Hol Wejściowy
AutorWiadomość
Hol Wejściowy
Piękny, bo Lily szukała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
| 21 Listopada
Stanęłam przed drzwiami wejściowymi, uprzednio wziąwszy głęboki oddech, licząc że może on pomoże uspokoić moje, walące jak oszalałe, serce. Podniosłam prawą, zwinięta w pięść dłoń, w celu zapukania do drzwi ale w połowie drogi zastygłam. Nagle zalała mnie fala wątpliwości. Co ja tak właściwie robię? To pytanie krążyło w mojej głowie od momentu, kiedy wpadłam na ten niedorzeczny pomysł... Od kiedy to j a ganiam za mężczyznami? I to jeszcze w celu przeproszenia ich? Gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami, musiałam się mocno uderzyć w głowę, bo moje obecne zamiary, nie były do mnie ani trochę podobne. Przecież od dziecka zalewałam ludzi swoimi poglądami na dane sprawy, nie przywiązując większej wagi do ich reakcji - oczywiście w graniach rozsądku, zazwyczaj nie zachowywałam się niegrzecznie. Ot po prostu lubiłam podkreślać oczywistość pewnych działań czy rzeczy, rozwiewając ich złudną, różową otoczkę a moich rozmówców zostawiając czasem z druzgocącą ich światopogląd prawdą. Co prawda, jeśli by sięgnąć pamięcią do odpowiednich zakamarków, nie zawsze wychodziło mi to na dobre, tak jak przy ostatnim spotkaniu z Panem Fawleyem. Tak więc każdy medal ma dwie strony. Powinnam się jak najszybciej nauczyć trzymać język za zębami, przynajmniej w tych delikatnych kwestiach, w których łatwo kogoś zranić. Może to przez to całe zamieszanie związane z minionymi wydarzeniami, straciłam gdzieś realną ocenę sytuacji i zaczęłam rzucać w ludzi takimi bombami? Muszę myśleć trzeźwo. Powtórzyłam w myślach i właśnie w tym momencie, butelka wieloletniej szkockiej, trzymana przeze mnie w lewej dłoni, zaczęła jakoś tak niesamowicie ciążyć.
Przymknęłam oczy, przygryzłam dolną wargę i trzy razy zastukałam w potężne drzwi. Właściwie sama jeszcze nie wiedziałam, co tak dokładnie mu powiem, że przepraszam? Że zachowałam się jak ostatnia ignorantka? Przecież nawet nie wiedziałam, czy zechce ze mną porozmawiać. Moja osoba mogła być mu zupełnie obojętna i nie potrzebna w codziennej egzystencji, toteż postanowiłam, nie wybiegać do przodu i nie snuć niepotrzebnych scenariuszy. Sukcesem będzie samo otwarcie drzwi a potem... potem jakoś to pójdzie; w końcu jestem mistrzem w zalewaniu ludzi swymi słowami, czyż nie?
Tak więc stałam przed drzwiami rezydencji Pana Fawleya, cała w nerwach, z miną zbitego cocker-spaniela, z obawą czy w ogóle będzie chciał mnie wysłuchać. Z tego wszystkiego nawet nie odczułam stuków założenia zbyt cienkiego płaszcza, być może dygotałam z zimna, jednak te informacje nie docierały chwilowo do mojej świadomości, moje myśli krążyły w okół Colina i cholera, nie miałam pojęcia czemu ten mężczyzna tak na mnie działa.
Stanęłam przed drzwiami wejściowymi, uprzednio wziąwszy głęboki oddech, licząc że może on pomoże uspokoić moje, walące jak oszalałe, serce. Podniosłam prawą, zwinięta w pięść dłoń, w celu zapukania do drzwi ale w połowie drogi zastygłam. Nagle zalała mnie fala wątpliwości. Co ja tak właściwie robię? To pytanie krążyło w mojej głowie od momentu, kiedy wpadłam na ten niedorzeczny pomysł... Od kiedy to j a ganiam za mężczyznami? I to jeszcze w celu przeproszenia ich? Gdzieś pomiędzy tymi wydarzeniami, musiałam się mocno uderzyć w głowę, bo moje obecne zamiary, nie były do mnie ani trochę podobne. Przecież od dziecka zalewałam ludzi swoimi poglądami na dane sprawy, nie przywiązując większej wagi do ich reakcji - oczywiście w graniach rozsądku, zazwyczaj nie zachowywałam się niegrzecznie. Ot po prostu lubiłam podkreślać oczywistość pewnych działań czy rzeczy, rozwiewając ich złudną, różową otoczkę a moich rozmówców zostawiając czasem z druzgocącą ich światopogląd prawdą. Co prawda, jeśli by sięgnąć pamięcią do odpowiednich zakamarków, nie zawsze wychodziło mi to na dobre, tak jak przy ostatnim spotkaniu z Panem Fawleyem. Tak więc każdy medal ma dwie strony. Powinnam się jak najszybciej nauczyć trzymać język za zębami, przynajmniej w tych delikatnych kwestiach, w których łatwo kogoś zranić. Może to przez to całe zamieszanie związane z minionymi wydarzeniami, straciłam gdzieś realną ocenę sytuacji i zaczęłam rzucać w ludzi takimi bombami? Muszę myśleć trzeźwo. Powtórzyłam w myślach i właśnie w tym momencie, butelka wieloletniej szkockiej, trzymana przeze mnie w lewej dłoni, zaczęła jakoś tak niesamowicie ciążyć.
