Sowia poczta
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 19:28, w całości zmieniany 5 razy
Każda okazja żeby wydostać się z Wiltshire była dobra. Jeśli przy okazji dało się załatwić jakieś sprawunki było nawet lepiej, bo jeśli czegoś Medea nie mogła zrozumieć to właśnie bezproduktywności (wszak nie byłaby tym kim jest, gdyby całe dnie spędzała na lenistwie). Wynajęcie domu było czymś absolutnie niezbędnym, każdy kolejny dzień spędzony w rezydencji brata ją w tym upewniał. Nie mogła znieść bezczynności i niemożności podejmowania decyzji, szczególnie wtedy, gdy jej szwagierka nie starała się nawet w połowie tak bardzo jak wypadało to czynić komuś noszącemu tytuł Lady Malfoy. Na szczęście rodzina męża pomogła jej już wybrać stosowne domostwo i dopełnienie wszystkich formalności było kwestią dwóch tygodni. Lada moment będzie mogła zabrać Christiana i przenieść się do domu, który nazwie swoim. Wszystko wreszcie będzie działo się zgodnie z jej życzeniem i wolą. Wprost nie mogła się doczekać!
Na pocztę przybyła z dość oczywistą sprawą - naręczem listów do wysłania. Jej jedna sowa, jakkolwiek wierna nie mogłaby podołać całej prowadzonej korespondencji. Nie w momencie, gdy tak wiele spraw czekało na potwierdzenie i doprowadzenie do wyczekiwanego końca. Zlecenia do banku, umowy dla notariusza, zamówienia mebli i organizacja transportu jej drogocennego zbioru książek z ambasady w Norwegii! Sprawy nagliły. Musiała też wysłać list do męża, a na tak daleką podróż potrzebny był ptak do lotów międzynarodowych. Przed pocztą rozstała się z Christianem, ofiarowując mu garść złotych monet i polecając by kupił sobie coś co umili mu oczekiwanie na przeprowadzkę. Wiedziała jak bardzo męczyło go Wiltshire i serce bolało ją na samą myśl, że musi go zmusić do zostania tam jeszcze dłużej. Ale jej chłopiec był taki dzielny, taki doskonały! Odprowadziła go spojrzeniem, które miało w sobie więcej czułości niż mogłaby sama przypuszczać. Pobyt w Anglii odkrywał w niej nowe pokłady matczynych uczuć, których sama nie była dotąd świadoma. Jeszcze trochę i małżonek jej nie pozna, gdy już zaszczyci swoją obecnością rodzinną ziemię.
Wkroczyła na pocztę z wysoko zadartą głową, jak zawsze poruszając się z godnością królowej. Ta postawa narzucała innym uległość, wymagała od nich poddaństwa. Niewielu miało dość siły, by nie złamać się pod tym spojrzeniem. Ominęła kolejkę, bo przecież tacy jak ona nie czekają w jednej linii z plebsem. Upuściła listy na stanowisko przed pracownikiem poczty i krótko wyjaśniła czego wymaga. Zdawała się nie zwracać uwagi na gęstą i ponurą atmosferę, która wypełniła wnętrze urzędu oraz nieprzychylne spojrzenia rzucane jej ukradkiem przez pozostałych klientów. Rozglądała się wokół bez większego zainteresowania, czekając aż obsługujący ją człowiek uwinie się ze swoją robotą. Wtedy jej wzrok zatrzymał się na jednej jedynej osobie, która zdawała się być nieporuszona jej postawą.
Ale przecież to nie mógł być on?
Prawda?
Fryderyk wrócił od Seliny ze złamanym skrzydłem. Nie wiem, czy była w tym jakaś ukryta ironia, czy po prostu paczka mieszcząca w sobie płaszcz okazała się zadaniem ponad jego możliwości - dystans nie był jednak szczególnie zabójczy, w linii prostej nasze mieszkania dzieliły jakieś trzy mile. Odpowiedź od Lovegood nadeszła zaskakująco szybko, a w związku z moimi planami na jutrzejszy wieczór nie mogłem dłużej zwlekać z odesłaniem listu. Najwyraźniej jednak aura nieszczęścia, która nierozerwalnie towarzyszyła moim wszelkim perypetiom z zadziorną gwiazdą quidditcha, nie opuszczała mnie nawet w chwili, gdy przekazywałem do niej korespondencję. Czy ja zostałem w jakiś sposób przeklęty, czy to naprawdę Selina była powodem moich wszystkich niepowodzeń?
Bo wiecie, planowałem umrzeć sobie jutro, ale intuicja podpowiadała mi, że ten wyrok dosięgnie mnie o wiele szybciej. Zaraz. Teraz. Ale po kolei.
