Frank Cresswell
Nazwisko matki: Bagnold
Miejsce zamieszkania: Londyn, mieszkanie nad Dziurawym Kotłem
Czystość krwi: półkrwi
Status majątkowy: średniozamożny
Zawód: właściciel Dziurawego Kotła i samozwańczy naukowiec
Wzrost: 188 cm
Waga: 87 kg
Kolor włosów: ciemny brąz
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: spora blizna po ugryzieniu na lewym boku; drobne, jaśniejsze odbarwienia na dłoniach; w miarę jak księżyca na niebie przybywa, powiększają się też jego cienie pod oczami
15 cali, leszczyna, włókno z mandragory, dość sztywna
Gryffindor
-
księżyc w pełni
pergaminem, kremowy piwem i suszonymi ziołami
fiolkę z eliksirem
alchemią, czytaniem, podróżami, graniem Maggie na nerwach
Jastrzębiom z Falmouth
magiczne pojedynki
rock&roll
Lee Pace
Kiedy po raz pierwszy zobaczyłem księżyc, był ledwie widoczny. Noc była pochmurna, odległe grzmoty i porywisty wiatr zwiastowały nadejście burzy, ale zamglony sierp i tak znalazł dla siebie strzęp czystej przestrzeni. Był blady i cienki jak paznokieć, który z nerwów obgryzałem; był też jedynym jasnym punktem we wszechobecnej ciemności i to właśnie w niego wpatrywałem się jak zahipnotyzowany, próbując nie słyszeć pijackich krzyków ojca, rozbijającego się po kuchni piętro niżej. Wtedy nie miałem pojęcia, na kogo krzyczał; w końcu matka, woskowa figura, kołysząca się nieprzytomnie na brzegu mojego dziecinnego lóżka, już jakiś czas wcześniej nauczyła się w porę schodzić mężowi z drogi, w jakiś sposób wyczuwając nadchodzące gorsze dni. Być może demony, które go nawiedzały, wyrywając kawałek jego duszy za każdym razem, gdy pociągał za dźwignię, w pewnym momencie stały się widoczne również dla niej; czasami i mnie wydawało się, że je widziałem, przemykające wąskim korytarzem, dzielącym ojcowski gabinet od reszty domu.
Ale zacznijmy od początku, bo początek – wbrew pozorom – był jasny i pełen nadziei.
Zarówno mój ojciec, jak i matka, pojawili się w Norwich wraz z opadającym, wojennym kurzem. On był mugolem, żołnierzem powracającym z frontu jak bohater, co prawda bez dwóch palców prawej dłoni, ale za to z lśniącym odznaczeniem na mundurze. Ona – utalentowaną czarownicą i zapaloną uzdrowicielką, która postawiła sobie za cel uleczenie nie tylko efektów nieudanych zaklęć, ale całego świata. Do niemagicznej rzeczywistości przygnał ją wrodzony altruizm i zalewająca Europę epidemia hiszpanki, za dobre serce zapłaciła jednak srogo, bo jej rodzina uznała bezinteresowną pomoc mugolom za urągającą czarodziejskiej godności. Zarzekała się, że nie żałuje, ale nigdy w to nie wierzyłem, od czasu do czasu przyłapując ją na czytaniu starych, pożółkłych listów, które ledwo trzymały się w całości, nadwyrężone wielokrotnym zginaniem i rozginaniem pergaminu. Chyba sama była przekonana, że wróci do domu wraz z końcem epidemii, ale mój ojciec skutecznie zadbał o to, żeby miała inne rzeczy do naprawiania.
Czy zawsze było źle? Nie; moje pierwsze wspomnienia, te najstarsze i najbardziej zatarte, przypominają sielankową wręcz mozaikę, która spokojnie mogłaby posłużyć jako prolog do ckliwego filmu; czytanie książek na dobranoc, latanie na dziecięcej miotełce w osłoniętym drzewami ogrodzie za domem, niekończące się wycieczki po okolicznych polach i pełne fascynacji obserwowanie nocnego nieba, przez długi czas skutecznie przysłaniały mi widok na inne kwestie. Nie dostrzegałem, a może nie chciałem dostrzegać, coraz bardziej spracowanych dłoni, przewracających szeleszczące kartki; nie zauważałem pogłębiających się zbyt szybko zmarszczek, nie słyszałem nocnego stukania butelek, nie zwracałem uwagi na grobowy ton ojca, który stanowczo odmawiał opowiadania o swojej nowej pracy. Można by przypuszczać, że człowiek wracający z wojennego frontu widział już wszystko, ale jestem pewien, że w pewnym momencie – odkąd przyjął posadę w miejscowym więzieniu – zaczął za nim tęsknić, przeglądając poranne wydania gazet z nadzieją, że napotka tam na zwiastuny kolejnych bitew. Chyba nigdy do końca nie pogodził się z faktem, że nie miało już być mu dane wziąć do ręki karabinu, w każdym razie – staczał się w dół, z roku na rok, z miesiąca na miesiąc i z tygodnia na tydzień.
Matka wytrzymała do moich dziewiątych urodzin, zanim spakowała nasze walizki i wepchnęła mnie w pociąg do Londynu. O dwa lata za długo, bo kiedy miałem siedem, ojciec zabrał mnie ze sobą do pracy, żebym obejrzał egzekucję. Zamknąłem oczy, ale nie zatkałem uszu i skrzypnięcie dźwigni, trzask zapadni i przeszywający odgłos pękania wracały do mnie dłużej, niż byłbym skory przyznać. Zastanawiałem się, czy to właśnie te dźwięki próbował zagłuszać alkoholem i jednocześnie żałowałem, że moje zdolności magiczne pozostawały na poziomie spontanicznego podpalania sobie włosów, bo gdybym potrafił, z całą pewnością rzuciłbym sam na siebie obliviate. Czasami miałem nadzieję – po raz ostatni mknąc klekoczącym wagonem na południe – że wspomnienia zostawię za sobą, pogrzebane pod łóżkiem w pokoju na poddaszu. Niestety; podążyły za mną jak cień, o którym co prawda zdarzało mi się zapominać, ale który ciągnął się za mną wszędzie, gdziekolwiek bym się nie udał.
Londyn okazał się duszny, zamglony i dziwnie zatłoczony w porównaniu do rozległych pól w Norfolk. Nasze nowe mieszkanie, co zauważyłem ze szczerym, dziecięcym zdziwieniem, miało tak mikroskopijne rozmiary, że zastanawiałem się, czy nie odziedziczyliśmy go po skrzatach. Przebywałem w nim głównie sam; matka, zbyt dumna, żeby wziąć jakiekolwiek pieniądze od męża, uparła się, że zarobi na nas w pojedynkę, wyrabiając niezliczone ilości nadgodzin w szpitalu. Przez ten czas głównie czytałem; coraz bardziej psując sobie wzrok przy przydymionym świetle wpadającym przez zmatowiałe szyby w oknach, przewracałem kolejne strony jej książek, zgłębiając formuły eliksirów, których działania nie rozumiałem, i oglądając ilustracje makabrycznie powykręcanych różnymi chorobami, ludzkich ciał. Coraz mocniej marzyłem też o Hogwarcie – odległy zamek kojarzył mi się z ucieczką, wraz z upływającym czasem urastając w mojej wyobraźni do rangi największego marzenia. Kiedy w dniu jedenastych urodzin zobaczyłem nadlatującą sowę z listem (przez cały dzień odmawiałem odejścia od parapetu choćby na moment) omal nie wypadłem przez okno, chcąc się upewnić, że ptak w ostatniej chwili nie postanowi zmienić kursu i dostarczyć przesyłki komuś innemu.