Przymknęłam oczy, przygryzłam dolną wargę i trzy razy zastukałam w potężne drzwi. Właściwie sama jeszcze nie wiedziałam, co tak dokładnie mu powiem, że przepraszam? Że zachowałam się jak ostatnia ignorantka? Przecież nawet nie wiedziałam, czy zechce ze mną porozmawiać. Moja osoba mogła być mu zupełnie obojętna i nie potrzebna w codziennej egzystencji, toteż postanowiłam, nie wybiegać do przodu i nie snuć niepotrzebnych scenariuszy. Sukcesem będzie samo otwarcie drzwi a potem... potem jakoś to pójdzie; w końcu jestem mistrzem w zalewaniu ludzi swymi słowami, czyż nie?
Tak więc stałam przed drzwiami rezydencji Pana Fawleya, cała w nerwach, z miną zbitego cocker-spaniela, z obawą czy w ogóle będzie chciał mnie wysłuchać. Z tego wszystkiego nawet nie odczułam stuków założenia zbyt cienkiego płaszcza, być może dygotałam z zimna, jednak te informacje nie docierały chwilowo do mojej świadomości, moje myśli krążyły w okół Colina i cholera, nie miałam pojęcia czemu ten mężczyzna tak na mnie działa.
And on purpose,
I choose you.
.
I choose you.
.
Lilith Greengrass
Zawód : Auror
Wiek : 24
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Don't mistake my kindness for weakness,
I'll choke you with the same hands I fed you with.
I'll choke you with the same hands I fed you with.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Metamorfomag
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pukanie do drzwi wejściowych, aczkolwiek daleko mu było jeszcze do walenia, sprawiło, że Colin prawie że podskoczył, niosąc ze sobą wielki sagan bliżej nieokreślonej brei, której kolor nie przypominał żadnego normalnego koloru i bliżej mu było raczej do barwy brunatnej ziemi zmieszanej z kolorowymi dodatkami, niż do jakiejś przyjemnej barwy miłej dla oka. Ot, chociażby delikatnego błękitu lub lekkiej zieleni w odcieniu trawy, zdobiącej wiosenny grunt w pierwszych promieniach słońca. Mimo pukania nie śpieszył się zbytnio, stawiając ostrożne kroki i mocując się z ciężarem dźwiganym na rękach. Dopiero w chwili, gdy odstawił wielki gar na ziemię, uświadomił sobie całkiem logiczną rzecz, że mógł przecież użyć prostego zaklęcia lewitującego. Darował sobie jednak pacnięcie w głowę na dowód swojego chwilowego zamroczenia myślowego i zamiast tego otworzył drzwi, zupełnie nie przejmując się faktem, że to zadanie dla któregoś ze skrzatów.
Odgarnął jeszcze nogą dwa kociaki, które pałętały mu się pod stopami i ciekawie zaglądały do garnka, by po chwili odskoczyć gwałtownie. Najwyraźniej zapach dobywający się z wnętrza w połączeniu z niezbyt przyjemnym widokiem był dla jego ukochanych zwierzątek zbyt wielkim doświadczeniem, bo oddaliły się błyskawicznie, pomiaukując jedynie na siebie z odrazą dźwięczącą w głosie.
- Och, panna Greengrass - stwierdził oczywistość chwilę po tym, gdy drzwi w końcu otworzyły się szeroko, ukazując przy tym skromną sylwetkę dziewczyny, która nerwowo ściskała w dłoni butelkę. - Dziwna pora, jak na odwiedziny - dodał chwilę później, bo faktycznie pojawianie się u kogoś bez zapowiedzi nie było może wielkim wykroczeniem (chociaż z drugiej strony zależy, kogo by o to zapytać), ale pojawienie się w porze obiadowej bez wspomnianego zaproszenia było już cokolwiek zastanawiające. Szczególnie, że była to pora obiadowa nie tylko Colina i jego wiecznie głodnego żołądka (i wieczne spragnionej alkoholu wątroby), ale także dla ukochanych zwierzątek numer dwa, które całkiem niedawno sprowadził niemalże pod swój dach.
Po czym nie czekając na jej odpowiedź, ani nawet nie czekając na to, żeby otworzyła usta, gotowa udzielić tejże odpowiedzi, wyciągnął różdżkę i jednym zaklęciem uniósł sagan w górę, wymijając bezceremonialnie pannę Greengrass. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem i Colin zrobił już dobre kilkanaście kroków, zanim obejrzał się i rzucił dziewczynie nieco zniecierpliwione spojrzenie. - Idzie pani, czy będzie tak stać pod drzwiami jak jakaś mugolska żebraczka? - zapytał, wciąż lewitując kocioł nad głową i stojąc na ścieżce prowadzącej w pobliskie zarośla, wśród których malowniczo ginęła. - To mi trochę zajmie - wskazał dłonią na kocioł zawieszony obok w powietrzu, jakby to miało wszystko wyjaśnić i ruszył dalej ścieżką, która miała go zaprowadzić prosto nad jezioro.
z/t x2
zapraszam -> https://www.morsmordre.net/t2518-jezioro#39569
Odgarnął jeszcze nogą dwa kociaki, które pałętały mu się pod stopami i ciekawie zaglądały do garnka, by po chwili odskoczyć gwałtownie. Najwyraźniej zapach dobywający się z wnętrza w połączeniu z niezbyt przyjemnym widokiem był dla jego ukochanych zwierzątek zbyt wielkim doświadczeniem, bo oddaliły się błyskawicznie, pomiaukując jedynie na siebie z odrazą dźwięczącą w głosie.
- Och, panna Greengrass - stwierdził oczywistość chwilę po tym, gdy drzwi w końcu otworzyły się szeroko, ukazując przy tym skromną sylwetkę dziewczyny, która nerwowo ściskała w dłoni butelkę. - Dziwna pora, jak na odwiedziny - dodał chwilę później, bo faktycznie pojawianie się u kogoś bez zapowiedzi nie było może wielkim wykroczeniem (chociaż z drugiej strony zależy, kogo by o to zapytać), ale pojawienie się w porze obiadowej bez wspomnianego zaproszenia było już cokolwiek zastanawiające. Szczególnie, że była to pora obiadowa nie tylko Colina i jego wiecznie głodnego żołądka (i wieczne spragnionej alkoholu wątroby), ale także dla ukochanych zwierzątek numer dwa, które całkiem niedawno sprowadził niemalże pod swój dach.
Po czym nie czekając na jej odpowiedź, ani nawet nie czekając na to, żeby otworzyła usta, gotowa udzielić tejże odpowiedzi, wyciągnął różdżkę i jednym zaklęciem uniósł sagan w górę, wymijając bezceremonialnie pannę Greengrass. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem i Colin zrobił już dobre kilkanaście kroków, zanim obejrzał się i rzucił dziewczynie nieco zniecierpliwione spojrzenie. - Idzie pani, czy będzie tak stać pod drzwiami jak jakaś mugolska żebraczka? - zapytał, wciąż lewitując kocioł nad głową i stojąc na ścieżce prowadzącej w pobliskie zarośla, wśród których malowniczo ginęła. - To mi trochę zajmie - wskazał dłonią na kocioł zawieszony obok w powietrzu, jakby to miało wszystko wyjaśnić i ruszył dalej ścieżką, która miała go zaprowadzić prosto nad jezioro.
z/t x2
zapraszam -> https://www.morsmordre.net/t2518-jezioro#39569
Właściwie nigdy wcześniej tu nie byłam. A może byłam? Właściwie to nie znałam drogi, adresu ani niczego, co mogłoby mi pomóc w dostaniu się tutaj. Nie, nie dostałam sowy z prośbą o przybycie. Colin nie powiedział mi tego także osobiście. A gdzież by znowu! Zawsze zgrywał osowiałego, oschłego, ale ja dobrze wiedziałam, że pod tym wszystkim kryje się dobre serduszko, dobra dusza. Przecież był rodziną ze strony mojej mamy, prawda? A jeżeli z dwojga moich rodziców miałabym nazwać jedno oschłym, zdecydowanie byłby to mój ojciec, nie matka - uosobienie dobroci. Zawsze więc wierzyłam uparcie, że wujek Colin to tak naprawdę bardzo dobry człowiek. Tylko z wyrażaniem emocji ma problemy. Zdarza się, prawda?
