Konfekcja dziecięca
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Konfekcja dziecięca
Nie mogło zabraknąć i działu dziecięcego - tak samo jak mali czarodzieje nadają koloru życiu całego magicznego społeczeństwa, tak i zachwyca feerią barw sekcja przeznaczona dla najmłodszych. Najbardziej gwarna i tętniąca życiem część domu mody ma za zadanie podołać życzeniom najbardziej wymagających klientów, jakich widział świat. Dostępne tu kreacje nie ustępują kunsztem krawieckim swoim odpowiednikom przeznaczonym dla dorosłych, a szeroki wachlarz dostępnych ubrań gwarantuje wszechstronną satysfakcję klientów. Znajdują się tu stroje dziecięce na każdą okazję, przeznaczone zarówno dla najmłodszych, jak i tych trochę starszych. Każdy z pracowników gotów jest stanąć na rzęsach, byleby upewnić się, że każdy z małych gości dotrzyma kroku najnowszym modowym trendom.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:46, w całości zmieniany 1 raz
- Czy wybrał już pan?
Melodyjny głos rozległ się za jego plecami, a Jayden drgnął lekko w nagłym zaskoczeniu. Zdał sobie sprawę, że stał przed manekinami prezentującymi maleńkie ubranka i chyba zgubił gdzieś poczucie czasu. O czym znowu myślał? Odleciał w inne miejsce? Gdzie tym razem? Musiał zamrugać kilkukrotnie, żeby pozbyć się dziwnego wrażenia zaspania i spojrzeć na właścicielkę przyjemnego tonu już w pełni świadomie. Kobieta w konfekcji dziecięcej wpatrywała się w niego uważnie z miłym uśmiechem na twarzy, wyczekując odpowiedzi, a on nawet nie wiedział, co miał jej powiedzieć. Czułby się chociaż odrobinę lepiej, gdyby nie była to młoda czarownica, która ewidentnie chciała pomóc, a surowa matrona, dla której samo jego istnienie było obrazą. Teraz wychodził na kogoś, kto jeszcze nie tylko na niczym się nie znał, lecz również jej nie słuchał. Nie było to przecież prawdą, lecz sprawienie zawodu komuś, kto na to nie zasługiwał, było dziwnym, osobistym schorzeniem astronoma. Nawet jeżeli druga osoba wcale nie odbierała jego zachowania jako niegrzecznego... Zakrytą w skórzanej rękawiczce dłonią potarł kark w geście bezradności, chcąc jakoś ukryć budujące się wewnątrz niego zażenowanie. - Nie mam pojęcia - odpowiedział w końcu zgodnie z prawdą, zaraz potem słysząc cichy śmiech rozbawienia pracownicy. Gdy podniósł na nią spojrzenie, dłonią zasłaniała pełne usta, gdy delikatnie poddała się emocji rozbrojenia. I chociaż ona postrzegała to w ten sposób, na męskiej twarzy na pewno widniało zawstydzenie. Gdyby był kobietą, zapewne poradziłby sobie lepiej. Przedstawicielki przeciwnej płci chyba posiadały jakiś naturalny dar do podobnych rzeczy. Do bycia odpowiedzialnymi, zorganizowanymi, bardziej... No, właśnie. Bardziej ukierunkowanymi ku rodzicielstwu. Posiadanie dzieci jednak nie równało się od razu z osiągnięciem tytułu profesora w zakresie ich wychowania oraz w granicach tematów z nimi związanych. Dopiero co nauczył się opanowywać przewijanie, ubieranie, mycie, dbanie o higienę, podczas gdy w kolejce do wyuczenia się stała masa następnych, odmiennych rzeczy. Kiedy miały zacząć jeść stały pokarm. Kiedy powinny zacząć stawiać pierwsze kroki. Kiedy miał uważać na ząbkowanie. Kiedy mogły się przeturlać przez cały dom w ułamku sekundy... Co spotykał kolejną osobę posiadającą dzieci, te radziły mu i przestrzegały przed taką ilością zdarzeń, że tracił rachubę. Teraz korzystając z faktu, że był w Londynie, a chłopcami zajmowali się jego rodzice, postanowił uaktualnić dziecięcą garderobę. Niestety i to zadanie zdawało się go przerastać. O materiałach najlepszych dla maluszków wiedział tyle, co nic - kojarzył jedynie te, z których jego krawiec szył mu garnitury, a i tak nie był w tym ekspertem. Jego ubrania raczej zdecydowanie różniły się od tych, które miały trafić dla chłopców. Do tego śnieg za oknem dość wymownie upominał o zacinającej porze roku.
- Proszę się nie przejmować. Pomogę. Od tego tu jestem. - Szczery uśmiech brunetki znów przywołał profesora na ziemię. - Zna pan wymiary dziecka, dla którego szukamy ubranek? - I znów to samo. Ten łagodny ton skierowany ku niemu wprowadzający go w dziwne zakłopotanie... Długo nie doświadczył podobnej troski, chociaż nie chodziło w tym nawet o jego własne potrzeby. - Yyym... Tak. Chciałbym komplet ciepłych ubrań na te wymiary - odezwał się jakoś, przekazując spisaną przez jego własną matkę notatkę, o tym czego potrzebował. Czarownica ujęła karteczkę, zapewne dość łatwo dostrzegając, iż charakter pisma należał do kobiety, stąd też kolejne zerknięcie w stronę Jaydena sprawiło, że odwrócił wzrok. No, tak... - Dla trójki chłopców. Najlepiej w różnych kolorach - dodał, pamiętając, że miał to dość wyraźnie zaznaczyć. Chciał, żeby trojaczki nie były postrzegane jako jedno - każdy był inny i jeśli mógł to wpierw zaznaczyć subtelnie paletą barw, chciał to robić. - Ojej. Zapracowany tatuś! - odparła pracownica, nie kryjąc się ze swoim zaskoczeniem, lecz równocześnie czymś, czego astronom się tam zupełnie nie spodziewał. Patrzyła na niego z... Uznaniem? Podziwem? Zainteresowaniem? Nie rozumiał, skąd mogły się one tam wziąć, dlatego uznał, że źle zinterpretował damską reakcję, czując jedynie kolejną falę zażenowania. - Cóż... - mruknął jedynie, uciekając wzrokiem w głąb konfekcji. Niestety i to okazało się nie być dobrym pomysłem - dopiero teraz dostrzegł, że był w niej jedynym mężczyzną. - Proszę się nie martwić. Znajdziemy coś odpowiedniego - powiedziała, posyłając mu pełen pociechy uśmiech, po czym odwróciła się zwinnie, by skierować ku odpowiedniemu działowi. Gdy odeszła, Jayden odetchnął głęboko, czując, że nie był przygotowany na to wszystko. Chociaż wcześniej znajdował się w Domu Mody u swojego krawca, tutaj było tak... Inaczej. Obco. Tak bardzo... Nie na miejscu. Zamknął na chwilę oczy, starając się nie poddać kolejnym wątpliwościom, ale nie był w stanie nie myśleć... Nie myśleć o niej... Pom... Jak mogłaś mnie z tym wszystkim zostawić?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
O czym myślała, kiedy zgadzała się na odwiedziny u swojej przyjaciółki, tego określić Ronja nie potrafiła. Dobra znajoma z kursu uzdrowicielskiego, doczekała się czwartego już dziecka, a ponieważ Fancourt narodziny poprzedniego potomka kobiety świętowała w wątpliwym otoczeniu rumuńskich wzgórz i oddechu smoka na karku, niewiele myśląc przystała na propozycję odwiedzin ostatniego z młodych Daysów. Kiedy jednak potwierdziła swoje przybycie, w jakiś niezrozumiały sposób, czas przyspieszył i oto Ronja znalazła się dzień przed planowaną wizytą, bez żadnego prezentu i pomysłu na niego. Wiedziona nadzieją, która umiera ostatnia, przemierzała znane okolice Londynu wzdłuż i wszerz, aż wreszcie niepewne kroki zaprowadziły ją w progi Domu Mody Parkinsonów. Nie była fanką tak dużych zgromadzeń, tym bardziej ich powtarzalnych wytworów, do bólu wpasowujących się w tak zwane trendy i masową produkcję idealnie wystylizowanych czarownic i czarodziejów. Mijając wystrojone manekiny, oraz niewiele różniące się od nich perfekcją odzieżą sprzedawczynie, wyglądała jak postać z legend zupełnie innego typu, która niespodziewanie trafiła do cudzej bajki. Długie poły czarnego płaszczu nadymały się od powietrza, kiedy przemierzała szerokie alejki wypełnione różnorodnymi tkaninami, a wzrok poszukiwał opisu działu dziecięcego. Dopiero rosnące natężenie zaciekawionych spojrzeń matek z ich często zniecierpliwionymi pociechami, informowały Fancourt o zbliżeniu się do celu. Istotnie, nie przemyślawszy zbytnio perspektywy zderzenia się z opiniami innych o swoim wyglądzie, czarownica jak zwykle zdecydowała się zwykły krój sukienki zamienić na granatowe qipao, które chociaż stonowane w kolorach, wyróżniało się nieco nietypową dla krajowej mody konstrukcją.
Mimo tego, Ronja zbyt wiele innych myśli miała na głowie, żeby zwracać uwagę, na to, co sądzili o niej inni. Rozglądała się po manekinach, oszołomiona ilością wzorów, barw i pomysłów na stroje, które w życiu nie ubrałaby swojemu własnemu potomkowi. Chwytała po kilka wieszaków, cokolwiek, co pasowało do jej specyficznego gustu, trafiało do koszyka, na jej ramię, lub pod pachę. Wkrótce zatem, prócz własnego okrycia, brązowooka miała zarzuconą na siebie grubą warstwę dziecięcych ubranek z najróżniejszych kolekcji, w większości dostosowanych pod kilkumiesięczną dziewczynkę, jaką była mała Daysówna, ale znalazło się też kilka zupełnie przypadkowych ubranek dla chłopców i noworodków. Z niemałym wstydem, kobieta powoli zaczęła pojmować, na czym polegał wyjątkowy czar miejsc takie jak te, gdzie ci obdarzeni, chociaż niewielką dawką kreatywności i średniego rozmiaru portfelem, mogli całkowicie popuścić wodze wyobraźni. Sama zwykła swoją garderobę zapełniać z surowością oka czujnego na tanie podróbki. Wolała wspierać mniej kojarzonych krawców, najczęściej kuszona ich personalnym podejściem do klienta. Trywialne rzeczy, problemy, na które mogli sobie pozwolić wyłącznie uprzywilejowanie, ale tak jak każdy zwykły człowiek i Ronja łapała się na folgowaniu ich.
- Przepraszam bardzo - zawracając w miejscu, złapała kontakt wzrokowy z idącą w przeciwnym kierunku pracownicą. - Czy mają państwo może coś tego typu, ale w mniejszych rozmiarach? - Spytała, chwilę poświęcając na wydobycie odpowiedniego wieszaka spod stosu trzymanego w objęciach. Kobieta spojrzała na nią z wyraźną konsternacją, szybko dokonując oceny całości obrazu, jaki reprezentowała sobą Ronja, po czym powróciła do profesjonalnego uśmiechu. - Tak, powinniśmy mieć coś przy tamtej półce. Niestety akurat pomagam jednemu klientowi, gdyby poczekała pani chwilkę na koleżankę… - Ronja rzuciła jej porozumiewawczy uśmiech i spróbowała machnąć lekceważąco dłonią, ponieważ jednak tamta ginęła w tkaninach, spowodowała jedynie lekkie potrzęsienie całej swojej sylwetki. - Spokojnie, niech pani sobie nie przeszkadza. Dam radę sama. - To mówiąc, z gracją na ile pozwalały jej ruchy, ruszyła we wskazane miejsce. Właściwie, gdyby dobrze się zastanowiła, cała ta sytuacja przypominała znajome ramy ekspedycji badawczej. Kilkoro łamaczy klątw w postaci dam spacerujących obok i ona jedna, jak zwykle, próbująca odnaleźć się na polu bitwy. Ona jedna i nieszczęśliwy gentlemen, który zwrócony do niej tyłem, musiał najwyraźniej niecierpliwie oczekiwać swojej wybranki. Biedak. Pomyślała, jednocześnie zauważając, że stoi on, niefortunnie, tuż pod wskazanym przez sprzedawczynię regałem.
- Przepraszam, mógłby pan się nieco przesunąć w bok? Akurat muszę sięgnąć po kaftanik z tamtej półki… - Słowa zamarły jej na ustach, kiedy unosząc dłoń w stronę upragnionego ubranka, nawiasem idealnego dla młodej Daysówny w zimowym wydaniu, spostrzegła, iż zagubiony mężczyzna, nie jest jej całkiem obcy. Wręcz przeciwnie.
Mimo tego, Ronja zbyt wiele innych myśli miała na głowie, żeby zwracać uwagę, na to, co sądzili o niej inni. Rozglądała się po manekinach, oszołomiona ilością wzorów, barw i pomysłów na stroje, które w życiu nie ubrałaby swojemu własnemu potomkowi. Chwytała po kilka wieszaków, cokolwiek, co pasowało do jej specyficznego gustu, trafiało do koszyka, na jej ramię, lub pod pachę. Wkrótce zatem, prócz własnego okrycia, brązowooka miała zarzuconą na siebie grubą warstwę dziecięcych ubranek z najróżniejszych kolekcji, w większości dostosowanych pod kilkumiesięczną dziewczynkę, jaką była mała Daysówna, ale znalazło się też kilka zupełnie przypadkowych ubranek dla chłopców i noworodków. Z niemałym wstydem, kobieta powoli zaczęła pojmować, na czym polegał wyjątkowy czar miejsc takie jak te, gdzie ci obdarzeni, chociaż niewielką dawką kreatywności i średniego rozmiaru portfelem, mogli całkowicie popuścić wodze wyobraźni. Sama zwykła swoją garderobę zapełniać z surowością oka czujnego na tanie podróbki. Wolała wspierać mniej kojarzonych krawców, najczęściej kuszona ich personalnym podejściem do klienta. Trywialne rzeczy, problemy, na które mogli sobie pozwolić wyłącznie uprzywilejowanie, ale tak jak każdy zwykły człowiek i Ronja łapała się na folgowaniu ich.
