było teraz? Kim właściwie była w tej chwili Gerndolyn Grey i na jakim etapie swojego krótkiego życia się znajdowała?
- Eeeee - w głowie mam już tylko chaos, bezsensowną plątaninę myśli. Zanim zareaguję w jakikolwiek rozsądny sposób, nieznajoma unosi lampę i... i nagle uchodzi ze mnie cały stres, bo oto w tych zapłakanych oczach, w delikatnych rysach twarzy wykrzywionych w zaskoczeniu rozpoznaję młodszą, puchońską pasjonatkę sztuki. Momentalnie ukazuję w uśmiechu dwa rzędy zębów i opuszczam ręce.
- Łał, Gwennie, nie sądziłem, że spotkamy się w takich... dziwnych okolicznościach. Wyrosłaś. - kiwam głową, gestykulując lekko obiema dłońmi. Sunę spojrzeniem po dziewczęcej sylwetce, oświetlonej słabym światłem latarni. W tym momencie zauważyłem, że właściwie wcale się nie zmieniła - I wciąż malujesz. - przenoszę wzrok na obraz, dopiero teraz poświęcając mu nieco więcej uwagi. Dostrzegam pewność ręki w prowadzeniu pędzla i nakładaniu barwnych plam, przemyślaną kompozycję, wyrobiony warsztat. Dostrzegam pewien malarski kunszt, który zapewne wyćwiczyła na przestrzeni lat. Takie przypadki naprawdę cieszyły - już w Hogwarcie była bardzo utalentowana, tylko trochę zbyt nieśmiała i niepewna. Jak było teraz? Kim właściwie była w tej chwili Gerndolyn Grey i na jakim etapie swojego krótkiego życia się znajdowała?
Nerwowo przeczesała dłonią włosy, słysząc komentarz Johnatana. Zaczęła czuć się „winna” temu, że nie spotkali się po latach w bardziej… sprzyjających warunkach. Położyła lampę na ziemię.
– T.. t…tak. Kto by przypuszczał? – spytała cicho, po czym wybuchła: – Och, naprawdę przepraszam, pewnie zniszczyłam ci wieczór! Tam naprawdę coś było!
Znów poczuła to dziwne, dziwne uczucie, które zawsze towarzyszyło jej przy Bojczuku. Z jednej strony zawsze pragnęła jego towarzystwa. Był starszy, zwracał na nią uwagę, przed laty był dla niej wręcz pewnym autorytetem. W końcu w Hogwarcie nie było nauczyciela plastyki. Jednocześnie czuła się winna temu, że marnuje jego czas, że wymusza spotkania na nim, mimo że wcale tak nie było. Teraz, po latach, wiedziała przecież, że Johnatan spotykał się z nią z własnej woli. Cztery lata młodsza od niego dziewczynka, na dodatek tak nieśmiała jak ona wtedy, przecież nie byłaby w stanie go do niczego zmusić.
Dlatego wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy. Musi się uspokoić. To było dawno, a teraz… to był przypadek. Tamta ona… nie była nią teraz. Tyle się przecież zmieniło przez te siedem lat.
– Ja tylko… dziękuję – dodała po chwili.
Gdy spytał o malowanie, uśmiechnęła się delikatnie i ciepło. Malowanie! W końcu Johnatan też tworzył, przynajmniej wtedy. I teraz chyba też… inaczej już dawno nie śmierdziałby tą okropną temperą, która jednocześnie była przecież dla niej tak swojskim zapachem. Pewnie sama była nim przesiąknięta, mimo że nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
– Tak – potwierdziła. – Próbuję z tego wyżyć, ale nie jest łatwo. – Machnęła ręką. – Ale jak jeszcze oprowadza się ludzi po muzeum i uczy cudze dzieci to… jakoś się ta z tym żyć.
Wprawdzie było coraz lepiej, ale gdyby nie praca w muzeum i uczenie Heatha jej stan majątkowy byłby zdecydowanie gorszy. Musiałaby oszczędzać na farbach i na jakości płótna, a to tylko obniżałoby końcową cenę obrazów.
– A ty? Dalej malujesz? – spytała po chwili, właściwie tylko po to, by się upewnić.
– T.. t…tak. Kto by przypuszczał? – spytała cicho, po czym wybuchła: – Och, naprawdę przepraszam, pewnie zniszczyłam ci wieczór! Tam naprawdę coś było!
Znów poczuła to dziwne, dziwne uczucie, które zawsze towarzyszyło jej przy Bojczuku. Z jednej strony zawsze pragnęła jego towarzystwa. Był starszy, zwracał na nią uwagę, przed laty był dla niej wręcz pewnym autorytetem. W końcu w Hogwarcie nie było nauczyciela plastyki. Jednocześnie czuła się winna temu, że marnuje jego czas, że wymusza spotkania na nim, mimo że wcale tak nie było. Teraz, po latach, wiedziała przecież, że Johnatan spotykał się z nią z własnej woli. Cztery lata młodsza od niego dziewczynka, na dodatek tak nieśmiała jak ona wtedy, przecież nie byłaby w stanie go do niczego zmusić.
Dlatego wzięła głęboki oddech, przymykając na chwilę oczy. Musi się uspokoić. To było dawno, a teraz… to był przypadek. Tamta ona… nie była nią teraz. Tyle się przecież zmieniło przez te siedem lat.
– Ja tylko… dziękuję – dodała po chwili.
Gdy spytał o malowanie, uśmiechnęła się delikatnie i ciepło. Malowanie! W końcu Johnatan też tworzył, przynajmniej wtedy. I teraz chyba też… inaczej już dawno nie śmierdziałby tą okropną temperą, która jednocześnie była przecież dla niej tak swojskim zapachem. Pewnie sama była nim przesiąknięta, mimo że nie do końca zdawała sobie z tego sprawę.
– Tak – potwierdziła. – Próbuję z tego wyżyć, ale nie jest łatwo. – Machnęła ręką. – Ale jak jeszcze oprowadza się ludzi po muzeum i uczy cudze dzieci to… jakoś się ta z tym żyć.
Wprawdzie było coraz lepiej, ale gdyby nie praca w muzeum i uczenie Heatha jej stan majątkowy byłby zdecydowanie gorszy. Musiałaby oszczędzać na farbach i na jakości płótna, a to tylko obniżałoby końcową cenę obrazów.
– A ty? Dalej malujesz? – spytała po chwili, właściwie tylko po to, by się upewnić.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Otwieram szeroko oczy, kiedy wybucha po raz kolejny i kręcę z rozbawieniem głową; jeśli ktoś faktycznie zepsuł mi ten wieczór, to z pewnością nie Gwen, tylko ta kretynka, która miała się tu ze mną spotkać, a wcale nie przyszła. Panna Grey była właściwie... całkiem miłym zastępstwem, tylko mogłaby nie rzucać się z wysokości, bo serce o mało nie wyskoczyło mi z piersi jak tylko wszedłem na wieżę.
- Daj spokój, w planach miałem samotne upicie się pod gwiazdami, więc szczerze powiedziawszy nawet jestem rad z tego spotkania, zawsze to milej wznosić toasty w towarzystwie. - kłamię, puszczając do dziewczyny oczko, po czym faktycznie sięgam po piersiówkę, z której spijam potężny łyk. A później wyciągam flaszeczkę ku Gwendolyn.