Och, jak tu trafiłam? No cóż. Wystarczyło podpytać tu i ówdzie, uśmiechnąć się, poprosić jeszcze raz i voila. Teraz moje obcasiki stukają o ziemię, kiedy przemierzam kolejne metry zbliżające mnie do posiadłości wujka Colina Fawleya. Nie mam czasu na rozglądanie się, tak więc nie wiem czy rezydencja ta wydaje mi się znajoma, czy nie. Nie chcę się nad tym zastanawiać. Bo i po co, prawda? Poza tym moje myśli są teraz całkowicie zajęte. Martwię się, myślę i zastanawiam. Co się dzieje?! Co się stało?! Ach, byłam w Esach i Floresach a wujka tam nie było. Chciałam pogadać, chciałam podpytać o nowości z mojego ulubionego gatunku, ale go nie zastałam. A wtedy co? Wtedy ktoś powiedział mi, że stała mu się krzywda. Nie mogłam stać w miejscu, prawda? I nawet nie pytając się co takiego dokładnie się stało, od razu zdobyłam adres i ruszyłam przed siebie w celu osobistej weryfikacji stanu zdrowia wujaszka Fawleya.
Tak więc stoję przed drzwiami wejściowymi i unoszę dłoń w celu zapukania. Zastygam jednak w bezruchu, podczas kiedy przez mój umysł przechodzi plątanina myśli, wątpliwości oraz innych uczuć. Łapię jednak oddech i uderzam dłonią w drzwi. Raz, drugi, trzeci. Coraz szybciej, coraz żarliwiej, wrzucając w to coraz więcej zmartwienia, przejęcia. Och, wujaszku! Nic Ci się nie stało, prawda? Żyjesz, prawda? Jesteś cały i zdrowy, prawda? Och, oby moje nadzieje się spełniły!
Gdy ktoś otwiera, czy to skrzat domowy, czy to sam właściciel rezydencji, cała czerwona z przejęcia wyrzucam z siebie słowa niczym różdżka iskry po użyciu odpowiedniego zaklęcia.
- Och, Merlinie! Czy z wujaszkiem wszystko w porządku?! Usłyszałam wieści, że stała się krzywda, a więc od razu przybyłam, aby sprawdzić czy wszystko w porządku! - Krzyczę z przejęciem, a moje oczy aż błyszczą. Nie zastanawiam się nad tym, czy to mądre posunięcie, czy się nie narzucam, czy dobrze robię. Nie zrobiłam tego wcześniej, nie robię też teraz. Głupiutka ze mnie istota.
Och, jak tu trafiłam? No cóż. Wystarczyło podpytać tu i ówdzie, uśmiechnąć się, poprosić jeszcze raz i voila. Teraz moje obcasiki stukają o ziemię, kiedy przemierzam kolejne metry zbliżające mnie do posiadłości wujka Colina Fawleya. Nie mam czasu na rozglądanie się, tak więc nie wiem czy rezydencja ta wydaje mi się znajoma, czy nie. Nie chcę się nad tym zastanawiać. Bo i po co, prawda? Poza tym moje myśli są teraz całkowicie zajęte. Martwię się, myślę i zastanawiam. Co się dzieje?! Co się stało?! Ach, byłam w Esach i Floresach a wujka tam nie było. Chciałam pogadać, chciałam podpytać o nowości z mojego ulubionego gatunku, ale go nie zastałam. A wtedy co? Wtedy ktoś powiedział mi, że stała mu się krzywda. Nie mogłam stać w miejscu, prawda? I nawet nie pytając się co takiego dokładnie się stało, od razu zdobyłam adres i ruszyłam przed siebie w celu osobistej weryfikacji stanu zdrowia wujaszka Fawleya.
Tak więc stoję przed drzwiami wejściowymi i unoszę dłoń w celu zapukania. Zastygam jednak w bezruchu, podczas kiedy przez mój umysł przechodzi plątanina myśli, wątpliwości oraz innych uczuć. Łapię jednak oddech i uderzam dłonią w drzwi. Raz, drugi, trzeci. Coraz szybciej, coraz żarliwiej, wrzucając w to coraz więcej zmartwienia, przejęcia. Och, wujaszku! Nic Ci się nie stało, prawda? Żyjesz, prawda? Jesteś cały i zdrowy, prawda? Och, oby moje nadzieje się spełniły!
Gdy ktoś otwiera, czy to skrzat domowy, czy to sam właściciel rezydencji, cała czerwona z przejęcia wyrzucam z siebie słowa niczym różdżka iskry po użyciu odpowiedniego zaklęcia.