- Przepraszam bardzo - zawracając w miejscu, złapała kontakt wzrokowy z idącą w przeciwnym kierunku pracownicą. - Czy mają państwo może coś tego typu, ale w mniejszych rozmiarach? - Spytała, chwilę poświęcając na wydobycie odpowiedniego wieszaka spod stosu trzymanego w objęciach. Kobieta spojrzała na nią z wyraźną konsternacją, szybko dokonując oceny całości obrazu, jaki reprezentowała sobą Ronja, po czym powróciła do profesjonalnego uśmiechu. - Tak, powinniśmy mieć coś przy tamtej półce. Niestety akurat pomagam jednemu klientowi, gdyby poczekała pani chwilkę na koleżankę… - Ronja rzuciła jej porozumiewawczy uśmiech i spróbowała machnąć lekceważąco dłonią, ponieważ jednak tamta ginęła w tkaninach, spowodowała jedynie lekkie potrzęsienie całej swojej sylwetki. - Spokojnie, niech pani sobie nie przeszkadza. Dam radę sama. - To mówiąc, z gracją na ile pozwalały jej ruchy, ruszyła we wskazane miejsce. Właściwie, gdyby dobrze się zastanowiła, cała ta sytuacja przypominała znajome ramy ekspedycji badawczej. Kilkoro łamaczy klątw w postaci dam spacerujących obok i ona jedna, jak zwykle, próbująca odnaleźć się na polu bitwy. Ona jedna i nieszczęśliwy gentlemen, który zwrócony do niej tyłem, musiał najwyraźniej niecierpliwie oczekiwać swojej wybranki. Biedak. Pomyślała, jednocześnie zauważając, że stoi on, niefortunnie, tuż pod wskazanym przez sprzedawczynię regałem.
- Przepraszam, mógłby pan się nieco przesunąć w bok? Akurat muszę sięgnąć po kaftanik z tamtej półki… - Słowa zamarły jej na ustach, kiedy unosząc dłoń w stronę upragnionego ubranka, nawiasem idealnego dla młodej Daysówny w zimowym wydaniu, spostrzegła, iż zagubiony mężczyzna, nie jest jej całkiem obcy. Wręcz przeciwnie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Odkąd zaczęła się wojna, a ludzie umierali na ulicach, fakt robienia zakupów wydawał się być surrealistycznie płaski. Odrealniony. Niepotrzebny i zbyteczny. Oczywiście, że było to głupie myślenie przynajmniej w aktualnej sytuacji astronoma, bo posiadanie trójki dzieci wymagających odpowiedniego zajmowania się tylko przypadkowo zrównało się z trwającym konfliktem. Kierował się konkretnymi potrzebami, nie zaś zachciankami. Nie zamierzał zakupić piętnastu kompletów, wiedząc, że w domu znajdowała się co najmniej druga taka sama liczba. Nie. Braki w dziecięcej szafie zmusiły ojca do szybkiego naprawienia swojego karygodnego zaniedbania. I oczywiście - część rzeczy była przekazana mu przez jego własnych rodziców, lecz państwo Vane wychowywali tylko jedno dziecko. Ich syn miał ich trójkę, dlatego wiadome było, iż bez nowych par nie mógł się obejść. Zależało mu również na czasie, bo pogoda zaostrzała się z każdym dniem, a w Killarney lokale krawieckie były obłożone klientelą lub pozamykane przez wojnę. Ktoś musiał tracić, by ktoś musiał zyskać i lepszego zwizualizowania tej kwestii nie było niż panoszący się konflikt... Dlatego właśnie korzystając z faktu, iż znajdował się już w Londynie, czarodziej skierował swoje kroki ku dobrze znanemu sobie miejscu. Co prawda stały krawiec Jaydena, pan Jenkins nie pracował dla Domu Mody Parkinson już dobre dwa lata, lecz jego zdaniem nie było lepszych ubranek dla dzieci niż w galerii jego dawnego pracodawcy. Jeśli chce się kupić coś od ręki, to aktualnie tylko tam. Wspieranie antymugolskiej firmy wzbudzało w astronomie nieprzyjemne uczucie w żołądku, ale jego dzieci były ważniejsze od dumy. Liczył, że do następnego razu nie będzie musiał płacić w ten sposób za swoje zaniedbanie, lecz w tej sytuacji wina spadała całkowicie na niego. Nikogo innego.
Przyglądając się dziecięcym ubrankom, Jayden wiedział, że coś się zmieniło. Atmosfera panująca w całym budynku wydawała się dziwna... Cały Londyn taki zresztą był. Wyczyszczony z mugolskich brudów świecił się i prężył własną sztucznością. Tak samo było z opływającym dobrobytem i zbytkiem domem mody. Mimo że Vane nie pojawiał się w nim już od dobrych dwóch lat, odkąd pan Jenkins otworzył własny lokal - a część jego klientów przeniosła się razem z nim - na wejściu jeden z lokajów odbierających płaszcze gości rozpoznał go od razu. Uprzejmy jak zwykle proponował coś do picia, pytał, czego profesor oczekiwał i chociaż wymiana zdań przeprowadzana była niezwykle płynnie, dało się wyczuć dziwne spięcie. Być może była to wyobraźnia astronoma, a być może naprawdę było coś na rzeczy... Może Londyn wcale nie był taki idealny, na jaki pozował? Nie odnosił wrażenia, że to jego obecność była nieproszona, jednak... Kto to wie? Może tak naprawdę już dawno przestał uważać na ludzi?
Przepraszam, mógłby pan się nieco przesunąć w bok?
A skoro o tym mowa... - Przepraszam - powiedział jedynie, odsuwając się zgodnie z kobiecą prośbą. W pierwszym momencie nie zauważył, kim była dana osoba, ale gdy jego spojrzenie natrafiło na damską sylwetkę, nie było już wątpliwości, iż ją znał. Nie tylko znał, lecz posiadał świeże wspomnienia, które momentalnie odżyły. Nastawiły go od razu w pozycji obronnej, a ciężar smutku, który wówczas czuł, jedynie osiadł mu na powrót na barkach, sprawiając, że profesor nabrał powagi. Cieszył się, że nie miał przy sobie chłopców, bo chociaż wcześniej mógł się na nich oprzeć, wolał, by większa publika nie patrzyła się na nich z zaskoczeniem i zaintrygowaniem. Bliźniaki to jeszcze nie było nic wielkiego, ale trojaczki? I to jeszcze w objęciach mężczyzny? A gdzie była matka? Już nie raz i nie dwa słyszał podobne komentarze i chociaż nie były skierowane bezpośrednio do niego, nie dało się nie wychwycić podobnych kwestii. Dla niego to było normalne, ale ludzie... Ludzie byli inni. Zadawali dziwne pytania, poruszali nieprzyjemne tematy. Sam nigdy nie zastanawiał się, dlaczego trójka. Wiedział, że jego ojciec miał dwóch, identycznych braci - czy było to w jakiś sposób powiązane? Nie znał się na anatomii, ale nie szukał też wyjaśnienia. Miał wspaniałych synków i tylko to się liczyło. Tylko to. Widząc obwieszoną ubrankami czarownicę, przemknęło mu przez myśl czy też powinien był tak wygladać - zawalony materiałami, jednak inne kobiety nie miały podobnego bagażu. Czyżby i Fancourt nie wiedziała, co robi? - Musimy przestać spotykać się w ten sposób - stwierdził, rzucając jej krótkie spojrzenie i oglądając się za zagubioną pracownicą. Nie czuł się komfortowo już wcześniej, lecz z Ronją u boku ten dyskomfort jedynie się powiększył.
Przyglądając się dziecięcym ubrankom, Jayden wiedział, że coś się zmieniło. Atmosfera panująca w całym budynku wydawała się dziwna... Cały Londyn taki zresztą był. Wyczyszczony z mugolskich brudów świecił się i prężył własną sztucznością. Tak samo było z opływającym dobrobytem i zbytkiem domem mody. Mimo że Vane nie pojawiał się w nim już od dobrych dwóch lat, odkąd pan Jenkins otworzył własny lokal - a część jego klientów przeniosła się razem z nim - na wejściu jeden z lokajów odbierających płaszcze gości rozpoznał go od razu. Uprzejmy jak zwykle proponował coś do picia, pytał, czego profesor oczekiwał i chociaż wymiana zdań przeprowadzana była niezwykle płynnie, dało się wyczuć dziwne spięcie. Być może była to wyobraźnia astronoma, a być może naprawdę było coś na rzeczy... Może Londyn wcale nie był taki idealny, na jaki pozował? Nie odnosił wrażenia, że to jego obecność była nieproszona, jednak... Kto to wie? Może tak naprawdę już dawno przestał uważać na ludzi?
Przepraszam, mógłby pan się nieco przesunąć w bok?
A skoro o tym mowa... - Przepraszam - powiedział jedynie, odsuwając się zgodnie z kobiecą prośbą. W pierwszym momencie nie zauważył, kim była dana osoba, ale gdy jego spojrzenie natrafiło na damską sylwetkę, nie było już wątpliwości, iż ją znał. Nie tylko znał, lecz posiadał świeże wspomnienia, które momentalnie odżyły. Nastawiły go od razu w pozycji obronnej, a ciężar smutku, który wówczas czuł, jedynie osiadł mu na powrót na barkach, sprawiając, że profesor nabrał powagi. Cieszył się, że nie miał przy sobie chłopców, bo chociaż wcześniej mógł się na nich oprzeć, wolał, by większa publika nie patrzyła się na nich z zaskoczeniem i zaintrygowaniem. Bliźniaki to jeszcze nie było nic wielkiego, ale trojaczki? I to jeszcze w objęciach mężczyzny? A gdzie była matka? Już nie raz i nie dwa słyszał podobne komentarze i chociaż nie były skierowane bezpośrednio do niego, nie dało się nie wychwycić podobnych kwestii. Dla niego to było normalne, ale ludzie... Ludzie byli inni. Zadawali dziwne pytania, poruszali nieprzyjemne tematy. Sam nigdy nie zastanawiał się, dlaczego trójka. Wiedział, że jego ojciec miał dwóch, identycznych braci - czy było to w jakiś sposób powiązane? Nie znał się na anatomii, ale nie szukał też wyjaśnienia. Miał wspaniałych synków i tylko to się liczyło. Tylko to. Widząc obwieszoną ubrankami czarownicę, przemknęło mu przez myśl czy też powinien był tak wygladać - zawalony materiałami, jednak inne kobiety nie miały podobnego bagażu. Czyżby i Fancourt nie wiedziała, co robi? - Musimy przestać spotykać się w ten sposób - stwierdził, rzucając jej krótkie spojrzenie i oglądając się za zagubioną pracownicą. Nie czuł się komfortowo już wcześniej, lecz z Ronją u boku ten dyskomfort jedynie się powiększył.
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Bywały momenty, w których musiała się odgrodzić. Nie dlatego, że nie dbała o dobro drugiej osoby, nie dlatego że uważała jej problemy za mniej ważne. Potrzebowała dystansu, by spojrzeć na sytuację z perspektywy kogoś, kto nie jest częścią całego zajścia. Zażenowanie, dyskomfort, podstawowe emocje, które dało się wyczuć namacalnie, bez szczególnie specjalistycznej wiedzy. Odwrócenie wzroku, nerwowe ruchy dłońmi, zamknięta postawa nieco zniżonych ramion i przeniesienie ciężaru na drugą nogę. Mężczyzna stojący przed nią ewidentnie gotował się do ucieczki, chyba tylko magicznym cudem powstrzymując się jeszcze w miejscu. Fancourt natychmiast odsunęła się, zapominając o szarym sweterku, ale za to pilnując, żeby żaden z ruchów nie był zbyt gwałtowny, ani rzucający się w oczy. Nie chciała dać do zrozumienia Jaydenowi, że wyczuwa niezręczność sytuacji, jaką najwyraźniej widział on sam. Sama Ronja z biegiem czasu zyskała niedorzecznie działającą pewność siebie. Nie wynikała ona z przekonania kobiety o własnej wyższości nad innymi, ani naturalnego magnetyzmu charakteru, ale lat praktyk, podczas których zrozumiała, iż życie ma za mało minut, by którąkolwiek marnować na wstyd. Złość, smutek, owszem. Te pełniły nierozerwalną i istotną rolę w funkcjonowaniu każdego człowieka, ale ta niepewność wynikająca z zagubienia w sytuacji, wyszukiwanie wzrokiem najszybszej drogi do wyjścia…
- Nie chciałam wprawić cię w zakłopotanie, wybacz. - Powiedziała łagodnie, przerzucając część ubrań z ramienia do koszyka trzymanego w zagięciu łokcia. - Gdybyś tylko mógł podać mi tamten kaftanik zapinany na guziki, potrzebowałam po prostu mniejszego rozmiaru. - Ruchem brody wskazała konkretny wieszak, po czym wiodąc wzrokiem za spojrzeniem Vane’a rozglądnęła się nieco po bokach. - Widzę, że czekasz na kogoś. Arden, Cassian i Samuel dotrą później z towarzyszką? - Nie popatrzyła się na niego, wypowiadając proste zdania typowej pogadanki. Miała nadzieję, że właśnie o takie rzeczy powinno pytać się ludzi, gdy spotyka się ich przypadkowo w dziale dziecięcym. Kilka rzeczy odłożyła z powrotem na sąsiednie półki, dochodząc do wniosku, iż początkowy impuls zakupu, w obliczu towarzystwa rozsądnej osoby, nie jest jednak najlepszym wyborem dla lubiących tradycję Daysów.
Opuszki palców sunęły po miękkiej tkaninie żółtej sukienki, podczas gdy przed oczami Fancourt na chwilę ujrzała dawną rozmowę, z dawnym mężczyzną i dawną sobą. Niektóre rzeczy dziejące się w życiach jednych, nie były przeznaczone drugim. Dopiero od pewnego wieku uczymy się ich dostrzegać. Te nieobrane wcześniej drogi, które mogłyby zupełnie inaczej ukształtować naszą obecną kreację.
Macierzyństwo niosło ze sobą podobne doznania dla Ronji. Zaczęła zauważać je częściej, zawieszać wzrok na kobietach z wózkami, nieświadomie zwracać uwagę na idące ulicą dzieci i ich opiekunów. Ironiczne, ale ciężkie do uniknięcia, nawet dla kogoś, kto zdawał sobie sprawę, że od strony badawczej, coś takiego jak instynkt rodzicielski nie powinien istnieć, a przynajmniej żaden naukowiec nie udowodnił jego obecności.
Fancourt żyła jednak swoją intuicją. Była narzędziem podczas pracy, kompasem w trudnych czasach, wskazówką w ocenie sytuacji, miejsc i innych ludzi. Nie sposób było jej unikać, tym bardziej maskować ewidentne niedoskonałości umysłu każdego z nich. Musiała po prostu nauczyć się z nim żyć.
