Wydarzenia


Ekipa forum
Jadalnia
AutorWiadomość
Jadalnia [odnośnik]14.03.16 21:46
First topic message reminder :

Jadalnia

Kuchenne zapachy kumulują się właśnie w tym miejscu. Przesiąknął nimi ręcznie haftowany obrus i obiadowa porcelana z drobnymi, florystycznymi elementami prosto z samego serca Indii. Nieodłącznym elementem zapachowym tego domu jest również aromat herbaty.
Aaron tchnął magię Indii w każde pomieszczenie.
Aaron Lovegood
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Jadalnia - Page 2 OnlREnj
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t1193-aaron-lovegood https://www.morsmordre.net/t1334-aaronowy-ajay https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f199-manor-road-4 https://www.morsmordre.net/t1554-aaron-lovegood

Re: Jadalnia [odnośnik]04.03.17 10:39
skracampostyzgodniezobietnicą
Zajęcie strategicznego miejsca przy stole tuż przed tym, jak przedpokój zaroił się od różnokolorowych sylwetek, okazało się bardzo rozsądnym posunięciem. Nie dość, że Wright mógł ze zdrowego dystansu obserwować wchodzących biesiadników, to jeszcze otrzymał dodatkowy czas na przetrawienie wieści o pojawieniu się Harriett. Doprawdy, mógł wpaść na to wcześniej: ślub Lovegoodów. Harriett Lovegood. Połączenie tych dwóch kropek w pełen obraz nie wymagało wielkiej inteligencji, lecz i ta resztka, jaką posiadał, zawiodła, stawiając go teraz w nieprzyjemnej sytuacji wymagającej myślenia. Czy został zaproszony tu ze względu na Hattie? Czy przekonała do tego Aarona? Czy nastąpiła jakaś pomyłka? Czy tak naprawdę był tu niemile widziany? Jaimie wpatrywał się mało inteligentnie w karteczkę z imieniem Hatsy, w ostatniej chwili postanawiając dokonać małej wymiany i przepchnąć ją na drugą stronę stołu, wymieniając na...nieważne kogo, mógłby siedzieć nawet obok babki Lovegood. Nie zdążył jednak wykonać zmian w aranżacji siedzisk, bowiem już usłyszał nad sobą znajome głosy. Łypnął w górę, zerkając na Selinę. Zdziwioną i...radosną. Oczy niepokojąco błyszczały i nawet ostre rysy twarzy zdawały się łagodnieć, co od razu skojarzył z postawną personą towarzyszącego jej Fredericka. Przez krótką chwilę Wright przesuwał uważnym spojrzeniem od nieco rozczochranej blondynki do uśmiechniętego Foxa, jakby przetwarzając niewerbalne informacje, po czym, westchnąwszy z rezygnacją, wstał z krzesła.
- Dobrze cię widzieć, Lovegood - mruknął do Seliny, podając jej na krótko dłoń, by następnie odwrócić się do Lisa i, nie bacząc na maniery, zamknąć go w niedźwiedzim uścisku. Ostrożnie - przedramiona ciągle nieco piekły a bark dziwnie trzeszczał przy gwałtowniejszym ruchu - ale z cała mocą na jaką było go stać. Nie widzieli się po Próbie i tym silnym uściskiem Wright przekazywał mu więcej, niż mogłyby wyrazić nawet najbardziej wyrafinowane słowa, padające z przyzwyczajonych do miernej poezji ust Benjamina. W żaden sposób nie skomentował niezwykle zabawnego żartu, poklepał jedynie blondyna po plecach, by odwrócić się i... Miał zamiar powrócić na swoje miejsce, ale nie zdążył tego uczynić, bowiem tuż przed nim stała już Harriett. Drobna, smukła, w jasnoniebieskiej sukience w idealnym odcieniu jej wielkich oczu. Ben zdawał się być spetryfikowany jej obecnością; w pierwszej chwili nie wykonał żadnego gestu, nie zwracając nawet uwagi na niedorzeczność stwierdzenia dotyczącego jego eleganckiego stroju. Po prostu wpatrywał się w śliczną twarz Hatsy, jakby doszukiwał się tam powrotu łez lub wrogiego, wyniosłego uśmiechu, ale nic takiego nie skalało ślicznych rysów.
- Harriett - mruknął cicho, co właściwie przypominało kaszlnięcie. Nie potrafił, nie mógł, jej dotknąć, ale nie zapomniał o manierach, kulturalnie odsuwając kobiecie krzesło, by wygodnie zajęła miejsce obok niego. - Koszula, ach, no tak. Mogę ją zdjąć, ale wtedy Frederick umarłby z powodu rosnących kompleksów i atmosfera stałaby się nieco sztywniacka - odparł z pogrzebową powagą, wyobrażając sobie raczej zachwyt zgromadzonych spowodowany widokiem ohydnie popalonej skóry, rozlanych i przypieczonych tatuaży oraz śladów po zadziwiającej próbie samobójczej. To niedorzeczne wyobrażenie nieco poprawiło mu humor, uśmiechnął się nawet lekko, wykorzystując stojącą okazję, by przywitać i przedstawić się nadchodzącym. Uścisnął rękę Apollinare'a i podobnie - po męsku - postąpił z Salome, wyjątkowo odporny na czar dwóch takich samych kobiet. W innych okolicznościach zapewne stałyby się ofiarą niewybrednych żarcików o rubasznym podtekście, ale na szczęście Benjamin przeszedł już - po trzydziestu latach - okres pokwitania i mógł zachowywać się już normalnie. Powrócił więc na swoje miejsce, siadając między Harriett i Seliną, starając się tak wmanewrować na krzesło, by nie potrącić barami żadnej panienki Lovegood. Gdy już udało mu się powrócić na siedzisko, westchnął cicho, sięgając od razu po dzbanek z wodą. Musiał się napić; miał wrażenie, jakby z obydwu stron płonęły ogniska; z prawej: żalu, tęsknoty i bólu, z lewej: jedynego słusznego gniewu, gotowego zaraz wybuchnąć. Żałował, że Lis siedział jeszcze dalej i nie mógł uścisnąć jego mocnej dłoni pod stołem, by uzyskać odrobinę męskiego wsparcia.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Jadalnia - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Jadalnia [odnośnik]05.03.17 16:37
Była dziwnie lekka, jakby jej stopy ledwie dotykały ziemi, a ona sama była niesiona na obcych skrzydłach, wypełniona pustą mieszaniną euforii, która radośnie odbijała jej się od wnętrzności, przypominając o swoim łaskoczącym istnieniu. Zagryzła wargę, by zdusić parsknięcie śmiechem, kiedy drażniący oddech uderzył w jej ucho, a czyiś głos raz jeszcze poruszył nuty frywolności.-Dlaczego mielibyśmy się karmić w swoim towarzystwie czymkolwiek innym?-czy nie mówili cały czas o łapaniu chwil? Dlaczego mieliby baczyć na cokolwiek i wahać się przed zrobieniem kroku? Jak mieli czerpać, skoro tyle spraw by ich blokowało, jak choćby fakt powinności? Zwolniła na moment, gotowa się odwrócić i raz jeszcze skraść wisienkę z tortu. Być może jednak wspomnienie o manierach ją przywołało do porządku, bo rozmyśliła się błyskając tylko kolejnym uśmiechem, który zdawał się jednak mówić wystarczająco. A może to zwyczajnie głosy z jadalni dające jej znać, że są zbyt blisko, by miała odkrywać się z gestami czułości, które wolała okazywać w ścianach własnej sypialni.
Potem już jednak skupiała się na nowożeńcach, poświęcając jednak najwięcej uwagi Bellonie, którą ciągle starała się ocenić - nie znała jej dobrze, a mimo wszystko musiała zaufać jej w sprawie uszczęśliwiania Aarona. Przedłużała uścisk, jakby miała nadzieję, że przerażenie wyrysowane w oczach brunetki zostanie tam na dłużej i zapamięta je, zmuszając ją do nie przekraczania linii, która mogłaby zranić właściciela Czerwonego Imbryka i jednocześnie sprowadzić na siebie gniew Osy. Selina miała nadzieję, że w dostrzeże w tym spojrzeniu coś więcej, co da jej jakąkolwiek wskazówkę do tego, jakim człowiekiem jest była Greybackówna, jednak to pozostawało bez odpowiedzi.
Wydała z siebie w końcu westchnięcie, które pozwoliło jej rysom twarzy się rozluźnić i puściła jej dłoń.-Cieszę się.-skomentowała z cieniem zadowolenia, odpuszczając wreszcie pannie młodej stresów.
Benjamin Wright nie był osobą, która chciała widzieć w swojej sferze komfortu, jaką był dom rodziny - nigdy nie stał się częścią Lovegoodów, mimo że był czas, w którym chciała, by tak się stało. Zdradził każdego z nich z osobna, wbijając sztylet w ich miękkie tkanki, kiedy postanowił tak dogłębnie zranić półwilę. Łatwo jej było zapomnieć o wszystkim, co ich łączyło, kiedy tak silnym dmuchnięciem zburzył jej domek z marzeń. A teraz stała na przeciwko niego, kiedy zaciskał dłoń na jej własnej, mierzyła się z tym wszystkim i słuchała tego, jak traktuje ją słowami bez żadnej wartości ani pokrycia.
Wyraz niechęci odbił się na jej twarzy od razu. Parsknięcie i wywrócenie oczami było jedyną reakcją, na jaką było ją stać jako komentarz jego uroczego wyznania co do widzenia jej osoby. Jedyny sposób, w jaki mogła zareagować, a jednocześnie nie rozpętać burzy, która pochłonęłaby całe miejsce. Najbardziej jednak w tym wszystkim zabolała ją nieprawdziwość tego krótkiego zdania, a niezdefiniowany żal ponownie obciążył jej klatkę piersiową, kiedy pustka po stracie bliskiej osoby znów dała o sobie znać. Zanegowała jednak sentyment, z wdzięcznością przyjmując pocałunki Harriett, które odjęły jej myśli na moment od postawnej sylwetki. Zaskoczenie i inna, nienazwana emocja, zmogły ją niemalże z nóg, kiedy usłyszała tak śmiałe słowa.-To tylko obiad, Hattie.-przypomniała jej kwaśno, niezadowolona z tonu, jakim ją uraczyła. Zaatakował ją niepokój, a umysł zaczął intensywnie trawić powody, dla których Fox zjawił się tutaj z nią, poszukując wygodnego usprawiedliwienia i kojącego wytłumaczenia, którym mogła ściąć wszystkie krzywe uśmiechy, jakimi raczyło ją kuzynostwo na widok jej towarzysza.
Okazało się, że będzie jeszcze bardziej niezręcznie, kiedy druga blondynka jasno dała do zrozumienia jak bardzo zdziwiona jest obecnością smokologa. Zacisnęła ze złością usta, nie rozumiejąc co się właściwie tutaj działo i co zmieniło się od ich ostatniego spotkania, niejako dochodząc do wniosku, że wszystkie płonne nadzieje jej najdroższej przyjaciółki ponownie zderzyły się z zawodem.-Zachowaj koszulę, Wright. Pozory to jedyne, co trzyma nas w ramach.-warknęła cicho, powstrzymując się, by nie wyrzucić go za drzwi, kiedy przed oczami zamigotały jej mroki z przejmującego nią gniewu, jednocześnie mając nadzieję, że Aaron i Bellona są zbyt zajęci witaniem kolejnych gości, by słyszeć ich wymianę zdań.-Frederick byłby głupcem, jeśli pryzmat ciebie wpływał na niego jakkolwiek.-dodała, choć bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego, raz jeszcze podejmując kwestię Benjamina Wrighta, który był złym człowiekiem i nie dorastał do pięt jej randce.
Ucałowała Appolinare, łapiąc się go jak kotwicy przed wybuchnięciem. Usiadła, czując, że jeszcze moment, a eksploduje. Kiedy jednak postawny cień pojawił się nad nią, by ostatecznie zająć miejsce zaraz obok niej, przeklęła los i zanurkowała dłonią pod obrusem, by boleśnie zacisnąć paznokcie na kolanie Foxa. Doprawdy, kto ich tak usadził?! Zdążyła jeszcze spiorunować wzrokiem Souveterre'a za ten złośliwy uśmieszek, by jednak oddać się napiętemu milczeniu w oczekiwaniu aż każdy usiądzie przy stole i rozpoczną tą farsę.




