Wydarzenia


Ekipa forum
Sen
AutorWiadomość
Sen [odnośnik]20.03.16 22:26

Sypialnia


Tutaj śpią Frank i Teddy. Nikt więcej
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sen [odnośnik]21.03.16 1:23
Czekałm na ten moment cały dzień.
Koniec pracy. Mogę ściągnąć niewygodne buty na obcasie (to tylko jedna z wielu rzeczy których nie lubię w swojej nowej robocie, wymyślny dress code) i włożyć swoje ulubione, te znoszone i górskie. Mogę ściągnąć wszystkie wsuwki podtrzymujące włosy w elegancką fryzurkę prosto z żurnala i wreszcie ruszyć głową, bez obawy, że cokolwiek popsuję. Nogi prowadzą mnie same znaną ścieżką, nad  tym już nie muszę się zastanawiać. Wszystkie drogi prowadzą do Dziurawego Kotła. Przechodzę przez główną salę, witając się z bardziej znanymi gośćmi, nie wdaje się jednak w żadne rozmowy. Ciągnie mnie do domu - przeskakuję przez kolejne skrzeczące schodki, byle szybciej i szybciej, zamknąć za sobą drzwi.
Wtedy też nadchodzi moment kulminacyjny. To najważniejsza chwila popołudnia, decyduje o całej reszcie dnia.
Wkładanie kapciuszków.
Ja wiem, wiem. To może brzmieć śmiesznie i zabawnie. Ale kapciuszki są naprawdę niezwykle istotne. Pojawiły się w moim życiu wraz z pierwszymi krokami stawianymi na zimnej posadzce w domowej kuchni. Od tamtej pory towarzyszą mi nieustannie. Oczywiście nie te same, stopa urosła mi trochę przez te dwadzieścia pięć i pół roku, były jednak przy mnie przy każdym ważnym momencie życia. Podczas każdego poranka kiedy byłam małą dziewczynką. Przez te wszystkie straszliwe lata kiedy trzeba było rano wstawać na zajęcia. W każdym kolejnym mieszkaniu - tam dom twój gdzie kapciuszki twoje.
Ciepłe, wełniane, mięciutkie, jakbym nieustannie chodziła po chmurce.
Dlatego tak ważne jest by czekały na mnie przy drzwiach. Tak bym ściągnęła buty i od razu mogła je na siebie włożyć. Jeśli byłyby pod szafką, musiałabym się schylić, jeśli na drugim końcu pokoju - przejść po zimnej podłodze, nic nie psuje nastroju bardziej.
Nic nie poprawia go lepiej niż nałożenie ciepłych kapciuszków. Od razu czuję, że mogę odetchnąć pełną piersią. Jestem w domu.
Przechodzę żwawym krokiem przez wszystkie domowe kąty w poszukiwaniu Franka, bo to kolejny niezbędny element dla dobrego samopoczucia. Istnieje całkiem spora szansa, że to nie miłość a zwyczajne uzależnienie, być może dosypuje mi narkotyków do jedzenia albo podlewa wszystko amortencją - ale taka jest prawda, więcej niż osiem godzin bez towarzystwa Cartera i staje się uciążliwie mrukliwa, to udowodnione naukowo. Wszystko mnie denerwuje i irytuje, a kiedy ten okres wydłuża się do dwudziestu czterech godzin robie się zwyczajnie opryskliwa.
No mówiłam, uzależnienie. Nie mogę sobie znaleźć miejsca, wszystko mnie denerwuje, mam problemy ze skupieniem, to są udowodnione symptomy! Wiem co mówię, spędziłam w Mungu ponad rok, tam mają różne broszurki. Co prawda w tej do której pije chodziło chyba o sproszkowane pazury smoka, ale to nie jest ważne. Istotne, że minuty mijają, zegar tyka, zaraz minie słynne osiem godzin i nawet porządna porcja warzywnej zapiekanki nie pomoże, chociaż muszę przyznać, że burczy mi w brzuchu.
Co nie jest niczym nowym.
Nie znalazłszy - Cartera, nie jedzenia - i napełniwszy żołądek na smutno, podgryzając równie smętnie podwiędniętą marchewkę wracam do naszego - lubię liczbę mnogą - pokoju. W takich sytuacjach przypominam chyba opuszczone domowe zwierzątko, przekonane, że właściciel odszedł już na zawsze i życie nie ma sensu, chociaż ten wyszedł tylko na pięć minut do sklepu. Po bułki.
Pieczywo rzeczywiście się skończyło, może to powód nieobecności.
Wzdychając ciężko, sięgam po jakąś plotkarską gazetkę czy inną czarownicę, by zająć czymś czas i odciążyć umysł przed zejściem do Dziurawego Kotła. Wcale bym nie musiała - ale ja naprawdę lubię nalewać ludziom piwo i rozmawiać z nimi o różnych, mniej bądź bardziej prywatnych, sprawach. Znacznie mniej lubię kiedy próbują mnie upić, stawiając kolejne kieliszki czystych alkoholi i pytając "ze mną się nie napijesz", ale i na to znalazłam sposób. Sekretem jest porządny kubek, w którym rzekomo trzymam popitkę - a w rzeczywistości wypluwam cały alkohol. Tak. To trochę obrzydliwe - ale każdego dnia muszę się zmagać z papierkową robotą, nie potrzeba mi do tego kaca. Jest już wystarczajaco źle.
Poza tym mój brzuszek źle znosi mocniejsze trunki.
A alkohol jest tak paskudnie gorzki...
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sen [odnośnik]23.03.16 20:51
Tylne drzwi Dziurawego Kotła skrzypnęły przeciągle, witając go w dokładnie ten sam sposób, co od tygodnia. Trzeba je naoliwić, zanotował bezgłośnie po raz, dokładnie, czternasty, doskonale zdając sobie sprawę, że wyleci mu to z głowy, zanim jeszcze minie pierwsze półpiętro. Nie wiedział dlaczego, ale myśli od zawsze zdawały się przelatywać przez jego umysł niemal bezkolizyjnie, pojawiając się co prawda szybko i w ilości dosyć sporej, ale nie pozostawiając po sobie żadnego śladu. Zapominalstwo, roztargnienie, oderwanie od rzeczywistości – zwał jak zwał, dziwna przypadłość towarzyszyła mi już od lat najmłodszych i z czasem zwyczajnie przestał z nią walczyć. Dlatego w trakcie warzenia eliksirów zawsze miał przy sobie kawałek pergaminu i pióro, i dlatego też doprowadzał ludzi (cóż, jedną osobę w szczególności) do białej gorączki, przytakując im za pomocą nieprzytomnego yhm i nie mając pojęcia, co do niego mówili już dziesięć sekund później.
Minął schody, zamiast od razu do mieszkania, kierując się na główną salę, mimo że zaglądał do niej dosłownie piętnaście minut wcześniej. To była kolejna z jego małych paranoi, niejednokrotnie już fundująca mu żartobliwe przezwiska, krążące wśród pracowników; świat dookoła mógł trząść się w posadach, ministerstwo mogło pluć kolejnymi dekretami, a funkcjonariusze magicznej policji aresztować ludzi na całej Pokątnej, ale w Kotle wszystko musiało grać jak dobrze wytrenowana drużyna Quidditcha. Mało kto wiedział, dlaczego Frank traktował pub jak oczko w głowie, gdyż sposób, w jaki wszedł w posiadanie lokalu pozostawał dla większości jedynie w sferze domysłów, ale fakt pozostawał faktem i póki co nikt nie miał ochoty sprawdzać, jak daleko sięgała jego lojalność.
Przywitał się krótko, skinął głową w stronę pozdrawiających go ludzi i upewniwszy się, że sala nie wyglądała, jakby miała w najbliższym czasie wylecieć w powietrze – wycofał się do tylnego korytarzyka, tym razem już lekkim truchtem wbiegając na piętro, a stamtąd prosto do drzwi mieszkania.
Ich mieszkania.
Nacisnął klamkę, w jakiś sposób wyczuwając, że Teddy zdążyła wrócić już z pracy i jak zwykle w pierwszej sekundzie po otwarciu drzwi, zerkając na ustawione na posadzce buty z irracjonalnym uczuciem ulgi. To był najprostszy i niezawodny sposób na sprawdzenie, że wciąż stanowiła integralną część jego życia, bo chociaż nie przyznałby się do tego nawet za dwa worki galeonów, czasami wciąż w to nie dowierzał. Żałosne, ale zdarzało się – zazwyczaj niedługo przed pełnią, kiedy robił się nieznośny i rozdrażniony – że budził się z niespokojnych snów w środku nocy; snów, które różniły się od rzeczywistości jedynie tym, że podłoga obok drzwi świeciła pustkami, a ściana w kuchni nie była obwieszona różnokolorowymi kwiatami, tymi samymi, których widok równie często go irytował, co wprawiał w stan dziwnego, kompletnie niemęskiego rozczulenia.
Zerknął na nie przechodząc obok metalowego stolika i zostawiając na nim papierową, szeleszczącą torebkę, która faktycznie kryła w sobie jeszcze ciepłe bułki z pobliskiej piekarni. I dwie drożdżówki z czekoladą, jedną dla Teddy i drugą też dla Teddy, na później, jak już dojdzie do wniosku, że Frank zapomniał o swojej, nie mając pojęcia, że zrobił to celowo.
Złośliwi mogliby powiedzieć, że siedział pod pantoflem, ale nigdy specjalnie go nie interesowało, co mówili inni. A poza tym, panna Purcell naprawdę kochała swoje pantofle.
Znalazł je chwilę później, razem zresztą ze wspomnianą właścicielką, siedzącą na łóżku i przerzucającą jedno z tych czasopism, na których widok odruchowo przewracał oczami. Przystanął w drzwiach, opierając się o framugę i przez chwilę po prostu się jej przyglądając, bo dokładnie tyle mu wystarczało, żeby dzień stał się lepszy, a cała reszta spraw wróciła na swoje prawowite miejsce. Była tu. Wszystko było w porządku. – W skali od jeden do pączków bez lukru, jak bardzo beznadziejnie było dzisiaj w pracy? – zapytał w ramach powitania, zachowując powagę tylko przez pierwszych pięć wyrazów, a później uśmiechając się szeroko. Nie wiedział, czemu w ogóle przyjęła pracę w ministerstwie – nie musiała tego robić, pub prosperował wystarczająco dobrze, żeby utrzymać ich oboje – ale nie potrafił odmówić sobie zażartowania na ten temat, zwłaszcza, kiedy ze zbolałą miną wpinała co rano we włosy niezliczoną ilość jakichś metalowych igiełek. Czy jak to się tam nazywało.


you better keep the wolf back from the door
he wanders ever closer every night
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine


Frank Cresswell
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2513-frank-carter#39521 https://www.morsmordre.net/t2730-poczta-franka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f248-pokatna-1-mieszkanie-nad-dziurawym-kotlem https://www.morsmordre.net/t4440-skrytka-bankowa-nr-656#94968 https://www.morsmordre.net/t4441-frank-cresswell#94971
Re: Sen [odnośnik]24.03.16 16:23
Niektóre rzeczy są absolutnie niezmienne.
Na przykład to przyjemne podskoczenie żołądka za każdym razem kiedy Frank wchodzi do pomieszczenia - nie ważne czy rozłąka trwa osiem godzin czy też trzy lata. Jak wtedy kiedy widzieliśmy się za pierwszym razem. Mój żołądek podskoczył, a ja narobiłam huku, bo taki już jest mój styl, nigdy nie przechodzę niezauważona. Nawet jeśli wabikiem jest zbicie całej tacy szkła.
Od czego ma się reparo! Jestem przekonana, że zostało stworzone przez jakąś głodną uwagi kobietę, której zaczęły kończyć się filiżanki, a jej wybranek wciąż nie okazywał żadnej oznaki zainteresowania.
Niezmienne jest też nasze doskonałe dopasowanie. Już nawet nie chodzi o odpowiednią różnicę wzrostu czy obustronne przyciąganie, to kwestia tych najmniejszych rzeczy, które znacząco ułatwiają życie. Jak - Frank jest pukładany i skrupulatny, ja wprowadzam niezbędny element chaosu. On zapomina o małych rzeczach, ja zazwyczaj pamiętam o każdej głupocie i mogę służyć za chodzący terminarz - co zapewne wpływa na moją atrakcyjność sekretarki. Nawet moje zapędy szalonej zielarki nabrały odpowiedniego kierunku dzięki wspólnym badaniom! Już nie próbuję odkryć czegokolwiek, skupiam się na konkretnych roślinach i, muszę przyznać, daje to efekty.
No i - to chyba najważniejsze, nie można rzucić faceta, który notorycznie zapomina zjeść swój przydział słodkich bułek i przymyka oczy na moje podstępne wykorzystywanie tego faktu. Jeśli to nie jest prawdziwa miłość to ja już nie wiem.
- Pięć - przyznaję, wystawiając przy tym pięć palców by podkreślić ogrom swojego cierpienia - Spędziłam dzisiaj pół dnia na poprawianiu starych dokumentów. Miałam je tylko uzupełnić o dane z poprzedniego kwartału, ale kiedy zobaczyłam jak źle są zrobione to zrobiło mi się wstyd - i uwaga, teraz padnie zdanie, którego nikt się nie spodziewa - Czasami mam wrażenie, że tylko ja pracuje w tym biurze - a to poważna deklaracja. Bo muszę przyznać, że poświęcam tej pracy jakieś… czterdzieści pięć procent swojego potencjału. I tak jakieś piętnaście procent więcej niż zazwyczaj, głównie dlatego, że nikt inny nie stara się nawet na tyle. Pomiędzy obmyślaniem sekretnych planów ucieczki - jak ten genialny z chowaniem ołówków - a myśleniem co zjem podczas przerwy obiadowej jestem najbardziej efektywnym pracownikiem. O najniższej hierarchii biurowej, co sprawia, że cała reszta zrzuca na mnie to, czego sama (podobno) nie nadąża zrobić. Słyszę tylko „ Och Theodoro! Już zrobiłaś? To weź jeszcze przejrzyj ten raport czy nie zrobiłam literówek i uzupełnij miliard tabeleczek, bo są potrzebne na za dwa miesiące”.
Moje życie!
I doskonale zdaje sobie sprawę, że mogłabym nie pracować. Ale chcę się dokładać do domowego budżetu czymś poza nalewaniem piwa i prowadzeniem grupowej, alkoholowej psychoterapii. Potrafi zaradzić wszystkiemu… poza alkoholizmem. Praca biurowa to jednak nie moja bajka.
Podobnie jak szpital. Praca w cukierni, księgarni, aptece (chociaż tam akurat mi się podobało, dużo roślinek, ale szefowa była najgorszą zmorą) czy na sowiej poczcie. Czasami myślę, że podobałaby mi się praca z dziećmi. Mogłabym je uczyć chociażby podstaw zielarstwa. Albo nawet zwykłego czytania czy pisania, mając tyle młodszego rodzeństwa mam całkiem spore doświadczenie. No i lubię dzieci, bardzo.
Z tego co mi wiadomo, nie ma nigdzie dookoła żadnej magicznej podstawówki. Na guwernantkę się nie nadaję bo lubię mieć życie prywatne, bycie profesorem w Hogwarcie też mnie raczej nie pociąga. Żegnaj więc, kolejna niespełniona ścieżko kariery, nie pozostaje mi nic innego niż śmierć pod raportami w Ministerstwie!
- Co ty na to by tej pełni wypróbować pomysł ze schronem? - pytam, odkładając na bok głupią gazetę - Robi się coraz zimniej, możesz się przeziębić biegając po lasach - bardziej martwi mnie brygada łowców wilkołaków, ale chory mężczyzna to marudny mężczyzna, a my tutaj już mamy sytuację podwyższonego narzekania raz w miesiącu. I to wcale nie z mojej strony, co zaskakujące!
Może dlatego, że ja narzekam absolutnie bez ustanku.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sen [odnośnik]28.03.16 13:06
Uwielbiał słuchać, kiedy mówiła. Miała w głosie coś szczerego i prawdziwego, co praktycznie zwalniało go z konieczności prowadzenia rozważań nad ewentualnymi fałszywymi intencjami, bo zwyczajnie nie wierzył, że takowe miała. Czasami miał wrażenie, że jej słowa stanowiły zwerbalizowane myśli w czystej, nieobrobionej postaci, i chociaż niektórzy mogliby uznać to za wadę, to dla kogoś, kto spędził całe życie kwestionując samego siebie, stanowiło co najmniej błogosławieństwo. Nie wspominając już o tym, że odkąd codzienność zmusiła go do chowania się za ścianą sekretów i tajemnic, towarzystwo Teddy – znającej każdą jedną z nich, a zwłaszcza tę największą – było tym, co trzymało go przy zdrowych zmysłach.
No, przynajmniej wtedy, kiedy ich krótkie ale burzliwe kłótnie nie doprowadzały go do szaleństwa.
Jeszcze ci podziękują, jak się okaże, że wygraliście konkurs na najlepiej prowadzoną dokumentację w całym ministerstwie – powiedział, może nieco za bardzo starając się zachować powagę, odpowiednią w rozmowie z kimś, kto codziennie dokonywał męczeńskiego wręcz poświęcenia w beznadziejnej walce z czarodziejską biurokracją. Efekt został popsuty przez wesołe, czające się w oczach ogniki, ale zanim zdążyłaby oskarżyć go (niesłusznie) o wyśmiewanie się z niej, czy zrobić obrażoną minę, ruszył się w końcu spod drzwi, kilkoma krokami niwelując dystans. Nachylił się, chwytając jej wyciągniętą rękę i składając na ustach dokładnie pięć przelotnych pocałunków, przy każdym z nich zginając jeden z pięciu wyciągniętych palców, oznaczających ogrom niesprawiedliwości wszechświata. Na koniec musnął jeszcze wargami sam czubek jej jasnego nosa, dopiero wtedy przysiadając obok na łóżku, ale nadal nie wypuszczając jej dłoni.
Chociaż nie zawsze rozumiał je życiowe wybory, to nigdy otwarcie ich nie krytykował, nawet jeżeli czasami to zadanie stawało się niemalże niemożliwe do wykonania; jak wtedy, gdy postanowiła włączyć się w jego samotną, jednoosobową krucjatę przeciwko likantropii, z jednej strony ściągając połowę ciężaru z jego barków, ale z drugiej dokładając tam niekończącą się serię nie-tak-znowu-irracjonalnych zmartwień, wiążących się z oczywistym niebezpieczeństwem wynikającym z samego przebywania w jego towarzystwie. Długo próbował ją do tego zniechęcić, początkowo naiwnie licząc na to, że wystarczy logiczna argumentacja, a ostatecznie uciekając się do podstępów, ale jak można się było spodziewać, jego starania nie przyniosły większych rezultatów, a samobójcze zapędy Teddy nie przestały doprowadzać go na skraj bezsilnej irytacji.
Teraz też odruchowo się skrzywił, gdy jak gdyby nigdy nic przeszła z lekkich opowieści o zmaganiach ze stertami papierzysk do rozważań na temat najlepszego sposobu na niezamordowanie kogoś w czasie następnej pełni. Kwestia, która w znacznej większości czarodziejskiego społeczeństwa wzbudzała emocje o spektrum rozciągającym się od odruchowej agresji po paniczny strach przed nieznanym, na niej zdawała się nie robić większego wrażenia. I to od samego początku – to jest od chwili, w której omal nie udławił się piwem, gdy pewnego razu zapytała go spontanicznie i z autentycznym zainteresowaniem o to, co działo się z ubraniami w czasie przemiany, i czy po wszystkim zostawał w środku lasu całkowicie nagi.
Piszą coś ciekawego? – zapytał, w nieudolnej i z góry skazanej na porażkę próbie zmiany tematu, wskazując na odrzuconą gazetę. Po chwili jednak westchnął, nie czekając nawet na odpowiedź. – Nie wiem, czy pamiętasz, ale wilkołaki mają futro – zauważył, choć przecież tak naprawdę to nie niskie temperatury sprawiły, że zaczęli szukać alternatywnych rozwiązań radzenia sobie z jego przypadłością. Posiadanie stałego, całkowicie bezpiecznego miejsca do przeczekiwania pełni ułatwiłoby wiele spraw – prowizoryczne schronienia w górach zawsze wiązały się z ryzykiem – ale jednocześnie w jego mniemaniu stanowiło otwarcie przyznanie się do faktu, że wynalezienie antidotum na likantropię znajdowało się niemal tak daleko, jak na samym początku. Nie wspominając już o tym, że wolał nawet nie myśleć o możliwych konsekwencjach, w razie gdyby coś poszło nie tak. – No i wydaje mi się, że powinniśmy jeszcze pomyśleć nad zaklęciami ochronnymi. – Na przykład barierą dźwiękoszczelną, bo przebywając w zamknięciu, nie należał do najciszej zachowujących się stworzeń.
Frank Cresswell
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2513-frank-carter#39521 https://www.morsmordre.net/t2730-poczta-franka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f248-pokatna-1-mieszkanie-nad-dziurawym-kotlem https://www.morsmordre.net/t4440-skrytka-bankowa-nr-656#94968 https://www.morsmordre.net/t4441-frank-cresswell#94971
Re: Sen [odnośnik]30.03.16 1:21
Miałam dwanaście lat kiedy po raz pierwszy zetknęłam się z tak zwanymi ukrytymi intencjami i drugim dnem. Pochodzę z rodziny w której o wszystkim mówi się otwarcie - nie ważne czy tematem są emocje, niesprawiedliwość grafiku rozwieszania prawa czy też to kto ma największe prawo do ostatniego buraczanego obwarzanka. A muszę podkreślić w tym momencie, że te są nadzwyczajnie smaczne i często toczy się o nie prawdziwa wojna. O każdej ze spraw mówiło się wprost, niezależnie od tego, że czasem padały niewygodne słowa. Kilka wykrzyczanych słów to niewielka cena za całkowitą szczerość.
Byłam, nic dziwnego, bardzo skonfundowana kiedy okazało się, że nie każdy taką politykę szczerości stosuję - ba, większość ludzi w ogóle jej nie uznaje, kręcąc i lawirując, ukrywając wszystko w jakichś drugich czy trzecich dnach, nigdy nie rozumiałam tak wielkich potrzeb życiowej komplikacji. Ja naprawdę jestem leniwym człowiekiem - a takie kombinowanie, lawirowanie i wymyślanie to zbędna strata energii.
Jestem też zdecydowanie zbyt leniwa by zastanawiać się nad tym co mówię - więc mówię wszystko, jak leci!
- Żebyś wiedział, że przyjdzie taki dzień! - ja wiem, że tutaj się Frank ze mnie śmieje, ale jestem pewna, że jeśli wytrzymam w Ministerstwie wystarczająco długo to zostanę jakoś wyróżniona za moje niesamowite umiejętności biurowe. Prawda jest taka, że jeszcze nigdy, w całym swoim dwudziestosiedmioletnim życiu nie pracowałam nigdzie na tyle długo by dostać awans - a jestem pewna, że było co najmniej kilka miejsc w którym radziłam sobie na tyle dobrze by prędzej czy później na jakiś zasłużyć. Nigdy mnie nie zwolniono - to ja zawsze odchodzę, czasem ku uldze, a czasem ku rozpaczy pracodawcy.
Najgorsze, że naprawdę lubię swojego szefa i czasami głupio mi go robić w bambuko, powstrzymuje się więc, wykorzystując tylko kilka nieszkodliwych sztuczek ułatwiających życie (po latach zmieniania pracy mam całkiem spory arsenał ułatwień pracowniczego życia). Gdyby nie on byłabym gotowa odejść już teraz, zaraz, ale jest mi trochę głupio zostawiać go samego z nieodpowiedzialnym personelem. Przecież zginie w tych wszystkich papierach! I kto będzie zostawiać mi napiwki w Dziurawym?
Poza tym, a to też ważne, widzę, że moje wszystkie biurowe opowiastki rozweselają Franka - każdego dnia mam nową listę żali, rozterek i powodów dla których ludzie są głupi, a każda z nich sprawia, że w jego oczach rozświetlają się te przyjemne ogniki. Kiedy wróciłam z, pfuj, Francji i spotkaliśmy się po latach, zupełnie niespodziewanie, w Dziurawym Kotle, jego oczy były zupełnie puste. Przeraził mnie ten widok. Nawet kiedy zaczął się uśmiechać po kilku tygodniach nieustannego rzucania suchymi żarcikami, jego oczy wciąż były zimne, smutne, zatroskane. Kiedy poskładałam wszystko w całość zaczęłam rozumieć z czego to wynika - noszenie tak wielkiego ciężaru na swoich barkach samemu nie jest możliwe. Dlatego za punkt honoru postawiłam sobie podnoszenie go na duchu każdego dnia, by te ogniki już nigdy nie zniknęły. Dobrze wiem, że czasami ma wątpliwości, boi się o moje bezpieczeństwo, nie dowierza, że śpię tuż obok i tym podobne głupoty, nie rozumiem dlaczego. Przecież doskonale wiem, że nie zrobi mi krzywdy. A podczas pełni, ten cały pomysł schronu… Może zabrzmi to bardzo egoistycznie, ale wcale nie chodzi mi o ochronę jakichś przypadkowych przechodniów (i to niezbyt mądrych, przecież każdy rozsądny człowiek wie, że w pełnię nie wychodzi się na spacerki do lasu), a Franka właśnie. Niedobrze mi na samą myśl o tych wszystkich brygadach ścigających wilkołaki. W ministerstwie cały czas się o nich słyszy, panoszą się po korytarzach jak jacyś bohaterowie. Nie chcę przeczytać któregoś poranka w gazecie, że w nocy zamordowano kolejnego wilkołaka wiedząc, że nie wrócił do domu.
Schron wcale nie oznacza, że się poddaliśmy - to tylko tymczasowe rozwiązanie. Kiedy znajdziemy lek, a przecież tak będzie bo komu ma się udać jak nie nam, przerobimy go na schowek - To co zawsze, szpinak jest zdrowy a najładniejsze sukienki u Parkinsonów - odpowiadam grzecznie, bo i tak prędzej czy później przejdziemy do sedna. Dzisiaj nie mam nastroju na kłótnie, jestem zbyt zmęczona walką ze spinaczami i dokumentami. Poza tym kto by się kłócił po tak miłym przywitaniu? - Obiło mi się o uszy - kiwam głową, opierając ją na Frankowym ramieniu. Im jestem starsza tym więcej we mnie czułości. I znacznie bardziej doceniam jego obecność, doskonale wiedząc, że to nie tylko przelotna znajomość z której szybko się wyleczę. Tak to sobie tłumaczyłam, kiedy ze złością trzasnęłam drzwiami po słynnej kłótni sprzed kilku lat, tej, której powodu już nikt nie pamięta. Można mówić, że niepotrzebnie się przez nią wszystko pokomplikowało, wydaje mi się jednak, że obydwoje musieliśmy dorosnąć. Trochę rzeczy zrozumieć - a jak na brytyjkę z krwi i kości przystało wiem, że najlepiej to się człowiek uczy poprzez doświadczenie - Ale ja wciąż mam problemy z tą kwestią odzieży, nad ranem jest naprawdę zimno, leżąc na oszronionej ściółce możesz się nieźle pochorować - możesz też skończyć z bełtem - czy czymkolwiek czym brygadziści polują na wilkołaki - w trzewiach, ale o tym pozwolę sobie nie powiedzieć głośno - Powinniśmy. Ale dopóki go nie wyprobujemy nie będziemy wiedzieć jakich zaklęć nam brakuje - teraz możemy tak gdybać w nieskończoność, dodając do listy kolejne, coraz to bardziej skomplikowane formuły. A potem okaże się, że wystarczyłby zwykły składzik na miotły.
O nieco mocniejszych drzwiach oczywiście.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sen [odnośnik]01.04.16 20:23
Pamiętał dokładnie moment, w którym weszła do Dziurawego Kotła, pierwszy raz po ich kilkuletniej rozłące. Pamiętał, chociaż nie rozumiał dlaczego, bo niespodziewane zobaczenie jej w progu nie wiązało się z żadnymi wybuchami ani fajerwerkami; kufel, do którego nalewał piwo, nie wypadł mu z rąk, nie zaniemówił na jej widok, nie zaatakowały go szczęśliwe wspomnienia, nie zalała fala emocji. Nie było żadnych ckliwych powitań rodem z komedii romantycznej, biegu w zwolnionym tempie, łez ani rzucania się sobie w ramiona. Właściwie to w pierwszym momencie nie poczuł kompletnie nic; po prostu zawiesił wzrok na jej twarzy, a serce biło mu tym samym powolnym, głuchym rytmem, do którego od powrotu ze Skandynawii zdążył się przyzwyczaić. Hej, powiedział. I to wszystko.
Zdawał sobie sprawę, że – patrząc wstecz –  niczego jej nie ułatwiał. Frank, którego pamiętała, beztroski Gryfon, przekonany, że świat leżał u jego stóp, już nie istniał. Jedna jego część leżała przysypana śniegiem gdzieś wysoko w górach, druga – pod ziemią, na londyńskim cmentarzu, pod skromnym, nierzucającym się w oczy nagrobkiem. Był przekonany, że dla tego, co pozostało, nie było już żadnego ratunku, ale wyglądało na to, że Teddy wzięła sobie za punkt honoru udowodnienie mu, że się mylił; dzień po dniu wprowadzała do jego płaskiego, pozbawionego większego sensu świata trochę światła, aż w końcu ciemności rozrzedziły się na tyle, że zobaczył nadzieję.
Gdyby wierzył w bratnie dusze i inne tego typu bzdety, z pewnością tak właśnie by ją określił – bo ich dusze musiały składać się z tej samej materii, skoro dzielenie się cząstkami jednej było w stanie załatać dziury ziejące w drugiej.
Nie śmiałbym w to wątpić – przyznał szybko, bo żarty żartami – ale naprawdę wierzył, że ze swoim talentem i determinacją była w stanie osiągnąć wszystko, co akurat postawiłaby sobie za cel. Niezależnie, czy byłoby to wygranie tytułu biurowego pracownika miesiąca, wynalezienie antidotum na likantropię, czy kariera ministra magii, chociaż postawiłby całą spiżarnię ognistej whisky, że to ostatnie prędzej czy później zanudziłoby ją na śmierć. Żywym dowodem na to, że potrafiła zdziałać cuda był zresztą on sam, a raczej fakt, że wciąż walczył o siebie, zachował większość zdrowych zmysłów i – no dobra, powiedzmy to głośno – w gruncie rzeczy był szczęśliwy. Nawet jeżeli szczęście dla kogoś z jego przypadłością brzmiało co najmniej jak nieosiągalny luksus, okraszony wyrzutami sumienia i terminem przydatności do spożycia.
Ale wystarczy już ckliwości.
Zerknął przelotnie na odrzuconą gazetę, skupiając wreszcie myśli na rzeczonym schronie, który urządzali kawałek po kawałku od jakiegoś już czasu, to jest – odkąd stwierdzili, że szukanie nowej, prowizorycznej kryjówki przy każdej pełni, było zbyt dużym igraniem z losem. Każde z nich miało, rzecz jasna, inną definicję owego ryzyka; Frank tak naprawdę nie miałby problemu z pozostaniem przy obecnym stanie rzeczy, kilka lat skutecznego funkcjonowania w ten sposób wyrobiło w nim sztuczne poczucie bezpieczeństwa, ale faktem było, że jedynym powodem, dzięki któremu wciąż mógł patrzeć na siebie w lustrze, było przekonanie, że nikomu do tej pory nie zrobił krzywdy. Teddy, a przynajmniej tak mu się wydawało, bardziej obawiała się scenariusza z udziałem łowców wilkołaków w roli głównej. Wszystko to sprowadzało się do tego samego, to jest – do stworzenia miejsca (bez)względnie bezpiecznego, odpornego na… cóż, na niego.
Westchnął bezgłośnie, rozluźniając się automatycznie, gdy oparła się o niego. Przez kilka sekund milczał jeszcze, jakby zastanawiał się nad jej argumentami, chociaż kapitulacja wisiała już w powietrzu. – No dobra, możemy spróbować w tym miesiącu – powiedział, zupełnie jakby problem rzeczywiście dotyczył ich obojga, a nie tylko jego samego. Sam nie wiedział, kiedy właściwie zaczął nadużywać w ten sposób liczby mnogiej, porzucając całkowicie myśl o prowadzeniu życia samotnego (zbieżność słów przypadkowa) wilka, ale od pewnego czasu pudełka po pączkach, kwiaty na ścianach i zapach ziół pojawiały się w każdej wersji wizji przyszłości, o jakiej myślał. A myślał – coraz bardziej śmiało i zuchwale, poniekąd pokazując środkowy palec losowi, który odwrócił się do niego plecami kilka lat temu. – Ale będziesz trzymać się na bezpieczną odległość – dodał, odchylając się wygodnie do tyłu i przymykając powieki. Nie próbował nawet ukrywać, że mu na niej zależało, ani że się o nią bał – wiedziała to już od dawna, etap podchodów zakończyli zanim zdążył się zacząć, a on szybko się nauczył, że najlepszym sposobem komunikacji z Teddy było mówienie prawdy. Tak po prostu, bez niedopowiedzeń, półsłówek, nie, które tak naprawdę znaczyły tak i tak, które tak naprawdę znaczyły być może.
Frank Cresswell
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2513-frank-carter#39521 https://www.morsmordre.net/t2730-poczta-franka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f248-pokatna-1-mieszkanie-nad-dziurawym-kotlem https://www.morsmordre.net/t4440-skrytka-bankowa-nr-656#94968 https://www.morsmordre.net/t4441-frank-cresswell#94971
Re: Sen [odnośnik]14.04.16 2:40
Tamtego dnia miałam na sobie golf.
A mnie i golfom zawsze było nie po drodze. Pamiętam ciągłe walki z mamą, kiedy ona nakładała na mnie ciepłe sweterki, ja ściągałam je z uporem maniaka, zanosząc się płaczem i tupiąc nóżkami. Idea czegoś wokół mojej szyi, nawet kiedy było tylko miękkim materiałem, bardzo mi przeszkadzała. Przynajmniej do momentu kiedy silne dłonie nie zacisnęły się wokół mojej szyi, skutecznie hamując dopływ powietrza - po tym incydencie golf wydał mi się całkiem przyjemny. I idealnie maskował ślady na szyi.
Po powrocie z Francji przez kilka dobrych miesięcy nie mogłam się zmieniać, a każde, bardziej skomplikowane zaklęcie sprawiało mi trudności. Przez kilka pierwszych dni po prostu leżałam w łóżku i patrzyłam się w sufit, zbyt poobijana, zbyt obolała żeby się ruszyć, zbyt zobojętniała żeby przejmować się tym co dzieje się dookoła. Miałam żal do świata i samej siebie, chyba szczególnie do samej siebie, w końcu sama sprowadziłam na siebie taki a nie inny koniec. Najpierw szaleństwem, potem naiwnością, a na końcu już zwykłą słabością. Czułam jakbym przez te dwa lata straciła Teddy Purcell, zamiast być sobą stałam się jakąś pustą skorupką, cieniem człowieka, francuską laleczką. Teoretycznie widziałam się w lustrze, w praktyce nie poznawałam swojej twarzy. Wyglądała dziwnie i obco.
I nie ma co ukrywać - byłam spłukana.
Powrót do Kotła wydał mi się wtedy najlepszym pomysłem. Wiedziałam, że czeka tam na mnie praca, Stary Thomas obiecał kiedyś, że zawsze przyjmie mnie z otwartymi ramionami i… nie ma co ukrywać, to kilka miesięcy spędzonych tam po skończeniu Hogwartu wiele mnie nauczyło i ukształtowało jako człowieka. Nie spodziewałam się zastać Franka za kontuarem.
Jego widok mnie zdziwił. Po prostu. Bez smutku. Bez oszałamiającej radości. Po prostu się zdziwiłam.
W tamtym momencie na samą myśl o potencjalnych romansach zrobiło mi się niedobrze.
Jednak Carter przyciąga mnie jak magnes. I nawet jeśli początkowo planowałam tylko go rozbawić - uznałam chyba, że poprawa jego nastroju naprawi też mój - nie minęło dużo czasu zanim te wszystkie uczucia, które zepchnęłam gdzieś na dno, po raz kolejny w pełni się rozbudziły. Myślę, że nawet się rozwinęły. Potrzebowałam nauczyć się trochę pokory by w pełni je docenić. Na wszystko jednak było potrzeba czasu. Na dojście do siebie, na rozbawienie Franka, na moment w którym każde z nas, już bez lęku i wstydu, leżąc wspólnie w tym miejscu, po cichu, tylko dla siebie, opowiedziało o każdej złej i gorszej chwili poprzednich lat. Pomogło - Zastanawia mnie czemu jestem dobra w rzeczach, których nie lubię - ciekawe czy jestem równie dobra w tych, które naprawdę polubię. Albo w tych do których jestem stworzona. A na pewno są to jakieś wyższe cele. Zmutowanie roślin tak, by były bardziej wydajne jako składniki silniejszych eliksirów o lepszym działaniu. Czy bycie najlepszą mamą tysiąclecia. Jestem już naprawdę całkiem niezłą starszą siostrą, to naturalny krok dalej. Te ściany tylko czekają na tupot małych stópek. Grządki w mojej szklarni są gotowe by zasiać je groszkiem, marchewką, burakami i każdym innym zdrowym warzywem, jakie tylko będą potrzebne, bo przecież nie będę karmić swojego dziecka czymś, czego nie jestem pewna. Kto wie co znajduje się na dzisiejszych półkach sklepowych! Z tym całym mugolskim promieniowaniem i ich dziwacznymi specyfikami, nie chcę żeby moje dziecko świeciło się w ciemności.
- Dobrze - oddycham z wyraźną ulgą. Udało się, w tym miesiącu tatuś moich - naszych - przyszłych bobasów (szkoda byłoby poprzestać na jednym, każdy potrzebuje rodzeństwa!) będzie bezpieczny. Ci łowcy wilkołaków panoszą się wszędzie i rozmnażają jak grzyby po deszczu, człowiek się nie obejrzy i już gotowi są posłać strzałę między oczy czy co oni tam robią. Są zamknięci na jeden punkt widzenia, nigdy nie widzą człowieka za futrem, tylko potwora.
A przecież nie każdy z nich zabił - Będę trzymać się z daleka, ze srebrem pod ręką - przyrzekam solennie. I nie żebym była na tyle naiwna by wierzyć, że kiedy przyszłoby co do czego to Frank potrafiłby powstrzymać bestię i nie zrobić mi krzywdy…
Ale jestem przekonana, że tak właśnie by było.
Gość
Anonymous
Gość
Re: Sen [odnośnik]20.04.16 15:19
Kiedy po latach dobrowolnego wygnania wrócił do Anglii, nie wierzył, że gdziekolwiek będzie w stanie znowu poczuć się jak w domu. Takie miejsce nie istniało, nie dla kogoś, kto przywykł do niepozostawania w jednej okolicy dłużej niż kilka tygodni; chociaż zdarzało się, że tęsknił za poczuciem bezpieczeństwa i stałości, w pewnym sensie przywykł do tej niekończącej się tułaczki i prawdę mówiąc ponowne osiedlenie się w mieście – wypełnionym czarodziejami i mugolami, rojącym się od ludzi, którzy pamiętali go z przeszłości – wymagało znacznie więcej odwagi niż pozostanie wśród obcych. Bał się ponownej konfrontacji z przyjaciółmi z Hogwartu, ze znajomymi z pracy, z matką; skręcało go na samo wyobrażenie odmalowującego się na twarzy Toma zawodu. Nie był już taki znowu młody, powoli dobijał trzydziestki i zdążył przeżyć niejedno, ale siedząc przy łóżku starego przyjaciela naprawdę płakał – z żalu, strachu, wyrzutów sumienia, trochę jak dziecko, które nie wie, co dalej. Bo nie wiedział. Naprawdę nie wiedział.
Dzisiaj wszystko wyglądało inaczej, ale trzeba było przejścia długiej drogi, żeby dotrzeć tutaj; do starannie urządzonej sypialni, która miała w swoim wyposażeniu pościel, kwiaty i białe firanki, i rzeczywiście wyglądała, jakby ktoś w miej mieszkał, a nie jedynie zatrzymał się na chwilę. A Frank? Nie chciał już wyjeżdżać, mrzonki o dalekich podróżach i ekscytujących niebezpieczeństwach rozmyły się gdzieś w codzienności, dobrej codzienności; nie marzył już zresztą o zbawianiu świata, jego troska zaczęła się skupiać raczej na bliskich mu jednostkach, niż anonimowym ogóle. Może nie było w tym nic podniosłego ani wielkiego, ale wystarczało do wypełnienia dni, a Carter mimo wszystko wierzył, że drobiazgi miały znaczenie. Może nie dla wszechświata jako całości, ale dla żyjących w nim ludzi na pewno.
Wszystko to sprawiało, że o Dziurawy Kocioł dbał jak o własne dziecko, chuchając i dmuchając, a czasami i doczekując się uszczypliwych komentarzy. I nie chodziło już wcale o wypełnienie ostatniej woli przyjaciela ani o bagaż wspomnień (choć faktycznie to właśnie tutaj stawiał pierwsze koślawe kroki w nowej rzeczywistości, i to nie jeden, a dwa razy); chodziło o przyszłość, którą oboje z Teddy ostrożnie zaczynali budować, nawet jeżeli ich sprzeczne charaktery początkowo mogły zwiastować rychłe obrócenie wszystkiego w pył. Chodziło – wreszcie – o dom, którego nie udało się stworzyć ani w rodzinnym Norfolk, ani w maleńkiej kawalerce jego matki, dom bez nienawistnych wrzasków (chociaż te prawie-małżeńskie dało się słyszeć nad wyraz często) i bez czających się w kątach zmartwień. Te ostatnie błyskawicznie umykały przed jaskrawym, ciepłym światłem, jakie nosiła w sobie Teds, werbalizującym się w postaci lekkich żartów, które nigdy nie pozwalały Frankowi zamartwiać się zbyt długo.
Chodź tutaj – mruknął, uznając temat nadchodzącej pełni za – przynajmniej tymczasowo – skończony, obejmując blondynkę ramieniem i przyciągając ją bliżej. Ugryzienie zmieniło wiele rzeczy, przykładowo sprawiając, że łatwiej tracił nad sobą panowanie i jeszcze bardziej niż wcześniej cenił sobie samotność, ale nauczyło go również cieszyć się z takich momentów absolutnego spokoju. Właściwie mógłby tak leżeć w milczeniu przez kilka godzin z rzędu, po prostu wsłuchując się w cichy oddech obok siebie, gdyby nie nagląca potrzeba zrobienia czegoś produktywnego, pojawiająca się zazwyczaj w ślad za postępującym bezruchem. I pozostająca całkowicie poza jego kontrolą; nawet gdyby chciał, nic nie mógł poradzić na fakt, że pozbawiony zajęcia mózg uporczywie odmawiał odprężenia i odpoczynku, niemal natychmiast zalewając właściciela obrazami i pomysłami. I sprawiając, że prawie zaczynał przebierać stopami w miejscu. – Niedługo powinienem zejść na dółsprawdzić, czy wszystko jest w porządku, bo jestem niereformowalnym paranoikiem, powiedział i pomyślał, zawieszając spojrzenie gdzieś na suficie, ale nie ruszając się z miejsca, a zamiast tego kreśląc szlaczkopodobne kształty na ramieniu Teddy. – Jadłaś już? – zapytał, przypominając sobie nagle zarówno o bułkach, jak i potrzebie zjedzenia czegoś od czasu do czasu. Niewerbalny przekaz głosił: umieram z głodu, ale szkoda mi czasu na przygotowywanie czegokolwiek tylko dla jednej osoby.


you better keep the wolf back from the door
he wanders ever closer every night
and how he waits, baying for blood
I promised you everything would be fine


Frank Cresswell
Frank Cresswell
Zawód : właściciel dziurawego kotła, naukowiec
Wiek : 35
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Żonaty
a lot of hope in one man tent
there's no room for innocence
take me home before the storm
velvet moths will keep us warm
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Wilkołak

Nieaktywni
Nieaktywni
https://www.morsmordre.net/t2513-frank-carter#39521 https://www.morsmordre.net/t2730-poczta-franka https://www.morsmordre.net/t12082-kronika-towarzyska#372204 https://www.morsmordre.net/f248-pokatna-1-mieszkanie-nad-dziurawym-kotlem https://www.morsmordre.net/t4440-skrytka-bankowa-nr-656#94968 https://www.morsmordre.net/t4441-frank-cresswell#94971
Re: Sen [odnośnik]21.06.16 1:39
Wychowałam się w naprawdę dobrym domu. W dobrej rodzinie. Takiej, która je wspólnie śniadania, obiady i kolacje, dzieli się bułkami nad zupą i walczy o ostatni kawałek marchewkowego ciasta. System, wypracowany przez lata, był bardzo prosty. Dostawał go ten, kto miał najgorszy dzień. Siedzieliśmy przy stole i każdy dzielił się tym, co leży mu na sercu. Czasami zdarzały się łzy, ale jaka była nagroda! Ostatni, wielki kawałek z polewą. 
W okresie dojrzewania często wygrywałam. Pierwsze skurcze, rozchwianie hormonalne. Absolutna tragedia… 
No dobra, raz czy dwa zdarzyło mi się udać płacz i trochę podkoloryzować, ale kto nie jadł ciasta marchewkowego mojej mamy nigdy nie zrozumie wysokości stawki.
Przez sporą część mojego dzieciństwa byliśmy tylko we trójkę. I wtedy w kuchni panował nieskazitelny porządek, a ubrania zawsze były wyprasowane. Ale z czasem na świecie pojawiały się kolejne i kolejne maluchy  - wtedy zaczęło mi się znacznie bardziej podobać. Zrobiło się głośno. Naprawdę bardzo głośno. W kuchni często piętrzyły się nieumyte garnki, a świeże pranie leżało na kanapie w salonie, obok zabawek, kocyków, gryzaczków i pieluch. Pamiętam pranie pieluch, czasami mam wrażenie, że ono nigdy nie ustaje. Nieustannie suszące się białe pole przed domem, aż się zdziwiłam kiedy zniknęło na początku tego roku, wpisało się w krajobraz domu tak bardzo, że bez niego wygląda autentycznie łyso. Do konkursu o ostatni kawałek ciasta z zaczęli dołączać kolejni konkurenci i od czasu do czasu trzeba było przyznać im rację. Jak kiedy Devendra złamał rękę, spadając z huśtawki. Albo Eileen zdarła sobie kolano próbując chodzić w wysokich butach mojej mamy. Czy kiedy Bonnie sturlała się ze wzgórza, prosto do strumienia, odrzucona przez swoją pierwszą miłość w wieku zaledwie pięciu lat. Chłopak pewnie teraz żałuje. Nie ma w ładniejszej dziewczyny w całej Szkocji, naprawdę, za trzy lata wyląduje na okładce Czarownicy.
Jasne, nie zawsze było kolorowo i przez dwadzieścia siedem lat przy stole radziliśmy sobie z większymi kryzysami niż urażona duma, skurcze czy złamana ręka - był nawet moment kiedy mama dostawała ostatni kawałek ciasta dwa miesiące pod rząd i jestem przekonana, że dzięki temu udało jej się tak szybko przezwyciężyć poporodową melancholię po urodzeniu bliźniaków.
Pochodzę z dobrej, ciepłej i ogromnej rodziny - chyba nie ma w tym niczego dziwnego, że chcę podobną. Im większą tym lepiej. Też mogłabym mieć ósemkę i nieustannie prać pieluchy przez dwadzieścia lat. Jeszcze nie podnoszę tego problemu na głos, ale młodsza się nie robię, a taka ilość dzieci nie wyjdzie ze mnie jedno po drugim.
No dobra. Ósemka brzmi przerażająco, czwórka wystarczy. Chyba nie potrzebujemy wychować całej drużyny quidditcha - ale jestem przekonana, że Łobuzy Carter z Londynu zdobyłyby mistrzostwo kraju kilka razy z rzędu. 
I tak, nudzi mi się w pracy na tyle by dokładnie wyobrazić sobie Łobuzy Carter z Londynu. Mieliby niebiesko-pomarańczowe szaty z kuflem na piersi i po każdym zwycięstwie rozlewaliby kremowe piwo po trybunach. Fani byliby absolutnie zachwyceni. Ich okrzyk bojowy składałby się z groźnych pohukiwań i wilczego wycia. To działałoby jak Meksykańska fala - czy sfora wilków właśnie, słysząc wycie trzeba odpowiedzieć tym samym. Niezwykle przygniatające dla przeciwników. Słynęliby z gry precyzyjnej i przemyślanej, cechującej się jednak odrobiną nieprzewidywalnego chaosu - mieszanka gwarantująca zwycięstwo! 
Sama dziwie się tak głośno tykającemu zegarowi biologicznemu, w żadnej innej dziedzinie życia nie wykazuje się podobną dojrzałością. Gdyby zostawić na mojej głowie dom to prędzej niż później nawet lodówka zrobiłaby się pusta. Nie chodzi też o znalezienie sensu życia za pomocą dziecka, nie traktuje bycia mamą jak kariery zawodowej. To potrzeba zupełnie innego rodzaju. Od jakiegoś czasu mam ochotę wyrwać wózek każdej matce która mija mnie na ulicy, porwać bobasa w ramiona, przynieść do domu i oznajmić, że wychowamy jak swoje. 
Wiem - wiem, że Frank bywa paranoiczny jeśli chodzi o kwestię prawa i porządku, ale zapewne dlatego wszystko tak doskonale działa. Ja jestem powiewem odświeżającego chaosu, on solidnym fundamentem. Dlatego taki zgrany z nas duet. Osobno każde z nas wpada w poważne tarapaty. Razem jesteśmy doskonałym obrazem równowagi i harmonii. To też ważne w byciu rodzicami, równowaga i harmonia. Dzieci muszą wychowywać się w spokojnym, stabilnym środowisku. I jasne, zdarza nam się kłócić, często bywa gwałtownie, ale po chwili napięcie opada, radzimy sobie z każdym problemem. Jestem przekonana, że nasze dzieci na latające kubki reagować będą przewróceniem oczu, mając pełną świadomość, że ich rodzice za sobą szaleją, zaraz przejdzie im cała złość.
Wiele dzieci dorasta w przekonaniu, że ich rodzice są bratnimi duszami. Nasze będą mieć tego pewność - Marchewkę - jęczę we Frankowych ramionach bo czymże jest jedna marchewka? Jak się tym najeść?! Można by pomyśleć, że taki żarłok jak ja jest zarazem doskonałym kucharzem. Nic bardziej mylnego, nic mnie tak nie dołuje jak gotowanie. Taki wysiłek, tyle trzeba czekać, a ja chcę jeść od razu!
Carter ma to szczęście, że ja zawsze jestem głodna. Więc może gotować kiedy tylko przyjdzie mu na to ochota!
Gość
Anonymous
Gość
Sen
Szybka odpowiedź
Uprawnienia

Nie możesz odpowiadać w tematach