Koperta koniec końców trafiła we właściwe ręce, dzięki czemu dwa miesiące później z dumą zająłem miejsce przy stole Gryffindoru, omal nie potykając się o przydługie szaty z drugiej ręki. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że czekało mnie siedem najlepszych lat mojego życia, lecz nie potrzebowałem wiele czasu, żeby pokochać Hogwart całym sercem. Nie, nie stałem się wschodzącą gwiazdą Quidditcha, nie brylowałem w towarzystwie, nie zdobywałem niezliczonych serc niewieścich ani nie pobiłem rekordu w ilości zdobytych SUMów, ale nigdy nie miałem też takich ambicji. Trzymałem się na uboczu, będąc tym cichym, niewidzialnym chłopakiem w okularach, którego częściej niż z butelką kremowego piwa, widywało się z książką albo kociołkiem. Podejrzewam, że tylko bliskiej grupie bardziej popularnych przyjaciół zawdzięczałem fakt, że nie stałem się ślizgońskim popychadłem, za co ceną było kilka przypadkowo zarobionych szlabanów i listów z zażaleniami, wysyłanych do mojej biednej matki. Powiadamianiem ojca nikt nie zawracał sobie głowy; odsunął się od mojego wychowania tak daleko, jak tylko mógł, zwyczajnie udając, że nie istniałem. Trudno było mi to przyznać nawet samemu przed sobą, ale tęskniłem, pisałem i bardzo długo miałem nadzieję, że mimo wszystko dostanę odpowiedź. Nie dostałem. Nigdy.
Każde wakacje spędzałem więc w Londynie, głównie włócząc się po Pokątnej albo przysypiając między półkami w Esach i Floresach. Czasami wpadałem do Dziurawego Kotła; rzadko kiedy co prawda było mnie stać na to, żeby coś zamówić, ale zdarzało się, że właściciel – przygarbiony staruszek, całkowicie łysy, jeśli nie licząc imponujących wąsów i brody – nalewał mi kremowego piwa, żebym przestał plątać mu się pod nogami. Najbardziej lubiłem przychodzić tam rano, bo lokal świecił wtedy pustkami i udawało mi się wciągnąć starego gospodarza w rozmowę. Jeśli miał dobry humor, powtarzał mi historie, które usłyszał od klientów; innym razem podrzucał mi pozostawione na stolikach książki, zapomniane, po zwrot których nikt się nie zgłosił. Trudno w to uwierzyć, ale z czasem wytworzyła się między nami nić dziwnego porozumienia; chyba w pewnym sensie traktowałem go jak członka rodziny, bo pomijając wiecznie nieobecną matkę, był jedyną osobą w Londynie, do której mogłem się odezwać. Dał mi też moją pierwszą w życiu pracę – nic wielkiego, początkowo szorowałem po prostu blaty po zamknięciu – ale tych kilka knutów wypłaty wystarczało na składniki eliksirów, które powoli zaczynałem warzyć po kątach.
Dla większości moich szkolnych znajomych, ukończenie Hogwartu oznaczało początek wymarzonej, oszałamiającej kariery, ale jeżeli chodziło o mnie, to poczułem się trochę jak wyrzucony w pustkę. Owutemy co prawda zdałem – o dziwo – wcale nie najgorzej, jednak szczerze mówiąc nie za bardzo wiedziałem, co z nimi zrobić. Bezpłatne staże nie wchodziły w grę, na podróże tym bardziej nie miałem pieniędzy, więc po kilku tygodniach młodzieńczych rozterek, postanowiłem pogrzebać górnolotne nadzieje mojej matki o pójściu w jej uzdrowicielskie ślady i zatrudniłem się na cały etat w Kotle. Nie, nie zrozumcie mnie źle – nie czułem się w żaden sposób pokrzywdzony przez los; uwielbiałem ten pub i wielogodzinne stanie za barem wcale mi nie przeszkadzało, zwłaszcza że miejsce to zawsze przyciągało wszelkiego rodzaju podróżników i dziwaków, którzy oprócz napiwków pozostawiali za sobą strzępki opowieści i wiedzy – a tej wciąż mocno łaknąłem. Nie przestałem zresztą pochłaniać kolejnych książek, stopniowo zapełniając przestrzeń mikroskopijnej kawalerki z przeciekającym sufitem niezliczonymi woluminami i od czasu do czasu niektóre z nich przypadkowo podpalając. Poparzenia na rękach czy tajemnicze wysypki we wszystkich kolorach tęczy stały się porządkiem dziennym, ale mało przejmowałem się efektami ubocznymi. Całymi nocami uparcie mieszałem, kroiłem i modyfikowałem; skrupulatnie odkładałem też każdego oszczędzonego knuta, żeby cztery lata później po raz pierwszy na kilka tygodni wyjechać poza Anglię. Kto by pomyślał – świat okazał się nagle o wiele większy, niż przypuszczałem.
Moje życie zamieniło się w zapętloną serię wytężonej pracy i krótkich podróży, coraz częstszych, w miarę rosnących – nieskromnie mówiąc – umiejętności. Nadal wracałem do Kotła jak wędrowiec do oświetlającej wybrzeże latarni, ale praca za barem przestała stanowić jedyne źródło mojego utrzymania. Po ukończeniu – za namową i z finansowym wsparciem przyjaciela – półtorarocznego, ministerialnego kursu alchemicznego oraz wstąpieniu w szeregi Brytyjskiego Stowarzyszenia Alchemików, zacząłem prowadzić własną produkcję eliksirów; dostarczanie drobnym aptekom leku łagodzącego kaszel czy wywaru ze szczuroszczeta nie stanowiło być może szczytu marzeń, jednak było w stanie mnie do nich nieco przybliżyć. A o czym marzyłem? Ach, jakże oryginalnie – o odmienieniu świata, uwarzeniu eliksiru życia i nieśmiertelnej sławie, czyli o wszystkim tym, z czego jako szorujący posadzki podrostek, żywo się wyśmiewałem. Z przykrością przyznaję, że początkowe pasmo małych sukcesów uderzyło mi do głowy jak solidna dawka Felix Felicis, a fakt, że udało mi się opublikować kilka naukowych artykułów (wydrukowanych na ostatnich stronach alchemicznych czasopism), tylko zwiększył moje mniemanie o sobie. Wydawało mi się, że stałem się kimś ważnym, a wciąż byłem jedynie ubogim, niedojrzałym synem mugola i odartej z nazwiska czarownicy, który ubzdurał sobie, że pozostawi po sobie ślad. Nie z altruistycznych pobudek oczywiście, tej cechy charakteru nie otrzymałem niestety wraz z matczynym zestawem genów, i zapewne zapracowałbym sobie w krótkim czasie na tytuł Bufona Roku, gdyby nie to… że się zakochałem.
Nie mogę powiedzieć, żeby pojawiła się w moim życiu niepostrzeżenie, bo rozbicie mi pod nogami całej tacy kufli z kremowym piwem, nie należało do najsubtelniejszych powitań. Nie pamiętam też, w którym momencie awansowała z irytującej, nowej kelnerki na osobę, w towarzystwie której zwyczajnie czułem się dobrze. To mówiło wiele, biorąc pod uwagę, że ludzi, wokół których nie zachowywałem się jak obrażony niewymowny, byłem w stanie wyliczyć na palcach jednej ręki, ale ona po prostu mnie rozumiała i jeżeli czegokolwiek żałuję, to tego, że byłem wtedy zbytnim idiotą, żeby to docenić. Z jakiegoś niezrozumiałego powodu szybko zacząłem traktować jej obecność jako coś oczywistego i gdy podczas jednej z naszych bezsensownych kłótni trzasnęła drzwiami, nie zrobiłem niczego, żeby ją zatrzymać. Zamiast wyrzucić urazę przez okno, posłuchałem podszeptów własnej zranionej dumy i w niebywale dorosły i odpowiedzialny sposób zniknąłem bez słowa, udając się w następną, od dawna planowaną podróż.
Zimne, skandynawskie klimaty sprawiły, że dosyć szybko ochłonąłem, nie sięgnąłem jednak po pióro i pergamin – wciąż nie jestem pewien, kogo właściwie usiłowałem w ten sposób ukarać – zagłuszając uczucia ulotną obietnicą mających nadejść przygód. Nie myśląc zbyt wiele o konsekwencjach, porzuciłem ostrożność na rzecz butnej lekkomyślności i w ten sposób, przy butelce ognistej opróżnianej w jakiejś podrzędnej spelunie, poznałem Karla. Bardzo szybko znaleźliśmy wspólny język, zwłaszcza gdy okazało się, że również żywo interesował się alchemią; z wręcz proszącą się o kłopoty naiwnością błyskawicznie podniosłem go do rangi przyjaciela, najbliższego druha na wygnaniu, towarzysza w snuciu podniosłych idei. Nie jestem pewien, czy to on namówił mnie na wyprawę w odległe góry, czy może nakręciliśmy się wzajemnie – z perspektywy czasu wszystko wydaje się zamglone i niejasne – ale o podjęcie bezsensownego ryzyka mogę obwiniać wyłącznie siebie, bo gdy radośnie opuszczaliśmy podgórską wioskę, rozmyślnie ignorując krążące wśród mieszkańców opowieści o grasującej w okolicy bestii, ani razu nie obejrzałem się za siebie.
Tamtej nocy świecący na niebie księżyc przypominał idealnie okrągłego, srebrzystego sykla i sprawiał, że zalegający na ścieżce śnieg wyglądał jak posypany brokatem. Pamiętam, że zerknąłem na niego na moment przez zasunięciem wejścia do podróżnego, połatanego namiotu; chyba nawet rzuciłem na ten temat jakąś mało zabawną uwagę… a może wcale nie? Może zauważyłem pełnię dopiero kilka godzin później, kiedy wijąc się z bólu i usiłując zatamować krew z szarpanej rany na lewym boku, wołałem o ratunek, wiedząc, że nie nadejdzie? Może dostrzegłem rzucane przez księżyc światło tylko dlatego, że szaleńczo rozglądałem się dookoła, starając się domyślić, w którą stronę wilkołak powlókł mojego kompana, zdając sobie sprawę, że do rana śnieg przykryje pokrywające ziemię ślady krwi? A może po prostu zachowałem obraz nocnego nieba w pamięci, bo byłem przekonany, że jest to ostatnia rzecz, jaką kiedykolwiek będzie mi dane zobaczyć?
Uciekłem. Nie wiem dokładnie, dokąd; moim jedynym kompasem była potrzeba oddalenia się od jakiejkolwiek cywilizacji, bo nawet ignorancja nie była w stanie wepchnąć mnie w fazę zaprzeczenia. Przemieszczałem się głównie pieszo, brnąc na oślep i przez wiele dni mając nadzieję, że rana po ugryzieniu po prostu mnie zabije. Goiła się paskudnie, a ból odbierał zdolność logicznego myślenia; czas wydawał się zmienić konsystencję i w pewnym momencie nie wiedziałem już, czy minęły tygodnie, czy może cały żałosny marsz rozegrał się w ciągu jednej doby. Czasami zapadałem w drzemkę i budziłem się z dziwnym przekonaniem, że przebiegłem wiele mil; innym razem po prostu się poddawałem, pozostając w bezruchu, dopóki potrzeba picia i jedzenia nie wygnała mnie z ukrycia. Cały czas pozostawałem jednak poza granicami ludzkich siedlisk, wystarczająco daleko, żeby nawet pod wilczą postacią nie zdążyć do nich dotrzeć; szukałem też górskich jaskiń o wejściach na tyle wąskich, żeby zmieścił się w nich człowiek, ale wilkołak - już nie. Działałem na oślep, popełniałem błędy i zdarzało się, że myliłem się we własnych założeniach, więc tylko szczęściu zawdzięczam fakt, że nieostrożność nie zrobiła ze mnie przypadkowego mordercy ani zimnego trupa. Po kilku miesiącach straciłem rachubę w ilości przemian, a w snach w nieskończoność rozszarpywałem na kawałki swoją matkę, ją i garstkę przyjaciół, i to właśnie te wizje utrzymywały mnie w ryzach, gdy zdarzało mi się marzyć o powrocie. Nie chciałem mieć nikogo na sumieniu; przez całe dzieciństwo obserwowałem, jak odbieranie ludzkiego życia pozbawiało duszy, kawałek po kawałku, aż nie pozostawało już nic, i nie miałem zamiaru powielić tego schematu. Nie miałem zamiaru stać się kopią własnego ojca.
Mimo wszystko nie potrafiłem jednak trwać w samotności w nieskończoność. Od przebywania sam na sam ze sobą i swoimi demonami traciłem zmysły, niejednokrotnie mając trudności z odróżnieniem rzeczywistości od wytworów zmęczonego umysłu. Wiedziałem, że jeśli nie znajdę się pośród innych ludzi, to wkrótce zwariuję, dlatego stopniowo zacząłem zahaczać o napotykane po drodze wioski. W żadnej nie zatrzymywałem się na dłużej, pojawiałem się zaraz po pełni i znikałem na kilka dni przed następną, ale i tak w jakiś sposób czułem się lepiej. Leczyłem się, nie tylko fizycznie, i chociaż stwierdzenie, że wróciła do mnie nadzieja, byłoby stanowczo na wyrost, to przynajmniej przestałem marzyć o własnej śmierci, bardzo powoli godząc się z faktem, że moje życie już nigdy nie miało wyglądać tak, jak dawniej.
To właśnie w jednej z górskich osad jakimś cudem odnalazła mnie kompletnie wycieńczona sowa, wrzucając pomiętą kopertę do lurowatej kawy. Początkowo chciałem wyrzucić list nawet go nie otworzywszy – przeszłość w końcu uważałem za martwą – ale znajomy charakter pisma nie pozwolił mi na zignorowanie przesyłki. Wiadomość była krótka i niezbyt składna, jednak nakreślone drżącą ręką zdania składały się w jasny przekaz: Thomas, właściciel Dziurawego Kotła i niekwestionowany członek mojej mikroskopijnej, zszywanej, kalekiej rodziny, umierał. Starość i postępująca mandragora, na którą chorował od co najmniej kilku lat, wreszcie go dopadły, uniemożliwiając mu prowadzenie pubu. Magomedycy dawali mu co najwyżej kilka tygodni, ale śmierć mogła tak naprawdę nadejść w każdej chwili, i mimo że przed pojawieniem się sowy zarzekałem się, że nigdy nie postawię stopy w Londynie, to tym razem zdecydowałem się posłuchać głosu serca i... Maggie.
Początkowo planowałem jedynie krótką wizytę, przelotny przystanek przed ponownym udaniem się na wygnanie, ale wyjazd okazał się o wiele trudniejszy, niż przypuszczałem. Stan Thomasa był, cóż, zły; list, który do mnie napisał, dotarł długo po wysłaniu i gdybym wahał się nad przyjazdem kilka dni dłużej, nie miałbym już do kogo wracać. Spędziłem przy szpitalnym łóżku równo półtora tygodnia, na zmianę śmiejąc się z jego historii i powstrzymując niemęskie łzy, gdy zaczynał krzyczeć z bólu, a uzdrowicielka wypraszała mnie z pokoju. Sam też sporo mówiłem, głównie o sobie, dopiero wtedy orientując się, jak bardzo potrzebowałem opowiedzieć komuś o wszystkim, co wydarzyło się w ciągu ostatnich miesięcy. Niebywałe, ale udało mu się zebrać jeszcze wystarczająco dużo sił, żeby nawrzeszczeć na mnie za tchórzostwo, a zaraz po tym podjąć próbę wymuszenia na mnie obietnicy pozostania w kraju i ułożenia życia na nowo. Nie złożyłem żadnych przysiąg, jednak jak zrozumiałem kilka dni później, słuchając odczytywanego przez młodą urzędniczkę aktu ostatniej woli, staruszek i tak znalazł sposób, żeby postawić na swoim.
Zostawił mi pub.