I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Jadalnia - Page 2 ANUtJXt
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t986-selina-lovegood#5480 https://www.morsmordre.net/t1028-alfred-wlasnosc-seliny-lovegood#5823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f133-queen-elisabeth-walk-137-2 https://www.morsmordre.net/t3514-skrytka-bankowa-nr-290#61348 https://www.morsmordre.net/t1131-panna-lovegood
Re: Jadalnia [odnośnik]06.03.17 12:12
- Co z twoją odkrywczą naturą? Nie jesteś ciekawa innych aspektów? - Zaśmiałem się do ucha Selinie, żałując, że nie mogliśmy dalej kontynuować tej konwersacji, kiedy przyszło nam skonfrontować się z gospodarzami – w końcu nie wypadało szeptać w towarzystwie.
Musiałem zacisnąć zęby, gdy Wright niespodziewanie zamknął mnie w swoim stalowym uścisku, miażdżąc nadal wrażliwy bark, plecy i klatkę piersiową. Przez głowę przebiegła mi myśl, że zupki serwowane przez Justine i Margaux musiały posiadać jakiś tajemny składnik, bo wydał się silniejszy niż kiedykolwiek. W gruncie rzeczy może to jednak lepiej, że Jamie okazał się bardziej wylewny ode mnie – dobrze było widzieć przyjaciela wśród żywych, a przede wszystkim – skutecznie rozprawiającego się z demonami własnej przeszłości. Choć, jak się miało dopiero okazać, nie wszystkie historie doczekały się szczęśliwego zakończenia.  
Znajomy, kobiecy głos dobiegł mnie w chwili, gdy Ben odklejał ode mnie swoje potężne cielsko. W zasadzie nie musiałem się odwracać, by rozpoznać, że należał do Harriett – która zatrzymała się jak spetryfikowana, gdy tylko spojrzałem w jej stronę. W pierwszej chwili byłem niemal przekonany, że posiadłem moc bazyliszka, ale z odmętów pamięci szybko zacząłem wydobywać fragmenty listów Wrighta, łącząc strzępki informacji w spójną całość. Znalazłem się na linii frontu, a młodsza Lovegood miała zdecydowaną rację – dawno nie rozmawialiśmy. By nieco złagodzić tę napiętą atmosferę (co takiego – poza oczywistym szaleństwem - płynęło w krwi Lovegoodów, że mimo swojej rzekomej dobroci, niechętnie wybierali ścieżkę pokoju?), bez wahania ruszyłem w stronę Hatsy, iście szarmancko całując na powitanie jej dłoń.
- Masz absolutną rację. To z mojej strony haniebny występek, zaniedbywać tak naszą znajomość. Ale coś mi podpowiada, że jeśli skosztuję dziś nieco indyjskich naparów, szybko zatęsknię za ich aromatem. - Posłałem półwili ciepły uśmiech, tym samym zapowiadając swoją rychłą wizytę – chciałem jeszcze zapytać o Charliego, jednak nierozsądnym wydało mi się dłuższe odciąganie nieuchronnego. Tym bardziej, że kątem oka dostrzegłem kolejną, znajomą sylwetkę – tym razem należącą do Apollinare'a, którego nie widziałem co najmniej... dawno
- Zdecydowałeś się wrócić do Anglii, czy sprowadził cię tu jedynie zjazd rodzinny? - Zapytałem, wymieniając z nim uścisk dłoni, i próbując sobie przypomnieć, jak brzmiało to skomplikowane nazwisko, które nosił. Ostatecznie jednak cieszyłem się z widoku kolejnej znajomej twarzy, która pozwalała na większą swobodę w zachowaniu. Spodziewałem się raczej całej rzeszy ciotek Lovegood w podeszłym wieku, które desperacko szukając pretekstu do rozmowy, wypytywałyby Selinę o jej towarzysza – z jednej strony poczułem się zawiedziony, z drugiej jednak – erupcja wulkanu o imieniu Selina mogłaby wówczas wywołać wielkie spustoszenie.
I, rzecz jasna, cała odpowiedzialność za utrzymanie tego żywiołu w ryzach spoczywała na moich barkach. Jakby bycie gwardzistą Zakonu Feniksa dostarczało mi za mało rozrywek...
Miałem już zajmować miejsce przy stole, kiedy jednak zatrzymałem się w połowie wędrówki w stronę przydzielonego krzesła, z lekką konsternacją spoglądając na Bellonę – która, jak się dopiero miało okazać, wcale Belloną nie była.
- Teraz zaczynam rozumieć, dlaczego mówią, że kobieta zmienną jest. - Uśmiecham się szeroko, przekonany o tym, że właśnie skomplementowałem błyskawiczną zmianę stroju panny młodej. I dopiero po chwili dociera do mnie, że Bellona nadal zajmuje miejsce obok Aarona, jednocześnie stojąc przede mną w innej sukience. – Zaraz... najmocniej przepraszam. - Teatralnie zatykam usta dłonią, gorączkowo spoglądając to na świeżo upieczoną panią Lovegood, to na jej bliźniaczą podobiznę, uświadamiając sobie własne faux pas. - Nie uprzedzono mnie, że jesteście dwie. Frederick Fox, miło mi. - Skinąłem lekko głową, powstrzymując się od wyciągnięcia w stronę kobiety dłoni – jakkolwiek ze wszystkimi etykietami byłem na bakier, miałem w końcu dziś świecić nienaganną postawą, co w zasadzie wydało mi się przednią zabawą. Może nie trzeba się było wydziedziczać – choć odgrywanie swojej roli na sabatach zapewne szybko by mnie znużyło.  
W końcu zająłem wyznaczone mi miejsce obok Seliny, która, rzecz jasna, nie byłaby sobą, gdyby nie spróbowała zadać mi bólu. Nie wiem, czy to zdolność metamorfomagii pomogła mi zachować kamienną twarz, czy może próba podniosła mój próg wytrzymałości, ale dopiero wtedy w lot pojąłem, że towarzystwo Wrighta było jej całkowicie nie w smak. Dla mnie oznaczało to li wyłącznie jedno – musiałem znaleźć sposób, by zapomniała o tym, że Ben zabierał jej trochę życiowej przestrzeni.
W tej dziedzinie zamierzałem dążyć do mistrzowskiego poziomu.
- Bo ktoś jeszcze pomyśli, że mnie lubisz. - Z impertynenckim uśmiechem nachyliłem się nad uchem Lovegood, korzystając z chwili, by ponownie nacieszyć zmysły jej zapachem, jednocześnie sięgając dłonią jej nadgarstka, chcąc nieco ulżyć własnemu kolanu.
A moje palce zupełnie przypadkiem pobłądziły gdzieś między łokciem a przegubem.


Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Frederick Fox
Frederick Fox
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 34 (37)
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

fire is catching
and if we burn
you burn with us

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Jadalnia - Page 2 Giphy
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2155-frederick-fox#32552 https://www.morsmordre.net/t2178-poczta-fryderyka#33148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f413-devon-lisia-nora https://www.morsmordre.net/t3769-skrytka-bankowa-nr-605#69393 https://www.morsmordre.net/t2332-freddie-fox#35856
Re: Jadalnia [odnośnik]10.03.17 14:25
Uśmiechnęła się ciepło do Bellony w nieświadomej równowadze do nieco szorstkiego obycia Seliny, której podejście do - cóż - wszystkiego, skrajnie różniło się od tego prezentowanego przez młodszą z panien Lovegood. - Przekażę na pewno - skinęła głową, dziękując za życzenia powrotu do zdrowia. - Pytał czy przyjdziecie na jego urodziny w czerwcu, tyle, jeśli chodzi o przyjęcie niespodziankę - zaśmiała się, przywołując z pamięci najświeższe wspomnienia oraz wstępne plany krążące dookoła kolejnej okazji, by świętować w gronie rodzinnym. Charlie nie był jedynym, który liczył na obecność Bell oraz Aarona, lecz czas na drobne pogawędki z młodą parą dobiegł końca, a Harriett musiała ustąpić miejsca innym składającym życzenia.
- Obiady smakują lepiej w dobrym towarzystwie - skomentowała lekkim tonem wypowiedź Seliny, uparcie ignorując niezadowolenie rozbrzmiewające w jej głosie. Frederick Fox był jej osobą towarzyszącą i nawet, jeśli wykraczanie poza ramy tego wieczoru byłoby okropną nadinterpretacją, tak jego obecność na przyjęciu Lovegoodów była faktem, z którym nikt nie mógł się sprzeczać. Tego się trzymała, nie porywając się na jakiekolwiek dyskusje, które i tak zostałyby urwane przez bieg wydarzeń, które nabierały tempa z każdą kolejną przybywającą osobą.
A może nie nabierały tempa wcale? Czas stanął w miejscu, gdy jej jasne tęczówki zwróciły się ku Benjaminowi, a na twarzy półwili zastygł wyraz oniemienia, który niesłusznie przypadł w udziale również Fredowi - całe szczęście przynajmniej on jeden wykazał się niebywałem taktem, w mig odczytując niezrozumiałą niezręczność i dając jej możliwość, której chwyciła się niczym tonący brzytwy. Zmusiła się do otrząśnięcia, by wygiąć usta w łagodnym uśmiechu zastępującym bezpowrotnie otępiałe zaskoczenie, walcząc z dziwną sztywnością mięśni, gdy podejmowała kolejny niewielki krok do przodu i unosiła nieco rękę, by Fox mógł ucałować jej wierzch, szarmanckim gestem wprawiając ją w rozluźnienie, którego potrzebowała jak powietrza.
- Domagam się powetowania moich strat moralnych. Jeśli jednak odpowiadasz wyłącznie na oficjalne zaproszenia, powiedz tylko słowo, zaraz po powrocie do domu odnajdę elegancką papeterię - oświadczyła, zakotwiczając nienachalne spojrzenie w sylwetce Fredericka - i tylko w niej, jakby spoglądanie dalej, za niego, fizycznie ją przerastało. Najprawdopodobniej tak właśnie było. Nim przewędrowała dalej, by zająć swoje miejsce, przywitała jeszcze Apollinare’a, całując go w policzek i szepcząc szczerze, jak bardzo się cieszy, że porzucił Francję na ich rzecz. W myślach jasnowłosej wypłynęła wystawa holenderskich mistrzów, których nie miała okazji podziwiać podczas swojej ostatniej wizyty w galerii, jednak gwałtownie odsunęła od siebie to wspomnienie, witając uprzejmie Salomé.
Zabrakło jej już wymówek, by odwlekać to, co nieuniknione.
- Dziękuję - zwróciła się do Jaimiego, gdy odsunął jej krzesło; zajęła swoje miejsce ostrożnie, siadając jak na szpilkach i uważając na to, by odchylając się do tyłu, nie dotknąć dłoni Wrighta spoczywającej na oparciu mebla. Nie chciała tej atmosfery, pogrzebowej i niezręcznej, nie chciała tej gęstej mgły milczenia osiadającej naokoło nich, lecz nim znalazła odpowiednie słowa, jej kuzynka już ją ubiegła. Ciche warknięcie zmroziło Harriett - zupełnie jakby wcześniej mogła szastać dobrym samopoczuciem. Korzystając z faktu, że brodacz nie zasiadł jeszcze przy stole, a tym samym nie znajdował się na linii komunikacji, odwróciła się w lewą stronę, odnajdując naznaczoną złością twarz ścigającej. - Selino, proszę - upomniała ją przyciszonym tonem, nim pospiesznie zerknęła w kierunku młodej pary, by upewnić się czy wciąż pozostawali nieświadomi wiszącego w powietrzu napięcia. Nie mogła w to uwierzyć, przyjęcie na ich cześć miałoby lec w gruzach przez prywatne animozje, które ciężko było odpuścić. Nie chciała w to uwierzyć, Selina nie mogła przecież dać się porwać emocjom przy pierwszej lepszej okazji, skoro spotkanie dopiero się rozpoczynało - nie mogła tego robić po ich ostatniej rozmowie, w trakcie której zdawała się przystać na prośbę półwili, by nie być Wrightowi wrogiem.
Uparcie odmawiała wierzenia w to, że dobre chęci wietrzeją szybciej niż tanie perfumy.
Wyprostowała się na krześle, po czym sięgnęła po swój kieliszek, nawet nie odnotowując tego, kiedy napełnił się winem. Upiła łyk rubinowego trunku, rozważając w myślach możliwe scenariusze na rozmowę, by z żalem stwierdzić, że żaden z nich nie kończył się dla niej najlepiej, a wszystkie pytania, które same cisnęły jej się na usta, musiały pozostać bez odpowiedzi. Chociaż robiła wszystko, co w swojej mocy, by odzyskać charakterystyczną dla siebie swobodę, czuła się jak porcelanowa lalka musząca uważać na każdy, nawet najmniejszy ruch. Upiła kolejny łyk wina, podejmując tym samym decyzję o wyrwaniu się z objęć paraliżującej ją ciszy. Pochyliła się w stronę Bena, nieznacznie, jakby sama jego bliskość miała obrócić ją w popiół. - Czy to znaczy, że pogodziliście się z Aaronem? - zapytała ostatecznie, by po chwili odnaleźć spojrzeniem Lovegooda. Niezależnie od odpowiedzi, oczekiwała potwierdzenia również z jego strony.