- Spróbuj, pomoże ci. - pomoże się uspokoić. No i być może posmakuje, bo to tylko nalewka różana - mocna, ale słodka, delikatna i kwiatowa, w dodatku o przepięknym zapachu, który unosił się z wnętrza piersiówki.
- Nie musisz dziękować. - wzruszam lekko ramionami; to przecież mój obywatelski obowiązek, reagować w takich chwilach, hehe. Podchodzę bliżej obrazu, patrząc nań z przekrzywioną głową.
- Łał, odważna jesteś, wyżyć z malarstwa, a to ci dopiero! - śmieję się, bo tak było od wieków - ileż artystów, nawet wybitnych, prowadziło godne życie? Niewielu miało tyle szczęścia, a już szczególnie jeśli pochodzenie zostawiało wiele do życzenia - Po którym muzeum? - pytam, przenosząc spojrzenie na rudzielca. Włóczyłem się po takich miejscach, lubiłem obcować ze sztuką, choć dużo bardziej rajcowała mnie ta współczesna. Ale i z dzieł mistrzów można było się wiele nauczyć - a ja dodatkowo chciałem iść krok dalej niż oni, tylko to głupie, magiczne społeczeństwo nie było jeszcze na to gotowe.
- Naprawdę uczysz dzieciaki? Współczuję. - mówię ze śmiechem, bo sobie wyobrażam, że to musi być totalnie niewdzięczne zajęcie. Raczej lubiłem dzieci, ale były głośne i bezczelne. W większości.
- Mhm, maluję, niestety brak sukcesów w tej dziedzinie. No chyba, że kilka zbiorowych i pomniejszych wystaw we własnym domu liczą się do osiągnięć. - chyba nie musiałem mówić nic więcej na ten temat; moje malarstwo zawsze było trochę inne - w czasach kiedy każdy magiczny artysta stawiał na realizm i raczej ubogą paletę barw, ja bawiłem się kolorem, światłem, kadrem, nie przykładałem takiej wagi do szczegółów, bo dużo bardziej liczyło się dla mnie wrażenie, emocje. Nie malowałem ważnych scen historycznych, pejzaży ani portretów polityków; malowałem sceny z życia biedoty, nieznane kobiety, portowe dziwki, znaczyłem płótna dziwaczną plątaniną kształtów. Rzeczywistość nie miała znaczenia, liczyło się coś ponad nią.
- Daj spokój, w planach miałem samotne upicie się pod gwiazdami, więc szczerze powiedziawszy nawet jestem rad z tego spotkania, zawsze to milej wznosić toasty w towarzystwie. - kłamię, puszczając do dziewczyny oczko, po czym faktycznie sięgam po piersiówkę, z której spijam potężny łyk. A później wyciągam flaszeczkę ku Gwendolyn.
- Spróbuj, pomoże ci. - pomoże się uspokoić. No i być może posmakuje, bo to tylko nalewka różana - mocna, ale słodka, delikatna i kwiatowa, w dodatku o przepięknym zapachu, który unosił się z wnętrza piersiówki.
- Nie musisz dziękować. - wzruszam lekko ramionami; to przecież mój obywatelski obowiązek, reagować w takich chwilach, hehe. Podchodzę bliżej obrazu, patrząc nań z przekrzywioną głową.
- Łał, odważna jesteś, wyżyć z malarstwa, a to ci dopiero! - śmieję się, bo tak było od wieków - ileż artystów, nawet wybitnych, prowadziło godne życie? Niewielu miało tyle szczęścia, a już szczególnie jeśli pochodzenie zostawiało wiele do życzenia - Po którym muzeum? - pytam, przenosząc spojrzenie na rudzielca. Włóczyłem się po takich miejscach, lubiłem obcować ze sztuką, choć dużo bardziej rajcowała mnie ta współczesna. Ale i z dzieł mistrzów można było się wiele nauczyć - a ja dodatkowo chciałem iść krok dalej niż oni, tylko to głupie, magiczne społeczeństwo nie było jeszcze na to gotowe.
- Naprawdę uczysz dzieciaki? Współczuję. - mówię ze śmiechem, bo sobie wyobrażam, że to musi być totalnie niewdzięczne zajęcie. Raczej lubiłem dzieci, ale były głośne i bezczelne. W większości.
- Mhm, maluję, niestety brak sukcesów w tej dziedzinie. No chyba, że kilka zbiorowych i pomniejszych wystaw we własnym domu liczą się do osiągnięć. - chyba nie musiałem mówić nic więcej na ten temat; moje malarstwo zawsze było trochę inne - w czasach kiedy każdy magiczny artysta stawiał na realizm i raczej ubogą paletę barw, ja bawiłem się kolorem, światłem, kadrem, nie przykładałem takiej wagi do szczegółów, bo dużo bardziej liczyło się dla mnie wrażenie, emocje. Nie malowałem ważnych scen historycznych, pejzaży ani portretów polityków; malowałem sceny z życia biedoty, nieznane kobiety, portowe dziwki, znaczyłem płótna dziwaczną plątaniną kształtów. Rzeczywistość nie miała znaczenia, liczyło się coś ponad nią.
Skrzywiła głowę, słysząc wyjaśnienie Johnatana.
– Coś się stało? – spytała, marszcząc brwi. Samotne picie kojarzyło jej się raczej z czymś niezbyt szczęśliwym… Czyżby w jego życiu doszło do jakiejś tragedii? – Czy może alkohol pomaga ci w znalezieniu inspiracji? – Uniosła brew.
Na propozycje alkoholu pokręciła głową.
– Nie przepadam za mocnym alkoholem – powiedziała, wiedząc, co zwykle znajduje się w piersiówkach. – Z resztą, nawet po wino rzadko sięgam, o piwie nie wspominając – przyznała. Jakoś tak… rzadko miała ku temu okazję. I czas: jednak wolała tworzyć w stanie trzeźwości, a tworzyła właściwie w każdej wolnej chwili.
Westchnęła, odsuwając się od swojej pracy, robiąc Johnatanowi miejsce przy nim.
– Kto wie, może za parę lat będę w stanie? – W jej głosie brakowało szczególnego przekonania. – Pracuję w Muzeum Brytyjskim po godzinach. Oprowadzam głównie po mugolskiej części… Jak chcesz to zapraszam. Tylko daj znać wcześniej, powiem ci, kiedy tam będę.
Faktycznie ostatnio przepracowała tam mało godzin… Miała więcej innych zleceń, z czego zdecydowanie się cieszyła.
– Jednego – poprawiła go. – Na razie nie ma czego. Heath to uroczy chłopiec. Wprawdzie woli miotły od tworzenia, ale jak na razie przeżywa fascynacje pastelami.
Skinęła głową.
– Wiesz… a może spróbujemy zorganizować własną wystawę? – zaproponowała niespodziewanie nawet dla samej siebie, słysząc jego słowa. – We dwójkę byłoby łatwiej podzielić koszty… i w ogóle. Zaprosilibyśmy nawzajem swoich znajomych. Może udałoby mi się poprosić kogoś o wynajęcie lokalu? I zrobilibyśmy wernisaż z prawdziwego zdarzenia!
Gdy mówiła o wystawie, zaczęła mocno gestykulować. Wydawało się, jakby o wydarzeniu sprzed chwili powoli zapominała, za to zupełnie wkręciła się w swój najnowszy pomysł. Nie zastanawiała się nad tym, skąd to wzięło się w jej głowie, chociaż w praktyce nie był to szczególnie skomplikowany proces myślowy. Z jednej strony od dawna nosiła się z zamiarem organizacji takiego wydarzenia, ale samej… było jej trudno. I trochę „głupio”, szczególnie w świecie czarodziejów. Z drugiej strony jeśli to mogłoby pomóc Bojczukowi w rozwoju… bardzo chętnie by się do tego przyczyniła. W końcu on sam też jej pomagał. Zarówno w szkole… jak i przed chwilą, gdy prawie spadła z wieży.
– Coś się stało? – spytała, marszcząc brwi. Samotne picie kojarzyło jej się raczej z czymś niezbyt szczęśliwym… Czyżby w jego życiu doszło do jakiejś tragedii? – Czy może alkohol pomaga ci w znalezieniu inspiracji? – Uniosła brew.
Na propozycje alkoholu pokręciła głową.
– Nie przepadam za mocnym alkoholem – powiedziała, wiedząc, co zwykle znajduje się w piersiówkach. – Z resztą, nawet po wino rzadko sięgam, o piwie nie wspominając – przyznała. Jakoś tak… rzadko miała ku temu okazję. I czas: jednak wolała tworzyć w stanie trzeźwości, a tworzyła właściwie w każdej wolnej chwili.
Westchnęła, odsuwając się od swojej pracy, robiąc Johnatanowi miejsce przy nim.
– Kto wie, może za parę lat będę w stanie? – W jej głosie brakowało szczególnego przekonania. – Pracuję w Muzeum Brytyjskim po godzinach. Oprowadzam głównie po mugolskiej części… Jak chcesz to zapraszam. Tylko daj znać wcześniej, powiem ci, kiedy tam będę.
Faktycznie ostatnio przepracowała tam mało godzin… Miała więcej innych zleceń, z czego zdecydowanie się cieszyła.
– Jednego – poprawiła go. – Na razie nie ma czego. Heath to uroczy chłopiec. Wprawdzie woli miotły od tworzenia, ale jak na razie przeżywa fascynacje pastelami.
Skinęła głową.
– Wiesz… a może spróbujemy zorganizować własną wystawę? – zaproponowała niespodziewanie nawet dla samej siebie, słysząc jego słowa. – We dwójkę byłoby łatwiej podzielić koszty… i w ogóle. Zaprosilibyśmy nawzajem swoich znajomych. Może udałoby mi się poprosić kogoś o wynajęcie lokalu? I zrobilibyśmy wernisaż z prawdziwego zdarzenia!
Gdy mówiła o wystawie, zaczęła mocno gestykulować. Wydawało się, jakby o wydarzeniu sprzed chwili powoli zapominała, za to zupełnie wkręciła się w swój najnowszy pomysł. Nie zastanawiała się nad tym, skąd to wzięło się w jej głowie, chociaż w praktyce nie był to szczególnie skomplikowany proces myślowy. Z jednej strony od dawna nosiła się z zamiarem organizacji takiego wydarzenia, ale samej… było jej trudno. I trochę „głupio”, szczególnie w świecie czarodziejów. Z drugiej strony jeśli to mogłoby pomóc Bojczukowi w rozwoju… bardzo chętnie by się do tego przyczyniła. W końcu on sam też jej pomagał. Zarówno w szkole… jak i przed chwilą, gdy prawie spadła z wieży.
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
- Stało się? - unoszę wysoko obie brwi, bo nie za bardzo rozumiem pytanie. Co się miało stać? Dopiero jej kolejne słowa uświadamiają mi, że normalni ludzie raczej nie upijają się samotnie na najwyższych wieżach. Ułożyłem usta w lekkim uśmiechu - Raczej pomaga w znalezieniu inspiracji, po prostu lubię pić. - dlatego się tak zdziwiłem, kiedy ona uznała, że nie lubi. Przecież każdy uwielbiał sobie chlapnąć! A przynajmniej w takim żyłem przeświadczeniu; mój światopogląd właśnie runął.
- Jak wolisz. - wzruszyłem ramionami, nie będę jej namawiać; w zamian sam upiłem kolejny łyk, po czym wsunąłem piersiówkę do obszernej kieszeni.
- Świetnie! Dawno mnie tam nie było, chętnie dam się oprowadzić. Załatwiasz zniżki na wejście? - pytam, niby to żartem, puszczając do Gwen oczko, ale tak po prawdzie mam nadzieję, że jednak załatwia. Wejścia do muzeum z zasady były tanie jak barszcz, więc właściwie nie musiałem się bardzo martwić o finanse; z drugiej strony każdy knut się liczył, jak się było takim biednym i bezrobotnym.
- Może coś z niego będzie? Idzie na tym zarobić? - jakiś dziwny blask zasnuwa na moment moje ślepia. Może i ja bym się podjął nauczania jakiegoś gówniaka, jeśli faktycznie idzie z tego wyciągnąć jakiś dobry hajsik. Swoje przecież umiałem, swoje wiedziałem, tylko jak znaleźć chętnego? To już cięższa sprawa, niestety. Dumam nad tym przez chwilę, ale kolejne dziewczęce słowa momentalnie wyrywają mnie z zamyślenia. Kolejna radosna iskra zagnieżdża się w moim spojrzeniu, kiedy przenoszę je z obrazu na dziewczynę.
- To jest... to jest naprawdę świetny pomysł! - we dwoje zawsze łatwiej, a jeśli proponowała mi wernisaż z prawdziwego zdarzenia, to ja w to wchodzę bez zastanowienia - Masz jakieś wtyki w lokalach? - przekrzywiam łeb na jedną stronę. Ja miałem tylko w Dziurawym Kotle, ale to raczej średnie miejsce na wystawy; obracałem się natomiast w towarzystwie mocno artystycznym, więc z pewnością popytam znajomych, gdzie najlepiej uderzać z takim pomysłem.
- Pogadamy o tym na dole? - pytam, kiwnąwszy głową w stronę schodów. Nie wiedziałem czy chce jeszcze popracować nad obrazem czy już skończyła, ale w razie czego - poczekam.
/zt
- Jak wolisz. - wzruszyłem ramionami, nie będę jej namawiać; w zamian sam upiłem kolejny łyk, po czym wsunąłem piersiówkę do obszernej kieszeni.
- Świetnie! Dawno mnie tam nie było, chętnie dam się oprowadzić. Załatwiasz zniżki na wejście? - pytam, niby to żartem, puszczając do Gwen oczko, ale tak po prawdzie mam nadzieję, że jednak załatwia. Wejścia do muzeum z zasady były tanie jak barszcz, więc właściwie nie musiałem się bardzo martwić o finanse; z drugiej strony każdy knut się liczył, jak się było takim biednym i bezrobotnym.
- Może coś z niego będzie? Idzie na tym zarobić? - jakiś dziwny blask zasnuwa na moment moje ślepia. Może i ja bym się podjął nauczania jakiegoś gówniaka, jeśli faktycznie idzie z tego wyciągnąć jakiś dobry hajsik. Swoje przecież umiałem, swoje wiedziałem, tylko jak znaleźć chętnego? To już cięższa sprawa, niestety. Dumam nad tym przez chwilę, ale kolejne dziewczęce słowa momentalnie wyrywają mnie z zamyślenia. Kolejna radosna iskra zagnieżdża się w moim spojrzeniu, kiedy przenoszę je z obrazu na dziewczynę.
- To jest... to jest naprawdę świetny pomysł! - we dwoje zawsze łatwiej, a jeśli proponowała mi wernisaż z prawdziwego zdarzenia, to ja w to wchodzę bez zastanowienia - Masz jakieś wtyki w lokalach? - przekrzywiam łeb na jedną stronę. Ja miałem tylko w Dziurawym Kotle, ale to raczej średnie miejsce na wystawy; obracałem się natomiast w towarzystwie mocno artystycznym, więc z pewnością popytam znajomych, gdzie najlepiej uderzać z takim pomysłem.
- Pogadamy o tym na dole? - pytam, kiwnąwszy głową w stronę schodów. Nie wiedziałem czy chce jeszcze popracować nad obrazem czy już skończyła, ale w razie czego - poczekam.
/zt
W domu Gwen piło się raczej przy okazjach; nikt o alkoholu na co dzień nie myślał, więc i dla niej nie było to raczej element zwykłej, szarej egzystencji. A że w towarzystwie pań mężczyźni chyba starali się unikać procentowych trunków (chyba że akurat wymagała tego okazja) to malarka niezbyt często, jeśli w ogóle, miała styczność z osobami, które piją „ot tak”, na co dzień, traktując to zupełnie naturalnie. Dlatego fakt, że jej szkolny kolega, którego uznawała swego czasu za swojego mentora malarstwa, w ten sposób sięga po manierkę po prostu ją zdziwił. Chociaż z drugiej strony… Johny zawsze był wolnym duchem. A to chyba takie osoby najczęściej wpadają w sidła uzależnień? Artystyczna bohema raczej nie słynęła z czystości krwi – zarówno jeśli chodzi o ilość procentów i używek, jak i pochodzenie.
Gdy Johny schował manierkę i zadał jej pytanie, Gwen natychmiast pośpieszyła z odpowiedzią.
– Mogę cię wprowadzić za darmo po moich godzinach pracy. Zwykle nie mają nic przeciwko, jeśli tylko się tego nie nadużywa. Daj znać, jak tylko będziesz chciał przybyć, powiem ci kiedy pracuję i podpytam przełożonych, czy na pewno mogę wszystko w tym czasie załatwić. Czasem są jakieś duże wycieczki, wydarzenia… no wiesz. – Machnęła ręką.
Faktycznie wprowadzenie pojedynczej osoby nie było problemem, ale z drugiej strony duża grupa osób wprowadzona bez biletów mogła być niezbyt przyjemna w skutkach. Jej mugolska znajoma zaprosiła ostatnio przybyłą z Węgier rodzinę na tego typu prywatną wycieczkę i z tego, co Gwen pamiętała, prawie straciła przez to pracę. Ale Johnatan raczej nie będzie zachowywał się gorzej od kilku dzieci poniżej dziesiątego roku życia jednocześnie, prawda?
Westchnęła. Nie była raczej specjalistką w tej kwestii.
– Rodzina tego chłopca jest dość zamożna, a przynajmniej tak mi się wydaje, więc zarobek jest… adekwatny. Nie za duży, ale adekwatny. Niestety, Johny, nie wiem jak dokładniej wygląda ten rynek, właściwie udało mi się to przypadkiem – powiedziała, drapiąc się po głowie.
Gdy jej pomysł spodobał się chłopakowi, Gwen delikatnie podskoczyła. Naprawdę… tak po prostu się zgadza? W świecie czarodziejów rezerwa i dokładnie analizowanie sytuacji wydawało się na porządku dziennym. Nie spodziewała się, że John po tylu latach, przy pierwszym spotkaniu zareaguje na taką propozycje aż tak pozytywnie. Oczywiście, nie miała najmniejszego zamiaru na ten fakt narzekać.
– Może – przyznała, uśmiechając się tajemniczo. Chwilę później na jej twarzy pojawiła się typowa dla niej, ciepła i zadowolona mina: – Znam kilka osób przez pracę. Nie wiem, czy coś z tego będzie… ale mogę popytać, może zaproponują coś ciekawego.
Skinęła głową, słysząc propozycję chłopaka.
– Tylko daj mi chwilę, zbiorę wszystkie rzeczy.
| z/t
Gdy Johny schował manierkę i zadał jej pytanie, Gwen natychmiast pośpieszyła z odpowiedzią.
– Mogę cię wprowadzić za darmo po moich godzinach pracy. Zwykle nie mają nic przeciwko, jeśli tylko się tego nie nadużywa. Daj znać, jak tylko będziesz chciał przybyć, powiem ci kiedy pracuję i podpytam przełożonych, czy na pewno mogę wszystko w tym czasie załatwić. Czasem są jakieś duże wycieczki, wydarzenia… no wiesz. – Machnęła ręką.
Faktycznie wprowadzenie pojedynczej osoby nie było problemem, ale z drugiej strony duża grupa osób wprowadzona bez biletów mogła być niezbyt przyjemna w skutkach. Jej mugolska znajoma zaprosiła ostatnio przybyłą z Węgier rodzinę na tego typu prywatną wycieczkę i z tego, co Gwen pamiętała, prawie straciła przez to pracę. Ale Johnatan raczej nie będzie zachowywał się gorzej od kilku dzieci poniżej dziesiątego roku życia jednocześnie, prawda?
Westchnęła. Nie była raczej specjalistką w tej kwestii.
– Rodzina tego chłopca jest dość zamożna, a przynajmniej tak mi się wydaje, więc zarobek jest… adekwatny. Nie za duży, ale adekwatny. Niestety, Johny, nie wiem jak dokładniej wygląda ten rynek, właściwie udało mi się to przypadkiem – powiedziała, drapiąc się po głowie.
Gdy jej pomysł spodobał się chłopakowi, Gwen delikatnie podskoczyła. Naprawdę… tak po prostu się zgadza? W świecie czarodziejów rezerwa i dokładnie analizowanie sytuacji wydawało się na porządku dziennym. Nie spodziewała się, że John po tylu latach, przy pierwszym spotkaniu zareaguje na taką propozycje aż tak pozytywnie. Oczywiście, nie miała najmniejszego zamiaru na ten fakt narzekać.
– Może – przyznała, uśmiechając się tajemniczo. Chwilę później na jej twarzy pojawiła się typowa dla niej, ciepła i zadowolona mina: – Znam kilka osób przez pracę. Nie wiem, czy coś z tego będzie… ale mogę popytać, może zaproponują coś ciekawego.
Skinęła głową, słysząc propozycję chłopaka.
– Tylko daj mi chwilę, zbiorę wszystkie rzeczy.
| z/t
But I would lay my armor down if you said you’d rather
love than fight
love than fight
Nad Londynem od kilku tygodni nieustannie szalała potężna, niebezpieczna burza. Niebo raz po raz roziskrzało się od licznych błyskawic. Ziemia drżała od grzmotów. Czasami Maxine podskakiwała w miejscu, ich huk był tak ogłuszający. Wieczorem dwudziestego ósmego listopada silny wiatr dął i wył potępieńczo, przywodząc na myśli wrzaski ofiary czarnoksiężnika; jego mocny pęd próbował zepchnąć Desmond z obranego niedawno kursu, jednakże zawodowa graczka quidditcha była w stanie sobie z tym poradzić - zwłaszcza na nowiutkiej miotle, na której latało się jak marzenie. Tego wieczoru nie potrafiła jednak rozpływać się w zachwycie nad nowym nabytkiem. Nie myślała wcale o tym jak szybko rozwija prędkość i stabilności jej lotu - uwaga Maxine w pełni koncentrowała się na zadaniu, które postawiło przed nimi minione spotkanie Zakonu Feniksa. Wszyscy mieli próbować zapanować nad czarnomagicznymi wyładowaniami, jakie niosły za sobą te dziwne, napędzane anomaliami burze; tego wieczoru pogłoski powiodły Maxine i Rię w kierunku wieży astrologów, na skraju Londynu, której szczyt zmienił się w magiczny piorunochron. Ściągał na siebie skażoną energię z okolic.
- Ria, w porządku?! - krzyk Maxine ledwie przebrzmiał ponad wycie wiatru.
Miała na sobie ciepłą szatę, zimową, nieprzemakalna pelerynę i gogle do latania, które dzięki odpowiedniemu zaklęciu odbijały krople deszczu; zawsze używała ich podczas meczu, a podczas dzisiejszego lotu były nieocenionym wsparciem. W ciemnościach dostrzegła sylwetkę przyjaciółki i uspokoiła się nieco.
Smukła i strzelista wieża wyraźnie odznaczała się na tle nieba, roziskrzonego błyskawicami, przyciąganymi przez jej szczyt. Zbliżywszy się Maxine poczuła wyraźnie skażoną, czarnomagiczną energię; ona i Weasley wylądowały na ziemi, u stóp wieży.
- Masz pomysł jak...
Maxine nie było jednak dane skończyć zdania. Rozchyliła lekko usta, otworzyła szerzej oczy, gdy dostrzegła fioletową mgłę nad ich głowami - czuła tę energię. Złą, plugawą, czarnomagiczną. - Viento Somnia - wyszeptała przerażona, nie spoglądając na Rię. Jeśli nie zdołają powstrzymać tego obłoku... Wolała nie myśleć co będzie. Wciąż była nad ich głowami wysoko, miały jeszcze szansę, aby temu zaradzić - tylko jak?
Maxine gorączkowo zastanawiała się nad tym, co powinny były uczynić. Czy spróbować rzucić zaklęcie Protego Totalum? Czy wspólnie spróbować Finite Incantatem? Obawiała się jednak, że magiczna kopuła - jeśli tylko uda im się ją wyczarować - nie obejmie swym zasięgiem wystarczającego obszaru. Fioletowy obłok dosięgnie pobliskich domów - domów mugoli. Nie mogły do tego dopuścić.
- Musimy ją zatrzymać - stwierdziła fakt, wciąż nieświadoma tego, co ujrzała na balkonie Ria.
- ekwipunek:
- różdżka, miotła bardzo dobrej jakości, bransoleta z włosów syreny
ELIKSIRY
- Eliksir niezłomności, 1 porcja (stat. 22)
- Czuwający strażnik, 1 porcja (stat. 22)
- Eliksir znieczulający (1 porcja, stat. 20)
- Eliksir niezłomności (2 porcje, stat. 23, moc = 106)
- Marynowana narośl ze szczuroszczeta (1 porcja, stat. 23)
- Maść z wodnej gwiazdy (1 porcje, stat. 23)
- Czuwający strażnik (1 porcja, stat. 29)
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
Czasy stawały się coraz niebezpieczniejsze. Brutalniejsze w swojej bezwzględności, na co Ria nigdy nie mogła przystać. Wychowana w takim, a nie innym środowisku zwyczajnie nie była w stanie zignorować wszelkich symptomów nadciągających problemów. Stać bezczynnie. Pocieszające było w tym całym bałaganie to, że nie była sama. Wiele osób sprzeciwiało się reżimowi Voldemorta oraz trzęsącymi światem anomaliom - chcieli lepszego życia. Dla wszystkich. Zwłaszcza tych najniewinniejszych, cierpiących każdego dnia w imię rozprzestrzeniającego się zła. Jednak zawsze w ciemności można znaleźć światło; oni nim byli. Czarodzieje o złotych sercach, odwadze i determinacji w postawieniu się przeciwko niesłabnącym tragediom. Coraz więcej osób umierało - nikt nie powinien pozostawać wobec tego faktu obojętnym. Dobrze mieć u boku kogoś, komu można zaufać i kto stara się tak samo mocno, żeby uczynić świat lepszym miejscem. Weasley miała obok siebie Max. Teraz i nie tylko teraz, choć bez wątpienia to właśnie nadciągająca misja Zakonu Feniksa zabrała większość uwagi Rhiannon.
Pomiędzy rozmyślaniem o tym, co mogłaby zrobić dobrego dla tragicznych wydarzeń mających aktualnie miejsce, rozmyślała o mężczyźnie, który tak jak ona postanowił walczyć z przeciwnościami stojącymi im na drodze. Jego uczestnictwo w sprawach organizacji pozostawało zaskoczeniem, ale tym z rodzaju przyjemnych. Z tego powodu zaczęła się mimowolnie martwić o to, czy sobie poradzi, czy też właśnie miał uratować kogoś z opresji… to wszystko miało się dopiero okazać. Tylko czas mógł przynieść odpowiedzi - tymczasem rudowłosa musiała skoncentrować się na czymś zgoła innym. Zadaniu mającym doprowadzić obie czarownice do rozwiązania kolejnego problemu. Ten unosił się w powietrzu gęstą mgłą, choć niebo przecinały błyskawice wraz z ostrymi kroplami deszczu. Nie lubiła latać w takich warunkach, ale nie miała wyjścia. Musiała to zrobić, w przeciwnym razie ucierpią kolejni niewinni. Nie mogłaby na to pozwolić. Dlatego zignorowała wszelkie niedogodności i pojawiła się wraz z Desmond w wieży astrologów, gdzie według wytycznych działo się coś niedobrego. Miały rację.
- Tak - odkrzyknęła przyjaciółce, po czym przetarła dłonią mokrą od deszczu twarz. Ciemna, długa szata zapewniała ciepło, natomiast kaptur chronił przed zmoczeniem włosów, ale wiatr zmieniał trajektorię kropel przez co te spadały prosto na czerwone od przejęcia policzki. Zbliżyły się jeszcze bardziej, po czym Ria wytężyła wzrok w celu rozejrzenia się oraz zorientowania w sytuacji. - Tam na balkonie jest chłopiec - wyrzekła blondynce, po czym wskazała miejsce na balkonie. - Nie możemy go tak zostawić, musimy mu pomóc - zadecydowała w mgnieniu oka. Oczywiście, że to nie była łatwa decyzja, na dole zagrożeni byli ludzie. Musiały jednak spróbować pomóc wystraszonemu dziecku wyjść z opałów. - Magicus extremos - powiedziała bez zawahania kiedy wyjęła różdżkę. Mając tym samym nadzieję, że wzmocni przy tym Max, dzięki czemu zabranie chłopca ze źródła niebezpieczeństwa będzie prostsze. Choć wciąż nie wiedziała co jej towarzyszka na to, dlatego zerknęła na nią pytająco. Rozdzielają się lub pomagają ofierze, innej opcji nie było.
| Mam przy sobie miotłę, różdżkę oraz szczurzą czaszkę.