Powoli opuszczałem już budynek poczty, kiedy przez drzwi wejściowe wparowała kobieta, krocząc w komicznie dostojny sposób i za nic mając czarodziejów cierpliwie czekających na swoją kolej. Profil psychologiczny postaci zdolnej do tak wyrafinowanego zachowania nasuwał się sam – arystokratka. Na moje oblicze mimowolnie wpełznął uśmiech, jakby bycie świadkiem tego podziału klasowego poprawiło mi humor. Zadzierając podbródek zbyt wysoko nie mogła zauważyć, jak kilka listów postanowiło umknąć falistym ruchem na podłogę. Podczas gdy pozostałe osoby zgromadzone w budynku groźnie łypały na wyżej urodzoną lady, ja niemal flegmatycznym ruchem, jakby od niechcenia, zebrałem trzy koperty, które zawędrowały pod moje buty. Podnosząc listy, do mojej świadomości dotarły niepokojące sygnały. Papier do złudzenia przypominał ten, w jakim zwykłem otrzymywać korespondencję od ojca czy mojej zmarłej matki, miał niepokojąco identyczną fakturę i nawet pachniał jak Wilton. Taka fala wspomnień podniosła mi ciśnienie, jednak przyjrzawszy się listom dokładniej, dostrzegłem pieczęć należącą nie do Malfoyów, lecz dobrze mi znany herb Rowle'ów.
Za dobrze.
Tylko jedna znana mi osoba o nazwisku Rowle przebywała aktualnie w posiadłości
Moja siostra.
Przyjrzałem się ponownie damie, która stała przy jednym z okienek, każdym swoim ruchem wyrażając niezadowolenie z tego, że jest zmuszona do oddychania tym samym powietrzem, co jacyś mieszańcy krwi. Już pewnie opary trucizn wydawały się jej bezpieczniejsze. Paraliż, który ogarnął mnie w pierwszych sekundach dość szybko ustąpił rozbawieniu, bo takie życiowe sceny zwykły poprawiać mi humor. Zwłaszcza, kiedy główną rolę miała grać moja siostra. Może powinienem krzyknąć to na głos, aby nikt nie miał wątpliwości, jak bliskie i ciepłe relacje nas łączą? Choć muszę przyznać, ze ciepła nie poczułem zupełnie, gdy wzrok Medei w końcu skrzyżował się z moim spojrzeniem – ba, prawie zostałem wysłany na koło podbiegunowe! Albo jeszcze dalej. Na Marsa.
Ktoś powinien opatentować jakieś porządne okulary dla ludzi pokroju mojej siostry.
No dobra. To musiało kiedyś w końcu nastąpić – przecież widziałem ją już na wernisażu, widziałem ją na pogrzebie matki, jednak teraz przyszło mi dzierżyć w dłoni j e j własność. Konfrontacja była nieunikniona. Normalny człowiek na moim miejscu zapewne prysnąłby, zostawiając koperty w tym samym miejscu, w jakim je znalazł, z tym, że ja nie byłem ani trochę normalny. Uśmiechnąłem się jedynie nonszalancko, unosząc korespondencję przed siebie i machając nią wesoło w stronę Medei.
No cześć, siostrzyczko.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
I już sunie ku niemu. Zadarta głowa, pewne ruchy, furia czająca się na dnie niebieskich tęczówek. Jest jak nadciągający sztorm - równie bezwzględna i mordercza. Och, jakże chciałaby zacisnąć dłonie na jego szyi! Raz na zawsze zetrzeć mu z warg ten uśmiech. Zmyć skazę na honorze rodziny tak jak to czyniono przed wiekami: przelewając zbrukaną krew. Pamiętaj, że nie jesteś już Malfoyem. Jesteś Rowle. - upomina się ostro w myślach, świadoma tego jak łatwo przyszłaby jej teraz utrata kontroli. Niewiele osób wzbudzało w niej tak silne emocje. Ale przecież to on zawsze był tym, który potrafił strzaskać otaczający ją lód i wywabić na zewnątrz rozwścieczoną smoczycę...
Zatrzymuje się tuż obok niego. Gdyby faktycznie był obcym jej człowiekiem, byłoby to już poważne naruszenie przestrzeni osobistej i załamanie etykiety. Czyni to nieświadomie, zbyt rozjuszona, by pamiętać o takich drobiazgach jak to, że nie powinna go znać. W obcasach jest mu niemal równa wzrostem i może bez przeszkód spojrzeć mu prosto w oczy. Sama nie wie czego powinna w nich szukać.
- Jak rozumiem, znalazł pan moją własność. - mówi cicho, powoli cedząc każde słowo przez zęby. Wyciąga przed siebie prawą dłoń zastanawiając się jednocześnie czy Lycus już wie, że w lewym rękawie płaszcza zaciska palce na różdżce. Zastanawia się czy pamięta, która z jego sióstr była leworęczna i czy zwracali jego uwagę na takie rzeczy, gdy szkolił się na aurora. Bo przecież słyszała plotki. Mogła udawać przed całym światem, że nigdy nie istniał, ale to nie znaczy, że faktycznie o nim zapomniała. Korzystała ze swoich rozlicznych znajomości, by zbierać fakty jak rozsypane okruchy. Plotki o jego nowej pracy, o nowym imieniu, o podłym w jej mniemaniu towarzystwie. Leżąc bezsennie w łóżku zastanawiała się czy on może spokojnie spać ze świadomością swojej zdrady.
- To bardzo ważne listy. - dodała i poruszyła palcami w pośpieszającym geście. Oddaj co moje i zniknij mi z oczu - mówiło jej spojrzenie.
Jakaś część mnie głupio wierzyła, że kiedyś znowu usłyszę magiczne słowo.
B r a c i e.