I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home

Harriett Lovegood
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
the show must go wrong
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1388-harriett-lovegood#11320 https://www.morsmordre.net/t1508-alfons#13822 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f170-canterbury-honey-hill https://www.morsmordre.net/t2776-skrytka-bankowa-nr-394#44885 https://www.morsmordre.net/t1818-harriett-lovegood#23281
Re: Jadalnia [odnośnik]12.03.17 21:31
Dobrze, że Benjamin nie był w stanie usłyszeć uroczych, romantycznych przekomarzanek Fredericka i Seliny, bowiem w innym przypadku zapewne dostałby palpitacji serca z powodu pęczniejących w jego głowie wyobrażeń. I chociaż całym sercem był za frederickowym korzystaniem z uroków życia (z czym wiązały się także przyjemności prymitywnie cielesne), to absolutnie mierziło go wliczanie w poczet owych uroków przesadnie umięśnionej - jak na kobiece standardy - Seliny. Nie potrafił wyobrazić sobie tego chłopięcego pocisku frustracji w sytuacji zmysłowego podboju i nie chciał go widzieć w bezpośredniej bliskości Lisa, ale nie miał na to żadnego wpływu. Ledwie zdążył podziękować merlińskiej opatrzności za rozdzielenie ścieżek Leonarda i Lovegood, by znów zostać niemile zaskoczonym bezpośrednim atakiem na szczęście drugiego przyjaciela. Niezbyt mu się to podobało, lecz wydarzenia ostatnich tygodni nauczyły go powściągliwości i przyszpilały niepokoje do poważniejszych kwestii niż straceńcze położenie lisowych uczuć na stole ofiarnym, gdzie miały zostać boleśnie zdeptane. Miał ważniejsze problemy na głowie i chociaż dobro Freddie'go znajdowało się wysoko na liście benjaminowych priorytetów, to tego popołudnia łaskawie obciął dopływ krwi do tej części swego mózgu. To innego jego partie wymagały zwiększonych dostaw: głównie te odpowiadające za opanowanie i wypieranie treści pewnego obrzydliwego listu.
Koncentrował się więc na sobie, powtarzając mantrę o spokoju, mającym uczynić go listkiem mandragory na falującej tafli Jeziora Brzydoty. Dającym ponieść się statecznym wodom kulturalnej rozmowy przy weselnym stole. Działał nieco mechanicznie, witając się, kiwając głową, odsuwając krzesła, patrząc przed siebie i obcinając nieco nieprzytomnym wzrokiem szczęśliwą młodą parę. Udało mu się nawet zażartować oraz nie wylać na Selinę trzymanej w ręku szklanki wody.
- Nie rozumiem, dlaczego na mnie warczysz, Selino - odparł spokojnie i zdecydowanie, zerkając na blondynkę jedynie z ukosa, po czym powrócił do kontemplacji siedzącego na przeciwko Apollinare'a, patrząc jednak raczej przez niego niż faktycznie zawieszając wzrok na przystojnym blondynie. Kącik ust zadrgał mu lekko - zdał sobie sprawę z tego, że po raz pierwszy od dawna - jeśli nie od zawsze - zwrócił się do niej po imieniu. Z powodów technicznych, użycie nazwiska w tym towarzystwie przywołałoby zbyt wiele wspomnień. A przynajmniej tak głosiła oficjalna wersja, wyłuszczona przez mózg Jaimie'go. Upił kolejny łyk wody ze szklanki i kontynuował z lekką dumą. - To dzięki mojemu wieloletniemu wpływowi Frederick stał się tym, kim jest obecnie - czyli wydziedziczonym wyrzutkiem społeczeństwa, dokonującym tragicznych wyborów sercowych i wędrującym na samobójczą misję w obronie dobra i pokoju - i kogo, co możemy dziś zauważyć, pokochałaś, więc powinnaś być mi wdzięczna - zakończył zdawkowo, zezując na pustą już szklankę, którą ostrożnie odłożył obok pustego jeszcze talerza. Znał Lisa jak nikt, dlatego też ferował taki oczywisty - dla niego - wyrok, wzdychając wewnętrznie nad jego głupotą. Wyczuwał jednak radość przyjaciela i nie zamierzał tego zepsuć. Świadomie. Przypadki to inna kategoria, potknięcia zdarzały się najbardziej subtelnym osobom, a do takich Jaimie z pewnością się nie zaliczał.
Chociaż bardzo się starał, kontrolując odruch odsunięcia się jak najdalej od Harriett. Jej obecność, namacalna, bliska, pachnąca i ciepła, wywoływała w nim ulgę i żal, pragnienie i obrzydzenie, złość i smutek. Marzył o tym, by się nie odzywała i by mogli przebrnąć przez radosne święto jak najłagodniej, ale marne były jego nadzieje. Wyostrzone zmysły drgnęły, gdy Hatsy odrobinę nachyliła się w jego stronę, a srebrzysty kosmyk włosów omiótł rękaw jego eleganckiej koszuli, odcinając się od granatu złotym pasmem. Nie sądził, że zapyta akurat o to, więc zdziwienie nieco złagodziło napływ suchości do gardła.
- Mam nadzieję, że tak - odparł ochryple, zadowolony, że może podnieść wzrok na Aarona a nie na siedzącą obok półwilę, pewien, że gdyby ich spojrzenia skrzyżowały się z tak bliska, musiałby porzucić dżentelmeńskie maniery i albo pocałować ją tak mocno, że zapewne wybiłby jej jedynkę, albo zacisnąć dłonie na smukłej szyi i dusić, aż z jej płuc uleciałoby ostatnie tchnienie, skażone zapachem róż i drogich, szlacheckich perfum pewnego arystokraty.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Jadalnia - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Jadalnia [odnośnik]16.03.17 21:56
Najtrudniej było przejść przez przeprawę z kieszonkami. Lysandra je uwielbia - ale na tę uroczystość musiała ubrać sukienkę z rodzaju tych, których dzieci nie lubią dla zasady. Sztywną, z nieprzyjemnego materiału, w czarnej barwie, zapiętą błyszczącymi czernią guzikami pod samą szyję, gdzie bielił się gryzący kołnierzyk z koronki. Tylko na chwilę, zapewniała ją cały czas, przecież nie spędzą u Lovegoodów całej nocy - nie znała rodziny Aarona, a i pewna była, że nowożeńcy chcieli spędzić jak najwięcej najbliższego czasu razem i tylko we dwoje. Zaczesała jej włosy prosto, za plecy, nie wygłupiając się kunsztownymi fryzurami dziecka, kilkoma zaklęciami poprawiając - przynajmniej chwilowo - stan jej bucików. Sama również przybrała czerń, nadto nie przejmując się konwenansami - czerń nie była najlepszą barwą na ślub - to był jej kolor i już, w czerni wyglądała najlepiej. Czasem dobierała do niej zieleń, bo podkreślała jej oczy, czasem srebro, bo odcienie szarości przecinały monotonnie, tym razem to ciemne indygo oplatało jej ramiona i wycięcie białego dekoltu ozdobionego czarnym kryształem zapiętym na jej szyi przez Ramseya. Pasował tam - zupełnie jakby przewidziała ten nieplanowany dodatek do swojej kreacji. Jeszcze zanim zjawił się Mulciber, zadbała o odpowiednie podkreślenie oczu i ust, choć pomadka prześlizgnęła się po jej skórze, kiedy Cassandra uśmiechnęła się, może nieco zbyt złośliwie, na wspomnienie listu Aarona i podkreślenie konieczności przybrania schludnego ubioru. Kruczym włosom pozwoliła spłynąć wzdłuż ramienia bez upięcia - upewniając się, że odpowiednie zaklęcia sprawiały, że wydawały się być utrzymane w doskonałej kondycji. Za naszyjnik podziękowała krótkim muśnięciem jego gładkiego - jak nigdy - policzka ustami, naprawdę wyglądał dobrze - ale nie mieli zbyt dużo czasu na rozmowę, i tak zbierała się zbyt długo.
Całą trójkę otulił szmaragdowy płomień sieci Fiuu, wypuszczając ich prosto do znajomego mieszkania Aarona. Oswobodziła z uścisku drobną dłoń Lysy, zachęcając ją do przywitania się z gospodarzami, po czym sama skinęła głową pozostałym gościom. To córce wręczyła prezent dla nowożeńców: butelkę dobrego skrzaciego wina, którą  ta zaniosła gospodarzom.
- Przepraszamy za małe... opóźnienie - odparła, odnajdując przepraszającym wzrokiem Aarona. Nie oglądając się na towarzysza, skierowała swoje kroki prosto do kuzyna. - Cieszę się twoim szczęściem, Aaronie, wreszcie mogę ci to powiedzieć prosto w oczy, nie na papierze. A ty - skierowała wzrok na kobietę stojącą najbliżej niego - musisz być Belloną. Cieszę się, że mogę cię poznać, wiele o tobie słyszałam. Mam nadzieję, że wspólnie odnajdziecie... radość - W jej oku coś błysnęło, kiedy ucałowała powietrze obok ucha Belli; dziewczyna była ładna i wyglądała na konkretną - dobry wybór, Aaronie. To zza jej pleców, od jej boku pozwoliła sobie przyjrzeć się reszcie gości, doprawdy nie spodziewając się tutaj znajomych twarzy.
- Benjaminie - skinęła mu głową z lekkim, grzecznościowym uśmiechem, na dłużej zatrzymując wzrok również na Harriett. Coś w jej twarzy - było znajomego. - Appolinaire - zwróciła się do Francuza; zabawne, jak wiele skrajności. Naprawdę, byli ze sobą spokrewnieni? - Pozostałym gościom powinieneś mnie przedstawić - powróciła spojrzeniem do gospodarza, odrywając wzrok od dziewczyny łudząco podobnej do panny młodej. - Poznajcie Ramseya Mulcibera - dodała, dopiero teraz oglądając się przez ramię, by rzucić towarzyszowi ostrzegawcze spojrzenie.
Spróbuj patrzeć się na tę prześliczną wilę dłużej niż kilka sekund.
Tylko spróbuj, Ramsey.




bo ty jesteś
prządką

Cassandra Vablatsky
Cassandra Vablatsky
Zawód : Szeptucha
Wiek : 28 (30)
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna

i am my mother's savage daughter

OPCM : 0
UROKI : 0
ALCHEMIA : 16
UZDRAWIANIE : 28 +10
TRANSMUTACJA : 24 +2
CZARNA MAGIA : 1 +1
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 5
Genetyka : Jasnowidz

Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
https://www.morsmordre.net/t569-cassandra-vablatsky https://www.morsmordre.net/t943-zorya-utrennyaya#4959 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2811-skrytka-bankowa-nr-3#45477 https://www.morsmordre.net/t1510p15-cassandra-vablatsky#13947
Re: Jadalnia [odnośnik]16.03.17 23:37
Co do tego, że Lysandra będzie najpiękniejszą damą podczas tej kolacji, nie miał najmniejszych wątpliwości, ale pewnie nigdy nie przyznałby tego głośno, bo nie wypadało, by ktokolwiek przyćmił blask młodej pani Lovegood, tym bardziej, że towarzyszył tego wieczoru pannie Vablatsky w rodzinnej kolacji. Cassandra zadbała o to, aby jej córka wyglądała wspaniale, choć w prostocie jej ubioru, gładkich włosach nie było nic nadzwyczajnego. Mimo to, już w pierwszej chwili, gdy ją ujrzał wiedział, że to właśnie ona dumnie dzierży przybrudzony diadem królewny Nokturnu, niknący w cieniach i mroku parszywej dzielnicy i to ona zbierze wszystkie laury tego wieczoru. Mała gwiazda polarna Cassandry. Jej oczy błyszczały niebezpiecznie i tajemniczo, choć dziecięca buźka w większości budziła rodzicielskie instynkty.
Cassandrę zastał niegotową, ale to wciąż wydawało się momentem stricte idealnym. Wygładzała krucze pasma przed lustrem, a jej sukienka wciąż pozostawała niedopięta, gdzieś w połowie pleców, jakby czekała, aż zjawi się ktoś, kto pomoże. Nie pospieszył się. Przystanął w progu, opierając się z nonszalancją o framugę, aby prześledzić jej sylwetkę wzrokiem, angżując w to umysł, który podpowiadał mu, że wyglądała po prostu pięknie. Zadziwiająco atrakcyjnie, zmysłowo. Lecz i ona posiadała szósty zmysł, jakby od samego początku wiedziała, że nie jest sama, a każdy jej ruch został nasączony precyzją i celowością. Szykowała się, udając, że nie dostrzega jego obecności, niby naturalnie. Palcami przerzedzała pasma włosów, muskała dekolt, który błagał o wzbogacenie jakimkolwiek detalem. Kiedy spojrzenia spotkały się w tafli zwierciadła, nie mógł się dłużej ukrywać. Zaproponował jej skromny dodatek, który miał uczynić jej wizerunek idealnym. Obsydianowy naszyjnik błysnął w blasku świec, upominając się o atencję, bo przecież nigdy nikomu nie sprawił — takiego żadnego — podarku. Moment zdobienia jej smukłej, łabędziej szyi kilkoma pierścieniami drogiej biżuterii przeciągał w nieskończoność, cicho sycąc się jej zapachem — który w przeciwieństwie do większości osób, które go otaczały, odpowiadał mu, a może nawet bardziej — pociągał go w szaleńczy sposób. Zaciągał się nim, rozkoszował, dość skutecznie osłaniając się maską względnej obojętności. Jego palce przemykały po jej skórze, a później włosach w niby-przypadkowym działaniu.
Choć walczył sam ze sobą, w myślach odwlekając chęć zatrzymania ich tam, gdzie tkwili, szybko pojawili się w ciepłym i przytulnym mieszkaniu państwa Lovegood, jaśniejąc w szmaragdowych płomieniach kominka. Jego wzrok nie mógł od razu skierować się na gwiazdy wieczoru. Szybko ogarnął nim towarzystwo, a ciężar kącików jego ust niespodziewanie ustąpił, przyprawiając jego twarz o szczęśliwy, wręcz zawadiacki, choć jeszcze dostatecznie subtelny, uśmiech.
— No, proszę — szepnął do siebie tak, że tylko jego wspaniałe towarzyszki miały szansę usłyszeć jego słowa, kiedy w sekundach przemknął po zgromadzonych twarzach spojrzeniem. Tylu znajomych, tyle pereł. Zatrzymał wzrok na Cassandrze, którą otulił szarmancko ramieniem i wręcz usłużnie podążył za nią, choć jego myśli i zmysły, rozbiegane po jadalni, rodziły w nim jakąś szaleńczą euforię.
— Niezmiernie się cieszę, że w końcu mogę was poznaćbo przecież Cassandra niewiele mówi o sobie i swoich krewnych. Utkwił wzrok w Aaronie, nie faszerując go ani odrobiną fałszu. Z przyjemnością poznawał nowych, interesujących ludzi, choć sam fakt, że należeli do rodziny Cass i Lysy nie sprawiał, że pragnął tego mocniej. Aaron wydał mu się konkretnym i bystrym człowiekiem, a przynajmniej tyle mówiła jego twarz i przenikliwe spojrzenie. Herbaciany zapach przypadkiem? wplątany w wodę kolońską dał mu niewątpliwie do myślenia. Przeniósł wzrok na jego uroczą żonę, zaskakującą Bellonę — śliczną i promienną, pozwalając również, aby nieco zawstydzony fałszywie wyraz, skruszył jego wizerunek.  — I mam nadzieję, że przypadkowe sytuacje nie wpłyną znacząco na nasze dalsze relacje. Szczęścia i spełnienia... — Skąd mógł wiedzieć, że posiada bliźniaczą siostrę, tak podobną z wyglądu i różną z zachowania, która uczyni z przypadku drogę przeznaczenia. Lecz to na jej ręce złożył kwiaty, piękne asfodelusy, których zapach rozniósł się szybko po pomieszczeniu. Chciałoby się rzec, że liczył na przebaczenie z jej strony za niewłaściwy osąd i złe traktowanie w jednej z londyńskich kamienic, ale to wciąż była tylko gra pozorów, w jaką bawił się podczas tego wieczora. Musiała przecież wziąć pod uwagę, że nie była w tym świecie sama. Był jeszcze ktoś tak łudząco podobny do niej.
Jego dłoń krótko spoczęła na talli Cassandry, kiedy po przywitaniu gospodarzy mógł zostać przedstawiony gościom, z którymi notabene dobrze się znał.
— Appolinaire, przyjacielu – mruknął, szybko witając kompana, oczywiście, nie pozwalając Vablatsky odsunąć się od siebie na więcej niż kilkanaście centymetrów. Skądkolwiek go znała musiała to być jedynie przelotna znajomość. Mieli wiele do nadrobienia. — Powinienem być zaskoczony?— szepnął do niego, podświadomie podsuwając  temat reszty towarzystwa, ale dalszą jego wypowiedź dopełnił szelmowski uśmiech, gdy ściskał jego dłoń. Sauveterre musiał przecież wiedzieć, co ma na myśli, myśleli podobnie, tym bardziej, że wzrok Mulcibera na krótko przemknął po przeciwległej części stołu.
Tuż obok niego — Salome, równie czarująca jak Bellona. Posłał jej krótkie spojrzenie, kiedy się witał. Krótkie, lecz porozumiewawcze spojrzenie — mieli sobie coś do wyjaśnienia, a strach, który sprowadził na Bellonę powinien być przeznaczony właśnie jej. Szybko odnalazł w sobie chęć przyłapania jej podczas krótkiego wypadu na papierosa. Czyżby to była tylko myśl, czy już wizja nadchodzącej przyszłości?
— Harriett — westchnął głośniej, z entuzjazmem. "Hatsy" nie wypadało, było zbyt spoufałe, tym bardziej gdy u jego boku stała kobieta, której poświęcał ostatnio wiele uwagi. Ucałował jej dłoń krótko, pozostawiając kilka innych słów niedopowiedzianych pomiędzy nimi po ich ostatnim spotkaniu. Uśmiechnął się, spoglądając w jej oczy. Wygląda pięknie — jak zwykle. Zniewalająco. Kolor jej sukni idealnie współgrał z blaskim jej oczu, który brzmiał jak obietnica wspólnego, długiego życia. Mógłby się nabrać —  z przyjemnością, ale przecież to wszystko tkwiło gdzieś z boku, znacznie dalej niż Cassandra i Lysa, na które spojrzał jakby kontrolnie, gdy mijał starą przyjaciółkę.
— Panno Lovegood niezależna, płomienna i samowystarczalna Selino, miałaś rację, znów się spotykamy. Szybki uśmiech, krótkie spojrzenie na jej — nie tak samo jak wtedy — usta. Gwiazdy mówiły prawdę, przyszłość stała się teraźniejszością, a przeznaczenie się wypełniło. Stali tuż obok siebie, prowokująco burząc swoje mury. Benjamina i Freda obrzucił jedynie spojrzeniem, okraszonym grzecznym uśmiechem, kiedy powrócił na swoje miejsce — tuż obok Cassandry, gdy odsuwał jej krzesło. — To ci dopiero niespodzianka — skwitował na ich widok, ledwie powstrzcmując się od głośniejszego wybuchnięcia śmiechem. Tuż obok, na końcu stołu, niemalże na królewskim miejscu usadowiona była mała Lysa, o którą winien również dbać tej nocy. Kiedy usiadła, przysunął jej krzesło i zajął swoje miejsce, ledwie powstrzymując się od szerszego uśmiechu. Kąciki ust drżały, lecz udało mu się pozostawic zachowawczay wyraz, pełen obłudy i fałszywego szacunku, gdy oczy jawnie drwiły i prosiły o więcej: krwi, brutalności, agresji, gniewu, złości. No dalej, Benjmainie, wykaż się odrobinę. Z przyjemnością zademonstrowałby mu piękną, śnieżnobiałą linię zębów, o które dbała Cassandra, gdy ten pozbawił jego uśmiech istotnych fragmentów, ale postanowił wstrzymać się z rarytasami na później.



pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Ramsey Mulciber
Ramsey Mulciber
Zawód : Niewymowny, namiestnik Warwickshire
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
My name is Death
and the end is here
OPCM : 40
UROKI : 20 +5
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 60 +7
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 5 +3
Genetyka : Jasnowidz
Jadalnia - Page 2 966c10c89e0184b0eef076dce7f1f36cfb5daf71
Śmierciożercy
Śmierciożercy
https://www.morsmordre.net/t2225-ramsey-mulciber https://www.morsmordre.net/t2290-ursus#34823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f440-warwickshire-warwick-niedzwiedzia-jama https://www.morsmordre.net/t2922-skrytka-bankowa-nr-624#47539 https://www.morsmordre.net/t2326-ramsey-mulciber
Re: Jadalnia [odnośnik]18.03.17 20:02
Zadziwiające, jak przejmująca była bliskość - prawie zapomniała, że nie byli sami w pomieszczeniu, kiedy naruszył jej sferę, szepcząc do ucha tak nieprzyzwoite słowa. Rozluźniła palce, przesuwając nimi wzdłuż jego uda, kiedy wycofywała dłoń, jakby zgodnie z jego sugestią, że mogłoby to dać komuś błędne wrażenie. Uśmiechnęła się tylko nieco drwiąco, nie komentując tego nijak - dobrze wiedział jak na to patrzyła. Ton i prośba Harriett ją jednak szybko zdyscyplinował, bo ograniczyła się do rzucenia wściekłego spojrzenia Benjaminowi, gdy wyraził swoją wątpliwość dla jej warczenia, arogancko myśląc, że jej słowo zostanie ostatnim rzuconym. Myliła się, choć przecież dobrze go znała i wiedziała, że to się nigdy tak nie kończyło. Odpowiedź Wrighta na wpływ jaki miał na Foxa w swojej pierwszej części nie miał praw jej wzburzyć na tyle, by miała zwracać uwagę pary młodej na to, co wyprawiało się przy stole, ale ta niedorzeczna obserwacja wywołała w niej szok, który aż sprowokował ją do głośnego uderzenia dłonią o stół.
-Nie bądź śmieszny, Ben.-syknęła cicho, jakby tym chciała zrekompensować swój wybuch. Użyła jego imienia - może przez to, że on sam zwrócił się do niej w ten sposób, a może po prostu dystans i obcość budowane przez używanie nazwisk nie były do powtórzenia w gwałtownych aktach.
Wciągnęła gwałtownie powietrze i z zaciśniętymi wargami wpatrywała się w przestrzeń przed sobą, by nie widzieć ani agresora siedzącego po jej prawej, ani domniemanego obiektu westchnień po lewej, z którym nie miała śmiałości konfrontować tych niesłusznych oskarżeń o ckliwe uczucia.
Z wdzięcznością przyjęła wejście ostatnich gości, choć widok jednego z nich był powodem zdziwienia na twarzy, które szybko zastąpiło absurdalne rozbawienie - czyż nie mówiła, że spotkają się znów wkrótce? Cassandra - bo domniemywała, że smukła kobieta w czerni musiała nią być - była jej znana wyłącznie ze skąpych relacji Aarona. Skinęła jej krótko głową, zatrzymując na dłużej wzrok na jej małej pociesze, choć nie wywołała ona kurzych łapek wokół jej oczu.
-Panie Mulciber.-przywitała go z nieco drwiącym uśmiechem, nie odrywając od niego spojrzenia na zbyt długo od momentu, kiedy pojawił się w progu. Był idealną pożywką dla jej myśli i iście perfekcyjnym odwróceniem uwagi. W małym stopniu zastanawiała go jego towarzyszka i bliskość ich relacji, choć obecność dziecka rodziła w niej kilka pytań, choć żadne nie było na tyle naglące, by miała je kiedykolwiek wypowiedzieć.
-Aaronie, Bellono, możemy zacząć?-zapytała, zwracając się do pary młodej, która wreszcie mogła odpocząć od życzeń i powitań.-Wszyscy z napięciem-zawiesiła na krótką chwilę głos, tylko kątem oka spoglądając na Benjamina i pozwalając wyrazowi twarzy tylko na te kilka sekund się nieco ochłodzić-...oczekujemy na dzisiejszy specjał Marthy.-dokończyła z lekkością, by bez żadnego zażenowania obsłużyć się z butelką wina i rozlać ją do lampki. Potrzebowała zajęcia. Bez wątpienia zdąży opróżnić szkło do czasu, aż postanowią wznieść toast, więc nic straconego.