Pomiędzy rozmyślaniem o tym, co mogłaby zrobić dobrego dla tragicznych wydarzeń mających aktualnie miejsce, rozmyślała o mężczyźnie, który tak jak ona postanowił walczyć z przeciwnościami stojącymi im na drodze. Jego uczestnictwo w sprawach organizacji pozostawało zaskoczeniem, ale tym z rodzaju przyjemnych. Z tego powodu zaczęła się mimowolnie martwić o to, czy sobie poradzi, czy też właśnie miał uratować kogoś z opresji… to wszystko miało się dopiero okazać. Tylko czas mógł przynieść odpowiedzi - tymczasem rudowłosa musiała skoncentrować się na czymś zgoła innym. Zadaniu mającym doprowadzić obie czarownice do rozwiązania kolejnego problemu. Ten unosił się w powietrzu gęstą mgłą, choć niebo przecinały błyskawice wraz z ostrymi kroplami deszczu. Nie lubiła latać w takich warunkach, ale nie miała wyjścia. Musiała to zrobić, w przeciwnym razie ucierpią kolejni niewinni. Nie mogłaby na to pozwolić. Dlatego zignorowała wszelkie niedogodności i pojawiła się wraz z Desmond w wieży astrologów, gdzie według wytycznych działo się coś niedobrego. Miały rację.
- Tak - odkrzyknęła przyjaciółce, po czym przetarła dłonią mokrą od deszczu twarz. Ciemna, długa szata zapewniała ciepło, natomiast kaptur chronił przed zmoczeniem włosów, ale wiatr zmieniał trajektorię kropel przez co te spadały prosto na czerwone od przejęcia policzki. Zbliżyły się jeszcze bardziej, po czym Ria wytężyła wzrok w celu rozejrzenia się oraz zorientowania w sytuacji. - Tam na balkonie jest chłopiec - wyrzekła blondynce, po czym wskazała miejsce na balkonie. - Nie możemy go tak zostawić, musimy mu pomóc - zadecydowała w mgnieniu oka. Oczywiście, że to nie była łatwa decyzja, na dole zagrożeni byli ludzie. Musiały jednak spróbować pomóc wystraszonemu dziecku wyjść z opałów. - Magicus extremos - powiedziała bez zawahania kiedy wyjęła różdżkę. Mając tym samym nadzieję, że wzmocni przy tym Max, dzięki czemu zabranie chłopca ze źródła niebezpieczeństwa będzie prostsze. Choć wciąż nie wiedziała co jej towarzyszka na to, dlatego zerknęła na nią pytająco. Rozdzielają się lub pomagają ofierze, innej opcji nie było.
| Mam przy sobie miotłę, różdżkę oraz szczurzą czaszkę.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
The member 'Ria Weasley' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 56
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
| magicus extremos Rii +13 1/3
Nie spodziewała się po Rii innej odpowiedzi. To przecież Harpia z Holyhead, twarda zawodniczka, nie tylko na boisku; nazywała się Weasley i z pewnością czego jak czego, ale odwagi jej nie brakowało. Burza była jednak tak potężna i gwałtowna, że nawet najlepszego zawodnika, na najlepszej miotle, mogła z niej strącić; wichura przestała być zmartwieniem Maxine, kiedy dostrzegła fioletowy obłok Viento Somnia. Czuła, że mają niewiele czasu. Zbyt mało, aby dobrze się nad tym zastanowić, przemyśleć; musiały podjąć dobrą decyzję natychmiast, jednakże spostrzeżenie Rii jeszcze mocniej wszystko skomplikowało. Max poderwała głowę do góry, spoglądając we wskazanym przez towarzyszkę kierunku, rzeczywiście dostrzegając chłopca.
Czuła jak serce obija się boleśnie o żebra, a uczucie paniki przyśpiesza krew krążącą w żyłach.
- Nie zostawimy go - potwierdziła Desmond, stanowczym i pewnym głosem.
Nie wiedziała jeszcze jak zdołają zatrzymać czarnomagiczną chmurę, która zagrażała coraz bardziej mugolom mieszkającym w pobliżu. Wiedziała jedynie, że zrobią wszystko, by ją zatrzymać - i uratować chłopca. Był dzieckiem, nie poradzi sobie sam, nie mogły przejść obok niego obojętnie. Nie wybaczyłaby sobie tego. Pomyślała o własnej, młodszej siostrze, nad którą roztaczała opiekę od najmłodszych lat. Zabiłaby tego, kto zostawiłby ją w takiej sytuacji.
Poczuła przypływ magicznych mocy, dzięki zaklęciu Rii. Spojrzała na przyjaciółkę z wdzięcznością, to był mądry i przemyślany ruch, żałowała, że sama nie uczyniła tego samego, ale teraz było za późno. Kiwnęła głową, potwierdzając, że rusza z nią. Nie mogły się rozdzielić, razem były silniejsze. Z powrotem dosiadła miotły i poderwała ją do góry, unosząc się znów ponad ziemię.
- Lećmy do niego, weźmiemy go na miotłę - zaproponowała Desmond; nie widziała innego wyjścia, musiały go stamtąd zabrać. - Rzućmy razem Protego Totalum, aby nie dosięgnęła nas ta burza, a później... Spróbujemy [i}Finite[/i] - krzyknęła do Rii, lecącej w stronę balkonu tuż obok. Nie wiedziała, czy uda im się przepędzić czarnomagiczny obłok; czuła, że to zaklęcie potężne, być może poza ich zasięgiem - ale musiały choć spróbować.
Dotarcie do balkonu zajęło im zaledwie kilka chwil. Maxine uniosła różdżkę i krzyknęła: - Protego Totalum! - Wierzyła, że uda im się otoczyć ich trójkę - je same i chłopca - magiczną kopułą.
Nie spodziewała się po Rii innej odpowiedzi. To przecież Harpia z Holyhead, twarda zawodniczka, nie tylko na boisku; nazywała się Weasley i z pewnością czego jak czego, ale odwagi jej nie brakowało. Burza była jednak tak potężna i gwałtowna, że nawet najlepszego zawodnika, na najlepszej miotle, mogła z niej strącić; wichura przestała być zmartwieniem Maxine, kiedy dostrzegła fioletowy obłok Viento Somnia. Czuła, że mają niewiele czasu. Zbyt mało, aby dobrze się nad tym zastanowić, przemyśleć; musiały podjąć dobrą decyzję natychmiast, jednakże spostrzeżenie Rii jeszcze mocniej wszystko skomplikowało. Max poderwała głowę do góry, spoglądając we wskazanym przez towarzyszkę kierunku, rzeczywiście dostrzegając chłopca.
Czuła jak serce obija się boleśnie o żebra, a uczucie paniki przyśpiesza krew krążącą w żyłach.
- Nie zostawimy go - potwierdziła Desmond, stanowczym i pewnym głosem.
Nie wiedziała jeszcze jak zdołają zatrzymać czarnomagiczną chmurę, która zagrażała coraz bardziej mugolom mieszkającym w pobliżu. Wiedziała jedynie, że zrobią wszystko, by ją zatrzymać - i uratować chłopca. Był dzieckiem, nie poradzi sobie sam, nie mogły przejść obok niego obojętnie. Nie wybaczyłaby sobie tego. Pomyślała o własnej, młodszej siostrze, nad którą roztaczała opiekę od najmłodszych lat. Zabiłaby tego, kto zostawiłby ją w takiej sytuacji.
Poczuła przypływ magicznych mocy, dzięki zaklęciu Rii. Spojrzała na przyjaciółkę z wdzięcznością, to był mądry i przemyślany ruch, żałowała, że sama nie uczyniła tego samego, ale teraz było za późno. Kiwnęła głową, potwierdzając, że rusza z nią. Nie mogły się rozdzielić, razem były silniejsze. Z powrotem dosiadła miotły i poderwała ją do góry, unosząc się znów ponad ziemię.
- Lećmy do niego, weźmiemy go na miotłę - zaproponowała Desmond; nie widziała innego wyjścia, musiały go stamtąd zabrać. - Rzućmy razem Protego Totalum, aby nie dosięgnęła nas ta burza, a później... Spróbujemy [i}Finite[/i] - krzyknęła do Rii, lecącej w stronę balkonu tuż obok. Nie wiedziała, czy uda im się przepędzić czarnomagiczny obłok; czuła, że to zaklęcie potężne, być może poza ich zasięgiem - ale musiały choć spróbować.
Dotarcie do balkonu zajęło im zaledwie kilka chwil. Maxine uniosła różdżkę i krzyknęła: - Protego Totalum! - Wierzyła, że uda im się otoczyć ich trójkę - je same i chłopca - magiczną kopułą.
That girl with pearls in her hair
is she real or just made of air?
The member 'Maxine Desmond' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
#1 'k100' : 92
--------------------------------
#2 'Anomalie - CZ' :
Obie były niezwykle silne, choć czasem w zupełnie inny sposób. Maxine była tą rozsądniejszą, bardziej przyziemną - Ria lubiła fantazjować oraz bujać w obłokach, ale kiedy przyszło co do czego, walczyła zaciekle. W tym ujawniało się ich podobieństwo. Prawdopodobnie to właśnie dlatego polubiły się niemal od początku swojej znajomości. Siła, odwaga, honor oraz lojalność to były cechy jakie rudowłosa od zawsze ceniła w innych - i jakie starała się pielęgnować w sobie. To nie było proste, ponieważ każdy człowiek miał swoje wady. Nawet najpotężniejsi mieli słabości właśnie dlatego, że posiadali w sobie ludzki pierwiastek. Dążący do spłycenia ich egzystencji. Najważniejsze jest nie poddawać się choćby pomimo przerażających komplikacji czekających na drodze do szczęścia. Uporu również im nie brakowało, to natomiast w połączeniu z dobrym sercem musiało zaowocować konkretną reakcją na cudzą krzywdę. Ona również nie wybaczyłaby sobie ignorancji; nie wyobrażała sobie zostawić chłopca na pastwę losu. Patrzeć jak umiera gdzieś obok, kiedy one przecież mogły go uratować. Miały miotły, różdżki oraz siebie nawzajem. Musiało się udać.
Wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Okrutnym, pogoda dawała im w kość, przemoczone do suchej nitki ubrania denerwowały, wzbudzały chłód rozchodzący się po ciele. Przetarła oczy po raz kolejny, jedynie domyślając się czy zaklęcie wzmacniające powiodło się. Najważniejsze, że nie wzbudziła żadnej anomalii. Miały już dość problemów na dzisiaj.
Pokiwała głową, zadowolona, że Desmond podjęła taką decyzję. Gdzieś w duszy Weasley tliła się obawa, że przyjaciółka postanowi skupić się na większym dobru, ale zrozumiałaby. Być może podołałaby sama z uratowaniem wystraszonego dziecka, aczkolwiek nie chciała nad tym rozmyślać. Wolała zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby mu pomóc. Uratować go ze szponów niebezpieczeństwa.
- Jasne - przytaknęła stanowczo, wciąż denerwując się opadającymi na piegowatą twarz kroplami deszczu. Warknęła pod nosem, po czym trzymała się blisko Max. Wspólne działanie było koniecznością. - Damy radę - powiedziała ze stanowczością w głosie. Nie przewidywała innego scenariusza, ufała ich zdolnościom bądź przynajmniej determinacji prowadzącej je do rozwiązania danego problemu. Jak zawsze.
Czekała tuż obok aż zaklęcie szukającej rozbłyśnie, zamierzając przy tym dołączyć do niej w splecionej inkantacji, ale okazało się to całkowicie zbyteczne. - Niezła moc, gwiazdo - rzuciła z uznaniem do blondynki, a sama w tym samym czasie spróbowała chwycić chłopca oraz umieścić go na swojej miotle. Tak trochę bez pytania. - Ja jestem Ria, a to Max. Przyleciałyśmy ci pomóc. Złap się mnie i wsiądź na miotłę, odlecimy stąd możliwie daleko. Będziesz bezpieczny - wyrzekła łagodnie, wygięła też kąciki ust w przyjemny łuk. Chciała wierzyć, że się uda, że skorzysta z wyciągniętej ku niemu pomocy, że poczuje znajomy ciężar na miotle oraz odlecą stąd czym prędzej.
Wbrew wszelkim przeciwnościom losu. Okrutnym, pogoda dawała im w kość, przemoczone do suchej nitki ubrania denerwowały, wzbudzały chłód rozchodzący się po ciele. Przetarła oczy po raz kolejny, jedynie domyślając się czy zaklęcie wzmacniające powiodło się. Najważniejsze, że nie wzbudziła żadnej anomalii. Miały już dość problemów na dzisiaj.
Pokiwała głową, zadowolona, że Desmond podjęła taką decyzję. Gdzieś w duszy Weasley tliła się obawa, że przyjaciółka postanowi skupić się na większym dobru, ale zrozumiałaby. Być może podołałaby sama z uratowaniem wystraszonego dziecka, aczkolwiek nie chciała nad tym rozmyślać. Wolała zrobić wszystko, co w jej mocy, żeby mu pomóc. Uratować go ze szponów niebezpieczeństwa.
- Jasne - przytaknęła stanowczo, wciąż denerwując się opadającymi na piegowatą twarz kroplami deszczu. Warknęła pod nosem, po czym trzymała się blisko Max. Wspólne działanie było koniecznością. - Damy radę - powiedziała ze stanowczością w głosie. Nie przewidywała innego scenariusza, ufała ich zdolnościom bądź przynajmniej determinacji prowadzącej je do rozwiązania danego problemu. Jak zawsze.
Czekała tuż obok aż zaklęcie szukającej rozbłyśnie, zamierzając przy tym dołączyć do niej w splecionej inkantacji, ale okazało się to całkowicie zbyteczne. - Niezła moc, gwiazdo - rzuciła z uznaniem do blondynki, a sama w tym samym czasie spróbowała chwycić chłopca oraz umieścić go na swojej miotle. Tak trochę bez pytania. - Ja jestem Ria, a to Max. Przyleciałyśmy ci pomóc. Złap się mnie i wsiądź na miotłę, odlecimy stąd możliwie daleko. Będziesz bezpieczny - wyrzekła łagodnie, wygięła też kąciki ust w przyjemny łuk. Chciała wierzyć, że się uda, że skorzysta z wyciągniętej ku niemu pomocy, że poczuje znajomy ciężar na miotle oraz odlecą stąd czym prędzej.
Just stay with me, hold you and protect you from the other ones, the evil ones.