Co miałem zrobić? Przekazanie Dziurawego Kotła komuś innemu nie wchodziło w grę, a zrzeczenie się spadku oznaczałoby wystawienie lokalu na licytację, więc klnąc na czym świat stoi i co najmniej kilkakrotnie łamiąc złotą zasadę, że o zmarłych źle się nie mówi, wynająłem mieszkanie w Londynie. I zostałem, spełniając niezłożoną obietnicę kawałek po kawałku, mozolnie ucząc się egzystowania wśród zatłoczonych uliczek i na nowo odnajdując sens w tym, co, jak byłem przekonany, już dawno go nie miało. Znów czytałem, znów spędzałem całe dnie za barem i znów na własną rękę ważyłem eliksiry; nielicznym znajomym powiedziałem, że w czasie podróży odnowiłem kontakt z rodziną ojca, i to właśnie tej wymówki używałem, wyjeżdżając ze stolicy równo co miesiąc. Nauczony doświadczeniem, starałem się jak najczęściej zmieniać kolejne kryjówki, bo wiedziałem już, jak szybko po okolicy roznosiły się legendy o tajemniczym, wilczym wyciu. Nie pozostawiałem też już niczego przypadkowi – srebrny łańcuch, kupiony od znajomego łowcy do celów alchemicznych stał się stałym towarzyszem moich wojaży. A tak poza tym? Odzyskiwałem nadzieję; raz, wbrew wszelkiemu rozsądkowi, poszedłem nawet do szpitala, żeby znaleźć ją, ale dowiedziałem się jedynie, że rzuciła staż jakiś czas wcześniej, i że nie było jej w kraju. Podobno wyjechała do Francji, podobno z mężczyzną – tych pogłosek już nie słuchałem, wmawiając sobie, że cieszę się jej szczęściem i że trzymanie się ode mnie z daleka było dla niej najbezpieczniejszą opcją. Potrzeba gonienia za przeszłością zdawała się zresztą stopniowo blaknąć, a robiła to tym szybciej, im więcej czasu spędzałem z Maggie; oboje doświadczeni życiem i oboje ścigani przez stare demony, rozumieliśmy się wzajemnie w jakiś tajemniczy, niewyjaśniony sposób, z każdym dniem zbliżając się do siebie coraz bardziej. Stroma i kręta ścieżka prowadząca ku zaufaniu nie należała do najprostszych i nie byłbym w stanie zliczyć, ile razy się na niej potknąłem, ale dzisiaj jestem stuprocentowo pewien, że to właśnie Magnolia była tą osobą, która - miłością, cierpliwością i akceptacją - uratowała mnie przed samym sobą.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 5 | +3 (różdżka) |
Czarna magia: | 0 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 0 | Brak |
Eliksiry: | 26 | +2 (różdżka), +5 (kociołek) |
Sprawność: | 10 | Brak |
Język | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Biegłości podstawowe | Wartość | Wydane punkty |
Anatomia | I | 2 |
Astronomia | III | 10 |
Historia magii | I | 2 |
Mocna głowa | I | 2 |
Numerologia | II | 5 |
ONMS | I | 2 |
Retoryka | I | 2 |
Silna wola | III | 10 |
Zielarstwo | I | 2 |
Biegłości specjalne | Wartość | Wydane punkty |
Ekonomia | III | 35 |
Biegłości fabularne | Wartość | Wydane punkty |
Brak | - | 0 |
Sztuka i rzemiosło | Wartość | Wydane punkty |
Literatura (wiedza) | I | 1 |
Aktywność | Wartość | Wydane punkty |
Latanie na miotle | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Genetyka | Wartość | Wydane punkty |
Wilkołak | - | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, kociołek cynowy, srebrny łańcuch, teleportacja
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
Witamy wśród Morsów
[13.04.16] losowanie składników - Listopad
[15.07.16] Sylwester w Dolinie Godryka: +30 pkt
[16.07.16] Zwrot punktów doświadczenia -5 pkt
[01.04.17] Zwrot PD: +1 do eliksirów, +20 PD
[02.04.17] zwrot pd (teleportacja) +1 eliksiry; (kociołek i srebrny łańcuch) +115 PD
[02.04.17] Zakupy: złoty kociołek, -300 PD
[28.05.17] Rozdanie dodatkowych punktów statystyk (+4 OPCM, +1 sprawność)
[13.06.17] Aktualizacja postaci: +1 punkt OPCM, +2 eliksiry, -160 PD