I care for myself.
The more solitary, friendless, unsustained I am,
the more I will respect myself.
Selina Lovegood
Selina Lovegood
Zawód : ścigająca Os, naczelna zołza, bywalczyni kolumn Czarownicy
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
pride
will be always
the longest distance
between us
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Jadalnia - Page 2 ANUtJXt
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t986-selina-lovegood#5480 https://www.morsmordre.net/t1028-alfred-wlasnosc-seliny-lovegood#5823 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f133-queen-elisabeth-walk-137-2 https://www.morsmordre.net/t3514-skrytka-bankowa-nr-290#61348 https://www.morsmordre.net/t1131-panna-lovegood
Re: Jadalnia [odnośnik]22.03.17 21:19
Miał pewne wątpliwości do tego, jak to będzie wyglądało. Ze skrzyżowanymi na piersi ramionami szukał wzrokiem Bellony, jakby to ona była wyznacznikiem moralności tego spotkania, jego ostoją, której szukał. Zbyt długo go nie było i stracił obeznanie się wśród powodów, dzięki którym jego krewni mogliby drzeć ze sobą koty lub też nie. Chciał, żeby to był przyjemny, spędzony w rodzinnej atmosferze czas, który każdemu z nich przypomni, że tak naprawdę nigdy nie byli odtrąceni.
Nawet, jeśli Aaron i Bellona postanowili wziąć ślub dala od mokrej Anglii i najbliższej rodziny. Nie zamierzał się jednak z tego rozliczać. To była ich wspólna decyzja.
- Benjamin! – zawołał, gdy nagle drzwi do domu przy Manor Road otworzyły się z lekkim kliknięciem, a do środka wszedł Benjamin Wright. Aaron miał mieszane uczucia co do jego obecności, ale ufał swojemu instynktowi, który mówił mu, że on i Hattie powinni pojawić się tu razem. Ot, dla zdrowia obojgu! – Dobrze cię widzieć, ale gdzie… myślałem, że przyjdziecie razem – odparł, ściskając jego dłoń w pojednawczym geście. – Dziękujemy, Ben. Przyszedłeś w sam raz. Hattie się zaraz pojawi?
Od razu pomógł Bell przetransportować doniczkę z fruwokwiatem do salonu, gdzie bezpiecznie mogli odstawić go na stół, by znów mogli razem wrócić na korytarz. Trzymał dłoń na jej plecach, bo tylko ona w tej chwili utrzymywała go na prostych nogach, pełnego skupienia i równowagi.
Zaraz po Benie weszła Selina razem ze swoim kandydatem na męża numer jeden – jak później Aaron się dowiedział – Frederickiem. Przywitał ich z należną im uwagą, z wdzięcznością przyjmując później butelkę wina.
- Nie śmiej tak mówić, Selino – odpowiedział tym samym, twardym wzrokiem skracając jej wypowiedź, by go bardziej nie raziła. – Bellona weszła do rodziny, czy ci się to podoba, czy nie. Fredericku – uwagę niemal natychmiast przeniósł na mężczyznę, uśmiechając się do niego serdecznie. – Dobrze, że jesteście. Wejdźcie, proszę.
Wskazał im ramieniem wejście do jadalni, gdzie czekał już Ben. Westchnął cicho i spojrzał na Bell, uśmiechając się jednak, żeby nie poddała się natłokowi nowych twarzy i wrażeń. I być może niezbyt ciepłemu wrażeniu obecności Seliny, która jak zwykle próbowała doszukiwać się w drobiazgach rewelacji. Jego chwilowe otępienie zostało przerwane przez strzyki w kominku znajdującym się w salonie, więc prędko udał się w jego kierunku, prowadząc ze sobą Bellonę, by mogli razem przywitać… Hattie. Nie minęło mu jeszcze zdziwienie, że Ben nie pojawił się od razu z Harirett, ale nie dał tego po sobie poznać. Była tu jego siostra i w tej chwili oddał jej całą swoją uwagę. Z ulgą i spokojem przypatrywał się, jak serdecznie witała się z jego żoną, następnie samemu pozwalając sobie na rodzinny uścisk. Przyjął od niej donicę, instynktownie szukając na cienkich gałązkach drobnych, świeżych listków. Uśmiechnął się.
- Dziękujemy, Harriett. To dla nas – spojrzał na Bell. Nie było już jej i jego. Byli oni. – To dla nas wiele znaczy. Cieszymy się, że się pojawiłaś. Reszta gości znajduje się już w jadalni. Przyjdziemy do was niedługo.
Gdy Hattie zniknęła, wziął głębszy wdech. Przeniósł wzrok na zegar, by sprawdzić, czy nie ma omamów, ale wszystko wskazywało na to, że ostatnie pary przybędą delikatnie po czasie. Nie zamierzał boczyć się na kogokolwiek z tego powodu… dopóki spóźnienie nie przeciągnie się aż nadto. Serce zabiło mu mocniej, gdy do ich domu wszedł Apollinare i Salome.
- Nikt nie zapowiedział, że się spóźni – odszepnął Bell, nie kryjąc zaniepokojenia. – Apollinare, Salome, dobrze was widzieć w progach naszego domu. – podszedł do nich, witając się uściśnięciem dłoni z kuzynem oraz lekkim muśnięciem wargami dłoni Salome. Teraz dopiero się zaczął stresować. Były uderzająco podobne. Takie same. – Dziękujemy za podarki. A babcia… niedługo wyślę jej listownie pozdrowienia i podziękowania. A odwiedziny… Bell, nie miałabyś ochoty na chwilę wybrać się do Francji? – uśmiechnął się do żony z cichą nutą rozbawienia. Babcia Lovegood miała swój własny świat i zasady. – Salome. W najlepsze, ale… to pozostaje do oceny tylko i wyłącznie Bellony.
Chciał się sprawdzić. Jako mąż i… ojciec. W niedalekiej przyszłości?
Im również wskazał drzwi do jadalni, myślami błądząc już niedaleko Cassandry i jej partnera, z którym być może miała pojawić się przy Manor Road. Jeszcze raz zerknął na zegarek. Minęła chwila, nim usłyszał w kominku kolejne trzaski. Nieco zdziwiło go towarzystwo Lysy, ale nie uznał tego za przeszkodę. W głowie szybko odnotował, by przynieść dla niej krzesło i kilka miękkich poduszek, by mogła samodzielnie sięgnąć sztućców.
- Cassandro. Cieszę się, że udało wam się bez przeszkód przedrzeć się przez sieć Fiuu i wylądować u nas. – przywitał ją serdecznie, ściskając mężczyźnie jej towarzyszącym dłoń, by następnie przykucnąć przy Lyssandrze z uśmiechem i ucałować jej drobną dłoń, odbierając od niej podarek. Wstał, swoją uwagę oddając teraz pannie Vablatsky i Ramseyowi, jak później się dowiedział. – Dziękujemy za wszystko. Nie zamierzam wypominać wam tego spóźnienia, to nie ma znaczenia – mimowolnie spojrzał w stronę Cassandry. Na litość, ten list… - W każdym razie. Moi drodzy.
Ostatnie słowa wypowiedział już w stronę zebranych w salonie krewnych, trzymając pod ramię swoją Bellonę. Martha przeszła obok, przekazał jej, że mają dodatkowego gościa. Po chwili już mała Lysa mogła usiąść wygodnie pomiędzy Cassandrą a Ramseyem.
- Mam wrażenie, że pozostali znają się ze sobą. Nasza kuzynka, Cassandra Vablatsky – przedstawił kobietę reszcie, przechodząc dalej do bardziej oficjalnej części obiadu.
Do pokoju wleciały srebrne tace z ręcznie zdobionymi naczyniami, w których znajdowała się czerwona, przepełniona pysznym aromatem zupa kremowa, tikka masala, z pływającymi w niej cząstkami kurczaka. Oprócz tego na białym obrusie znajdowały się już talerzyki z przeróżnymi przystawkami kuchni typowo angielskiej i indyjskiej.
- Oboje jesteśmy wdzięczni za to, że przybyliście – tonowi jego głosu towarzyszył stuk opadających na stół naczyń. Aaron objął nieco mocniej dłoń Bellony. – Mam nadzieję, że wynagrodzimy wam w ten sposób fakt, że nasz ślub odbył się daleko od Anglii. Chcemy spędzić z wami czas wspólnie, jako jedna rodzina.
Odsunął Bell krzesło, pozwalając jej usiąść jako pierwszej. Zajął swoje miejsce zaraz za nią.
Aaron Lovegood
Aaron Lovegood
Zawód : Właściciel herbaciarni "Czerwony Imbryk"
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Żonaty
I'm just a man
I do what I can
Don't put the blame on me
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Jadalnia - Page 2 OnlREnj
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t1193-aaron-lovegood https://www.morsmordre.net/t1334-aaronowy-ajay https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f199-manor-road-4 https://www.morsmordre.net/t1554-aaron-lovegood
Re: Jadalnia [odnośnik]26.03.17 18:22
- Pamiętaj, że przyjmuję tylko takie z lisim motywem! - Zastrzegłem z niemal śmiertelną powagą, ale uśmiech szybko wrócił na moje oblicze, jakby był już wpisany w moją egzystencję i niemożliwy do zdjęcia – choć może była to tylko moja alergiczna reakcja na jad Osy. - Z przyjemnością odwiedzę cię w Cantenbury. - Skinąłem nieznacznie głową, nim prysnąłem w obawie przed dantejskimi scenami.
Choć te miały nastąpić dopiero później.
Szybko zdałem sobie sprawę z tego, że powstrzymywanie się od nadmiernego poświęcania całej mojej atencji Selinie przychodzi mi wyjątkowo ciężko. Jakkolwiek otaczała nas sama śmietanka towarzyska, z niechęcią przyjmowałem fakt, że musiałem się nią dzielić. Wolałem mieć Lovegood wyłącznie dla siebie, subtelnie naznaczając kolejne fragmenty jej ciała, ukryte pod cienką warstwą wyjściowej sukni, zastanawiając się, czy jednak na pewno dokonałem słusznego wyboru, i czy może nie powinniśmy się wrócić, by przeanalizować sprawę odzienia jeszcze raz... Wszystkie wymierzone w odpowiedzi tortury znosiłem jednak z godnością, a gdy przydługi język Benjamina zapędził się w zbyt grząskie rewiry, wyjątkowo nie zamierzałem wtórować mu w żartach. Być może dobrze się stało, że nie zdążyłem jeszcze skosztować wina, bo najpewniej poplułbym sobie całą szatę.    
- Ben, czyżbyś przed przyjściem wychylił duszkiem cały kocioł Pięści Hagrida? - W moim głosie dało się wyczuć ostrzegawczą nutę doprawioną rozbawieniem, i choć moje oblicze nie zdradzało niczego poza spokojem, w głowie rozpętał się istny chaos. Chaos, od którego musiałem jak najszybciej uciec – zbawienna okazała się wówczas Selina, która  już torowała sobie drogę do wina. Z niemal teatralnym namaszczeniem wyjąłem butelkę z jej dłoni, wymownie spoglądając jej w oczy, które bez słów wysyłały jasny komunikat – to zadanie należało do mnie. Napełniłem więc jej kieliszek, nie zapominając o swoim, choć szybko miałem pożałować tego, że wypełniłem szkło jedynie do połowy.
Prawie zapomniałem o tym, że Lovegood chłonęła alkohol niczym gąbka. Ale może to i lepiej – w końcu mówi się, że wino łagodzi obyczaje. A dzisiejszy wieczór potrzebował łagodności w nadmiarze, zwłaszcza, gdy spóźniony pojawił się... Mulciber? Zmierzyłem go analitycznym wzrokiem, zastanawiając się, dlaczego ktoś zaprosił tutaj domniemanego mordercę, po czym szybko zorientowałem się, że musiał towarzyszyć Cassandrze Vablatsky, której nie znałem wcześniej, jakkolwiek jej nazwisko brzmiało znajomo. Mimowolnie odszukałem spojrzenie Wrighta, który również nie wydawał się kontent z obecności persony non grata. Jeszcze mniej ucieszyło mnie wymowne powitanie Mulcibera z Seliną, skłaniając do refleksji nad tym, gdzie mogła nawiązać się ich znajomość. Gdy zajął miejsce naprzeciwko mnie, nie omieszkałem odpowiedzieć mu stonowanym uśmiechem, który nie miał w sobie krztyny serdeczności, ani tym bardziej – kpiny, która była poniżej mojej godności.
O tak, zapowiadała się pyszna zabawa.