Cóż, w zasadzie przy kuflu piwa padało ono nieustannie, jednak nie był to ten sam brat, którego wyczekiwałem. Ten, który świadczył o więzach krwi. O wspólnych przodkach. Piękne miałem marzenia, no nie? To nie tak, że nie chciałem być częścią rodziny Malfoyów. Ja po prostu nie byłem tam dłużej akceptowany. Z tym swoim swobodnym podejściem do obowiązujących konwenansów. Z nonkonformizmem wobec przyjętych poglądów. Z sympatią do znienawidzonej rasy podludzi. Nie przespałem już wiele nocy, trwoniąc nerwy i zdrowie nad tym, czy podjęta decyzja o ucieczce była słuszna. Później przez lata towarzyszyła mi wyłącznie nienawiść – o dziwo sam jej nie czułem, ale z dumą przyjmowałem kolejne kłody, jakie Malfoyowie rzucali mi pod nogi. Był czas, kiedy nie potrafiłem zmrużyć oka, w obawie, że już nigdy więcej nie ujrzę światła. Ale umarłem – i odrodziłem się niczym feniks z popiołów. Byłem tam. Po drugiej stronie. Już się nie boję.
Więc będę tu stał z tym swoim głupkowatym uśmieszkiem, patrząc, jak dwoisz się i troisz, próbując zapanować nad nerwami. Czy zaatakowałabyś aurora w biały dzień, siostrzyczko? Przy tylu świadkach? Trochę już mi się pomieszały te wszystkie konwenanse, ale damie chyba nie wypadało tak po prostu zacząć trzaskać zaklęciami w zupełnie bezbronnego interesanta. Widzę przecież, jak na lewej ręce żyły skrywające najczystszą krew wybałuszyły się pod twoją cienką, bladą skórą. Patrzę ci prosto w oczy, odliczając ostatnie sekundy mojego żywota. I uśmiecham się – bo cóż innego mi pozostało?
- Czyżby słońce świecące na północy było na tyle silne, iż uszkodziło ci wzrok? Chyba nie powiesz mi, że mnie nie poznajesz. - Na szczęście w porę ugryzłem się w język, zanim nieumyślnie dodałem tęskniłaś? W zasadzie nie wiem, czego oczekiwałem. Bo przecież z ust Medei nigdy nie padną słowa, które chciałbym usłyszeć, co więcej jej postać pojawiała się i zapewne pojawi jeszcze nie raz w moich najgorszych koszmarach, dręcząc mnie za wszystkie popełnione grzechy. W jej oczach byłem potępiony. Niemal czułem tę odrazę przez skórę. W moich oczach zaś... no właśnie, kim była w tej chwili?
Wrogiem? Przeszkodą? Zemstą? Odkupieniem?
- Nie wątpię. Tak ważne osobistości wysyłają tylko ważną korespondencję. - Potwierdzam, a jednak listy nadal tkwią w mojej dłoni. Nie zamierzam ich zatrzymać, nie zamierzam też szarpać się z własną siostrą w środku gmachu poczty – i tym bardziej nie podejrzewam Medei o podobnie irracjonalne zachowanie. Chyba nie chciałaby splamić swojej dobrej reputacji ze względu na moją osobę? To dopiero byłaby ironia losu!
Dlaczego wróciłaś, Medeo?
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
A jednak był jej b r a t e m. Choć pewnie udławiłaby się, gdyby przyszło jej wypowiedzieć to słowo na głos. Każda racjonalna część jej umysłu podpowiadała, że ma tylko jednego brata: lorda Abraxasa Malfoya. Nie zawahałaby się, gdyby ktoś obudziły ją w środku nocy i o to zapytał. Powtarzała to sobie już od wielu lat, a przecież kłamstwo powtórzone po tysiąckroć stanie się prawdą. A jednak gdzieś bardzo głęboko w sobie nosiła małą zadrę. Iskrę bezsilnej wściekłości i bezgranicznego zawodu. Bo nawet jeśli Lycus był palantem, który ciągnął ją za włosy (gdy miała lat pięć) i bezczelnym kretynem, który przy stole wykłócał się z nią o czystość krwi (gdy miała lat piętnaście) - to jednak wciąż był jej bratem. Starszym bratem, który zawiódł swoją młodszą siostrę. I w pewien bardzo spaczony i niezrozumiały nawet dla siebie sposób Medea tęskniła. I nie mogła wybaczyć mu tego, że ją opuścił.
Lycus Malfoy umarł. - powtórzyła w myślach po raz kolejny.
Zamknęła na chwilę oczy, ewidentnie usiłując zebrać w sobie dość siły, by zapanować na roznoszącą ją wściekłością. Ze świstem nabrała powietrza, w myślach odliczając od dziesięciu do jednego. Kiedy znów na niego spojrzała jej oczy były odrobinę spokojniejsze. Różdżka wróciła w głąb rękawa - przynajmniej na razie. Zastanawiała się czy ludzie wokół przyglądają im się z uwagą, zastanawiając się czemu powietrze wokół trzeszczy od napięcia.
- W tej chwili żałuję, że faktycznie nie padło mi na oczy. - syczy, a jej zaciśnięte dotąd usta wykrzywiają się w kwaśnym uśmieszku. Wyciągnięta dłoń drży jej delikatnie, ale nie cofa jej wciąż wyczekując swoich listów. Listy... Braciszku, pamiętasz jej listy? Te ostatnie miesiące przed tym jak okrzyknięto Cię zdrajcą - wysyłała Ci przynajmniej jeden na trzy dni. Pełne uszczypliwości i nawoływania do rozsądku. Jej osobliwa forma troski.