- Och, Merlinie! Czy z wujaszkiem wszystko w porządku?! Usłyszałam wieści, że stała się krzywda, a więc od razu przybyłam, aby sprawdzić czy wszystko w porządku! - Krzyczę z przejęciem, a moje oczy aż błyszczą. Nie zastanawiam się nad tym, czy to mądre posunięcie, czy się nie narzucam, czy dobrze robię. Nie zrobiłam tego wcześniej, nie robię też teraz. Głupiutka ze mnie istota.
Gość
Gość
Znane i bezpieczne mury rezydencji w Inverness wcale nie działały na niego tak uspokajająco, jak chciałby, aby działały; wciąż odczuwał dziwną nieufność, wciąż drgał zaniepokojony przy każdym głośniejszym dźwięku, wciąż ze strachem oglądał się za siebie, gdy zamykał drzwi sypialni, ryglując je na zamki i zabezpieczając zaklęciami. Nagle to puste, odosobnione miejsce, które nazywał swoim domem i do którego wstępu nie miał byle kto, było zbyt puste i zbyt odosobnione, a każdy cień i każdy podmuch wiatru wydawał się cieniem i oddechem Samaela. Nie potrafił żyć w takim strachu non stop, więc opuszczał Szkocję tak często, jak to tylko było możliwe, przesiadując w swoim gabinecie w Esach lub polując na Keirę między regałami z alchemią a magicznymi roślinami Ameryki Południowej, co wcale nie było takie łatwe, bo alejki były długie, wąskie i przepełnione klientami. Nawet obecność jego ukochanych kotów, które kręciły się pod nogami i dotrzymywały mu towarzystwa, okazała się nagle niewystarczająca; wystarczyło wręcz, aby jeden futrzak otarł się niespodziewanie o jego łydkę, a Colin podskakiwał w miejscu zdenerwowany, patrząc z wyrzutem na puchatą kulkę, która domagała się głaskania.
Dzisiaj jednak nie miał ochoty na ucieczkę z Inverness; zaszył się w sypialni, schował pod kołdrą, przemocą zgarniając pod nią dwa futrzaki, zacisnął dłoń na różdżce i zamknął oczy, próbując zapaść w krótką drzemkę. Przez życie w ciągłym stresie i ciągłej niepewności, nie mówiąc już o tym, że borykał się ze swoimi własnymi myślami, sypiał wyjątkowo źle, całymi godzinami wpatrując się w ciemność sufitu i próbując bezskutecznie zasnąć. Krótka drzemka z pewnością by mu nie zaszkodziła, a na pewno pozwoliła zregenerować nadwątlone siły psychiczne i fizyczne. Nie było mu to jednak dane, bo gdy tylko przyłożył głowę do poduszki i przygniótł nogą kota, który uporczywie mu się wyrywał, w całym domu rozległo się głośne stukanie, a raczej - to przyznał już po chwili, gdy powoli schodził z łóżka w pomiętym ubraniu - upierdliwe walenie. Koty uciekły spod kołdry z cichym pomrukiem ulgi, a on krok za krokiem wlókł się w stronę drzwi wejściowych, pomstując na czym świat stoi.
- No już, już, chwilę - mruczał pod nosem, wygładzając wymięte spodnie. Niezbyt interesował się faktem, kto śmie mu zakłócać spokój; jego posiadłość nie była chroniona żadnymi poważniejszymi zaklęciami, bo i nikt się do niego często nie wybierał, a ukryta w leśnym zaciszy rezydencja otoczona od reszty świata wielkim lasem i jeziorem; dlatego też każdy mógł się do niego dostać bez większych problemów. Interesowało go za to to, aby czym prędzej pozbyć się natręta i wrócić do łóżka, tym razem już chyba bez kotów, które magicznie gdzieś się ulotniły. Otworzył drzwi i zamarł. Raz, z powodu zastanego widoku, a dwa, z powodu nagłego wybuchu, który zaprezentowała mu stojąca przed nim dziewczyna. - Ile razy mam powtarzać, żebyś nie nazywała mnie wujkiem - burknął tylko, nie mogąc się zdobyć na żadną inną reakcję.
Dzisiaj jednak nie miał ochoty na ucieczkę z Inverness; zaszył się w sypialni, schował pod kołdrą, przemocą zgarniając pod nią dwa futrzaki, zacisnął dłoń na różdżce i zamknął oczy, próbując zapaść w krótką drzemkę. Przez życie w ciągłym stresie i ciągłej niepewności, nie mówiąc już o tym, że borykał się ze swoimi własnymi myślami, sypiał wyjątkowo źle, całymi godzinami wpatrując się w ciemność sufitu i próbując bezskutecznie zasnąć. Krótka drzemka z pewnością by mu nie zaszkodziła, a na pewno pozwoliła zregenerować nadwątlone siły psychiczne i fizyczne. Nie było mu to jednak dane, bo gdy tylko przyłożył głowę do poduszki i przygniótł nogą kota, który uporczywie mu się wyrywał, w całym domu rozległo się głośne stukanie, a raczej - to przyznał już po chwili, gdy powoli schodził z łóżka w pomiętym ubraniu - upierdliwe walenie. Koty uciekły spod kołdry z cichym pomrukiem ulgi, a on krok za krokiem wlókł się w stronę drzwi wejściowych, pomstując na czym świat stoi.
- No już, już, chwilę - mruczał pod nosem, wygładzając wymięte spodnie. Niezbyt interesował się faktem, kto śmie mu zakłócać spokój; jego posiadłość nie była chroniona żadnymi poważniejszymi zaklęciami, bo i nikt się do niego często nie wybierał, a ukryta w leśnym zaciszy rezydencja otoczona od reszty świata wielkim lasem i jeziorem; dlatego też każdy mógł się do niego dostać bez większych problemów. Interesowało go za to to, aby czym prędzej pozbyć się natręta i wrócić do łóżka, tym razem już chyba bez kotów, które magicznie gdzieś się ulotniły. Otworzył drzwi i zamarł. Raz, z powodu zastanego widoku, a dwa, z powodu nagłego wybuchu, który zaprezentowała mu stojąca przed nim dziewczyna. - Ile razy mam powtarzać, żebyś nie nazywała mnie wujkiem - burknął tylko, nie mogąc się zdobyć na żadną inną reakcję.
Niecierpliwię się stojąc tak w miejscu i czekając na jakąkolwiek oznakę, że ktoś jest obecny w tej wielkiej i nieznanej mi posiadłości. Wiercę się w miejscu, niechcący tupiąc nóżką od czasu do czasu, dzięki czemu dookoła echem odbija się cichy dźwięk zderzenia mojego obcasa z twardą powierzchnią na której stoję. Mam wrażenie, że z przejęcia pocą mi się ręce, ale jak zwykle to tylko wrażenie. Są suchutkie, zimniutkie i drobne tak jak zawsze, nic się nie zmieniło. Bawię się palcami, ściskam dłońmi materiał mojej sukienki, zupełnie nie myśląc o tym, że mogę ją pognieść. Poprawiam kosmyk włosów, przyciskam dłoń do piersi. Słyszę swój oddech, czuje bicie serca. Och, wujaszku! Czy Ty także to słyszysz? Czy nie żal Ci mnie, czy nie masz litości? Ja tu się stresuję, pogrążając się w rozpaczy wywołanej czarnymi scenariuszami, które podpowiada mi moja wyobraźnia. Och, wujaszku! Oby Ci nic nie było. Ze zdenerwowania mam wrażenie, że czuję się gorzej niż parę chwil temu. Czy to nawrót choroby? Wina przejęcia? A może po prostu wmawiam sobie, odliczając kolejne sekundy do momentu, w którym wreszcie coś słyszę za drzwiami. A może mi się wydaje?
Och, losie! Mam wrażenie, że moje serce przestaje bić, kiedy słyszę głos Colina za tą wielką, drewnianą płytą. Czy to właśnie mój koniec? Czy tak właśnie skończę? Och, nie. Nie dzisiaj, nie tym razem, nie teraz! Muszę się przecież dowiedzieć, muszę sprawdzić co z wujaszkiem. Dlatego jeszcze mocniej ściskam dłoń na materiale własnej sukienki, wzrok zawzięcie wbijając w płytę drzwi. Och, losie! Dlaczego ten czas jest taki nierówny? Czasem upływa szybko, niczym ziarenka suchego, żółtego piasku między palcami. A nie raz dłuży się niemiłosiernie. Tak jak teraz.
Moje serce bije jak szalone, ale twarz rozjaśnia się wyraźnie, gdy przede mną ukazuje się oblicze Colina. Och, wujaszku! Och losie! Merlinie! Jest, żyje, cały, zdrowy! A przynajmniej takie sprawia wrażenie za pierwszym razem. Łzy wzbierają mi do oczu, które zaczynają świecić niczym tafla morza, jeziora albo jakiegoś innego cholerstwa pełnego wody. Ale nie pozwalam im uciec. Nie, nie. Jestem przecież silną damą, prawda? Mam wrażenie jakoby jakiś ciężki kamień spadł mi z serca. Colin żyje, wujaszek żyje. I nijak nie zwracam uwagi na to, że nikt mi nie powiedział, że umarł czy chociaż był umierający.
- Och, wujaszku! - Rzucam jeszcze raz, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co przed chwilą wyleciało z Twoich ust. Bo ja wiem, ja dobrze wiem, że Ty tylko udajesz takiego oschłego. Och, Merlinie! Przecież to oczywiste! Pod wpływem chwili i emocji, rzucam Ci się na szyję jakbym to ja była poszkodowana, jakbym to ja potrzebowała pocieszenia. Ale ja tylko się martwiłam, drogi wujaszku. Czy nie powinieneś tego docenić? Kto inny martwi się o Ciebie tak jak ja?
- Och, wujaszku! Przecież jesteś moim wujkiem, więc nie mów tak. Ale och, ja nie o tym! Usłyszałam złe wieści. Co Ci jest? Jak się czujesz? Jesteś cały i zdrów? Och, Merlinie, martwiłam się! - Lamentuję, uczepiona do Twojej szyi jak ten nieszczęsny, upierdliwy rzep, który tak lubi się uczepić psiej kity.
Och, losie! Mam wrażenie, że moje serce przestaje bić, kiedy słyszę głos Colina za tą wielką, drewnianą płytą. Czy to właśnie mój koniec? Czy tak właśnie skończę? Och, nie. Nie dzisiaj, nie tym razem, nie teraz! Muszę się przecież dowiedzieć, muszę sprawdzić co z wujaszkiem. Dlatego jeszcze mocniej ściskam dłoń na materiale własnej sukienki, wzrok zawzięcie wbijając w płytę drzwi. Och, losie! Dlaczego ten czas jest taki nierówny? Czasem upływa szybko, niczym ziarenka suchego, żółtego piasku między palcami. A nie raz dłuży się niemiłosiernie. Tak jak teraz.
Moje serce bije jak szalone, ale twarz rozjaśnia się wyraźnie, gdy przede mną ukazuje się oblicze Colina. Och, wujaszku! Och losie! Merlinie! Jest, żyje, cały, zdrowy! A przynajmniej takie sprawia wrażenie za pierwszym razem. Łzy wzbierają mi do oczu, które zaczynają świecić niczym tafla morza, jeziora albo jakiegoś innego cholerstwa pełnego wody. Ale nie pozwalam im uciec. Nie, nie. Jestem przecież silną damą, prawda? Mam wrażenie jakoby jakiś ciężki kamień spadł mi z serca. Colin żyje, wujaszek żyje. I nijak nie zwracam uwagi na to, że nikt mi nie powiedział, że umarł czy chociaż był umierający.
- Och, wujaszku! - Rzucam jeszcze raz, zupełnie nie zwracając uwagi na to, co przed chwilą wyleciało z Twoich ust. Bo ja wiem, ja dobrze wiem, że Ty tylko udajesz takiego oschłego. Och, Merlinie! Przecież to oczywiste! Pod wpływem chwili i emocji, rzucam Ci się na szyję jakbym to ja była poszkodowana, jakbym to ja potrzebowała pocieszenia. Ale ja tylko się martwiłam, drogi wujaszku. Czy nie powinieneś tego docenić? Kto inny martwi się o Ciebie tak jak ja?
- Och, wujaszku! Przecież jesteś moim wujkiem, więc nie mów tak. Ale och, ja nie o tym! Usłyszałam złe wieści. Co Ci jest? Jak się czujesz? Jesteś cały i zdrów? Och, Merlinie, martwiłam się! - Lamentuję, uczepiona do Twojej szyi jak ten nieszczęsny, upierdliwy rzep, który tak lubi się uczepić psiej kity.
Gość
Gość
Kiedy był mały, jego koszmarem była potrawka z kurczaka ze szpinakiem, którego nienawidził całym sercem; gdy dorósł, koszmar zamienił się w nieodrobioną pracę domową, następnie w brak dziewczyny, podczas gdy nawet grubiutcy Puchoni takowe mieli, a jeszcze później w przerażenie wprawiały go zagięte strony książek, których właściciele nie mieli do nich najmniejszego szacunku. Dzisiaj, gdy uchylał drzwi, otwierając je po chwili na oścież, był gotów przyznać, że największym życiowym koszmarem była ta uśmiechnięta, radosna i niemalże przezroczysta z przejęcia twarz dziewczęcia, które powinno się znajdować setki mil od Szkocji. Colin nie miał pojęcia, gdzie znajdowała się główna rezydencja Nottów, mieli przecież tyle ziemi, że szło się w tym wszystkim zagubić, ale z pewnością nie znajdowała się ona w Inverness i z pewnością oznaczało to, że pannica Nott znalazła się tu nieprzypadkowo. Miał nawet nieprzyjemne przypuszczenie, że znalazła się tu s p e c j a l n i e, zesłana przez najgłębsze piekielne kręgi, aby go dręczyć i przypalać na ogniu. Już teraz wzdrygał się na każdego wujka i wujaszka, które postarzały go o co najmniej sto lat, a świadomość, że w tej małej gąsienicy płynie połowa znienawidzonej przez niego krwi, wcale a wcale nie poprawiała jej sytuacji w oczach Colina. Zapewne gdyby nie był tak zaspany, już na miejscu spopieliłby ją wzrokiem i wrócił do swojego normalnego życia, ale tym razem wzdychając głęboko przesunął się w progu, wpuszczając ją do środka i zamykając drzwi.
Muahahahahahaha, zaśmiał się drapieżnie w duchu.
- Twoja troska jest doprawdy zachwycająca, ale nic mi nie jest - powiedział sucho, przykładając palec wskazujący do jej czoła i odpychając dziewczęcą głowę z dziecinną łatwością; w ślad za nią poszła zaraz cała sylwetka panny Nott i Colin znów mógł odetchnąć dwudziestoma centymetrami wolnej przestrzeni, którą zresztą od razu wypełnił lewą ręką, odgradzając się od Nottówny błyszczącym hakiem. Po raz pierwszy znalazł dla niego zupełnie nowe zastosowanie i delektował się tym faktem przez kilka długich sekund; zastanawiając się w międzyczasie, jak bardzo w skali od jeden do dziesięciu będzie potem żałował swojego występku, gdyby p r z y p a d k o w o dźgnął ją w serce. Oj, panna Nott powinna wiedzieć, ze rezydencja w Szkocji nie jest bezpieczna dla nikogo, kto ma w sobie choć kroplę Fawleyowskiej krwi. - Nie powinnaś być teraz w szkole i odrabiać lekcji? - zapytał złośliwie; wiedział, że skończyła szkołę (kiedyś go o tym z entuzjazmem poinformowała, gdy nie udało mu się przed nią uciec w Esach), ale i tak wyglądała jak żywcem wyjęta z żurnala dla dzieci, co tylko zachęcało go do ironicznych żartów.
A jakby ją tak hyc do piwnicy, zakneblować i mieć święty spokój? Jak nikt inny doprowadzała go swoją upartością do szewskiej pasji, a im bardziej starał się jej unikać i ją spławiać, im bardziej był wobec niej oschły i nieprzyjemny, tym częściej to niepojęte stworzenie się do niego kleiło, jak w jakiejś parodii syndromu sztokholmskiego. Reszta Fawley'ów już dawno postawiła na nim krzyżyk i nie wtrącała się w jego życie, a ta upierdliwa panna nie rozumiała, że nie znaczy nie. To pewnie przez te zgniłe geny Nottów.
Muahahahahahaha, zaśmiał się drapieżnie w duchu.
- Twoja troska jest doprawdy zachwycająca, ale nic mi nie jest - powiedział sucho, przykładając palec wskazujący do jej czoła i odpychając dziewczęcą głowę z dziecinną łatwością; w ślad za nią poszła zaraz cała sylwetka panny Nott i Colin znów mógł odetchnąć dwudziestoma centymetrami wolnej przestrzeni, którą zresztą od razu wypełnił lewą ręką, odgradzając się od Nottówny błyszczącym hakiem. Po raz pierwszy znalazł dla niego zupełnie nowe zastosowanie i delektował się tym faktem przez kilka długich sekund; zastanawiając się w międzyczasie, jak bardzo w skali od jeden do dziesięciu będzie potem żałował swojego występku, gdyby p r z y p a d k o w o dźgnął ją w serce. Oj, panna Nott powinna wiedzieć, ze rezydencja w Szkocji nie jest bezpieczna dla nikogo, kto ma w sobie choć kroplę Fawleyowskiej krwi. - Nie powinnaś być teraz w szkole i odrabiać lekcji? - zapytał złośliwie; wiedział, że skończyła szkołę (kiedyś go o tym z entuzjazmem poinformowała, gdy nie udało mu się przed nią uciec w Esach), ale i tak wyglądała jak żywcem wyjęta z żurnala dla dzieci, co tylko zachęcało go do ironicznych żartów.
A jakby ją tak hyc do piwnicy, zakneblować i mieć święty spokój? Jak nikt inny doprowadzała go swoją upartością do szewskiej pasji, a im bardziej starał się jej unikać i ją spławiać, im bardziej był wobec niej oschły i nieprzyjemny, tym częściej to niepojęte stworzenie się do niego kleiło, jak w jakiejś parodii syndromu sztokholmskiego. Reszta Fawley'ów już dawno postawiła na nim krzyżyk i nie wtrącała się w jego życie, a ta upierdliwa panna nie rozumiała, że nie znaczy nie. To pewnie przez te zgniłe geny Nottów.
Hol Wejściowy
Szybka odpowiedź