Kundle, odmieńcy, śmieci, wariaci,
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Róbmy dym
Frederick Fox
Frederick Fox
Zawód : auror, rebeliant
Wiek : 34 (37)
Czystość krwi : Zdrajca
Stan cywilny : Zaręczony

fire is catching
and if we burn
you burn with us

OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Jadalnia - Page 2 Giphy
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2155-frederick-fox#32552 https://www.morsmordre.net/t2178-poczta-fryderyka#33148 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f413-devon-lisia-nora https://www.morsmordre.net/t3769-skrytka-bankowa-nr-605#69393 https://www.morsmordre.net/t2332-freddie-fox#35856
Re: Jadalnia [odnośnik]27.03.17 21:13
- Jeśli ufasz moim nieco przykurzonym naukom z Beauxbatons, mogę nawet własnoręcznie przyozdobić zaproszenie lisim malunkiem - oznajmiła z przejęciem właściwym osobie, która łapie się każdego słowa niczym tonący brzytwy, byleby tylko odwlec w czasie to, co nieuniknione - w tym przypadku stanięcie twarzą w twarz z kimś, kto dobitnie wyraził brak chęci do podejmowania podobnych działań. Na parę sekund na powierzchni jej wspomnień dryfował obraz grymasu na twarzy stojącej tuż przy sztalugach panny Métier, która komentowała najnowsze prace malarskie nastoletniej półwili wyjątkowo zwięźle: l’échec. Kąciki jej ust, wbrew wszystkiemu, zatańczyły w ulotnym rozbawieniu. - Będę wyczekiwać twojej wizyty - dodała jeszcze, nim Frederick usunął się z linii strzału, by dołączyć do Seliny. Odprowadziła go spojrzeniem, by z zadowoleniem odnotować, że jej droga kuzynka zdaje się być spokojniejsza w jego towarzystwie; oczywiście, nie byłaby sobą, gdyby całkowitym milczeniem zbyła obecność Benjamina, nie wspominając już o jego niewybrednych komentarzach, lecz dopóki nie gulgotała wściekle obelg godnych Nokturnu ani nie planowała używać widelca do nadziewania czegoś innego niż kawałków jedzenia, jasnowłosa uznawała to za duży postęp. Krew odpłynęła jednak z twarzy Harriett, gdy jej uszu doleciały słowa Wrighta niebezpiecznie zahaczającego o zakazany temat uczuć Seliny - upomnienie go w manierze podobnej do tej, z jaką zaledwie chwilę wcześniej przywoływała do porządku ścigającą, nie wchodziło w grę, nie w obecnym układzie, który wyrywał jej z garści wszelkie prawa zabierania głosu i żądania czegokolwiek od brodacza, niewerbalne powstrzymanie poprzez ułożenie dłoni na przedramieniu również nie mieściło się w wachlarzu jej możliwości, gdy oczami wyobraźni widziała już wyraźnie jego wzdrygnięcie się i strząśnięcie jej dłoni.
- Również mam taką nadzieję - szepnęła, zapewne zupełnie niepotrzebnie, skoro nie był nawet w stanie spojrzeć jej w oczy; odnotowała to bez zdziwienia, lecz nie bez rozczarowania. Zbyt późno spostrzegła niesforny kosmyk opadający miękko na granat koszuli - szybkim gestem zagarnęła pasmo za ucho, by wyprostować się na oparciu krzesła i na powrót zwiększyć dystans. Wbiła spojrzenie w zdobienie porcelanowego talerza, zduszając w sobie wszelkie dalsze, niezwykle istotne dla losów ożywionej konwersacji wypowiedzi.
Czy więc przybycie nieco spóźnionych gości miało okazać się jej wybawieniem? Spojrzała na nowoprzybyłych z uprzejmym zainteresowaniem, skupiając się w pierwszej kolejności na drobnej dziewczynce. Czy zatem jej własne zaproszenie obejmowało również Charliego? Ale nie, przecież Charlie i tak musiał jeszcze pozostać w domu, może to i lepiej, skoro w przeciwnym wypadku pozostająca dla półwili niespodzianką obecność Wrighta podważyłaby jej wiarygodność, gdy powtarzała uparcie chłopcu, że smokolog wciąż nie wrócił z bałkańskich ostępów - okolice splotu słonecznego zapiekły nieprzyjemnie na samą myśl, że oplata swoje dziecko siecią kolejnych kłamstw. Oderwała się od tych rozmyślań, przesuwając wzrokiem w kierunku ciemnowłosej, z początku przelotnie, by po chwili z odrobinę większym skupieniem powrócić do nieco drapieżnych rys twarzy, nie mogąc otrząsnąć się z wrażenia, że w spojrzenie ciemnych oczu nie jest jej całkowicie obce. Dopiero po chwili rozpoznała znajomy głos, by z zaskoczeniem nieodmalowującym się na twarzy, która zastygła w pogodną, uśmiechniętą maskę, rozpoznać w towarzyszu kobiety nikogo innego, jak Ramseya Mulcibera. Tego samego, z którym nie tak dawno błądziła bez końca w różanym labiryncie, tego samego, którego poznała ze względu na Tristana, tego samego, który w zaledwie paru słowach - i to nawet niecelowych, zaledwie odwołujących się do ich ostatniego spotkania - był w stanie sprawić, że żyłka na skroni Benjamina zatętni alarmująco, by następnie obryzgać zebranych gorącą krwią. Spojrzała z przestrachem na brodacza i jeśli wcześniej nie była już blada jak ściana, wszelkie straty nadrobiła zapewne w tym momencie.
- Ramseyu, cóż za spotkanie - przywitała mężczyznę, gardząc samą sobą za to, że niezręczność nakazuje jej zamknąć wszystko w tych paru słowach. Nieoczekiwane spotkanie, to z pewnością, kto by się spodziewał Ramseya w gościnie u Lovegoodów? Miłe spotkanie, w domyśle, lecz nie wypada chwalić dnia przed zachodem słońca, niech więc ten epitet pozostanie w sferze niedomówień. Uśmiechnęła się krótko, gdy złożył pocałunek na wierzchu jej dłoni, los szybko skrzyżował ich drogi ponownie - oby nie wynikła z tego katastrofa.
Szczęśliwie, uwagę wszystkich skupił Aaron. Cassandra Vablatsky, nie, to wciąż nic jej nie mówiło, lecz to nie był czas na wertowanie kroniki towarzyskiej. Skupiła lazurowe tęczówki na młodej parze, wysłuchując słów brata. Uśmiechnęła się ponownie, niemalże odruchowo i chociaż może był to odpowiedni moment, by w nieco podniosłym tonie po raz kolejny podziękować za zaproszenie, życzyć im szczęścia na nowej drodze życia lub po prostu wznieść toast na ich cześć, słowa nie imały się jej zupełnie. Podobnie zresztą jak apetyt, chociaż specjały serwowane przez Marthę w każdych innych okolicznościach zapachniałyby w jej nozdrzach wyjątkowo smakowicie. Podświadomie wsunęła dłoń pomiędzy swoje plecy a oparcie krzesła, by przez materiał sukni spróbować szarpnąć chociaż odrobinę tasiemki gorsetu - chociaż wiedziała aż za dobrze, że to nie on jest powodem jej duszności.


I'm just gonna keep callin' your name
until you come back home

Harriett Lovegood
Harriett Lovegood
Zawód : spadająca gwiazda, ponurak
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowa
stars kiss my palms and whisper ‘take care my love,
all bright things must burn
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
the show must go wrong
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t1388-harriett-lovegood#11320 https://www.morsmordre.net/t1508-alfons#13822 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f170-canterbury-honey-hill https://www.morsmordre.net/t2776-skrytka-bankowa-nr-394#44885 https://www.morsmordre.net/t1818-harriett-lovegood#23281
Re: Jadalnia [odnośnik]27.03.17 21:24
Atmosfera zagęszczała się z każdą chwilą, lecz Benjamin zdawał się tego nie zauważać, i tak spętany nieprzyjemną aurą rozżalenia podszytego rezygnacją. Stawił się na Manor Road z jak najlepszymi intencjami, widząc w spotkaniu z Aaronem jeden z nielicznych jaśniejszych punktów na mapie ostatnich dni - chciał pogodzenia, zakopania topora wojennego, puszczenia w niepamięć kwestii, które ich poróżniły i z którymi, po latach, teoretycznie się zgadzał. Mógł mu przyznać rację: zachowywał się jak garboróg w składzie porcelany, rycząc i hucząc, niszcząc wszystko, co wpadło mu w łapska, by jakoś poradzić sobie z własnymi uczuciami. Kosztem najbliższych. To jednak minęło i paradoksalnie to teraz on czuł się potłuczony, o czym jednak nie zamierzał wspominać. Uśmiechnął się więc do pana młodego lekko, zawzięcie ignorując sztuczne oburzenie Seliny. Nie rozumiał tej szalonej kobiety, ale gdzieś w głębi duszy ucieszył się, że skończyło się jedynie na tym pełnym zjadliwości syku. Albo Fox miał na nią naprawdę doskonały wpływ albo słowa Bena uderzyły w czuły, prawdziwy punkt. Osobiście sądził, że obydwie wersje były tymi słusznymi, zwłaszcza biorąc pod uwagę dziwne ruchy obrusu, skrywającego pod sobą kolana Lovegood.
Widział je dość dokładnie, bowiem po wychyleniu duszkiem szklanki wody, ponownie wbił wzrok w pusty talerz przed sobą, nie chcąc nawet na milimetr przesunąć wzroku na koronkowy, jasnoniebieski rękaw sukienki Harriett. Kontemplował więc zastawę, tylko na sekundę zerkając na upominającego go Fredericka. W odpowiedzi na retoryczne pytanie jedynie pokręcił głową, unosząc znacząco brwi do góry w wiele mówiącym - oczywiście jedynie Lisowi - niewerbalnym monologu. Wiem, że wiesz, że mam rację, ale musisz bronić urażonej samczości swojej damy, której to oczywiście nie pochwalam, ale rób co chcesz, bracie, i tak cię kocham. Po przekazaniu ważnego komunikatu najchętniej powróciłby do taksowania wzrokiem indyjskiej porcelany, ale przy stole pojawiły się nowe twarze. Twarze, których nie spodziewał się dzisiaj ujrzeć.
Wysmukła, ciemnowłosa Cassandra o przeszywającym spojrzeniu, wywołała na twarzy Benjamina autentyczny uśmiech - jedna (o ile nie jedyna) z niewielu osób pochodzących z Nokturnu, które były mu w pewien sposób bliskie - który zbladł jednak równie szybko, co się pojawił, gdy w towarzyszącym jej mężczyźnie rozpoznał psidwakosyńskiego egzekutora. Cóż, wolałby siedzieć przy stole z trollem panienki Vablatsky - właściwie całkiem porządny był z niego rozmówca i kompan - niż z tą zdradliwą purchawką, ale nie mógł okazać niezadowolenia. Zmienił się, dojrzał i chociaż najchętniej wszcząłby burdę nie z tej ziemi, przypominając sobie słodką przyjemność, płynącą z wybijania Ramseyowi wszystkich zębów, to musiał odłożyć to na później.
Obrzucił Mulcibera więcej niż niechętnym spojrzeniem, woląc skupić się na zasiadającej na końcu stoły Lysandrze. Puścił jej oczko i odpiął guzik kołnierzyka koszuli w porozumiewawczym geście przesadnej sztywności stroju. Dziewczynka wyglądała uroczo, ale wolał ją w bardziej swobodnym wydaniu. Poważniejszym. Doroślejszym. Tutaj wyglądała jak nudna panienka a odważna kobieta z Nokturnu. To także zachował dla siebie, poprawiając się nieco na krześle. Było gorzej, niż mógłby przewidzieć. Dobrze, że Frederick koił Selinę, inaczej siedziałby obok rozjuszonej osy i...obok Hattie. Pięknej, nieco spiętej, pachnącej znajomą słodyczą, rozogniającą świeżo zasklepione rany. Frustrowało go to coraz mocniej, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt znajomości z Ramseyem. W normalnych okolicznościach już nieprzyjemnym warknięciem żądałby wytłumaczenia tego mezaliansu, ale...nie miał już do niej żadnych praw. Uzyskał je ktoś inny i...nie, nie mógł teraz o tym myśleć.
Z ulgą powitał pojawienie się na stole orientalnych przysmaków. Nie bardzo wiedział czym jest ta czerwona maź, ale od razu, gdy miska wylądowała tuż przed nim, zabrał się za jedzenie, ignorując pierwszy, palący posmak ostrzejszych przypraw. Musiał czymś zająć usta, inaczej nie powstrzymałby się od niechętnego spytania, dlaczego ktoś gości mordercę smoków i skrajnie podejrzanego typa. Wolał nie nadużywać świeżo odzyskanego zaufania Aarona, do którego odezwał się ponownie, łaskawie najpierw przełykając posiłek i wyjątkowo nie obryzgując nikogo kawałeczkami pikantnego kurczaka. - Eee...jak się poznaliście z Bellą, Aaronie? - zagadał z dość dobrze słyszalną desperacką chęcią poruszenia uprzejmego tematu, w ostatniej chwili zmieniając poruszaną kwestię z tej, dotyczącej upojności miesiąca miodowego i terminu pojawienia się na świecie spodziewanego potomka. Pięć punktów dla Gryffindoru.