- Jak mogłabym zapomnieć największą hańbę naszego pokolenia? - dodaje gorzkim szeptem, z oburzeniem potrząsając jasną głową. Teraz cała zdaje się już drżeć od tych wszystkich targających nią emocji. Kiedy ostatnio była w tak tragicznym stanie? Na pogrzebie matki?
Prychnęła cicho słysząc jego słowa. Znów to robił! Tak jak zawsze. Szydził z niej, kpił w żywe oczy. Zawsze usiłując jej udowodnić, że nie jest ważna ani potrzebna! Błękit jej oczy lśni niemal chorobliwie. Obraca wyciągniętą dłoń, zaciska wszystkie palce poza wskazującym, którym dźga go w pierś.
- Bacz na słowa. - znów cedzi słowa przez zęby. Trudno powiedzieć czy to jeszcze ostrzeżenie czy już groźba. Chociaż co mogłaby mu zrobić? Bo przecież faktycznie szarpanie się z nim na środku poczty nie wchodziło w grę.
Chciałbym być Malfoyem. Chciałbym być bratem. Spędzać czas z siostrzeńcem, nosić na rękach małego bratanka. Wpadać na popołudniową herbatę do Wiltshire. Niestety, w oczach krewnych pozostawałem czarną owcą tylko dlatego, iż posiadałem nieco odmienne poglądy na życie. Że jakimś cudem w tym zadufanym dziecku, jakim byłem, narodziła się empatia. Próbowałem przez lata pokazać rodzinie, że moje horyzonty sięgają nieco dalej, niż slogany powtarzane przez przodków na przestrzeni lat. Że nie ma równych i równiejszych. Że dali się oszukać, wierząc w istnienie złodziei magii.
Lata rzucania grochem o ścianę.
Nie pasowałem. Może po prostu podmienili mnie w kołysce i tak naprawdę byłem Weasleyem? Mam dziwne przeczucie, że rodzina Garry'ego byłaby dumna z takiego syna. Ale nie powinienem takich teorii wygłaszać na głos przy Medei, bo jeszcze jutro zamiast włamywać się do Tower, pójdę odsiadywać tam wyrok. Chociaż nie – jestem pewien, że Malfoyowie uruchomiliby wszystkie kontakty, aby specjalnie dla mnie postarać się o najgorszą celę w Azkabanie.
Posiadałem tę moc jednoczenia rodziny.
- Muszę ci przyznać rację. Te ściany nijak mają się do bogactwa posiadłości w Wilton. Słyszałem również, że ludzie na północny przykładają wagę do estetyki wnętrz. Potwierdzisz te plotki, czy skażesz mnie na domysły. Życie w niewiedzy? - Pogawędźmy sobie, Medeo. Ile to już lat? Trzynaście? Powinniśmy potrenować dialog. Pogróżki z pewnością do mnie nie przemawiają. Tak samo jak nienawiść. Złość. Twoje listy były nimi przesiąknięte. Gdybym je teraz przyniósł do biura aurorów, jeszcze zostałbym posądzony o praktykowanie czarnej magii. Wiesz, moja droga siostro, że te emocje najlepiej jej służą?
Na pewno wiesz.
- Czuję, jak rozpiera mnie duma. W twoich ustach brzmi to wyjątkowo majestatycznie. - Bo wiecie, ja to się czuję trochę wyjątkowy. Na drzewie genealogicznym Malfoyów wypalone podobizny można policzyć na palcach jednej dłoni. Tylko na co te nerwy, siostro? Jestem całkiem zadowolony z takiego obrotu sprawy. Podałbym ci ziółek na uspokojenie, ale wolę nie, bo połowa Anglii zapewne okrzyknęłaby mnie trucicielem.
- Ależ baczę, moja droga... - siostro. Mocno ugryzłem się w język, by nie wypowiedzieć tego zakazanego słowa przy świadkach. Fantastycznie poświęcam się dla twojego dobra. - Nie powiedziałem chyba niczego obraźliwego? - A może chodziło o to, że zapomniałem o tytule? Zapewne ważna osoba to nie to samo, co Lady Rowle.
Uśmiech nie znika mi z twarzy, kiedy palec wskazujący Medei ląduje na moim mostku. Podziwiam siostrę za odwagę – w końcu zadaję się ze szlamami i zapewne przez tyle lat musiałem już nieźle obrosnąć w ich brud. Wspaniałomyślnie nie przypominam jej o tym drobnym szczególe, wyciągając przed siebie koperty.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Przygląda mu się z rosnącym niedowierzaniem, gdy zaczyna zasypywać ją kolejnymi nic nieznaczącymi słowami. Litości! Chciał sobie z nią pogawędzić jak na herbatce u ciotki Demetrii? To kolejna kpina czy może już zupełnie postradał zmysły? Nie umiała ocenić. Kręci głową z dezaprobatą i nawet nie próbuje podjąć tematu - o Morgano! - architektury wnętrz. Szkoda jej na to czasu i nerwów.
- Nie masz za grosz wstydu. - szepnęła ze zgrozą i powoli jej wściekłość przekształciła się w przerażenie. Czy on zawsze był aż tak bezczelny? Po tylu latach trudno było pamiętać. Zwłaszcza, że tak intensywnie próbowała o nim zapomnieć. Kim on w ogóle był by mówić do niej tym tonem? Skrzywiła minimalnie usta, gdy słowo "siostro" niewypowiedziane zawisło w powietrzu. Odebrała swoją własność i obrzuciła koperty szybkim spojrzeniem jakby w obawie, że kilka chwil w rękach Fredericka mogło im poważnie zaszkodzić. Wyglądały jednak równie nienagannie co od początku. Zapisane eleganckim pismem imiona adresatów lśniły miłym dla oka fioletem. Nawet atrament miała w rodowych barwach.
- Jeszcze z Tobą nie skończyłam. - zastrzegła cicho, rzucając mu ostre spojrzenie. Odwróciła się na pięcie i wróciła do okienka, w którym nieco skołowany pracownik poczty czekał na brakujące przesyłki. Rzuciła na blat listy i kilka galeonów, nie trudząc się ani ich liczeniem ani nawet pytaniem o faktyczną wysokość należności. Nie zaszczyciła go również żadnym słowem pożegnania, po prostu odeszła od okienka, kierując się do wyjścia z budynku. Minęła Frederica z wysoko uniesioną głową, najwyraźniej biorąc za pewnik, że ten podąży za nią. Koniec końców, było tutaj tylko jedno widoczne wyjście, a wątpiła, by wzbudzała w nim aż taki strach, by spróbował wymknąć się tym pracowniczym.
Kiedy wyszła przed budynek, rozejrzała się szybko po ulicy. Musiała upewnić się, że nigdzie na horyzoncie nie widać Christiana. Jej syn nie powinien być świadkiem tego wszystkiego. Nie chciała Lycusa (a raczej tego co z niego zostało) nigdzie blisko swojego pierworodnego.
- Trzymaj się z daleka od Megary. - zażądała, gdy tylko znów stanęli naprzeciw siebie. Ręce splotła na piersi, a brodę - jakimś cudem - zdołała zadrzeć jeszcze wyżej. - Wiem, że jej niezdrowe poglądy nie wzięły się znikąd. Nie pozwolę, byś sprowadził na moją rodzinę kolejne nieszczęście. - oczywiście blefowała. Nie miała nic poza przypuszczeniami i równie dobrze, Megara mogła być po prostu z natury równie wybrakowana co Lycus. Nie zaszkodziło jednak spróbować. Może kochany braciszek sam się z czymś zdradzi?
Dziwi mnie fakt, że po tylu latach Medea rozdrapuje dawne rany. Wybrałem przecież swoją ścieżkę, nie prosząc nikogo, by za mną podążał. Dzielnie znosiłem wszystkie kłody rzucane mi pod nogi. I pomimo tego, że Malfoyowie nieustannie dawali mi do zrozumienia, że nie zapomnieli – trwałem. Na przekór wszystkiemu, zastanawiając się, dlaczego nieustannie za mną podążają. Przecież nie byłem ważny. Byłem n i k i m. Nie miałem żadnych roszczeń, a jednak nieustannie słyszałem za plecami wilczy skowyt, który nie pozwalał mi spokojnie spać w nocy.
- Nie mam powodów do wstydu. - Bezradnie rozkładam ręce, wzruszając ramionami.
Widzisz, siostro... różnica między nami jest taka, że ja n a p r a w d ę chciałbym pogawędzić sobie z tobą jak na herbatce u ciotki Demetrii. Ale zamiast mnie wysłuchać, wolisz nazywać mnie zdrajcą. Twierdzić, że plugawię dobre imię naszej rodziny. Cóż, sukcesywnie pomagam zapełnić kolejne cele w Azkabanie, walcząc ze złem tego świata. Czy uważasz to za hańbiące? A może hańbiącym mnie czynem jest fakt, że podaję rękę każdemu człowiekowi, nie zastanawiając się nad jego rodowodem? Jeśli tak, poważnie zastanowiłbym się, które z nas miało większe licho za uszami.
Groźba w ustach Medei brzmi całkiem komicznie – najwyraźniej talent kabaretowy był w naszej rodzinie dziedziczny. Odprowadzam ją wzrokiem, zastanawiając się, jakim cudem dostąpiłem zaszczytu audiencji u własnej siostry. Może gdybym był mądrzejszy, prysnąłbym z poczty ile sił w nogach i czym prędzej szukał nowego lokum, ale czasy, kiedy uciekałem przed rzeczywistością zginęły w odmętach przeszłości. Z radością podążyłem za Medeą, zatrzymując się przed budynkiem poczty. W końcu tutaj czekała na nas jeszcze większa publika.
Przedstawienie czas zacząć!
- Jeden niepochlebny artykuł na temat Malfoyów w Walczącym Magu i po dziesięciu zjawiasz się z powrotem w Anglii, szukając winowajcy. - Choć imię Megary nie padło bezpośrednio, nie trzeba było snuć domysłów, by wiedzieć, że wspomniana Bratanica to moja najmłodsza siostra. - Zrzucasz odpowiedzialność na moje barki, bo nie możesz spoglądać w lustro z myślą, że zaniedbałaś własną rodzinę?
Szach mat, Medeo. Nie tylko ja mam nieczyste sumienie.
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
A Lycus nie był starą raną. Był cierniem wbitym pomiędzy żebra, który przypominał jej o sobie za każdym razem, gdy wzięła głębszy oddech. Jak długo żył, jak długo i s t n i a ł nie mogła zaznać pełnego spokoju. Prawdopodobnie reszta rodziny podchodziła do tego w identyczny sposób. Rana nie zagoi się póki nie wyrwą obcego ciała, które ją zadało. Żył z nimi przez tyle lat - czy naprawdę nie potrafił tego pojąć? Nie pamiętał już matki, która każde potknięcia karała policzkiem? Ani ojca, który będąc u szczytu swoich sił był chodzącą definicją słowa bezwzględność? Nikt nie nauczył ich wybaczać ani zapominać. Gdy raz zwietrzą krew - słabość - nigdy nie odpuszczą. Czyż ona i Abraxas nie krążyli teraz wokół umierającego ojca niczym dwa wygłodniałe wilki, pragnące pozbawić go resztek władzy? Czemu wobec Lycusa mieliby zachowywać się choć trochę inaczej?
Ciche prychnięcie wyrywa się zza jej doskonale wykrojonych ust, gdy słyszy jego wyznanie. Gdyby dał jej kilka minut przygotowałaby alfabetyczną listę powodów do wstydu, ale wątpiła, by miał ochotę ich słuchać.
Chłodne listopadowe powietrze studzi jej zarumienione z gniewu policzki. Nawet kiedy jest wściekła, wciąż prezentuje się doskonale. Jest jak piękna lalka, nawet jej oczy patrzą tak zimno, że mogłoby faktycznie być ze szkła. Jeśli kiedykolwiek była dla niej nadzieja to przepadła lata temu, gdy w młodości wytrzebiono z niej wszelkie ludzkie odruchy. Przyjęła rodową indoktrynację najlepiej z całej ich piątki i w swoim fanatyzmie była najbardziej niebezpieczna. Uśmiecha się czarująco, maskując tym grymasem kolejną falę gniewu.
- To nie powinna być moja odpowiedzialność. Nie jestem już panną Malfoy. - odpowiedziała szybko, choć przecież to takie okropne kłamstwo, nigdy nie przestała być sobą. - A jednak cała reszta poniosła tak spektakularną porażkę, że wreszcie musiałam przyjechać. Wziąć za pyski rozbestwione siostry i oczywiście bliżej przyjrzeć się Tobie. - wulgarne słowa dziwnie nie pasują do jej słodkich ust, ale świetnie uzupełniają błysk szaleństwa w błękitnych oczach. Śmieje się cicho i niemal czułym gestem muska jego ramię.
- Nie wątp we mnie, bracie. - syknęła, szyderczo przeciągając samogłoski na ostatnim słowie. - Jeśli ceną za dobre imię rodziny będzie krew, nie zawaham się jej przelać. - trudno orzec czy groziła jemu czy Megarze, czy może im wszystkim na raz. Kto jednak próbowałby zrozumieć wariatkę? Bo chyba rozumiesz już Lisie, że ona ma nie po kolei w głowie?
Gdzieś na krawędzi jej wzroku pojawiła się sylwetka Christiana, więc szybko odsunęła się od Fredericka. Strząsnęła z szaty nieistniejące pyłki, tym gestem odcinając się od całej zaistniałej sytuacji. Jej oczy znów były zimne, a uśmiech urokliwy.
- Tak czy inaczej, życzę miłego dnia. - zaszczebiotała słodko. - Mam nadzieję, że sczeźniesz gdzieś niebawem i już więcej nie będę musiała Cię oglądać. - skłoniła mu głową w drwiącym geście i podążyła w kierunku głównej ulicy. Ucałował czubek głowy swojego pierworodnego i nie oglądając się w stronę brata podążyła w kierunku kolejnego sklepu, wypytując po drodze Christiana co ciekawego kupił sobie za pieniądze, które mu wcześniej dała.
[zt]
|z Medi wychodzi szaleństwo :malpka:
Nie mam ochoty na kłótnie z tobą, siostro. Widzisz, problem polega na tym, że moje słowo przeciwko twojemu słowu nic nie znaczy, dopóki nie wyczyścisz sobie uszu zatkanych latami kłamstw. Jestem pacyfistą, pewnie nawet o tym nie wiesz. Skreśliłaś mnie przed laty, bo uznałaś za odmieńca. Wiesz, ze to zwykle szaleńcy zmieniają świat? Ci, którzy głoszą największe herezje okazują się geniuszami, historia wielokrotnie tego dowiodła. Trudno ci uwierzyć, że mogę mieć rację. Trudno naruszyć własny komfort w imię większego dobra. Więc fukasz i prychasz, zakładając kolejne maski, bo nie możesz pozwolić sobie na słabości.
Widzisz, moja droga siostro... możesz. To nieludzkie tortury - nie być sobą. Mogę cię zapewnić, że gdybym nie czmychnął trzynaście lat temu, leżałbym już dawno obok naszej matki. Dusiłem się – a przecież nigdy nie stwierdzono u mnie klątwy Ondyny.
Słucham cię, Medeo, i w duchu życzę ci powodzenia w próbie ujarzmienia Megary. Nie wiem, czy w tym świecie istnieje siła, która jest w stanie zapanować nad naszą najmłodszą siostrą. Nie powiem ci tego wprost, ale już ja mam większe szanse, by wbić cokolwiek mądrego to tej jej pojętnej główki. Tymczasem wolę grać ci na nosie, bo śmiech jest jedyną bronią, jaką przeciwko tobie kiedykolwiek wytoczę.
- Ach ta rozbestwiona Astoria, powinna już dawno mieć męża i urodzić dziedzica. - Łapię się za boki i dramatycznie kręcę głową.
Póki jeszcze znajduje się we właściwym miejscu.
- Jestem przekonany, że świetnie odnajdziesz się w Tower. Jeśli dożyję, postaram się o najlepszą celę specjalnie dla ciebie. - Wtóruję jej słowom z przekąsem, a uśmiech nadal nie znika z mojej twarzy, choć bynajmniej nie bagatelizuję groźby Medei. Faktycznie musiałaby upuścić trochę s z l a c h e t n e j krwi, by mnie go pozbawić. - Byłoby szkoda, gdybyśmy nie mieli już okazji się spotkać. Choć wolałbym, aby atmosfera między nami nieco się ociepliła, Królowo Śniegu. Pomyśl o wakacjach w ciepłych krajach! - Pogodnie żegnam siostrę, za nic mając jej ironiczne słowa czy gesty. Może łudzę się, że l a d y Rowle rzuca słowa na wiatr – tak samo, jak łudzę się, że kiedykolwiek jeszcze uzna mnie za równego sobie. Stoję przez chwilę, bez żalu patrząc jak odchodzi, do czasu, aż na horyzoncie pojawia się mój s i o s t r z e n i e c, którego widok cuci mnie niczym kubeł zimnej wody.
Jeden - zero dla Medei.
zt :moh:
obywatele degeneraci,
ej, duszy podpalacze,
Listy przychodziły regularnie. Raz w tygodniu, nieduża, bielutka sówka drapała w szybę okna, domagając się, by Tristan wpuścił ją na parapet i wyciągnął pachnący kobiecymi perfumami pergamin. A otwierając, rozpoznawał znajomy już, bardzo staranny charakter pisma i wyrazy przepełnione gorącymi wyznaniami uczuć. "Cicha wielbicielka", jak widać nie rozumiała, że Tristan jest szanowanym i zaręczonym szlachcicem i nie mógł pozwolić sobie, by informacja o słanych wyznaniach dotarła gdziekolwiek dalej. To byłby skandal.
Nie trudno było wyśledzić, skąd przybywały listy. Oczywiście sówka nie należała do prywatnych właścicieli, ale adresatka wybierała wciąż tylko jedną pocztową przedstawicielkę. I tak Tristan znalazł się w budynku Sowiej Poczty. W końcu wiedział, że to dzisiaj miał przyjść kolejny list, a on musiał dotrzeć do cichej wielbicielki. Jego uwagę przykuła młoda kobieta, która właśnie wypuszczała z wiadomością, małą, bielutką sówkę. To nie mogła być pomyłka.
Artis nie miała większego wyboru. Jej puchacz Balou zaniemógł i swoją dzisiejszą wiadomość musiała wysłać ogólnie dostępną pocztą. Mogła tylko lekko się śmiać, że na listowny papier padło kilka perfumowanych kropel, których zapach kreślił przyjemną woń, ale większość oferowanych zwierzaków, łypało na nią niechętnie. Może dlatego, dla swego zadania wybrała sówkę, której wyraźnie nie przeszkadzał unoszący się zapach. Wypuściła stworzenie, akurat w momencie, gdy poczuła na sobie intensywne spojrzenie mężczyzny, uparcie się w nią wpatrującego.
Datę spotkania możecie założyć sami. O skończonym wątku z rozwiązaną sytuacją możecie poinformować w doświadczeniu. Czara Ognia nie kontynuuje z Wami rozgrywki. Wszystko jest w Waszych rękach.
Miłej zabawy!
Przystanął przy ścianie, opierając się o nią bokiem, zupełnie bez dyskrecji obserwując, jak kobieta przywiązuje do nóżki ptaka list, obserwował ruchy jej długich palców; jego dłoń, wsunięta do kieszeni szaty, bezwiednie obróciła zwinięty w niej rulonik - ostatnia z wiadomości, jaką otrzymał. Śmieszyły go ckliwe słówka, zwłaszcza wysyłane potajemnie, ale pięknym kobietom nie miał zwyczaju odmawiać. A ta, jak się właśnie okazało, była bardzo piękna. Kojarzył jej twarz, bywała na szlacheckich spędach, choć nie pamiętał, by mieli okazję wymienić ze sobą choć kilka słów. Pochodziła z rodu, który nie utrzymywał bliskich relacji z jego, a jeśli się nie mylił, była to jedna z tych rodzin, które nie widziały nic dziwnego w brataniu się ze szlamem. Być może powinno dać mu to do myślenia - ale nie dało - nie dostrzegł w tym nic, co mogłoby sprawić, że wysyłanie mu przez nią listów miłosnych byłoby dziwne. Bo dlaczego miałby się dziwić - nie ją pierwszą w sobie rozkochał i zapewne również nie ostatnią.
Dopiero kiedy przyciągnął spojrzeniem jej uwagę, na jego twarz wpełzł arogancki uśmiech, założył ręce skrzyżowane na piersi.
- Lady - przywitał ją, mając nadzieję, że nie pomylił dziewczyny z tą, której twarz świtała mu w głowie. - Sprawy niecierpiące zwłoki, jak sądzę? - Niewątpliwie.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Biedny wuj Albert zmarł, a ona z powodu pracy nie mogła się pojawić na jego pogrzebie. W dodatku Balou odmówił współpracy, co wymusiło na niej wycieczkę. Był to raczej zimny dzień, ubrała się więc w gruby sweter, porządne buty i wygodne cygaretki, szła później do pracy, na wierzch narzuciła pelerynę z subtelnie wyszytym godłem rodu na rękawie. Mimo tak zwykłego ubioru wciąż prezentowała się dobrze i godnie, jak przystało na szlachciankę.
Mała, biała sówka najwyraźniej nie była w humorze, Artis musiała ją nakarmić przysmakiem, by ta zgodziła się wziąć mocno pachnący jaśminem list. Dziewczyna nie była do końca pewna, czy perfumowane listy są odpowiednie na kondolencje, nie miała jednak wyboru. Gdy sówka odleciała, Macmillan miała zamiar zaszyć się gdzieś na kawę, może na papierosa. Jej uwagę przyciągnął jednak mężczyzna, który niezbyt skrycie się jej przyglądał. Był przystojny, ale to nie ta kwestia sprawiła, że odpowiedziała na jego powitanie. Po prostu przypomniała sobie kim jest, a nie przystoi odejść bez przywitania.
- Lord Rosier - uśmiechnęła się delikatnie, choć chłodno. Ich rody kontaktów nie utrzymywały praktycznie żadnych, a ona sama nie należała do wylewnych i sympatycznych osób. Słysząc jego pytanie rzuciła mu zdziwione spojrzenie, ale uznała, że śmierć członka rodu Longbottomów nie jest tajemnicą, więc mogła odpowiedzieć.
- Wyrazy współczucia przesyła się na ogół jak najszybciej, więc tak, rzeczywiście niecierpiąca zwłoki - nie umknęła jej uwadze gra słów, która w ten sposób powstała, ale udała, że nic się nie stało - A Pan, Lordzie, co Pana tutaj sprowadza? - rzeczywiście się nad tym zastanawiała, choć może i jego sowa zachorowała. O tej porze roku było to częste, a i nie miała powodów do podejrzewania u swojego rozmówcy niczego złego, czy podejrzanego, choć to akurat była jej praca.
I'm gonna look in your eyes
And if you say, "Be alright"
I'll follow you into the light
Chłód całkiem zabawnie zgrywał się z sensem wypowiadanych przez nią słów, w które jednak Tristan nie uwierzył. Miał ostatnio dość na głowie - śmierć nestora Yaxleyów, bliskich jego rodzinie, odbiła się w jego domu głuchym echem - problemy miała jego siostra, a na niego niespodziewanie spadł nawał obowiązków w smoczym rezerwacie. Nie interesowały go mniejsze pogrzeby, kiedy wielkimi krokami zbliżał się pogrzeb wuja Reagana bestialsko zamordowanego w Nowy Rok. Longbottomowie sami w sobie też go zanadto nie obchodzili, znani byli ze szlachetnych serc, odwagi i honoru - a z żadną z tych wartości Tristanowi nie było nigdy po drodze. Skinął jej głową, kiedy odpowiedziała na jego powitanie.
- Jaśmin. - Czuł ten zapach zbyt wiele razy, by móc go pomylić, nie tylko od listów przysyłanych przez niepozorną małą sówkę - jak wciąż wierzył, nadawanych przez Artis - ale i przez kobiety, które w jego otoczeniu naprawdę często sięgały po tę nutę. Być może dlatego miał do pachnących podobnie perfum dużą słabość. - Ciekawy dobór kwiatowej nuty... jak na pogrobową korespondencję - przyznał z wciąż aroganckim uśmiechem. - Zawsze tak skrupulatnie dbasz o zapach listów z kondolencjami, lady? - Jego uśmiech wygiął się mocniej, kiedy usłyszał zmyślną grę słów Artis, uznając ją za nieprzypadkową czytał między wierszami i dostrzegł w tej dziewczynie dokładnie to, co czego w niej nie było, a co dostrzec w niej pragnął, cichą wodę wzburzoną pod naporem niespodziewanego spotkania. Zresztą, gdyby naprawdę słała kondolencje, z pewnością skorzystałaby z własnej sowy. - A może to współczucie... innego rodzaju? - Badał spojrzeniem jej twarz, uważnie wypatrując zmieniających się oznak, ruchów pełnych warg, brwi, oczu, bardzo pięknych oczu. Wydawała się skromna, wnioskował po ubiorze, ale przy tym miała w sobie coś na kształt pewności siebie - przeplatanej nieśmiałością, bez wątpienia, śmiałość sprawiłaby wszakże, że dziewczyna podpisałaby się pod swoimi listami.
- Właściwie, przyszedłem odwiedzić przyjaciółkę - odparł bez ogródek, nie odejmując wzroku od jej twarzy. - Małą białą sowę, która, pachnąc jaśminem, raz w tygodniu siada na moim parapecie. - I patrzył wciąż, wyczekując reakcji, w duchu rozbawiony, ale i zaciekawiony, na zewnątrz całkowicie pozbawiony emocji.
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n
Strona 1 z 14 • 1, 2, 3 ... 7 ... 14