15 maja 1957 roku
W każdy czwartek, niezmiennie od kilku miesięcy, wieża astronomiczna stawała się swego rodzaju domem dla panny Burroughs. Bowiem co czwartek, już od kilku miesięcy, Frances pędziła do wieży, aby ucząc się pod okiem tutejszych naukowców zgłębiać tajniki astronomii. Im więcej poznawała tajemnic wszechświata, tym bardziej była nim zafascynowana, a długie godziny spędzone na nauce, przynosiły swoje rezultaty, gdyż dziewczyna czuła się w tej dziedzinie na tyle pewnie, aby bazować na niej swoje badania naukowe. Nie sprawiały jej problemu skomplikowanie obliczenia, zaawansowane formuły czy zastosowanie teorii w praktyce i to zapewne dlatego, do tej pory udało jej się odnieść spore sukcesy w swoich badaniach.
Przez te kilka miesięcy, po za mapami nieba, eteryczna blondynka zdążyła zwiedzić również wszelkie zakamarki wieży. Nie raz zupełnie przypadkiem, innym razem zupełnie celowo odkrywała miejsca, w których mogła dowiedzieć się czegoś więcej. Z tych wszystkich miejsc, jakie kryła w sobie wieża astronomów, panna Burroughs szczególnie upodobała sobie taras widokowy, z którego rozciął się widok na cały Londyn i przede wszystkim, na niebo które można było obserwować przez wielkie lunety.
Do wieczora czas spędziła w bibliotece, by o zmroku wyjść na taras widokowy z notesem, piórem oraz niewielką latarenką, dającą delikatne światło i pozwalającą jej pracować w takim położeniu. Jedno spojrzenie na nocne niebo wystarczyło jej, aby z zadowoleniem stwierdzić, że będzie mogła dziś przeprowadzić zaplanowane obserwacje.
Była ledwie kilka kroków, od skończenia tworzonego przez siebie eliksiru. Pozostało jej kilka pomiarów, testów oraz samo dopieszczenie receptury, by mogła z dumą stwierdzić, że stworzyła swój pierwszy eliksir. Kto wie, może nwet kiedyś upubliczni jego recepturę? O tym jeszcze nie myślała. Aby jednak doszło do ukończenia eliksiru, Frances pragnęła dokonać kilku dodatkowych, z pewnością nadprogramowych obliczeń. W końcu nadmiar informacji w kwestiach naukowych z pewnością jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Nie wiedziała ile czasu minęło, odkąd przekroczyła próg tarasu widokowego. Frances siedziała przy jednym z teleskopów obok niewielkiego stoliczka, na którym stała latarenka oraz leżały jej notesy. Co jakiś czas odsuwała się od teleskopu po to, by zanotować kilka istotnych szczegółów bądź dokonać jakiegoś obliczenia, które w późniejszym czasie miało jej pomóc w dokończeniu eliksiru. I jedynie co jakiś czas przerwała, gdy któryś z naukowców rzucił jej krótkie dzień dobry bądź zerkał na jej badania, by pokiwać z zadowoleniem głową czy rzucić jakąś krótką uwagę.
Pochłonięta prowadzonymi obserwacjami oraz obliczeniami zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie. Cienki płaszczyk przykrywający błękitną sukienkę zsuwał się jej z ramion, wystawiając bladą skórę na działanie delikatnego, wiosennego wiatru. Nie spostrzegła nawet, że po za nią ktoś jeszcze planuje przyglądać się gwiazdom.
W każdy czwartek, niezmiennie od kilku miesięcy, wieża astronomiczna stawała się swego rodzaju domem dla panny Burroughs. Bowiem co czwartek, już od kilku miesięcy, Frances pędziła do wieży, aby ucząc się pod okiem tutejszych naukowców zgłębiać tajniki astronomii. Im więcej poznawała tajemnic wszechświata, tym bardziej była nim zafascynowana, a długie godziny spędzone na nauce, przynosiły swoje rezultaty, gdyż dziewczyna czuła się w tej dziedzinie na tyle pewnie, aby bazować na niej swoje badania naukowe. Nie sprawiały jej problemu skomplikowanie obliczenia, zaawansowane formuły czy zastosowanie teorii w praktyce i to zapewne dlatego, do tej pory udało jej się odnieść spore sukcesy w swoich badaniach.
Przez te kilka miesięcy, po za mapami nieba, eteryczna blondynka zdążyła zwiedzić również wszelkie zakamarki wieży. Nie raz zupełnie przypadkiem, innym razem zupełnie celowo odkrywała miejsca, w których mogła dowiedzieć się czegoś więcej. Z tych wszystkich miejsc, jakie kryła w sobie wieża astronomów, panna Burroughs szczególnie upodobała sobie taras widokowy, z którego rozciął się widok na cały Londyn i przede wszystkim, na niebo które można było obserwować przez wielkie lunety.
Do wieczora czas spędziła w bibliotece, by o zmroku wyjść na taras widokowy z notesem, piórem oraz niewielką latarenką, dającą delikatne światło i pozwalającą jej pracować w takim położeniu. Jedno spojrzenie na nocne niebo wystarczyło jej, aby z zadowoleniem stwierdzić, że będzie mogła dziś przeprowadzić zaplanowane obserwacje.
Była ledwie kilka kroków, od skończenia tworzonego przez siebie eliksiru. Pozostało jej kilka pomiarów, testów oraz samo dopieszczenie receptury, by mogła z dumą stwierdzić, że stworzyła swój pierwszy eliksir. Kto wie, może nwet kiedyś upubliczni jego recepturę? O tym jeszcze nie myślała. Aby jednak doszło do ukończenia eliksiru, Frances pragnęła dokonać kilku dodatkowych, z pewnością nadprogramowych obliczeń. W końcu nadmiar informacji w kwestiach naukowych z pewnością jeszcze nikomu nie zaszkodził.
Nie wiedziała ile czasu minęło, odkąd przekroczyła próg tarasu widokowego. Frances siedziała przy jednym z teleskopów obok niewielkiego stoliczka, na którym stała latarenka oraz leżały jej notesy. Co jakiś czas odsuwała się od teleskopu po to, by zanotować kilka istotnych szczegółów bądź dokonać jakiegoś obliczenia, które w późniejszym czasie miało jej pomóc w dokończeniu eliksiru. I jedynie co jakiś czas przerwała, gdy któryś z naukowców rzucił jej krótkie dzień dobry bądź zerkał na jej badania, by pokiwać z zadowoleniem głową czy rzucić jakąś krótką uwagę.
Pochłonięta prowadzonymi obserwacjami oraz obliczeniami zdawała się nie zwracać uwagi na otoczenie. Cienki płaszczyk przykrywający błękitną sukienkę zsuwał się jej z ramion, wystawiając bladą skórę na działanie delikatnego, wiosennego wiatru. Nie spostrzegła nawet, że po za nią ktoś jeszcze planuje przyglądać się gwiazdom.
Sometimes like a tree in flower,
Sometimes like a white daffadowndilly, small and slender like. Hard as di'monds, soft as moonlight. Warm as sunlight, cold as frost in the stars. Proud and far-off as a snow-mountain, and as merry as any lass I ever saw with daisies in her hair in springtime.
Frances Wroński
Zawód : Alchemiczka
Wiek : 21
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Zamężna
Even darkness must pass. A new day will come. And when the sun shines, it'll shine out the clearer.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Taras widokowy
Szybka odpowiedź