Wcześniej wydawało się Ronji, że miała do czynienia po prostu z zagubionym ojcem, tak typowym archetypem dla uważanych za kobiecą dziedziny wychowywania dzieci. Teraz zmieniła zdanie, w pamięci mając, jak ogromną miłością darzy trójkę swoich pociech Jayden. Chodziło o małe gesty, sposób, w jaki jego oczy mrużyły się z zadowolenia, a w kącikach pojawiały się drobne zmarszczki - reakcja na rozciągający się na ustach uśmiech. To jak je przytulał, trzymał w swoich objęciach i myślał o bezpieczeństwie, dawało niezbite dowody na odpowiednią dla czarodzieja rolę rodziciela, czegoś jednak w jej krajobrazie brakowało.
Jakiegoś niezwykle ważnego aspektu, który sprawiał, że mężczyzna przerywał wypowiedź w pół zdania, ściszał głos i momentami patrzył na rozmówcę tak, jak gdyby jego myśli znajdowały się w miejscu oddalonym od sowiego boru o tysiące kilometrów. Zwłaszcza tutaj w ogromnym pomieszczeniu domu mody. Ronja dostrzegała, że może i Jayden Vane nie był obcy, ale z całą pewnością wydawał się zagubiony.
- Nie chciałam wprawić cię w zakłopotanie, wybacz. - Powiedziała łagodnie, przerzucając część ubrań z ramienia do koszyka trzymanego w zagięciu łokcia. - Gdybyś tylko mógł podać mi tamten kaftanik zapinany na guziki, potrzebowałam po prostu mniejszego rozmiaru. - Ruchem brody wskazała konkretny wieszak, po czym wiodąc wzrokiem za spojrzeniem Vane’a rozglądnęła się nieco po bokach. - Widzę, że czekasz na kogoś. Arden, Cassian i Samuel dotrą później z towarzyszką? - Nie popatrzyła się na niego, wypowiadając proste zdania typowej pogadanki. Miała nadzieję, że właśnie o takie rzeczy powinno pytać się ludzi, gdy spotyka się ich przypadkowo w dziale dziecięcym. Kilka rzeczy odłożyła z powrotem na sąsiednie półki, dochodząc do wniosku, iż początkowy impuls zakupu, w obliczu towarzystwa rozsądnej osoby, nie jest jednak najlepszym wyborem dla lubiących tradycję Daysów.
Opuszki palców sunęły po miękkiej tkaninie żółtej sukienki, podczas gdy przed oczami Fancourt na chwilę ujrzała dawną rozmowę, z dawnym mężczyzną i dawną sobą. Niektóre rzeczy dziejące się w życiach jednych, nie były przeznaczone drugim. Dopiero od pewnego wieku uczymy się ich dostrzegać. Te nieobrane wcześniej drogi, które mogłyby zupełnie inaczej ukształtować naszą obecną kreację.
Macierzyństwo niosło ze sobą podobne doznania dla Ronji. Zaczęła zauważać je częściej, zawieszać wzrok na kobietach z wózkami, nieświadomie zwracać uwagę na idące ulicą dzieci i ich opiekunów. Ironiczne, ale ciężkie do uniknięcia, nawet dla kogoś, kto zdawał sobie sprawę, że od strony badawczej, coś takiego jak instynkt rodzicielski nie powinien istnieć, a przynajmniej żaden naukowiec nie udowodnił jego obecności.
Fancourt żyła jednak swoją intuicją. Była narzędziem podczas pracy, kompasem w trudnych czasach, wskazówką w ocenie sytuacji, miejsc i innych ludzi. Nie sposób było jej unikać, tym bardziej maskować ewidentne niedoskonałości umysłu każdego z nich. Musiała po prostu nauczyć się z nim żyć.
Wcześniej wydawało się Ronji, że miała do czynienia po prostu z zagubionym ojcem, tak typowym archetypem dla uważanych za kobiecą dziedziny wychowywania dzieci. Teraz zmieniła zdanie, w pamięci mając, jak ogromną miłością darzy trójkę swoich pociech Jayden. Chodziło o małe gesty, sposób, w jaki jego oczy mrużyły się z zadowolenia, a w kącikach pojawiały się drobne zmarszczki - reakcja na rozciągający się na ustach uśmiech. To jak je przytulał, trzymał w swoich objęciach i myślał o bezpieczeństwie, dawało niezbite dowody na odpowiednią dla czarodzieja rolę rodziciela, czegoś jednak w jej krajobrazie brakowało.
Jakiegoś niezwykle ważnego aspektu, który sprawiał, że mężczyzna przerywał wypowiedź w pół zdania, ściszał głos i momentami patrzył na rozmówcę tak, jak gdyby jego myśli znajdowały się w miejscu oddalonym od sowiego boru o tysiące kilometrów. Zwłaszcza tutaj w ogromnym pomieszczeniu domu mody. Ronja dostrzegała, że może i Jayden Vane nie był obcy, ale z całą pewnością wydawał się zagubiony.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Drugi raz widziała go w sytuacji, w której był bezbronny. Wtedy w uczuciach, teraz w otoczeniu. Wówczas sądził, że był sam z synami, aktualnie chował się przed światem zewnętrznym uczuciami, jednak ani wtedy, ani aktualnie nie potrafił całkowicie odciąć się od oczywistości - od własnych słabości. Kiedyś nie wstydził się tego, by je ukazywać. By dostrzegli je inni, ale odkąd zaczął spełniać inne role w życiu, odkąd zaczął tracić bliskie osoby, odkąd przyjaciele łamali jego zaufanie - oddalał się. Od nich i od ekspresji emocji. Dostrzegał błędy w swoim rozumowaniu sprzed własnej transformacji, lecz widział je również później. Musiał ciągle się doskonalić, ciągle rzeźbić w skale, wykuwać osobowość, którą musiał być, by przetrwać i ochronić dzieci. Synów, lecz również i te znajdujące się w murach Szkoły Magii i Czarodziejstwa. Coraz mniej ufał dyrektorowi Dippetowi, a od masakry w Zakazanym Lesie nie przestawał o tym myśleć. Hogwart był słaby. Nie był w stanie obronić się przed atakiem Ministerstwa Magii, bo nauczyciele sami w sobie bali się i nie było ich tylu, by przeciwstawić się wrogim siłom. Uczniowie nie byli armią i nie tworzyli bojówek, dlatego bezmyślnie intencjonalne narażenie ich na niebezpieczeństwo nie mieściło się w głowie profesora. Zawsze uważał Armando za człowieka rozsądnego, prognozującego i łaknącego dobra swych podopiecznych, ale gdy okazało się, że wiedział, zmieniło się wszystko... Pozwolił na to, by buntowniczy i samozwańczy Zakon Feniksa osiedlił się tuż przy Hogwarcie, narażając zamek na gniew władz. Nie ratując tym nikogo, a jedynie pozwalając wyrżnąć zamieszkujące Zakazany Las centaury. Dorosłych. Starców. Dzieci. Jayden wciąż miał przed oczami zastygłe w grymasie przerażenia twarze młodych centaurów, które pamiętał ze swoich spotkań z tamtejszym stadem. Znał je przecież, a one znały jego. Niektóre z młodszego pokolenia narodziły się już w czasie jego znajomości i pracy z tymi majestatycznymi magicznymi istotami, a teraz? Teraz wszyscy byli martwi. Kiedyś obdarzał swoim zaufaniem tak łatwo, jednak dopiero w trudnych chwilach dostrzegał, jak lekko było je złamać. I chyba jedynie udowadniało to słuszność jego dystansu w stosunku do drugiego człowieka. Nie potrafił współistnieć z innymi na takim poziomie, jaki znał niegdyś, lecz i wtedy nie był on właściwy. Naiwny, ufny, obrzydliwie pozytywny i zafałszowujący rzeczywistość. Tak inny od tego, jaki był teraz.
- Przyszedłem sam - odparł jedynie na słowa Fancourt, podając jej wskazany przez nią produkt. Towarzyszka... Pomona była kimś więcej. Wciąż była kimś więcej i Jayden nie chciał nawet myśleć o innej wizji. Sytuacja z amortencją, która wkradła się gdzieś po drodze, budziła w nim obrzydzenie do siebie samego, lecz również specyfiku wywołującym ów ślepe, chore adorowanie. - Skorzystałem z okazji i zostawiłem ich z rodzicami - dodał po pauzie, chcąc skupić się na czymś innym. Dlatego też skupił się na tkwiących przed nim ubrankach dla dziewczynek i myśleniu o stojącej obok Ronji. Zdawała się w swoich ruchach mocno... Niefrasobliwa? Jakby nie nosiła na sobie wojennych zmartwień, obaw, wątpliwości o codzienność. Skoro stać ją było na ubrania z domu mody jednej z arystokratycznych rodzin, nie musiała martwić się o pieniądze. Oznaczało to więc, że nie martwiła się o nic? Nie. Nie wybiegał ze swoimi domysłami tak daleko i nie oceniał tak lekko - wolał patrzeć, obserwować i w zachowywać przemyślenia dla siebie. Cieszył się oczywiście z faktu, że kobiecie się powodziło. Dlaczego nie miałby tego robić? Dlaczego nie miałby jej dobrze życzyć? Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu jak ciężko było utrzymać pracę w aktualnym stanie - tylko on z jego bliskich przyjaciół zachował swoją pozycję. Roselyn musiała odejść ze Szpitala Świętego Munga, porzucić dom i uciekać z córką poza granice Londynu. Maeve zostawiła pracę w Ministerstwie Magii i zamieszkała z bratem. Gdy rozwiązano biuro aurorów, jego pracownicy zostali bez miejsca docelowego, rozsiewając się po całym kraju i łapiąc się wielu prac. I to takich, które były zdecydowanie za niskie na ich kwalifikacje. Eileen nigdy nie wróciła do Hogwartu. Podobnie jak jej zmarły mąż... Teraz także Pomona. Wszystko zdawało się powielać jakieś schematy, przed którymi chciał ich bronić, ale upadał. Rycerze Walpurgii, słudzy Czarnego Pana kąpiący się w dobrobycie, a naprzeciw nich ludzie niezgadzający się z systemem i walczący o przetrwanie. Zakon Feniksa buntował się za każdym razem, gdy Ministerstwo Magii lub arystokracja zabierała głos, a że właśnie do nich należał wszelki biznes, odbiło się to na kieszeniach bojówek. Maeve i Rose... Rose wciąż nie mogła wrócić do siebie, pozostając w domu Jaydena. Shelta również zamieszkała pod jego dachem, by być daleko od niebezpieczeństwa. - Zdawało mi się, że nie mieszkasz już w Londynie - powiedział nagle, przerywając ciszę, ale nie patrząc na Ronję. Mówiła, że pracowała w Peak District. Wszyscy uciekali, a ona? Może wcale nie musiała. W jej żyłach płynęła czysta krew i może to pozwalało jej na swobodny ruch po ulicach miasta. Niefrasobliwa czy intencjonalna konsekwencja?
- Przyszedłem sam - odparł jedynie na słowa Fancourt, podając jej wskazany przez nią produkt. Towarzyszka... Pomona była kimś więcej. Wciąż była kimś więcej i Jayden nie chciał nawet myśleć o innej wizji. Sytuacja z amortencją, która wkradła się gdzieś po drodze, budziła w nim obrzydzenie do siebie samego, lecz również specyfiku wywołującym ów ślepe, chore adorowanie. - Skorzystałem z okazji i zostawiłem ich z rodzicami - dodał po pauzie, chcąc skupić się na czymś innym. Dlatego też skupił się na tkwiących przed nim ubrankach dla dziewczynek i myśleniu o stojącej obok Ronji. Zdawała się w swoich ruchach mocno... Niefrasobliwa? Jakby nie nosiła na sobie wojennych zmartwień, obaw, wątpliwości o codzienność. Skoro stać ją było na ubrania z domu mody jednej z arystokratycznych rodzin, nie musiała martwić się o pieniądze. Oznaczało to więc, że nie martwiła się o nic? Nie. Nie wybiegał ze swoimi domysłami tak daleko i nie oceniał tak lekko - wolał patrzeć, obserwować i w zachowywać przemyślenia dla siebie. Cieszył się oczywiście z faktu, że kobiecie się powodziło. Dlaczego nie miałby tego robić? Dlaczego nie miałby jej dobrze życzyć? Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu jak ciężko było utrzymać pracę w aktualnym stanie - tylko on z jego bliskich przyjaciół zachował swoją pozycję. Roselyn musiała odejść ze Szpitala Świętego Munga, porzucić dom i uciekać z córką poza granice Londynu. Maeve zostawiła pracę w Ministerstwie Magii i zamieszkała z bratem. Gdy rozwiązano biuro aurorów, jego pracownicy zostali bez miejsca docelowego, rozsiewając się po całym kraju i łapiąc się wielu prac. I to takich, które były zdecydowanie za niskie na ich kwalifikacje. Eileen nigdy nie wróciła do Hogwartu. Podobnie jak jej zmarły mąż... Teraz także Pomona. Wszystko zdawało się powielać jakieś schematy, przed którymi chciał ich bronić, ale upadał. Rycerze Walpurgii, słudzy Czarnego Pana kąpiący się w dobrobycie, a naprzeciw nich ludzie niezgadzający się z systemem i walczący o przetrwanie. Zakon Feniksa buntował się za każdym razem, gdy Ministerstwo Magii lub arystokracja zabierała głos, a że właśnie do nich należał wszelki biznes, odbiło się to na kieszeniach bojówek. Maeve i Rose... Rose wciąż nie mogła wrócić do siebie, pozostając w domu Jaydena. Shelta również zamieszkała pod jego dachem, by być daleko od niebezpieczeństwa. - Zdawało mi się, że nie mieszkasz już w Londynie - powiedział nagle, przerywając ciszę, ale nie patrząc na Ronję. Mówiła, że pracowała w Peak District. Wszyscy uciekali, a ona? Może wcale nie musiała. W jej żyłach płynęła czysta krew i może to pozwalało jej na swobodny ruch po ulicach miasta. Niefrasobliwa czy intencjonalna konsekwencja?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zmieniała się gwałtownie. Podobnie jak kropla drążąca skałę, poruszenie budowanej przez Ronję osoby wymagało próby czasu. Jeśli faktycznie zmiana ta miała rację bytu, przyjmowała ją z pokorą, a gdy okazywała się niepotrzebna, siłą rzeczy znikała tak jak każdy chwilowy bunt osobowości. Dlatego właśnie ta próżnia, w jaką wprawiła życie Fancourt wojna, była dla niej wyjątkowo obca. Na nowo uczyła się rozkładać siły i zamiary, wobec sytuacji niebędącej korzystną dla większości czarodziejów. Niektórzy mogliby nazwać jej sytuację uprzywilejowaną. Miała wciąż niektóre kontakty w Ministerstwie i Mungu, z dziada pradziada w żyłach kobiety płynęła czysta krew, czymkolwiek ona by nie była. Niewielu poświęcało sytuacji pojedynczej jednostki wystarczająco dużo czasu i uwagi na przyuważenie bezpośrednio dotyczących Ronję problemów. Bo jednak chociaż taka jak inni, dla niektórych lepsza, dla niektórych gorsza, była inna gołym okiem. Okiem węższym, podejrzliwie zerkającym na rdzennych Anglików spod zasłony czarnych jak smoła rzęs. Kolorem skóry, niewystarczająco jasnym dla jednych, zbyt opalonym dla drugich. Nigdy nie miała nieprzyjemności doświadczyć konfrontacji, z jakimi mieli styczność mugole, ale od dawnych lat wyłapywała półoczywiste szepty zza swoich pleców.
- Zaglądam do domu rodziców pod Londynem, wciąż mam tam swoją sypialnię i gabinet. Sami nie poproszą o pomoc, ale wiem, że potrzebują rozmowy. Zwłaszcza ojciec, więc wolę ich mieć na oku. - Nie kontynuowała tematu… Żony? Partnerki? Niewiele tak naprawdę o sobie wiedzieli. Powierzchowne szczegóły stłoczone z przypadkowymi informacjami tworzyły dziwną mieszankę dystansu, którą Fancourt odczuwała za każdym razem, kiedy zamierzała otworzyć usta. O ile łatwiej mieliby wszyscy razem wzięci, gdyby ich bagaże emocjonalne podróżowały wraz z nimi do każdej lokalizacji. Rozumienie się bez słów, nabrałoby wówczas zupełnie nowego znaczenia. Przesunęła wzrokiem, po przechadzającym się w pewnej odległości od ich dwojga kobietom. Ta mogła nie umieć rozumieć zachowania starszego syna, tą zdradzał mąż z młodszą sąsiadką, tamta budziła się w środku nocy z krzykiem po straconej w pożarze Ministerstwa córką. U boku Ronji stałby podobny kufer. Masywny, zakurzony i wypełniony po brzegi. Zła siostra, gorsza bliźniaczka, chory uzdrowiciel, nieudolna przyjaciółka, bezduszna ukochana, niedoszła matka. Czyż nie łatwiej byłoby mówić wtedy o swoich troskach? Wizualizować ich ciężar, bez potrzeby porównywania jednego smutku do drugiego. Kiedy jednak zamrugała, kufer zniknął, a ona wciąż stała w sekundzie milczenia, zbierając myśli do kolejnej odpowiedzi.
- Większość czasu jednak spędzam w Derbyshire, rezerwat to naprawdę wspaniałe miejsce. Trafiłam na nie w odpowiednim momencie. Zresztą, ufam, że nic nigdy nie dzieje się z przypadku.
Kiedy dochodziła do siebie po ataku dotyku meduzy, przez pewien moment zawieszona była w nieświadomości tego co dzieje się dookoła. Niegdyś to ona ratująca innych, wówczas sama potrzebowała pomocy tak mocno jak nigdy dotychczas. Naturalnie, nie było łatwo się do niej przyznać, a co dopiero przyjąć. W podobnych kategoriach postrzegała omawianą w Walecznym Magu działalność Zakonu Feniksa. Drukowane słowa ociekały nienawiścią, ale zapewne ten piszący je na papierze musiał zawierać w nich swoją całkowicie oddaną wiarę.
- A ty? Jak się miewają sprawy w Hogwarcie? Bywasz gdzieś jeszcze poza Irlandią? - Wierzyła, iż w ich życiu musi znaleźć się miejsce na trywialne sprawy. Błahostki kupowania ubrań, rozmów o pogodzie i zbywania pytaniami o pracę. Granica między szaleństwem a gorliwym podejściem do problemów była cienka, a momentami niezwykle łatwa do przekroczenia. Nie zamierzała rozmyślać zbytnio nad tymi aspektami życia znajomego, którymi nie był skłonny się podzielić, tak samo postępując ze swoją wizją obecnych wydarzeń w ich kraju. Zrobi to co będzie uważała za słuszne w danym momencie, jeśli analiza sytuacji zawiedzie ją do walki, być może i walki się podejmie.
- Zaglądam do domu rodziców pod Londynem, wciąż mam tam swoją sypialnię i gabinet. Sami nie poproszą o pomoc, ale wiem, że potrzebują rozmowy. Zwłaszcza ojciec, więc wolę ich mieć na oku. - Nie kontynuowała tematu… Żony? Partnerki? Niewiele tak naprawdę o sobie wiedzieli. Powierzchowne szczegóły stłoczone z przypadkowymi informacjami tworzyły dziwną mieszankę dystansu, którą Fancourt odczuwała za każdym razem, kiedy zamierzała otworzyć usta. O ile łatwiej mieliby wszyscy razem wzięci, gdyby ich bagaże emocjonalne podróżowały wraz z nimi do każdej lokalizacji. Rozumienie się bez słów, nabrałoby wówczas zupełnie nowego znaczenia. Przesunęła wzrokiem, po przechadzającym się w pewnej odległości od ich dwojga kobietom. Ta mogła nie umieć rozumieć zachowania starszego syna, tą zdradzał mąż z młodszą sąsiadką, tamta budziła się w środku nocy z krzykiem po straconej w pożarze Ministerstwa córką. U boku Ronji stałby podobny kufer. Masywny, zakurzony i wypełniony po brzegi. Zła siostra, gorsza bliźniaczka, chory uzdrowiciel, nieudolna przyjaciółka, bezduszna ukochana, niedoszła matka. Czyż nie łatwiej byłoby mówić wtedy o swoich troskach? Wizualizować ich ciężar, bez potrzeby porównywania jednego smutku do drugiego. Kiedy jednak zamrugała, kufer zniknął, a ona wciąż stała w sekundzie milczenia, zbierając myśli do kolejnej odpowiedzi.
- Większość czasu jednak spędzam w Derbyshire, rezerwat to naprawdę wspaniałe miejsce. Trafiłam na nie w odpowiednim momencie. Zresztą, ufam, że nic nigdy nie dzieje się z przypadku.
Kiedy dochodziła do siebie po ataku dotyku meduzy, przez pewien moment zawieszona była w nieświadomości tego co dzieje się dookoła. Niegdyś to ona ratująca innych, wówczas sama potrzebowała pomocy tak mocno jak nigdy dotychczas. Naturalnie, nie było łatwo się do niej przyznać, a co dopiero przyjąć. W podobnych kategoriach postrzegała omawianą w Walecznym Magu działalność Zakonu Feniksa. Drukowane słowa ociekały nienawiścią, ale zapewne ten piszący je na papierze musiał zawierać w nich swoją całkowicie oddaną wiarę.
- A ty? Jak się miewają sprawy w Hogwarcie? Bywasz gdzieś jeszcze poza Irlandią? - Wierzyła, iż w ich życiu musi znaleźć się miejsce na trywialne sprawy. Błahostki kupowania ubrań, rozmów o pogodzie i zbywania pytaniami o pracę. Granica między szaleństwem a gorliwym podejściem do problemów była cienka, a momentami niezwykle łatwa do przekroczenia. Nie zamierzała rozmyślać zbytnio nad tymi aspektami życia znajomego, którymi nie był skłonny się podzielić, tak samo postępując ze swoją wizją obecnych wydarzeń w ich kraju. Zrobi to co będzie uważała za słuszne w danym momencie, jeśli analiza sytuacji zawiedzie ją do walki, być może i walki się podejmie.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mimo że należał do ów rodowitych Anglików, Jayden nigdy nie mówił o sobie ani nie widział swojej osoby w konkretnych ramach. Należał wszak do wielu miejsc. W Londynie przyszedł na świat, a jego słowa mogły wyzwalać typowy królewski akcent miękkich zgłosek. W Szkocji mieszkał długie lata i do teraz pracował, związując się z Hogwartem i nie widząc swojego życia bez szkoły. Z Irlandii pochodziła jego rodzina, przywiązanie do tamtych tradycji miał we krwi, tam przyszły na świat jego dzieci, tam stała również rodzinna posiadłość na podwalinach zamku zamieszkiwanego przez przodków Vane'a. Należał tak naprawdę wszędzie i wszędzie czuł się dobrze, a tak było przynajmniej do czasu. Londyn, jaki znał, już nie istniał. Zakopany pod zebranymi truchłami ciał ludzkich i obmyty ich krwią był obcy. Inny. Nie był miastem tętniącym życiem i nie stanowił wzoru stolicy, do której wracało się z utęsknieniem i w której granicach żyło się z satysfakcją. Wystarczyło, by ludzie to zniszczyli i wszystko znikało. Sztuczność tego miejsca odpychała i przepływała przez powietrze, które śmierdziało zgnilizną. Rozdarty między miejscem, w którym się wychowywał, a krajem skąd pochodziła jego rodzina, profesor astronomii przeżywał ów rozpad stolicy jeszcze silniej niż inni. Łącząc w sobie tak wiele terenów, rozumiał, co oznaczała rozłąka, problematyka, brak komunikacji. Przez miesiące był wszak odcięty od rodziców, nie wiedział, czy żyli ani, czy mieli się jeszcze zobaczyć... Czy i Ronja miała ten sam problem? Słuchając tego, co mówiła, odnosił wrażenie, że żyła w nieco innym świecie - być może wszyscy żyli i tylko on trwał we własnym?
Nie odezwał się, prócz krótkiego mruknięcia na zrozumienie zasłyszanych słów. Nie wiedział, jak to robiła, ale cokolwiek mówiła, Fancourt trafiała w najczulsze punkty. Być może jednak nie istniały już tematy, których nie był w stanie odebrać tak personalnie? I wcale nie chodziło o obrażanie się czy niechęć - po prostu Hogwart, Pomona, Peak District... Wiązały się z tymi częściami życia Jaydena tak skrajne, tak bolesne wspomnienia oraz emocje, że samo myślenie o tym sprawiało, iż było mu ciężko na sercu. Ale pozwolił jej mówić, w ciszy przyjmując to, czym go nieświadomie obdarzała. Próbował zanadto nie wplątywać się we własną spiralę przemyśleń, skupiając się zamiast tego na spotkaniu, które odbył, zanim przyszedł do domu mody. Wizyta w Książnicy Obskurus nie umiała związać myśli profesora na tyle, by utrzymać go w ryzach - bezpiecznie z dala od urwanych słów padających z ust czarownicy obok. Nie trzeba było być mistrzem spostrzegawczości, iż wraz z przerzuceniem uwagi na jego barki, mężczyzna nie czuł się swobodnie. Odwrócił się od półek, by móc przeszukać wnętrze piętra w celu znalezienia pracownicy, która obiecała się wrócić i w jakiś sposób rozładować przynajmniej część dyskomfortu. Zamiast tego skrzyżował spojrzenia z paroma kobietami wędrującymi po konfekcji - starsze, młodsze, wszystkie zdawały się w jakiś sposób wyczuwać obecność innego w swoim hermetycznym gronie. Nic dziwnego. Dama w sekcji przeznaczonej dla mężczyzn zapewne również przyciągałaby uwagę... - Wciąż nauczamy - przyznał zgodnie z prawdą, bo temat Hogwartu dla niego osobiście nie był hasłem do krótkiego omówienia, lecz czymś, co wymagało godzin rozpraw. Raczej żadne odległe i dokładne dywagacje nie były wskazane w ich rozmowie, w miejscu, w jakim się znajdowali, a i sam Jayden nie uważał, że dzielenie się sytuacją szkoły publicznie było istotne czy potrzebne. Ronja zapewne w swoim pytaniu nie oczekiwała głębokich rozważań. Sama natura jej wypowiedzi nie sugerowała specjalnego przykładania wagi do ów kwestii - nawet jeśli się mylił, jego zdawkowe słowa mogły ukrócić dalszą konwersację. - Jak widzisz - dodał po dłuższej chwili, przenosząc w końcu krótkie spojrzenie na tonącą w ubrankach Fancourt, by ukryć dłonie w kieszeniach garniturowych spodni i natrafić na zarys dziecięcego gryzaka. Przez twarz profesora przewinął się ciepły uśmiech wywołany ów momentem, gdy myśli wybiegły ku chłopcom. - Rodzice wciąż tu mieszkają i wciąż wiążą mnie tu sprawy zawodowe, a w Szkocji jestem z wiadomych względów - dopowiedział, ale nie zdążył dodać nic więcej, gdy poczuł uścisk wokół uda i równocześnie usłyszał stłumiony krzyk, którego całkowicie się nie spodziewał. A przynajmniej nie w najbliższym czasie...
- Tata! - Uwaga Vane'a momentalnie natrafiła na burzę blond włosów należących do małej dziewczynki zaciskającej drobne paluszki na materiale jego spodni i wciskającej w niego twarz. Jay nie musiał szukać nawet jej rodziców, bo zaraz obok pojawiła się czarownica, odciągająca szkraba od profesora.
- Melodie! Nie przeszkadzaj! - rzuciła nieznajoma, trzymając już dziewczynkę obok siebie i pozwalając na to, by ta przytulała się już do jej boku. - Przepraszam bardzo. Pomyliła pana z moim mężem - wyjaśniła mocno skonfundowana i zawstydzona kobieta, a gdy jej spojrzenie natrafiło na to należące do Jaydena, zarumieniła się jeszcze mocniej, uciekając wzrokiem ku swojej córce. Zrozumiale - każdy poczułby się nieswojo, jednak Vane mógł poniekąd przywyknąć do przeróżnych dziecięcych zachowań. W końcu zajmował się tym zawodowo.
- Nic się nie stało - powiedział ciepło, uspokajając matkę, a później patrząc na niewielką czarownicę, zerkającą na niego z ciekawością wypisaną w dużych oczach. Obserwował jeszcze przez chwilę dwójkę, gdy odeszły w głąb konfekcji dziecięcej, ale zanim zniknęły z zasięgu, usłyszał krótkie Mówiłam ci - tata nie wróci, a nieprzyjemne uczucie osiadło na dnie profesorskiego żołądka, sprowadzając go brutalnie na ziemię. Nie mógł wiedzieć, gdzie podziewał się wspominany mężczyzna ani co się z nim stało, lecz nie mógł pozbyć się głosu, który mówił o skutkach konfliktu. O ciągle rozrastających się liczbach ofiar i pogłębiającemu się kryzysowi. - Ile jeszcze będzie to trwać? - spytał cicho w przestrzeń, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknęła matka z córeczką, by dopiero po chwili wrócić uwagą do wciąż stojącej obok niego Ronji. - Masz teraz dużo pracy? - Skoro trwała wojna... Czy musiała radzić sobie z tymi, którzy nie tylko walczyli, ale próbowali żyć dalej? Czy musiała tłumaczyć dzieciom brak rodziców? Czy musiała patrzeć na nie i ogłaszać potworną wiadomość? Patrzeć jak część ich duszy umierała na jej oczach? Czy umiała pozbyć się tego obrazu z własnych myśli, czy zostawał z nią na zawsze? Jak z nim? Jak po niekończącej się fali tragedii rozciągającej się aż po horyzont?
Nie odezwał się, prócz krótkiego mruknięcia na zrozumienie zasłyszanych słów. Nie wiedział, jak to robiła, ale cokolwiek mówiła, Fancourt trafiała w najczulsze punkty. Być może jednak nie istniały już tematy, których nie był w stanie odebrać tak personalnie? I wcale nie chodziło o obrażanie się czy niechęć - po prostu Hogwart, Pomona, Peak District... Wiązały się z tymi częściami życia Jaydena tak skrajne, tak bolesne wspomnienia oraz emocje, że samo myślenie o tym sprawiało, iż było mu ciężko na sercu. Ale pozwolił jej mówić, w ciszy przyjmując to, czym go nieświadomie obdarzała. Próbował zanadto nie wplątywać się we własną spiralę przemyśleń, skupiając się zamiast tego na spotkaniu, które odbył, zanim przyszedł do domu mody. Wizyta w Książnicy Obskurus nie umiała związać myśli profesora na tyle, by utrzymać go w ryzach - bezpiecznie z dala od urwanych słów padających z ust czarownicy obok. Nie trzeba było być mistrzem spostrzegawczości, iż wraz z przerzuceniem uwagi na jego barki, mężczyzna nie czuł się swobodnie. Odwrócił się od półek, by móc przeszukać wnętrze piętra w celu znalezienia pracownicy, która obiecała się wrócić i w jakiś sposób rozładować przynajmniej część dyskomfortu. Zamiast tego skrzyżował spojrzenia z paroma kobietami wędrującymi po konfekcji - starsze, młodsze, wszystkie zdawały się w jakiś sposób wyczuwać obecność innego w swoim hermetycznym gronie. Nic dziwnego. Dama w sekcji przeznaczonej dla mężczyzn zapewne również przyciągałaby uwagę... - Wciąż nauczamy - przyznał zgodnie z prawdą, bo temat Hogwartu dla niego osobiście nie był hasłem do krótkiego omówienia, lecz czymś, co wymagało godzin rozpraw. Raczej żadne odległe i dokładne dywagacje nie były wskazane w ich rozmowie, w miejscu, w jakim się znajdowali, a i sam Jayden nie uważał, że dzielenie się sytuacją szkoły publicznie było istotne czy potrzebne. Ronja zapewne w swoim pytaniu nie oczekiwała głębokich rozważań. Sama natura jej wypowiedzi nie sugerowała specjalnego przykładania wagi do ów kwestii - nawet jeśli się mylił, jego zdawkowe słowa mogły ukrócić dalszą konwersację. - Jak widzisz - dodał po dłuższej chwili, przenosząc w końcu krótkie spojrzenie na tonącą w ubrankach Fancourt, by ukryć dłonie w kieszeniach garniturowych spodni i natrafić na zarys dziecięcego gryzaka. Przez twarz profesora przewinął się ciepły uśmiech wywołany ów momentem, gdy myśli wybiegły ku chłopcom. - Rodzice wciąż tu mieszkają i wciąż wiążą mnie tu sprawy zawodowe, a w Szkocji jestem z wiadomych względów - dopowiedział, ale nie zdążył dodać nic więcej, gdy poczuł uścisk wokół uda i równocześnie usłyszał stłumiony krzyk, którego całkowicie się nie spodziewał. A przynajmniej nie w najbliższym czasie...
- Tata! - Uwaga Vane'a momentalnie natrafiła na burzę blond włosów należących do małej dziewczynki zaciskającej drobne paluszki na materiale jego spodni i wciskającej w niego twarz. Jay nie musiał szukać nawet jej rodziców, bo zaraz obok pojawiła się czarownica, odciągająca szkraba od profesora.
- Melodie! Nie przeszkadzaj! - rzuciła nieznajoma, trzymając już dziewczynkę obok siebie i pozwalając na to, by ta przytulała się już do jej boku. - Przepraszam bardzo. Pomyliła pana z moim mężem - wyjaśniła mocno skonfundowana i zawstydzona kobieta, a gdy jej spojrzenie natrafiło na to należące do Jaydena, zarumieniła się jeszcze mocniej, uciekając wzrokiem ku swojej córce. Zrozumiale - każdy poczułby się nieswojo, jednak Vane mógł poniekąd przywyknąć do przeróżnych dziecięcych zachowań. W końcu zajmował się tym zawodowo.
- Nic się nie stało - powiedział ciepło, uspokajając matkę, a później patrząc na niewielką czarownicę, zerkającą na niego z ciekawością wypisaną w dużych oczach. Obserwował jeszcze przez chwilę dwójkę, gdy odeszły w głąb konfekcji dziecięcej, ale zanim zniknęły z zasięgu, usłyszał krótkie Mówiłam ci - tata nie wróci, a nieprzyjemne uczucie osiadło na dnie profesorskiego żołądka, sprowadzając go brutalnie na ziemię. Nie mógł wiedzieć, gdzie podziewał się wspominany mężczyzna ani co się z nim stało, lecz nie mógł pozbyć się głosu, który mówił o skutkach konfliktu. O ciągle rozrastających się liczbach ofiar i pogłębiającemu się kryzysowi. - Ile jeszcze będzie to trwać? - spytał cicho w przestrzeń, wpatrując się w miejsce, gdzie zniknęła matka z córeczką, by dopiero po chwili wrócić uwagą do wciąż stojącej obok niego Ronji. - Masz teraz dużo pracy? - Skoro trwała wojna... Czy musiała radzić sobie z tymi, którzy nie tylko walczyli, ale próbowali żyć dalej? Czy musiała tłumaczyć dzieciom brak rodziców? Czy musiała patrzeć na nie i ogłaszać potworną wiadomość? Patrzeć jak część ich duszy umierała na jej oczach? Czy umiała pozbyć się tego obrazu z własnych myśli, czy zostawał z nią na zawsze? Jak z nim? Jak po niekończącej się fali tragedii rozciągającej się aż po horyzont?
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ktoś musiał zostać, została zatem ona. Nie zarejestrowała różdżki jak uczyniła to Faeleen, starając się unikać połączenia z rządem, chociażby w najmniejszy sposób. Wciąż pewnie figurowała jeszcze gdzieś w starych aktach Ministerstwa, ale wszyscy ci, którzy mieliby się tym przejmować, albo już nie żyli, albo się ukrywali, albo polowali na tych drugich. Nie było miejsca w tym nowym porządku na kogoś takiego jak ona, więcej rzeczy uchodziło też Fancourt na sucho. Poruszała się po Londynie dotąd bezproblemowo, pozornie zachowując większość swoich dotychczasowych przywilejów. Wystarczyło zapewne tylko kilka wysłanych listów, by porzucić pracę w Peak District i powrócić w progi szpitalne, nie zamierzała jednak tego robić. Nastał nowy porządek, świat się zmieniał, ale nie dane było Fancourt pozostać wobec tych zmian bierną.
Zanim odpowiedział, wzrokiem wydawał się szukać kogoś do pomocy, łaskawej dłoni, jaka wyciągnęłaby go z tej konwersacji. Ronja westchnęła w duchu. Jak ktokolwiek z nas miał liczyć na wsparcie, gdy wszyscy tak boimy się tego co może z nas wyjść. Wsłuchiwała się pobieżnie w lakoniczne odpowiedzi, jednocześnie powoli rozważając jak pożegnać się z rozmówcą w najmniej rzucający się dla niego sposób. Rozumiała, że nie miał nastroju na codzienne pogadanki i nie była w pozycji odpowiedniej, by wymuszać głębsze interakcje. Ostatnie zdanie Vane’a przerwało nagłe pojawienie się niewielkich rozmiarów osoby przy jego boku i przez chwilę Fancourt zdezorientowana próbowała połączyć ten widok z wcześniejszym uśmiechem, który pojawił się na jego twarzy. Nie spodziewała się kolejnego dziecka, tym bardziej dziewczynki i już w momencie, gdy miała dokładniej przyjrzeć się twarzyczce okalanej złotawymi lokami, u ich boku pojawiła się kolejna nieznajoma. Fancourt w milczeniu obserwowała ruchy obcej czarownicy, obronną pozycję, jaką przybrała wobec swojej córki i policzki oblewające się rumieńcem. Miała na sobie przeciętny, dobrze ułożony strój, ale upięcie włosów pozostawiało ledwie widoczne niedociągnięcia. Powiodła wzrokiem po dłoniach obejmujących dziewczynkę, były lekko zaczerwienione, obtarte w opuszkach, a pod paznokciami dało się dostrzec widoczne ślady po ziołach. Alchemiczka, zapewne pracownica apteki, która po śmierci męża musiała powrócić do aktywniejszego zawodu. Dziecko nie wyglądało na zaniedbane, przez chwilę patrzyło się na Jaydena, po czym matka z przepraszającymi słowami na ustach odciągnęła je w głąb konfekcji.
- Twój głos się zmienia. - Zauważyła po chwili, niespodziewanie i zupełnie nie na temat. - To naturalne u rodziców, ale w twoim przypadku, tak samo sprawa wygląda przy tych dzieciach, które nie są ci dokładniej znane. Jest cieplejszy, bardziej otwarty, mocniejszy przy ostatniej głosce. To świadczy o skłonności do zaufania. Ludzie gotowi są uwierzyć w twoje słowa, bo są ich bardziej pewni. - Nieobecnie kontynuowała odpowiedź, wzrokiem odbiegając w stronę spojrzenia profesora.
- Ta konwersacja? Ten dzień? Ta wojna? Dla każdego koniec oznacza coś innego. - Odparła spokojnie, nieszczególnie zważając, czy weźmie jej słowa pod uwagę. Często łapała się na tym podczas ich rozmowy. Odpowiedź przychodziła na myśl, wypowiadała słowa na głos, ale w głowie pozostawało wrażenie, że czasami uczestniczyli w dwóch osobnych dialogach. Może faktycznie znaczenie, dwóch różnych światów należało brać do zrozumienia dosłownie.
- Zależy, co masz na myśli, mówiąc praca. Prowadzę dużo rozmów z ludźmi, którzy potrzebuję pomocy, to na pewno. Leczę ich rany, te niezwiązane z bliznami na rękach, czy nogach również. Zdziwiłbyś się, jak wiele mają do powiedzenia, kiedy wiedzą, że nie będą oceniani przez słuchacza. - Twarz pozostawała niewzruszona, ale w oczach odbijał się smutek. O ile łatwiej byłoby móc wypowiedzieć kilka zaklęć, żeby ich ból odszedł na zawsze tak jak niesprawna noga, czy skręcający się żołądek. - Ale w astronomii jest podobnie, czyż nie? Jedni widzą jasne punkty na niebie, a tylko nieliczni rozczytują się w skrytej za nimi historii. - Nikt nie powiedział w końcu, że jest łatwo. Odpowiedź na wyciągnięcie ręki, prosta niczym linia horyzontu zatapiająca się w morzu. Fale bywają śmiercionośne i to od naszych własnych sił zależy, czy zdołamy utrzymać się na powierzchni, ale woda w najprostszym wydaniu jest przecież pierwotnym dawcą życia. Nadziei, na którą wszyscy czekają.
Zanim odpowiedział, wzrokiem wydawał się szukać kogoś do pomocy, łaskawej dłoni, jaka wyciągnęłaby go z tej konwersacji. Ronja westchnęła w duchu. Jak ktokolwiek z nas miał liczyć na wsparcie, gdy wszyscy tak boimy się tego co może z nas wyjść. Wsłuchiwała się pobieżnie w lakoniczne odpowiedzi, jednocześnie powoli rozważając jak pożegnać się z rozmówcą w najmniej rzucający się dla niego sposób. Rozumiała, że nie miał nastroju na codzienne pogadanki i nie była w pozycji odpowiedniej, by wymuszać głębsze interakcje. Ostatnie zdanie Vane’a przerwało nagłe pojawienie się niewielkich rozmiarów osoby przy jego boku i przez chwilę Fancourt zdezorientowana próbowała połączyć ten widok z wcześniejszym uśmiechem, który pojawił się na jego twarzy. Nie spodziewała się kolejnego dziecka, tym bardziej dziewczynki i już w momencie, gdy miała dokładniej przyjrzeć się twarzyczce okalanej złotawymi lokami, u ich boku pojawiła się kolejna nieznajoma. Fancourt w milczeniu obserwowała ruchy obcej czarownicy, obronną pozycję, jaką przybrała wobec swojej córki i policzki oblewające się rumieńcem. Miała na sobie przeciętny, dobrze ułożony strój, ale upięcie włosów pozostawiało ledwie widoczne niedociągnięcia. Powiodła wzrokiem po dłoniach obejmujących dziewczynkę, były lekko zaczerwienione, obtarte w opuszkach, a pod paznokciami dało się dostrzec widoczne ślady po ziołach. Alchemiczka, zapewne pracownica apteki, która po śmierci męża musiała powrócić do aktywniejszego zawodu. Dziecko nie wyglądało na zaniedbane, przez chwilę patrzyło się na Jaydena, po czym matka z przepraszającymi słowami na ustach odciągnęła je w głąb konfekcji.
- Twój głos się zmienia. - Zauważyła po chwili, niespodziewanie i zupełnie nie na temat. - To naturalne u rodziców, ale w twoim przypadku, tak samo sprawa wygląda przy tych dzieciach, które nie są ci dokładniej znane. Jest cieplejszy, bardziej otwarty, mocniejszy przy ostatniej głosce. To świadczy o skłonności do zaufania. Ludzie gotowi są uwierzyć w twoje słowa, bo są ich bardziej pewni. - Nieobecnie kontynuowała odpowiedź, wzrokiem odbiegając w stronę spojrzenia profesora.
- Ta konwersacja? Ten dzień? Ta wojna? Dla każdego koniec oznacza coś innego. - Odparła spokojnie, nieszczególnie zważając, czy weźmie jej słowa pod uwagę. Często łapała się na tym podczas ich rozmowy. Odpowiedź przychodziła na myśl, wypowiadała słowa na głos, ale w głowie pozostawało wrażenie, że czasami uczestniczyli w dwóch osobnych dialogach. Może faktycznie znaczenie, dwóch różnych światów należało brać do zrozumienia dosłownie.
- Zależy, co masz na myśli, mówiąc praca. Prowadzę dużo rozmów z ludźmi, którzy potrzebuję pomocy, to na pewno. Leczę ich rany, te niezwiązane z bliznami na rękach, czy nogach również. Zdziwiłbyś się, jak wiele mają do powiedzenia, kiedy wiedzą, że nie będą oceniani przez słuchacza. - Twarz pozostawała niewzruszona, ale w oczach odbijał się smutek. O ile łatwiej byłoby móc wypowiedzieć kilka zaklęć, żeby ich ból odszedł na zawsze tak jak niesprawna noga, czy skręcający się żołądek. - Ale w astronomii jest podobnie, czyż nie? Jedni widzą jasne punkty na niebie, a tylko nieliczni rozczytują się w skrytej za nimi historii. - Nikt nie powiedział w końcu, że jest łatwo. Odpowiedź na wyciągnięcie ręki, prosta niczym linia horyzontu zatapiająca się w morzu. Fale bywają śmiercionośne i to od naszych własnych sił zależy, czy zdołamy utrzymać się na powierzchni, ale woda w najprostszym wydaniu jest przecież pierwotnym dawcą życia. Nadziei, na którą wszyscy czekają.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Mogli mówić, że był bardziej uprzywilejowany od innych, dlatego łatwiej było mu się przeciwstawiać i wyrażać własne opinie. Poniekąd była to prawda - w końcu nigdy nie brakowało mu pieniędzy, a historia jego rodziny utrzymywała się wśród czystej krwi czarodziejów. Kto jednak narzucił takie kategorie? Kto twierdził, że właśnie one miały sens? Zrobili to ludzie, którzy chcieli podkreślić swoją wyższość, bycie lepszymi i wykorzystywali to. Astronom nie miał usprawiedliwienia prócz faktu, że nie wyznawał podobnych zasad. Nie istniała dla niego jakość krwi, rasa, pochodzenie. Nie interesował go nawet wiek, który również potrafił być przyczyną ignorancji. Widział to wyraźnie w relacjach nie tylko z własnymi uczniami, lecz patrząc na świat nauki, gdzie młodych, mniej doświadczonych traktowano jako gorszych. Sam również się z tym zderzał, będąc postacią, w której nie widziało się wartościowego rozmówcy. Część badaczy twierdziła, że cały swój prestiż zawdzięczał rodzinie. Że gdyby nie znaczące tło, sylwetka aktywnego i wciąż podróżującego dziadka nie osiągnąłby tego poziomu w tak młodym wieku. Że jego kapitał społeczny był tak wysoki, iż Jayden nie musiał nic robić ani niczym się wykazywać. Nikt w końcu nie zostaje profesorem Hogwartu w wieku dwudziestu czterech lat. Po siedmiu latach ów głosów było mniej, ale wciąż zdarzali się tacy, którzy byli mu przeciwni. Woleli jednak nie zanurzać się w historii, w której młody nauczyciel przetrwał czasy Grindelwalda, ryzykując swoją karierą przy każdym stanięciu między dyrektorem a uczniami. Ignorowali prace, dokonania, spisane na pergaminie rozprawy. Nie. Nie myślał o tym, bo chciał poklasku czy współczucia, lecz jeśli jego przykład był poddawany ciągłym wątpliwościom, co musiało dziać się z początkującymi naukowcami? Ludźmi nauki, którzy nie mieli środków, a posiadali ambicję, motywację i możliwość zmiany? Oczywiście, że można było mu zarzucać myśl o czymś tak trywialnym jak nauka podczas trwania wojny, ale nie było lepszego momentu na skupieniu się na wiedzy. Poszerzaniu horyzontów, bo jeśli doszło do tak ślepego konfliktu, oznaczało to, że ludzie myśleli zbyt wąsko. Doszło do okrutnego przewężenia umysłów, do zatracenia logicznego dedukowania, do wyciągania wniosków. A co mogło ów stan zrównoważyć i sprowadzić do porządku, jeśli właśnie nie nauka? Dzięki nauce cywilizacje się rozwijały, dzięki wynalazkom wchodziły na nowy poziom doświadczenia. Bez tego nie było progresu, a bez progresu panował jedynie regres. Nieważne za jak bardzo modernistyczne i oświecone uważało się bytujące społeczeństwo - nie szło naprzód, lecz w kierunku przeciwnym i odmawiało dostrzeżenia ów problemu. Co mogło być gorsze od zjadającego własny ogon węża?
Twój głos się zmienia.
Drgnął nieznacznie wyrwany z zadumy i łapiąc się na tym, iż wciąż trwał, wpatrując się w odchodzącą matkę z dzieckiem. To świadczy o skłonności do zaufania. Jego ciało się spięło, a we wnętrzu odezwało się dotknięte uczucie. - Czyżby? - wyrwało się spomiędzy męskich warg, a wypowiedziane słowo nasączone było smutkiem, goryczą i czymś, co nie ukazało się jeszcze w ich rozmowie. Jayden odczuwał gniew, lecz nie był on skierowany na nikogo innego poza nim samym. Pogardę dla własnego zachowania. A więc to, co mówiła Ronja, udowadniało to jedynie, że był głupi. Naiwny i głupi, wierzący w czystość intencji innych. Kiedyś w końcu potrafił być otwarty wobec wszystkich - nie tylko wobec dzieci. Chciał ufać, wierzyć w drugą osobę, ale to już minęło... Podobnie jak przemijały zdania z ust czarownicy, gdy odpowiadała na zadane przez niego pytanie. Pozostawił ów oderwane z kontekstu i skupił się na tym tyczącym się jej pracy. - A więc i oni są gotowi wierzyć w twoje słowa - odpowiedział w jej własnym tonie, jednak bez cienia sarkazmu, ironii czy naigrawania się. Nie. To nie było i nie mogło być jego intencją. Musiała umieć wiązać ludzi swoimi umiejętnościami, wybudzać w nich zaufanie wobec swojej osoby. On by tego nie potrafił. Nie potrafiłby zaufać, skoro ufność została tak silnie nadszarpnięta przez tak wiele bliskich mu ludzi. Pomona. Roselyn. Maeve. Dippet. Lista robiła się coraz dłuższa i znajdowały się na nich nazwiska tych, których nigdy nie posądziłby o chociażby cień wątpliwości. Nie poddałby ich osądowi. Ślepo zawierzyłby wszystkiemu. Zawierzył... A astronomia? Czy naprawdę była tą opowieścią o czymś więcej? - Prawda rozjaśnia przedmiot słabym światłem z wielu stron - odpowiedział jedynie, wiedząc, że mogła to zinterpretować na swój sposób. Niekoniecznie połączony z jego własnym tokiem myślenia. Jayden jednak właśnie tak widział pnie tylko astronomię, lecz wszystko - nie w jaskrawych barwach a w nikłym blasku wielu dowodów mówiących o rzeczywistym stanie istnienia.
- Tu pan jest! Świetnie. Możemy? - Ich rozmowę przerwał znajomy głos młodej czarownicy, a gdy profesor zwrócił się w jej stronę, widział ciepły uśmiech i nieśmiałe spojrzenie skierowane ku Ronji. Czy przeszkadzała? Nie. Zarówno on jak i towarzysząca mu czarownica orbitowali po innej trajektorii i akurat zdarzyło się im napotkać. Byli jedynie drobnymi jednostkami w masie Wszechświata, którego ruchy nie zatrzymywały się ani na moment bez względu na ich decyzje. Bez względu na odpowiedzi i słowa, które by padły. Dlatego właśnie padły kolejne, które nie zmieniały historii świata, ale zamykały kolejne spotkanie niebędące w planie ich dnia.
- Miłego dnia, panno Fancourt. - Skinienie głowy na pożegnanie, ostatnie spojrzenie i urwana dyskusja. Nic więcej a może był to nikły blask jednego z dowodów o rzeczywistym stanie istnienia?
|zt
Twój głos się zmienia.
Drgnął nieznacznie wyrwany z zadumy i łapiąc się na tym, iż wciąż trwał, wpatrując się w odchodzącą matkę z dzieckiem. To świadczy o skłonności do zaufania. Jego ciało się spięło, a we wnętrzu odezwało się dotknięte uczucie. - Czyżby? - wyrwało się spomiędzy męskich warg, a wypowiedziane słowo nasączone było smutkiem, goryczą i czymś, co nie ukazało się jeszcze w ich rozmowie. Jayden odczuwał gniew, lecz nie był on skierowany na nikogo innego poza nim samym. Pogardę dla własnego zachowania. A więc to, co mówiła Ronja, udowadniało to jedynie, że był głupi. Naiwny i głupi, wierzący w czystość intencji innych. Kiedyś w końcu potrafił być otwarty wobec wszystkich - nie tylko wobec dzieci. Chciał ufać, wierzyć w drugą osobę, ale to już minęło... Podobnie jak przemijały zdania z ust czarownicy, gdy odpowiadała na zadane przez niego pytanie. Pozostawił ów oderwane z kontekstu i skupił się na tym tyczącym się jej pracy. - A więc i oni są gotowi wierzyć w twoje słowa - odpowiedział w jej własnym tonie, jednak bez cienia sarkazmu, ironii czy naigrawania się. Nie. To nie było i nie mogło być jego intencją. Musiała umieć wiązać ludzi swoimi umiejętnościami, wybudzać w nich zaufanie wobec swojej osoby. On by tego nie potrafił. Nie potrafiłby zaufać, skoro ufność została tak silnie nadszarpnięta przez tak wiele bliskich mu ludzi. Pomona. Roselyn. Maeve. Dippet. Lista robiła się coraz dłuższa i znajdowały się na nich nazwiska tych, których nigdy nie posądziłby o chociażby cień wątpliwości. Nie poddałby ich osądowi. Ślepo zawierzyłby wszystkiemu. Zawierzył... A astronomia? Czy naprawdę była tą opowieścią o czymś więcej? - Prawda rozjaśnia przedmiot słabym światłem z wielu stron - odpowiedział jedynie, wiedząc, że mogła to zinterpretować na swój sposób. Niekoniecznie połączony z jego własnym tokiem myślenia. Jayden jednak właśnie tak widział pnie tylko astronomię, lecz wszystko - nie w jaskrawych barwach a w nikłym blasku wielu dowodów mówiących o rzeczywistym stanie istnienia.
- Tu pan jest! Świetnie. Możemy? - Ich rozmowę przerwał znajomy głos młodej czarownicy, a gdy profesor zwrócił się w jej stronę, widział ciepły uśmiech i nieśmiałe spojrzenie skierowane ku Ronji. Czy przeszkadzała? Nie. Zarówno on jak i towarzysząca mu czarownica orbitowali po innej trajektorii i akurat zdarzyło się im napotkać. Byli jedynie drobnymi jednostkami w masie Wszechświata, którego ruchy nie zatrzymywały się ani na moment bez względu na ich decyzje. Bez względu na odpowiedzi i słowa, które by padły. Dlatego właśnie padły kolejne, które nie zmieniały historii świata, ale zamykały kolejne spotkanie niebędące w planie ich dnia.
- Miłego dnia, panno Fancourt. - Skinienie głowy na pożegnanie, ostatnie spojrzenie i urwana dyskusja. Nic więcej a może był to nikły blask jednego z dowodów o rzeczywistym stanie istnienia?
|zt
Maybe that’s what he is about. Not winning, but failing and getting back up. Knowing he’ll fail, fail a thousand times,
BUT STILL DON'T GIVE UP
Jayden Vane
Zawód : astronom, profesor, publicysta, badacz, erudyta, ojciec
Wiek : 32
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Wdowiec
Sometimes the truth
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
Isn’t good enough.
Sometimes people deserve more.
Sometimes people deserve
To have their f a i t h rewarded.
OPCM : -
UROKI : -
ALCHEMIA : -
UZDRAWIANIE : -
TRANSMUTACJA : -
CZARNA MAGIA : -
ZWINNOŚĆ : -
SPRAWNOŚĆ : -
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czasami tęskniła do szpitala. Do Munga, którego znała z wczesnych lat swoich szkoleń. Doceniała jego porządek, zasady i reguły, którymi musiał się kierować każdy członek skomplikowanej machiny istnienia czarodziejskiej służby zdrowia. Nie oznaczało to niestety, że odnajdywała się w nich wyjątkowo dobrze i chociaż nie należała do szczególnie buntowniczych osób, zazwyczaj wolała, zamiast udeptanej ścieżki wybrać swoją własną. Nawet jeśli wiązało się to ze zboczeniem z kursu wyznaczonego przez ogólnopojęte dla wszystkich zasady. Fancourt pozyskiwała doświadczenie w najbardziej brutalny i chaotyczny sposób nazywany “nauką na własnych błędach”, które swoimi czasy popełniała wręcz z nałogową przyjemnością. Porażki cieszyły ją równie mocno, a może bardziej niż sukcesy, chociaż z pewnością w samym momencie, danej sytuacji towarzyszyły zgoła inne uczucia. Sentencje sztuk walki mówią jednak jasno, nie nauczysz się wygrywać, dopóki nie poznasz smaku bolesnego upadku.
Zaskoczył ją ton głosu Vane’a, pojedyncze słowo przepełnione dziwnym bólem i goryczą. Czego tak mocno żałował, że wewnętrzne emocje zagrały na tyle silnie, by przebić się do tej odbieranej przez obserwatorów otoczki? Zaraz po tej niespodziewanej realizacji skarciła się surowo w myślach, przypominając, że nie prowadzi rozmowy z jednym ze swoich pacjentów. Momentami ciężko przychodziło wyzbycie się z codziennych interakcji pewnych obserwacji, których dokonywała w pracy. Ręka zaczynała cierpnąć od ciągłego przytrzymywania prezentu Daysówny, a myśli wciąż zdawały się co jakiś czas odbiegać do matki z córką, które mijały ich przed chwilą. Dlaczego dziewczynka podbiegła akurat do Jaydena i ze wszystkich momentów wybrała akurat ten, tego Ronja nie potrafiła powiedzieć. W powietrzu unosił się zapach eleganckich perfum i cichy szmer rozmów, których wcześniej nie dosłyszała. Zabawne, jak niewiele słów do siebie mówili, a jak duże zainteresowanie budziły one w Fancourt, gdy wyciszała praktycznie resztę z otoczenia. Lubiła tak skupiać się na swoich towarzyszach i towarzyszkach, oddawać im swoją uwagę, zmysły poświęcać na rzecz przyuważenia szczegółów, w normalnych warunkach ledwie dostrzegalnych. W przypadku profesora niewiele jednak mogła powiedzieć, a przynajmniej wysnuć pewnych wniosków. To jak się poruszał, drobne gesty i styl mowy mógł wpływać na dręczące go demony, ale równie dobrze mogło być również objawem trywialnego zmęczenia, zapewne często obecnego w życiu ojca trójki dzieci.
- A paradoks silnym światłem z jednej. - Odpowiedziała znów po swojemu i pozornie nie do końca słowami powiązanymi z wypowiedzią mężczyzny. Zaskakujące, sprzeczne wnioski były chlebem powszednim Fancourt, ukochała sobie ich nieoczywistą naturę, tylko czekająca na odkrycie. Refleksję przerwało pojawienie się sprzedawczyni, którą czarownica mgliście kojarzyła ze swojego wejścia do budynku, najwyraźniej tamta spieszyła się właśnie do obsługi Jaydena. Miły głos uświadomił Ronji, że oto kolejne ich spotkanie dobiega końca, w atmosferze niełatwej do rozszyfrowania. A może po prostu nie widziała potrzeby doszukiwania się jej? Pytające spojrzenie pracownicy domu mody sprawiło, iż Fancourt wyprostowała się bardziej i mocniej chwyciła za szary sweterek. Taki prezent wydawał się wystarczająco godnym podarunkiem.
- To się okaże, panie Vane. - Rzucając przyjazny uśmiech w stronę drugiej kobiety, zebrała resztę rzeczy, by w drodze do kas odłożyć je na miejsce, a następnie zniknęła pośród wieszaków i manekinów. Ona jedna, równie barwna, ale też znacznie prawdziwsza od ich sztywnych ram.
|zt.
Zaskoczył ją ton głosu Vane’a, pojedyncze słowo przepełnione dziwnym bólem i goryczą. Czego tak mocno żałował, że wewnętrzne emocje zagrały na tyle silnie, by przebić się do tej odbieranej przez obserwatorów otoczki? Zaraz po tej niespodziewanej realizacji skarciła się surowo w myślach, przypominając, że nie prowadzi rozmowy z jednym ze swoich pacjentów. Momentami ciężko przychodziło wyzbycie się z codziennych interakcji pewnych obserwacji, których dokonywała w pracy. Ręka zaczynała cierpnąć od ciągłego przytrzymywania prezentu Daysówny, a myśli wciąż zdawały się co jakiś czas odbiegać do matki z córką, które mijały ich przed chwilą. Dlaczego dziewczynka podbiegła akurat do Jaydena i ze wszystkich momentów wybrała akurat ten, tego Ronja nie potrafiła powiedzieć. W powietrzu unosił się zapach eleganckich perfum i cichy szmer rozmów, których wcześniej nie dosłyszała. Zabawne, jak niewiele słów do siebie mówili, a jak duże zainteresowanie budziły one w Fancourt, gdy wyciszała praktycznie resztę z otoczenia. Lubiła tak skupiać się na swoich towarzyszach i towarzyszkach, oddawać im swoją uwagę, zmysły poświęcać na rzecz przyuważenia szczegółów, w normalnych warunkach ledwie dostrzegalnych. W przypadku profesora niewiele jednak mogła powiedzieć, a przynajmniej wysnuć pewnych wniosków. To jak się poruszał, drobne gesty i styl mowy mógł wpływać na dręczące go demony, ale równie dobrze mogło być również objawem trywialnego zmęczenia, zapewne często obecnego w życiu ojca trójki dzieci.
- A paradoks silnym światłem z jednej. - Odpowiedziała znów po swojemu i pozornie nie do końca słowami powiązanymi z wypowiedzią mężczyzny. Zaskakujące, sprzeczne wnioski były chlebem powszednim Fancourt, ukochała sobie ich nieoczywistą naturę, tylko czekająca na odkrycie. Refleksję przerwało pojawienie się sprzedawczyni, którą czarownica mgliście kojarzyła ze swojego wejścia do budynku, najwyraźniej tamta spieszyła się właśnie do obsługi Jaydena. Miły głos uświadomił Ronji, że oto kolejne ich spotkanie dobiega końca, w atmosferze niełatwej do rozszyfrowania. A może po prostu nie widziała potrzeby doszukiwania się jej? Pytające spojrzenie pracownicy domu mody sprawiło, iż Fancourt wyprostowała się bardziej i mocniej chwyciła za szary sweterek. Taki prezent wydawał się wystarczająco godnym podarunkiem.
- To się okaże, panie Vane. - Rzucając przyjazny uśmiech w stronę drugiej kobiety, zebrała resztę rzeczy, by w drodze do kas odłożyć je na miejsce, a następnie zniknęła pośród wieszaków i manekinów. Ona jedna, równie barwna, ale też znacznie prawdziwsza od ich sztywnych ram.
|zt.
quiet. composed. grateful. disciplined
do not underestimate my heart, it is a fortress, a stronghold that cannot be brought down, it has fought battles worth fighting, and saved loved ones worth defending, the day you think it a weakness, is the day
you will burn
you will burn
Ronja Fancourt
Zawód : magipsychiatra, uzdrowiciel
Wiek : 30/31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
battles may be fought
from the outside in
but wars are won
from the inside out
from the outside in
but wars are won
from the inside out
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Starał się spędzać więcej czasu z synem - miał świadomość, że pierwsze chwile Laisreana na tym świecie okupione były tragedią, która rzuciła długi cień na to, jak powinno wyglądać wczesne dzieciństwo, a jednocześnie liczył na to, że pierworodny nie będzie miał nawet przebłysków pamięci z tego ponurego okresu, gdy oddany był pod opiekę mamki i guwernantki, a własny ojciec nie mógł na niego patrzeć bez błysku złości czy rozżalenia w oku. Długie miesiące uciekał w ramiona obowiązków służbowych i tym samym unikał dziecka, które kosztowało go życie żony, jeszcze dłużej trwało dojście Maghnusa do etapu, w którym odczuwał coś na kształt wyrzutów sumienia z powodu niepoświęcania Laisreanowi uwagi. Musiał zmienić podejście i przestać traktować pierworodnego jak przekleństwo. Dziś Laisrean miał już ponad sześć lat, był miłym chłopcem o jaśniejących w kontraście do ojca włosach Malfoyów, uroczym uśmiechu i nienagannych manierach; cieszył się na wspólną wyprawę, nawet jeśli sprawa miała się tyczyć wyłącznie zamówienia nowych szat.
Zjawili się w Domu Mody w okolicach południa, a lord Bulstrode od wejścia oznajmił witającej ich sprzedawczyni, że lady Parkinson ich oczekuje, zgodnie z wcześniej wymienioną korespondencją. Młoda dziewczyna skinęła usłużnie głową i odprowadziła ich do Konfekcji Dziecięcej, jednocześnie wysyłając inną z pracownic, poprawiającą ustawienie odzianych w wystawne, zapewne świąteczne szaty manekinów, by poinformowała lady Odette o przybyciu klientów. Szaty, choć należałoby raczej powiedzieć szatki, prezentowane w długich rzędach mieniły się feerią barw, z miejsca przyciągając uwagę Laisreana, który zdawał się zapomnieć o początkowym onieśmieleniu i odstąpił od boku Maghnusa, by z zaciekawieniem przyglądać się mnogości materiałów.
- Rozejrzyj się i zastanów, które najbardziej ci się podobają. Lady Parkinson pomoże nam za chwilę z wyborem, ale dobrze by było, byś wiedział przynajmniej mniej więcej którą chciałbyś nosić - odezwał się miękko, pochylając się w kierunku chłopca, by ten lepiej go słyszał. - Dostać, synu, możesz wszystko, ale musisz wiedzieć czego chcesz, musisz mieć swoje zdanie i potrafić je wyrazić - młody wiek czy nie, wierzył głęboko, że na tę lekcję nigdy nie było za wcześnie.
[bylobrzydkobedzieladnie]
half gods are worshipped
in wine and flowers
in wine and flowers
real gods require blood
Ostatnio zmieniony przez Maghnus Bulstrode dnia 03.06.21 22:30, w całości zmieniany 1 raz
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odetta nie była jeszcze obdarzona swoimi dziećmi – dopiero w zeszłym roku mogła mówić o przygotowywaniu się do tak ważnej roli, jaką było bycie narzeczoną, co jednak dość brutalnie zostało jej odebrane, kiedy musiała pogodzić się z jego śmiercią. Pożar w Ministerstwie odebrał wiele niemal każdemu z wyższym statusem społecznym i Odetta nie była wyjątkiem. Jedyne, czym tak naprawdę mogłaby się cieszyć, to to, że to nie Edward znalazł się tego feralnego dnia w Ministerstwie. Nie wiedziała co prawda, co miałby tam robić, skoro jego głównym zajęciem było projektowanie i wyszywanie niezwykłych strojów, ale przerażenie zawsze istniało. Pamiętała jeszcze swoją starszą siostrę, którą śmierć zabrała już z tego świata, wolała więc nie tracić więcej członków rodziny. Theseus był równie uprzejmy, ale dopóki nie wyszła za mąż, on był Nottem a ona Parkinsonem i to zmieniał dopiero oficjalnie podpisany dokument.
Nie chciała ujmować nic z żałoby, którą przebywał Maghnus, nie ujmowała też nic jego synowi, ani też nie twierdziła, że rozumiała doskonale to, co chodziło mu po głowie. Naprawdę nie chciała być aż tak niemiła, dlatego musiała się pilnować, aby nie dawać po sobie jakiś dziwnych sygnałów. Zwłaszcza kiedy jej przyjaciółka i kuzynka obydwie przechodziły teraz żałobę. Co prawda miała już plan tego, by wszystko dobrze się rozgrywało i Melissandre się nieco rozchmurzyła, ale nie wiedziała, na ile zostanie to jakkolwiek uznane przez kuzynkę z Rosierów. Nie chciała w końcu nalegać ani naciskać, po prostu wiedziała, że przeżywanie żałoby nie jest łatwe. Tutaj chyba chodziło jednak o zajęcie się młodzieńcem a nie rozpamiętywanie przeszłości, a na taką pomoc Odetta była zawsze gotowa.
Zjawiła się punktualnie na miejscu, nie zamierzając sprawiać, aby ktokolwiek musiał na nią czekać. Zielony jedwab delikatnie tańczył dookoła jej butów kiedy kierowała się do sekcji dziecięcej, wypatrując ostrożnie mężczyzny, który poprosił dziś o jej asystę. Rozpromieniła się od razu kiedy tylko dostrzegła niedaleko mężczyznę wraz z młodym Bulstrode, który rozglądał się po całej sekcji z zaciekawieniem. Wydawało się, że rozmawiali, Odetta więc podeszła na tyle dyskretnie, by widać i słychać było jak się zbliża i aby nikt nie przyjął jej nadejścia za podsłuchiwanie. Uśmiechnęła się delikatnie i uprzejmie, dygając lekko na powitanie i zerkając na obydwu mężczyzn zanim nie zwróciła się do Maghnusa.
- Dzień dobry, lordzie Bulstrode, niezwykle mi miło, że mogę pomóc w dzisiejszym zadaniu poszukiwania szat dla młodzieńca. A to musi być młody lord Bulstrode? – Spojrzała z łagodnością na Laisreana, nie spodziewając się, żeby ten zdążył już wybrać co mógłby chcieć. – Miło mi poznać. – Nie chciała traktować dziecka jako niedojrzałego, również ukazując mu szacunek, chociaż nie stawiając go przed jego ojcem. – Postaram się jak najlepiej pomóc, czy mają panowie wybrane już jakieś swoje typy? Czy może powinnam nieco doradzić?
Nie chciała ujmować nic z żałoby, którą przebywał Maghnus, nie ujmowała też nic jego synowi, ani też nie twierdziła, że rozumiała doskonale to, co chodziło mu po głowie. Naprawdę nie chciała być aż tak niemiła, dlatego musiała się pilnować, aby nie dawać po sobie jakiś dziwnych sygnałów. Zwłaszcza kiedy jej przyjaciółka i kuzynka obydwie przechodziły teraz żałobę. Co prawda miała już plan tego, by wszystko dobrze się rozgrywało i Melissandre się nieco rozchmurzyła, ale nie wiedziała, na ile zostanie to jakkolwiek uznane przez kuzynkę z Rosierów. Nie chciała w końcu nalegać ani naciskać, po prostu wiedziała, że przeżywanie żałoby nie jest łatwe. Tutaj chyba chodziło jednak o zajęcie się młodzieńcem a nie rozpamiętywanie przeszłości, a na taką pomoc Odetta była zawsze gotowa.
Zjawiła się punktualnie na miejscu, nie zamierzając sprawiać, aby ktokolwiek musiał na nią czekać. Zielony jedwab delikatnie tańczył dookoła jej butów kiedy kierowała się do sekcji dziecięcej, wypatrując ostrożnie mężczyzny, który poprosił dziś o jej asystę. Rozpromieniła się od razu kiedy tylko dostrzegła niedaleko mężczyznę wraz z młodym Bulstrode, który rozglądał się po całej sekcji z zaciekawieniem. Wydawało się, że rozmawiali, Odetta więc podeszła na tyle dyskretnie, by widać i słychać było jak się zbliża i aby nikt nie przyjął jej nadejścia za podsłuchiwanie. Uśmiechnęła się delikatnie i uprzejmie, dygając lekko na powitanie i zerkając na obydwu mężczyzn zanim nie zwróciła się do Maghnusa.
- Dzień dobry, lordzie Bulstrode, niezwykle mi miło, że mogę pomóc w dzisiejszym zadaniu poszukiwania szat dla młodzieńca. A to musi być młody lord Bulstrode? – Spojrzała z łagodnością na Laisreana, nie spodziewając się, żeby ten zdążył już wybrać co mógłby chcieć. – Miło mi poznać. – Nie chciała traktować dziecka jako niedojrzałego, również ukazując mu szacunek, chociaż nie stawiając go przed jego ojcem. – Postaram się jak najlepiej pomóc, czy mają panowie wybrane już jakieś swoje typy? Czy może powinnam nieco doradzić?
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
W żadnym razie nie oczekiwał od panny na wydaniu zrozumienia ani nawet prób wyobrażenia sobie jak w praktyce wyglądają trudy rodzicielstwa w pojedynkę, ale czasami zdarzało mu się zastanawiać nad tym czy wszystkie szlachetnie urodzone dziedziczki są przygotowane do tego jak będzie wyglądało ich życie po zamążpójściu równie realistycznie co Callisto. Kłamałby mówiąc, że Malfoyówna go nie zaskoczyła - nie oczekiwała księcia z bajki, wielkiej, epickiej historii miłosnej ani fajerwerków za każdym razem, gdy pojawiała się w progu. Zamiast całej tej wciskanej dzieciom otoczki w bardzo przyziemny sposób oczekiwała minimum należnej jej uwagi, obopólnego szacunku i prawa do współdecydowaniu w kwestiach dotyczących jej nowego domu i rodziny, jaką mieli założyć; dał jej to wszystko z nawiązką, a ona rozkwitła milionem wielobarwnych kwiatów, z każdym dniem zachwycając go coraz bardziej. Była niczym kometa, pojawiająca się niespodziewanie na jego nieboskłonie, a on wpatrywał się w ten nieludzki blask, którym nie mógł, nie chciał się nasycić. Trwał w tej chwili, myśląc, że będzie trwała wiecznie - aż w końcu zniknęła z jego życia, gwałtownie i nieoczekiwanie, zabierając całą tę oślepiającą jasność, by pozostawić po sobie tylko nieprzeniknioną czerń.
To prawda, wydarzenia ostatnich długich miesięcy niewiele którą rodzinę oszczędziły, a śmierć i żałoba wpisały się na stałe w codzienność, nie będąc już dla nikogo nowością ani zdziwieniem. Każdy walczył ze stratą w sobie tylko znany sposób, próbując odnaleźć właściwe dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości - i nikt już nie miał monopolu na tragedię, a już na pewno nie Maghnus. Wiedział o tym doskonale, nie mogąc odżałować śmierci najbliższego mu kuzyna, a jednocześnie poprzysięgając samemu sobie, że pomoże Aquili przejść przez ten trudny czas; o stracie starszego brata wiedział wszak wszystko.
Usłyszał rozbrzmiewający w oddali, narastający dźwięk charakterystyczny dla pantofli na obcasie i zwrócił się w kierunku jego źródła, by przerwawszy poważną rozmowę z synem uraczyć prowodyrkę tych odgłosów ciepłym uśmiechem.
- Jak się pani ma, lady Parkinson? Jeszcze raz chciałbym wyrazić wdzięczność za znalezienie czasu dla mojej skromnej osoby, naprawdę ponad miarę doceniam pani profesjonalną pomoc - zwrócił się do szlachcianki pogodnym głosem, skinąwszy głową w ramach przywitania. - Zgadza się, to właśnie sprawca naszej dzisiejszej wizyty, Laisrean - kontynuował, odnajdując spojrzenie chłopca, by niemo zachęcić go do przywitania się zgodnie z etykietą. Przez parę chwil z wyrazem ukontentowania odmalowującym się na ustach patrzył, jak chłopiec przestępuje parę kroków w kierunku Odette, by skłonić się głęboko, niemal teatralnie i powiedzieć cała przyjemność po mojej stronie, lady Parkinson. Po tym akcie dobrego wychowania postanowił płynnie przejść do sprawy, z jaką przybyli do Domu Mody.
- Laisreanowi, zdaje się, przypadły do gustu złote przeszycia - odpowiedział na pytanie, uciekając spojrzeniem do krótkiej peleryny w kolorze gorzkiej czekolady, zdobionej bogato złotą nitką układającą się w finezyjne wzory. - Peleryna właściwie wydaje się być dobrym pomysłem na wiosnę, może jednak w czerni lub purpurze? - nie wątpił, że gdzieś na zapleczu znajdowały się materiały w jego rodowych barwach; był stałym klientem.
- Z pewnością będziemy potrzebować przynajmniej pięciu szat codziennych i trzech wyjściowych, dodatkowo niezbędny będzie strój do jazdy konnej i okrycie wierzchnie... Z chęcią zdam się na pani opinię, lady Parkinson, co będzie się nosić tej wiosny? - wymienił listę na poczekaniu, jednak na konkretniejsze zawężanie typów wolał się nie porywać. - Czy trudności w zdobywaniu zaopatrzenia nie dają się wam we znaki? - zapytał po chwili, wracając myślami do nieszczęsnej dostawy alkoholu, która wciąż nie dotarła do Piórka Feniksa.
To prawda, wydarzenia ostatnich długich miesięcy niewiele którą rodzinę oszczędziły, a śmierć i żałoba wpisały się na stałe w codzienność, nie będąc już dla nikogo nowością ani zdziwieniem. Każdy walczył ze stratą w sobie tylko znany sposób, próbując odnaleźć właściwe dla siebie miejsce w nowej rzeczywistości - i nikt już nie miał monopolu na tragedię, a już na pewno nie Maghnus. Wiedział o tym doskonale, nie mogąc odżałować śmierci najbliższego mu kuzyna, a jednocześnie poprzysięgając samemu sobie, że pomoże Aquili przejść przez ten trudny czas; o stracie starszego brata wiedział wszak wszystko.
Usłyszał rozbrzmiewający w oddali, narastający dźwięk charakterystyczny dla pantofli na obcasie i zwrócił się w kierunku jego źródła, by przerwawszy poważną rozmowę z synem uraczyć prowodyrkę tych odgłosów ciepłym uśmiechem.
- Jak się pani ma, lady Parkinson? Jeszcze raz chciałbym wyrazić wdzięczność za znalezienie czasu dla mojej skromnej osoby, naprawdę ponad miarę doceniam pani profesjonalną pomoc - zwrócił się do szlachcianki pogodnym głosem, skinąwszy głową w ramach przywitania. - Zgadza się, to właśnie sprawca naszej dzisiejszej wizyty, Laisrean - kontynuował, odnajdując spojrzenie chłopca, by niemo zachęcić go do przywitania się zgodnie z etykietą. Przez parę chwil z wyrazem ukontentowania odmalowującym się na ustach patrzył, jak chłopiec przestępuje parę kroków w kierunku Odette, by skłonić się głęboko, niemal teatralnie i powiedzieć cała przyjemność po mojej stronie, lady Parkinson. Po tym akcie dobrego wychowania postanowił płynnie przejść do sprawy, z jaką przybyli do Domu Mody.
- Laisreanowi, zdaje się, przypadły do gustu złote przeszycia - odpowiedział na pytanie, uciekając spojrzeniem do krótkiej peleryny w kolorze gorzkiej czekolady, zdobionej bogato złotą nitką układającą się w finezyjne wzory. - Peleryna właściwie wydaje się być dobrym pomysłem na wiosnę, może jednak w czerni lub purpurze? - nie wątpił, że gdzieś na zapleczu znajdowały się materiały w jego rodowych barwach; był stałym klientem.
- Z pewnością będziemy potrzebować przynajmniej pięciu szat codziennych i trzech wyjściowych, dodatkowo niezbędny będzie strój do jazdy konnej i okrycie wierzchnie... Z chęcią zdam się na pani opinię, lady Parkinson, co będzie się nosić tej wiosny? - wymienił listę na poczekaniu, jednak na konkretniejsze zawężanie typów wolał się nie porywać. - Czy trudności w zdobywaniu zaopatrzenia nie dają się wam we znaki? - zapytał po chwili, wracając myślami do nieszczęsnej dostawy alkoholu, która wciąż nie dotarła do Piórka Feniksa.
Maghnus Bulstrode
Zawód : badacz starożytnych run, były łamacz klątw, cień i ciężka ręka w Piórku Feniksa
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowiec
gore and glory
go hand in hand
go hand in hand
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odetta wyprana była z mitów o miłości, nie spodziewając się, aby kiedykolwiek miałaby jej doświadczyć. W przeciwieństwie do innych panien, przypominała raczej księżyc niż słońce – święcąca blaskiem odbitym, nieczęsto było o niej jakkolwiek głośno a zupełne poddawanie się decyzjom męskich członków rodziny sprawiało, że wydawała się niemal wyprana z własnych pragnień. Nie znaczyło to, że nie miała emocji, ale nie robiła aż tak sporego wrażenia, do spraw podchodząc bardziej neutralnie i bez narzekania. Musiała w końcu robić wszystko, co cenne dla rodziny. Spodziewała się raczej, że przydzielą ją do męża niezbyt zainteresowanego nią samą, a tylko rodzinnymi powiązaniami.
- Wszystko u mnie w porządku, lordzie Bulstrode, dziękuję za troskę. Mam nadzieję, że u lordów też nie ma mowy o większych problemach. I nie ma za co dziękować, aż grzechem byłoby nie wspomóc stałych klientów, proszę się nie martwić, dla pana zawsze znajdę czas. – Rzeczywiście, ponieważ nie pracowała jako krawcowa, a głównie służyła doradztwem i pozwalała na siebie wkładać rozmaite projekty, tak by ostatecznie skończyły one na niej jako pokazowe sztuki, dostępne dla oczu społeczności wraz z ważnymi uroczystościami czy występami. Skoro więc miała czas, mogąc odciążyć w tym brata albo resztę rodziny, nie widziała w tym absolutnie nic problematycznego. Zresztą, miło było obracać się wśród gentlemanów którzy wiedzieli jak szanować damę.
Rozczulił ją niesamowicie mały lord Bulstrode, chociaż starała się tego po sobie tak nie pokazywać. Miała szczerą nadzieję, że uda jej się docenić przychodzących tu mężczyzn i dobiorą coś, co podpasuje małemu Laisreanowi. Dzieci, podobnie jak dorośli, potrafiły być bardzo wybredne, aby nawet i w ostatecznej fazie odrzucić całkowicie gotowy projekt. Nie mogła tego jednak z góry zakładać, a już zdecydowanie nie na głos, dlatego po uprzejmym przywitaniu i delikatnym uśmiechu w stronę młodzieńca, panna Parkinson skupiła się bardziej na tym, co mówił Maghnus, pozwalając mu opowiedzieć o oczekiwaniach. Spojrzenie skierowała w stronę peleryny, uśmiechając się lekko i zachęcając obydwu mężczyzn do dotknięcia jej i wypróbowania materiału na własną rękę. Wiedziała, że podziwianie to jedno, ale trzeba było też wyczuć tkaninę i stwierdzić, czy była przyjemna w dotyku, co rzutowało na jej późniejsze założenie.
- Jeżeli chodzi o tematy wiosenne, to królują głównie kolory bledsze i pastelowe, ewentualnie intensywnej barwy jak czerwienie. – Nie miała pod ręką dobrego przykładu, skoro kolekcja zimowa obecnie weszła na podesty i to głównie ją będzie mogła podziwiać. – W takim wypadku najlepiej przygotować strój do jazdy konnej z wygodnych materiałów ale bardziej odpornych na przetarcia, gładki, tak aby wzory nie przeszkadzały podczas podróży albo nie ścierały zbyt szybko. Jeżeli stroje mają być wiosenne, to najlepiej sięgnąć po różne mieszanki bawełny, lepszej jakościowo niż zwykła wersja tego materiału, ale nie grzejące zbytnio w lato. Do tego wzoru można naszyć, a na wyjściowe można wybrać jedwab bądź aksamit. – Oczywiście zaczynała już planować, chociaż poważniejsze ustalenia na pewno będą musiały zostać spisane. Na pytanie o materiały lekko przechyliła głowę, zastanawiając się, co chciała powiedzieć.
- Przyznam, iż w tej kwestii najlepiej byłoby zapytać mojego brata, Edwarda, który wiedziałby więcej na ten temat. Za to mimo wszystko arystokracja wymaga pokazania się pewnego statusu, zwłaszcza w kwestii ubrań, dlatego ciężko pozwolić sobie na opóźnienia w dostawach materiału. – Wymagająca klientela sprawiała, że też nie mogli sobie w Domu Mody pozwolić na wielodniowe opóźnienia.
- Wszystko u mnie w porządku, lordzie Bulstrode, dziękuję za troskę. Mam nadzieję, że u lordów też nie ma mowy o większych problemach. I nie ma za co dziękować, aż grzechem byłoby nie wspomóc stałych klientów, proszę się nie martwić, dla pana zawsze znajdę czas. – Rzeczywiście, ponieważ nie pracowała jako krawcowa, a głównie służyła doradztwem i pozwalała na siebie wkładać rozmaite projekty, tak by ostatecznie skończyły one na niej jako pokazowe sztuki, dostępne dla oczu społeczności wraz z ważnymi uroczystościami czy występami. Skoro więc miała czas, mogąc odciążyć w tym brata albo resztę rodziny, nie widziała w tym absolutnie nic problematycznego. Zresztą, miło było obracać się wśród gentlemanów którzy wiedzieli jak szanować damę.
Rozczulił ją niesamowicie mały lord Bulstrode, chociaż starała się tego po sobie tak nie pokazywać. Miała szczerą nadzieję, że uda jej się docenić przychodzących tu mężczyzn i dobiorą coś, co podpasuje małemu Laisreanowi. Dzieci, podobnie jak dorośli, potrafiły być bardzo wybredne, aby nawet i w ostatecznej fazie odrzucić całkowicie gotowy projekt. Nie mogła tego jednak z góry zakładać, a już zdecydowanie nie na głos, dlatego po uprzejmym przywitaniu i delikatnym uśmiechu w stronę młodzieńca, panna Parkinson skupiła się bardziej na tym, co mówił Maghnus, pozwalając mu opowiedzieć o oczekiwaniach. Spojrzenie skierowała w stronę peleryny, uśmiechając się lekko i zachęcając obydwu mężczyzn do dotknięcia jej i wypróbowania materiału na własną rękę. Wiedziała, że podziwianie to jedno, ale trzeba było też wyczuć tkaninę i stwierdzić, czy była przyjemna w dotyku, co rzutowało na jej późniejsze założenie.
- Jeżeli chodzi o tematy wiosenne, to królują głównie kolory bledsze i pastelowe, ewentualnie intensywnej barwy jak czerwienie. – Nie miała pod ręką dobrego przykładu, skoro kolekcja zimowa obecnie weszła na podesty i to głównie ją będzie mogła podziwiać. – W takim wypadku najlepiej przygotować strój do jazdy konnej z wygodnych materiałów ale bardziej odpornych na przetarcia, gładki, tak aby wzory nie przeszkadzały podczas podróży albo nie ścierały zbyt szybko. Jeżeli stroje mają być wiosenne, to najlepiej sięgnąć po różne mieszanki bawełny, lepszej jakościowo niż zwykła wersja tego materiału, ale nie grzejące zbytnio w lato. Do tego wzoru można naszyć, a na wyjściowe można wybrać jedwab bądź aksamit. – Oczywiście zaczynała już planować, chociaż poważniejsze ustalenia na pewno będą musiały zostać spisane. Na pytanie o materiały lekko przechyliła głowę, zastanawiając się, co chciała powiedzieć.
- Przyznam, iż w tej kwestii najlepiej byłoby zapytać mojego brata, Edwarda, który wiedziałby więcej na ten temat. Za to mimo wszystko arystokracja wymaga pokazania się pewnego statusu, zwłaszcza w kwestii ubrań, dlatego ciężko pozwolić sobie na opóźnienia w dostawach materiału. – Wymagająca klientela sprawiała, że też nie mogli sobie w Domu Mody pozwolić na wielodniowe opóźnienia.
Odetta Parkinson
Zawód : ambasadorka Domu Mody Parkinson, alchemiczka
Wiek : 23 lata
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
It’s a game of war
death, love
And sacrifice
death, love
And sacrifice
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Konfekcja dziecięca
Szybka odpowiedź