Make my messes matter, make this chaos count.
Benjamin Wright
Benjamin Wright
Zawód : eks-gwiazda quidditcha
Wiek : 34
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Kawaler
I wanna run against the world that's turning
I'd movе so fast that I'd outpace the dawn
OPCM : 37 +7
UROKI : 34
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 17
SPRAWNOŚĆ : 43
Genetyka : Czarodziej
Jadalnia - Page 2 Frank-castle-punisher
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t656-benjamin-wright https://www.morsmordre.net/t683-smok#2087 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f203-kornwalia-sennen https://www.morsmordre.net/t4339-skrytka-bankowa-nr-178#92647 https://www.morsmordre.net/t1416-jaimie-wright
Re: Jadalnia [odnośnik]28.03.17 11:59
Robiło się coraz tłoczniej, coraz bardziej nerwowo odkąd dotarło do mnie, że dzisiejszy dzień zaskoczy mnie jeszcze nie jeden raz. Uśmiechałam się niezmiennie do wszystkich pojawiających się na obiedzie osób, jednak uśmiech ten nie był pozbawiony realnych obaw o to, co się właściwie działo. Część z gości widziałam po raz pierwszy w życiu, co dodatkowo pogłębiało własny popłoch czający się w trzewiach. Wolną dłonią nawet złapałam się za brzuch chcąc uspokoić oddech i dopiero wtedy rozluźniłam się na nowo. O ile rzeczywistość nie nakazywała mi się zderzać z bojowym nastrojem Seliny. Do której ostatecznie mocniej naciągnęłam uniesione kąciki ust, starając się w ten sposób zamaskować niebezpieczny poziom nerwowości. Ścisnęłam mocniej dłoń Aarona prawdopodobnie więcej od niego czerpiąc niż on ode mnie; krótki śmiech wypełnił pomieszczenie, kiedy Harriett wspomniała o przyjęciu niespodziance, które niespodzianką wcale nie będzie.
- Dzieci są sprytniejsze od dorosłych – odparłam z kontrolowanym rozbawieniem, przypominając sobie siebie z czasów dzieciństwa. Wtedy naprawdę człowiek był bystrzejszy, widzący szersze pespektywy nieograniczone strachem oraz tym, co wypadało. Niestety nie mogłam złożyć na jej ręce żadnej obietnicy, bo nie wiedziałam jakie plany na najbliższe miesiące ma Aaron (może faktycznie będziemy jeszcze gdzieś wyjeżdżać?), ale odnotowałam sobie, że musimy poruszyć ten temat.
Bardziej niż usadzanie obecnych gości zajęło mnie witanie nowych. Widząc Apollinare oraz Salome razem, zerkałam to na niego, to na nią, licząc na jakiekolwiek wyjaśnienia, ale chyba musiałam obejść się smakiem napotykając na solidarne milczenie w tej sprawie. Starałam się za to nie peszyć podczas kontaktu fizycznego z mężczyzną, nawet tak znikomego. Niestety wszystkie takie drobne gesty wywołują niekontrolowany ścisk w żołądku, który pozostało mi zwyczajnie przeczekać. Wina leżała tylko po mojej stronie.
- Bardzo dziękujemy za życzenia oraz przybycie – odpowiedziałam z wdzięcznością przyjmując niewielkie pudełeczko. Mimo, że była to kolejna już osoba, którą witałam, to nadal brakowało mi odpowiednich słów do wyrażenia swojego zadowolenia, żeby nie wyglądało ono sztucznie, bo wcale takie nie było.
Przy Sal mogłam nieco bardziej odetchnąć oraz się rozluźnić. Zamknęłam ją w szczelnym uścisku na dłuższą chwilę; sama nie wiedziałam do końca dlaczego skoro naprawdę widziałyśmy się całkiem niedawno. Chyba desperacko potrzebowałam nadrabiać stracony czas, nawet w tak mocno niesprzyjających ku temu okolicznościach.
- Nie masz czym! Choć bez wątpienia to na nas będą się patrzeć przez uderzające podobieństwo – szepnęłam wesoło do ucha siostry. Nie wiedząc jeszcze, że dobór towarzystwa był dość kontrowersyjny, a goście pogrążą się we własnych, prywatnych problemach prawie nie zauważając toczącego się obok spotkania. Tak naprawdę to były ostatnie chwile względnej beztroski zanim okaże się jak wiele trzeba będzie naprawiać. – Dziękuję – powiedziałam jeszcze wiedząc, jak dużą wartość ma ofiarowany przez nią prezent. – Nie mam nic przeciwko podróżom do Francji – przytaknęłam jeszcze swojemu mężowi, kiedy mogliśmy usłyszeć propozycje odwiedzin. Nigdy wcześniej tam nie byłam, ale czas spędzony tam z bliźniaczką wspominam naprawdę dobrze, mimo, że był on okupiony niegojącym się bólem. Nigdy bym nie przypuszczała, że jakiś czas później będziemy z Aaronem po ślubie oraz witać gości w naszym domu.
Paradoksalnie, przybycie kolejnych gości, głównie w postaci Cassandry wzbudziła we mnie dziwny spokój. Choć Vablatsky nie przypominała wystraszonej wewnętrznie kobiety, to odczułam niecodzienne wrażenie, że w innych okolicznościach mogłybyśmy się dogadać.
- Bardzo dziękujemy. Z pewnością tak będzie – przytaknęłam spokojnie. Zaraz witając się z małą Lysą; trochę nieporadnie, bo z dziećmi dawno nie miałam do czynienia, ale wspólnie przebrnęłyśmy przez uczucie skrępowania spowodowanego poznawaniem się. Mój wzrok utkwił na dłużej w, jak się okazało, Ramseyu. Znajomego nieznajomego, któremu posłałam krótki uśmiech podszyty niejako zrozumieniem.
- Z pewnością nie damy się obezwładnić przypadkowi – potwierdziłam, choć wątpiłam jednocześnie, by mężczyzna potrzebował mojego uspokojenia oraz zapewnień, że niedawna sytuacja nie wpłynie na żadną płaszczyznę naszego życia. Wydawało mi się, że tak zwyczajnie wypadało.
Nareszcie wszyscy goście zostali przywitani, prezenty odłożone w odpowiednie miejsce, a my mogliśmy zająć swoje: przy stole. Coś mi nie pasowało kiedy siadałam na wyznaczonym krześle; powinnam być raczej wpatrzona jedynie w Aarona, ale krótkie spojrzenie na całość zebranych osób wystarczyło, by utwierdzić się w dziwnym przeczuciu niezręczności całego spotkania. Dobrze, że na blacie pojawiła się zupa, a Aaron faktycznie powiedział już wszystko, co moglibyśmy wspólnie powiedzieć. Wzięłam głęboki wdech konsumując powoli obiad oraz zerkając nienachalnie znad talerza na inne osoby. Nie dało się nie usłyszeć pytania Bena, jednak nie było ono skierowane do mnie, dlatego uśmiechnęłam się do męża ciekawa jego odpowiedzi. Miałam tylko nadzieję, że pominie mocno niezręczną historię o odnowieniu kontaktu, kiedy to znalazł mnie bijącą się w błocie przed podejrzaną karczmą z Merlina winną dziewczyną. To nie była zbyt chlubna przeszłość.



just fake the smile

Bellona Lovegood
Bellona Lovegood
Zawód : hodowca i treser chartów angielskich
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zamężna
Tygrys, tygrys w puszczach nocy
Świeci blaskiem pełnym mocy.
Czyj wzrok, czyja dłoń przelała
Grozę tę w symetrię ciała?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Zwierzęcousty

Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
https://www.morsmordre.net/t1565-bellona-greyback https://www.morsmordre.net/t1574-mars#15674 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f181-trout-road-45 https://www.morsmordre.net/t1749-bellona-lovegood#20570
Re: Jadalnia [odnośnik]28.03.17 17:49
O słodki Merlinie i jego długa brodo – miało być kameralnie i z rodzinnym posmakiem, a chociaż nie czuła się jak na targowisku w Kairze, wciąż nie opuszczało jej przeświadczenie, że pomyliły jej się wspomnienia, zaś Bellona nie zaprosiła ją do teatru, nie na powitalny obiad. Jako nowa pani Lovegood sprawdzała się co prawda znakomicie jedynie stojąc i obłędnie wyglądając, podczas gdy w jej jadalni dało się wyczuć atmosferę zdatną do krojenia nożem dalekim od lat swej świetności. Ta zaś z każdą chwilą dodatkowo gęstniała.
Musiała przyznać, że Bellona prezentowała się bajecznie. Ostatnim razem nosiła jeszcze panieńskie nazwisko i być może to było podstawową różnicą pomiędzy nią i aktualną panią Lovegood. Już nie panną! Zrozumiałe było jej spetryfikowanie przy mężczyźnie – nowa rola oznaczała nowe obowiązki, te zaś zespolone były z nowymi ciężarami. Reprezentowała swojego męża jako ta piękniejsza połowa, dlatego nie mogła stanąć z tyłu, jedynie obserwować i trawić rzeczywistość. Musiała wyjść na front i pokazać z jakiej gliny jest ulepiona. Salome trzymała mocno kciuki i bezgłośnie dopingowała bliźniaczkę w jej małej bitwie. Starała się dodać jej otuchy, chociaż wszystkie świętości jej świadkiem, że sama czerpała całymi garściami ze swobody zachowania i pewności Apo. Odłączyła się od siostry i na krótką chwilę wstąpiła do pomieszczenia, by szepnąć coś na ucho swojemu „towarzyszowi”. Niczego nie wyjaśniła Bellonie, trochę mając sobie za złe robienie z niej małych żarcików, a trochę czując się przy tym fantastycznie. Zbladła uczuwając nagły, niedźwiedzi uścisk dłoni Benjamina. Uśmiechnęła się czarująco w jego kierunku, w odwecie krótko i treściwie szarżując lakonicznymi informacjami na swój temat, równocześnie powstrzymując się przed rozmasowaniem ręki i jednoczesnym okazaniem jak wielkie wrażenie na niej wywarł. Trzeba przyznać że był bezpośredni i oddać wszelkie honory jego sposobowi bycia – nie wyglądał na wirtuoza kłamstw i mamienia, przez co można było mieć poczucie względnego bezpieczeństwa o ile nagle nie poczuje naglącej potrzeby ponownego kontaktu fizycznego. Nie należała do hardych kobiet co to przywdzieją spodnie, spluną pod nogi i zniosą ciężar męskiej serdeczności, dlatego skryła się za towarzyszącym jej Apollinare’m jak gdyby starając się uniknąć powtórnego ataku. Może i zazwyczaj była mocna w słowach, jednak chwila nie sprzyjała żadnemu spływającemu jej na język komentarzowi. Ledwie poznawała przyjaciół Belli i Aarona – musiała się płynnie dostosować do ich społeczności nie chcąc narazić się już nie tylko na gniew własny „po fakcie”, ale i siostry, do której wciąż potrzebowała nadrobić sentyment. Już otwierała usta, już na końcu języka miała to czym chciała poczęstować Sauveterra, kiedy w paradę weszła jej scenka rodzajowa z życia, a raczej skomplikowanej rzeczywistości Lovegoodów. Niewiele z tego rozumiała bo i nie znała ich sytuacji. Widziała jednak chmury gradowe tłoczące się nad stołem i nieśmiałe, dopiero raczkujące gdzieniegdzie pioruny niezgody mocno maskowane polityczną uprzejmością. Mężczyzna, który jeszcze przed sekundą przeprowadzał zamach na jej dłoń, a nazywał się Benedict, Bennet, Bentley, czy też może Benjamin doznawał jednoczesnego olśnienia i szczękościsku. Zupełnie jakby przygotowane dla niego krzesło parzyło go w wyjściowe spodnie i w tej samej chwili ziębiło po kieszeniach. Siedząca nieopodal Harriet też zdawała się gimnastykować na rozgrzanych węgielkach by zapanować nad wzrokiem przeskakującym ze stołu na latawiec z kluczem w osobie Seliny, jej zabawnego towarzysza, Bena i resztę otoczenia. Nie czuła się na tyle na siłach by bez wahania mówić im po imieniu, jednak silna osobowość starszej i przyciągająca wzrok buźka młodszej nie popadły w niepamięć. Co prawda nadal nie pamiętała z jaką uwagą doskoczyła do Francuza, jednak teraz uniosła się lekko na palcach, opadła na pięty i cicho, subtelnie manipulując tonem głosu podbiła myśl Apollinare’a o małym świecie. Nie sądziła że po ukończeniu szkoły będzie się widywać z jej absolwentami częściej niż w jej starych murach.
- Minerva Gre… – kaszlnęła, przerywając sobie niekoniecznie stosowną autoprezentację i dygnęła ładnie przed Frederickiem przywdziewając minę chochlika przyłapanego na psocie. Zdarzało jej się myśleć o podszyciu się pod Bellonę, nie sądziła jednak, że ktoś mógłby podzielić jej skojarzenia. Było to jednocześnie czarujące i uspokajające.– Salome Minerva Despiau, panie… Fox. Proszę wybaczyć niedoinformowanie, euforia zaślubin i ich celebracji nie sprzyjała sprawom mniej istotnym. Z mojej strony jednak – tu obejrzała się na Bellonę puszczając jej oczko – mogę przysiąc, że postaram się zaradzić temu faux pas.
W ogóle nie brała pod uwagę możliwości, że Bellona na każdym zaproszeniu zrobi stosowną adnotację. Oops, wydało się – nie była jedyna w swoim rodzaju, jednak wciąż wyjątkowa. Nawet jeżeli pospołu z siostrą mieszała świeżo upieczonemu mężowi w głowie… Jeszcze nic nie robiąc. Chciała wrócić do niej i ukraść dla siebie chwilę wspólnej rozmowy. Było to potrzebne Salome jak wolność smokom i zajęcie skrzatom. Nie zdążyła jednak pokonać nawet połowy odległości gdy prawie potknęła się o nowoprzybyłych w liczbie trzech… Dwóch i pół. Skinęła grzecznościowo pannie Vablatsky wesoło uśmiechając się do towarzyszącej jej dziewczynki. Nie miała obycia z dziećmi, toteż nie pokusiła się o wylewność większą niż przewidziana w nawiązywaniu nowych relacji. Cassandra nie wyglądała jakby trzeba było jej tłumaczyć z którą gałęzią małżeństwa jest spokrewniona.  Zaraz jednak przeniosła wzrok na mężczyznę i chociaż przez pierwszą chwilę nie mogła zrozumieć dlaczego ten przygląda jej się jak hipogryf fretce, przypomniała sobie że ma pewną niezałatwioną sprawę, która domagała się uwagi niczym głodne, nowonarodzone dziecię. Och, a mogła nie umykać sprzed oblicza niedźwiedziego łącznika pomiędzy Harriet i Seliną. Pomimo wszystko twarz jej nie zaszła cieniem, a rozjaśniła się pod wpływem nazwiska jakie przecięło przestrzeń pomiędzy nimi. A więc Mulciber – zamrugała drżąc nieznacznie z podekscytowania. Atmosfera jakby jeszcze mocniej zgęstniała.
Przystawiła dłoń do ust imitując wcześniejsze wybrnięcie Foxa, jednak nie podzieliła jego wysublimowanego komentarza. Potrzebowała co prawda chwili, jednak wiedziała już na czym stoi i że spotkanie nie będzie polegało na rozegraniu jedynie jednej, niedotyczącej jej potyczki. Przedstawiła się całej trójce bez pośpiechu, w tej samej chwili zastanawiając się, czy mężczyzna przyszedł objuczony jedynie zgrabnie wykrojoną szatą i silnym spojrzeniem, czy może jednak gdzieś tam znalazło się miejsce dla jej własności. Trzy sykle… Trzy sykle i sześć knutów dokładnie znajdowało się w posiadaniu Mulcibera jeżeli odjąć wartość informacyjną. Chociaż istniała jeszcze opcja, że nie poradził sobie z nowymi kolegami, zaś jego obecność tutaj była jedynie owocem ich litości wobec człowieka zaprzeczającemu każdemu możliwemu powiązaniu z sytuacją. Czy błagał ich o litość? Nie wyglądał na kogoś kto umiał chociażby przeprosić, jednak postanowiła nie wysnuwać bezpodstawnych wniosków. Wycofała się płynnie, niczym duch znajdując się na powrót przy swoim towarzyszu i zaciskając mu rękę na rękawie. „Ciekawa” to zbyt lekkie stwierdzenie. Wprost pożerała ją żądza pogłębienia własnej wiedzy, zaś ciepłe stosunki pomiędzy nimi tworzyły jej ścieżkę, którą zamierzała podążać. Pozwoliła odsunąć sobie krzesło – w końcu bawili się tym spotkaniem i domniemaniami jakie mogli wzbudzić. Apollinare doskonale odnajdywał się w roli potencjalnego amanta, czego nie musiała jawnie chwalić i nie zamierzała aż do momentu, w którym zostaną sami i będą mogli roześmiać się na głos. Skinęła mu głową w podzięce obdarzając uśmiechem i pochyliła się w jego kierunku, kiedy Aaron wygłaszał przemowę.
- Wyczarowanie sobie listu ponaglającego mnie do natychmiastowego znalezienia się gdzieś po drugiej stronie kraju nigdy nie wydawało mi się bardziej kuszącą opcją. Naprawdę znasz ich wszystkich? Opowiedz mi proszę o każdym.


make me
believe
Salome Despiau
Salome Despiau
Zawód : Magizoolog stacjonarny, pretendentka do nagrody Darwina
Wiek : 25
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
When I walking brother don't you forget
It ain't often you'll ever find a friend
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
 mine
Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4348-salome-minerva-despiau https://www.morsmordre.net/t4367-sir-lancelot https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/t5031-s-m-despiau
Re: Jadalnia [odnośnik]06.04.17 4:01
Rodzinne zloty. Choć te londyńskie zawsze byłe skromniejsze, to kochałem je równie mocno, co te z bliższych mi strony. Wiadomym było, że najbardziej wystawne odbywały się na wyspie babki. Niby nie należała do niej – wedle prawa – ale każdy wiedział, że to ona tam rządzi. Uścisnąłem dłoń Benjamina. By zaraz pozwolić się wycałować Selinie, które zdecydowanie za mocno ścisnęła moje ramię. Zlustrowałem jej twarz w krótkiej chwili, ale byłem zdecydowanie za bardzo w tyle ze wszystkimi wydarzeniami, które miały miejsce w życiu moich kuzynek. Ucałowałem policzki Harriett, i posłałem uśmiech w komplecie z rozbawionym spojrzeniem na jej słowa. Bo przecież była to całkowicie, tylko i wyłącznie moja decyzja.
-Zdecydowałem, to duże nadużycie tego słowa. – odpowiedziałem Fredrickowi, gdy wymieniałem z nim uścisk dłoni. – Powiedzmy, że wróciłem dla posady, nie dlatego, że Selina coraz jaśniej wyrażała swoją chęć mordu na mnie za to, że wyjechałem.– szepnąłem do mężczyzny jeszcze przyciszonym głosem, korzystając z faktu, że wspomnianej kobiety nie ma akurat obok. Oboje znaliśmy Lovegood, więc wiedziałem, że zrozumie prawdę okrytą woalem z żartu.
-Cassandro, jak zwykle miło cię ujrzeć. – odpowiedziałem ujmując na krótką chwilę jej dłoń i na niej składając pocałunek. I dopiero gdy padło imię mojego przyjaciela przeniosłem spojrzenie na sylwetkę stojącą za nią. Nie mogło być lepiej. -Ramsey. – skinąłem krótko. -Jeśli tak. To nie bardziej niż ja. – odpowiadam na jego pytanie. – dodaję łapiąc za wystawioną dłoń. W końcu jesteśmy w komplecie. W końcu każdy zasiada przy stole. Ja, oczywiście chwilę po Salome, które odsuwam krzesło – jak na gentelmena przystało.
Ciepły oddech lawirujący gdzieś w okolicy mojej szyi nakazywał odwrócić wzrok od gospodarza. Zerknąłem na siedzącą obok kobietę. I choć w twarzy nie dało dostrzec się niepewności, tak w oczach świeciło lekkie zwątpienie. Ubrałem usta w lekki uśmiech przytakując lekko głową.
-Na końcu jest Fredrick, Fox, dla znajomych. Znam go głównie dlatego, że od lat zna się z Seliną. – wzruszyłem lekko ramionami. – Zdaje się, że w końcu przeszedł przez wszystkie zwodzone mosty i pułapki. Selina znów jest moją kuzynką. – ciągnę dalej, cichym spokojnym tonem. Aaron skończył już mówić, więc nie obawiam się, że zwróci mi uwagę na jakiś nietakt. Rozglądam się po stole, nie do końca pewien, czego chcę skosztować jako pierwszego. – Nie radzę jej podpadać. Kocha i nienawidzi równie mocno z siłą średniego hurganu co najmniej. – w końcu decyduję się na sławetną zupę. Wzrokiem wskazuję na niego Salome z niemym pytaniem, czy życzy sobie, by i jej talerz wypełnić tym daniem. – Dalej jest Benjamin, opiekun smoków – jeśli dobrze pamiętam. Harriett to moja kuzynka, nazwałbym ją głosem rozsądku. Głównie Seliny. – mówię zaraz po tych słowach zerkając na szukającą, obdarzając ją rozbawionym uśmiechem, jeśli piorunuje mnie wzrokiem za słowa, które była w stanie dosłyszeć. – kompletnie nieskrępowany zaczynam jeść. Kilka łyżek zupy oceniając ją finalnie na nie taką złą. – Po naszej stronie siedzi Ramsey, mój przyjaciel od lat. Obok niego Cassandra, uzdrowicielka o zadziwiającej cierpliwości. – mówię posyłając i jej krótki uśmiech. – Cass jest kuzynką Aarona. I w sumie na nim kończymy naszą wycieczkę. Aaron jest znawcą herbat. – nachylam się bliżej Salome, by konspiracyjnym szeptem dokończyć. Jednak nie silę się na niego za bardzo. - Jeśli coś o nim musisz wiedzieć, to to, by nigdy, ale to nigdy, nie żartować sobie z herbat. – prostuję się zaraz powracając do jedzenia. Tylko na chwilę. Wzrokiem dokładnie lustruję wszystko co stoi na stole – Aaronie, czy mam za słabe szkła, czy nie widzę nigdzie herbaty? – pytam spokojnie, poważnie. Właściwie lubię ten ciepły napój. Nijak ma się do wina, oczywiście. Ale mieszanki tworzone przez mojego kuzyna się ciekawie aromatyczne i… smaczne. Spoglądam na niego naprawdę zainteresowany. Może rzeczywiście czas ponownie zbadać wzrok bo mi się pogorszył.


Just wait and see, what am I capable of

Apollinare Sauveterre
Apollinare Sauveterre
Zawód : artysta, krytyk, dyrektor Galerii Sztuki
Wiek : 27
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Sztuka zawsze, nieustannie zajmuje się dwiema sprawami: wiecznie rozmyśla o śmierci i dzięki temu wiecznie tworzy życie.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t4149-apollinare-sauveterre https://www.morsmordre.net/t4299-rembrandt#90382 https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f208-horizont-alley-21-3 https://www.morsmordre.net/t4239-skrytka-bankowa-nr-1066#86886 https://www.morsmordre.net/t4236-apollinare-sauveterre#86874

Strona 2 z 4 Previous  1, 2, 3, 4  Next

Jadalnia
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach