Gabinet Morfeusza
AutorWiadomość
Gabinet Morfeusza
Prywatny gabinet Morpheusa - czyli mnie - kryje się w najbardziej oddalonym skrzydłu posiadłości. Kropka. Nie wiem co dalej. Jest gramofon, kominek, zegar taki ścienny z wielkim wahadłem, co bije co pół godziny.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Morpheus Malfoy dnia 09.04.16 14:34, w całości zmieniany 2 razy
Gość
Gość
15 listopada
Igła gramofonu styka się z chropowatą powierzchnią płyty, rozpoczynając powolną wędrówkę po zapisanych w jej rowkach ścieżkach melodii. Oddycham głęboko, rozluźniając krawat, zdejmując spinki od mankietów i pedantycznie składając je w pudełku leżącym na stole znajdującym się nieopodal kominka. Metodycznie rozmasowuję nadgarstki, nieco zdrętwiałe od trzymającego je w swoich okowach materiału koszuli, aby następnie powoli podwinąć rękawy aż do łokci. Pozwalam sobie na chwilową wolność od jednej z setek masek tego, ponoć prawdziwego, Morfeusza Malfoy'a, ukazywaną innym na co dzień. Z twarzy spływa mi powódź wszystkich sztucznych uśmiechów, udawanych spojrzeń, pod których powierzchnią kryła się cała pogarda dla ludzi spotykanych na mojej drodze, którym najchętniej nawet nie uścisnąłbym na powitanie ręki. Wybrana przeze mnie taktyka przestrzegania konwenansów, zachowywania pozorów szacunku i względnej moralności, jest czasem doprawdy szalenie męcząca. Włosy rozsypują się na bladym czole, gdy zagłębiam w nie rozczapierzone palce, obserwując swoje odbicie w lustrze wiszącym zaraz obok potężnego zegara z wahadłem, w który niekiedy wpatruję się jak zahipnotyzowany. W takich chwilach, w jeszcze bardziej dojmujący sposób docierają do mnie okpiwające mnie zdolności czasu, gdy nieznana ilość sekund przecieka mi przez palce, a ja budzę się z letargu, po uprzednim oderwaniu wzroku od jego cyklicznego ruchu wte i wewte. Nalewam do szklanki brandy, spoglądając przez okno w stronę ogrodu, o tej porze ginącego już w zasłonie nocnej ciemności. Zagłębiam się w fotelu, gdy docierają do mnie pierwsze dźwięki skrzypiec i dołączających do nich po kilku taktach głosów chóru. Zawszy, gdy słyszę ten fragment Lacrimosy Mozarta staje mi przed oczami dzień pogrzebu Antei, gdy przy akompaniamencie tegoż utworu usiłowałem wejść w rolę, pokazując światu, że jedyne co mi po niej pozostało, to oczy stworzone do łez. Teraz mogę sobie pozwolić na ironiczny uśmiech. Bezwiednie liczę na palcach, ile to już minęło lat. Ponad sześć. Od dnia, w którym zostałem wdowcem. Oparłszy prawą rękę na poręczy fotela, lewą bezwiednie kreślę w powietrzu kolejne takty, rysując nuty na wyimaginowanej powierzchni pięciolinii. Jedynie kroki Cezara zdołałby wyrwać mnie z głębokiego zamyślenia. W końcu przecież to właśnie na niego tutaj dzisiaj czekam. W innym wypadku nie pozwoliłbym sobie na leniwe rozchełstanie koszuli, tak niepasujące do wizerunku idealnego arystokraty, przyjmującego gości w pełnym, eleganckim rynsztunku osoby z wyższych sfer.
Igła gramofonu styka się z chropowatą powierzchnią płyty, rozpoczynając powolną wędrówkę po zapisanych w jej rowkach ścieżkach melodii. Oddycham głęboko, rozluźniając krawat, zdejmując spinki od mankietów i pedantycznie składając je w pudełku leżącym na stole znajdującym się nieopodal kominka. Metodycznie rozmasowuję nadgarstki, nieco zdrętwiałe od trzymającego je w swoich okowach materiału koszuli, aby następnie powoli podwinąć rękawy aż do łokci. Pozwalam sobie na chwilową wolność od jednej z setek masek tego, ponoć prawdziwego, Morfeusza Malfoy'a, ukazywaną innym na co dzień. Z twarzy spływa mi powódź wszystkich sztucznych uśmiechów, udawanych spojrzeń, pod których powierzchnią kryła się cała pogarda dla ludzi spotykanych na mojej drodze, którym najchętniej nawet nie uścisnąłbym na powitanie ręki. Wybrana przeze mnie taktyka przestrzegania konwenansów, zachowywania pozorów szacunku i względnej moralności, jest czasem doprawdy szalenie męcząca. Włosy rozsypują się na bladym czole, gdy zagłębiam w nie rozczapierzone palce, obserwując swoje odbicie w lustrze wiszącym zaraz obok potężnego zegara z wahadłem, w który niekiedy wpatruję się jak zahipnotyzowany. W takich chwilach, w jeszcze bardziej dojmujący sposób docierają do mnie okpiwające mnie zdolności czasu, gdy nieznana ilość sekund przecieka mi przez palce, a ja budzę się z letargu, po uprzednim oderwaniu wzroku od jego cyklicznego ruchu wte i wewte. Nalewam do szklanki brandy, spoglądając przez okno w stronę ogrodu, o tej porze ginącego już w zasłonie nocnej ciemności. Zagłębiam się w fotelu, gdy docierają do mnie pierwsze dźwięki skrzypiec i dołączających do nich po kilku taktach głosów chóru. Zawszy, gdy słyszę ten fragment Lacrimosy Mozarta staje mi przed oczami dzień pogrzebu Antei, gdy przy akompaniamencie tegoż utworu usiłowałem wejść w rolę, pokazując światu, że jedyne co mi po niej pozostało, to oczy stworzone do łez. Teraz mogę sobie pozwolić na ironiczny uśmiech. Bezwiednie liczę na palcach, ile to już minęło lat. Ponad sześć. Od dnia, w którym zostałem wdowcem. Oparłszy prawą rękę na poręczy fotela, lewą bezwiednie kreślę w powietrzu kolejne takty, rysując nuty na wyimaginowanej powierzchni pięciolinii. Jedynie kroki Cezara zdołałby wyrwać mnie z głębokiego zamyślenia. W końcu przecież to właśnie na niego tutaj dzisiaj czekam. W innym wypadku nie pozwoliłbym sobie na leniwe rozchełstanie koszuli, tak niepasujące do wizerunku idealnego arystokraty, przyjmującego gości w pełnym, eleganckim rynsztunku osoby z wyższych sfer.
Gość
Gość
Pieśni rozbrzmiewają w dobytku lorda Malfoy. A ich żałobny charakter zdołowałby nawet najbardziej promienną duszę. Bo pieśni, które w tych lodowatych murach, po ciemnych korytarzach niosą się echem, odbijając się od ścian z obrazami, owijając się nutą wokół rzeźb porozstawianych, piesni te trafiają aż na zewnętrze. Przed drzwiami wejściowymi słychać już pogłos, który przedgłosem mógłby się mienić. Ale jest obdartym z wszelkich przyjemności, tylko śladem po muzyce. Ale w jego ślad idąc można trafić do pokoju w którym znajduje się ów główny zarządca, ten który kazał nastawić płytę i puścić ją, by grała, grała, grała.
Cholera, jeszcze ta muzyka dla snobów.
Bo siebie mienić snobem nie w smak, bo jak to, bo po co, bo czemu. Bo przecież każdy z nas ma siebie na pierwszym miejscu, a zaraz później tę jedną, jedyną osobę, którą nazywa się drugą połówką. I jeżeli o mnie chodzi, odpowiem, że moją drugą połówką jest mój brat, Fobos. Ale nikt nie pyta. I nikt nie chce akutalizacji czy zadawania mi tego pytania po raz drugi. Bo po co, bo dlaczego, bo w czyim interesie byłyby podobne pytania. I kto chce mnie upokorzyć.
Wstępuję na pierwszy z kilku stopni po których będę musiał wejść. Kładę dłoń na poręczy i kręcę głową, kiedy służba pyta czy zaanonsować. Nie. A moze żadnej służby nie było? Kto zgadnie, kiedy pijany od miodu (swoją drogą wyborny był ów miód) nakręciłem się okrutnie i postanowiłem, że sam wymierzę sprawiedliwość za wszystkie te rzeczy, które te podstępne szuje - lordowie Malfoy mi uczynili.
Fakt, że akurat wybrałem mego drogiego przyjaciela, Morfeusza, został dwoma innymi faktami podyktowany. Po pierwsze: jego twarz była jedyną twarzą, która pragnąłem oglądać, a nie miał na szczęście żadnej byłej panienki Avery w swoim łożu, ani nie wyjechał w siną dal (jak to Abraxas uczynił) - więc to on był najlepszy, po drugie zaś... byłem pijany a z Morfeuszem lubię ten stan. Przypomina mi o kawalerstwie.
Ustępuje to zawirowanie w głowie, które kazało się zatrzymać na chwil kilka. Nie będzie zwracania obiadu, nie będzie słabości. Przeskakując kolejne stopnie, idę (bo gentelmani nie biegają) pośpiesznie w stronę głośnych dźwieków. I ta moja wycieczka trwa, trwa, trwa (wielki dwór, prawie taki jak mój), aż staję na rozstaju korytarzy. Prawo czy lewo, lewo czy prawo. Kopniakiem otwieram drzwi po lewo. Ech, nietrafiony. Więc wychodze i po prawo i tam widzę, że już jestem blisko. Naciskam klamki obie i wparowuję na rozebranego do wideł szlachcica.
- Malfoy, satysfakcji!!!!!!!!! - wchodzę do pokoju za drzwi którego wydobywa się najbardziej wyraźny dźwięk. Telepło mnie trochę do tyłu, bowiem drzwi mnie troche zaatakowały, reakcją na moją akcję odpowiadając i zamykając się odbite od ścian. Różdżkę bym miał w dłoni, lecz ją chyba posiałem w płaszczu i pięciu na krzyż kieszeniach. Zresztą, to nie ważne. Nie różdżka najważniejsza. - Malfoy żądam satysfakcji za to co Twój ród mi uczynił! Za to jak mnie upokorzono a ty, ty miałeś być mi druchem
Jakbym miał jutro spowiadać się z tego co mówię, to nie przyznam się do żadnego ze słów, ale dziś płyną z samego dna serca. Nie kłamię!
Cholera, jeszcze ta muzyka dla snobów.
Bo siebie mienić snobem nie w smak, bo jak to, bo po co, bo czemu. Bo przecież każdy z nas ma siebie na pierwszym miejscu, a zaraz później tę jedną, jedyną osobę, którą nazywa się drugą połówką. I jeżeli o mnie chodzi, odpowiem, że moją drugą połówką jest mój brat, Fobos. Ale nikt nie pyta. I nikt nie chce akutalizacji czy zadawania mi tego pytania po raz drugi. Bo po co, bo dlaczego, bo w czyim interesie byłyby podobne pytania. I kto chce mnie upokorzyć.
Wstępuję na pierwszy z kilku stopni po których będę musiał wejść. Kładę dłoń na poręczy i kręcę głową, kiedy służba pyta czy zaanonsować. Nie. A moze żadnej służby nie było? Kto zgadnie, kiedy pijany od miodu (swoją drogą wyborny był ów miód) nakręciłem się okrutnie i postanowiłem, że sam wymierzę sprawiedliwość za wszystkie te rzeczy, które te podstępne szuje - lordowie Malfoy mi uczynili.
Fakt, że akurat wybrałem mego drogiego przyjaciela, Morfeusza, został dwoma innymi faktami podyktowany. Po pierwsze: jego twarz była jedyną twarzą, która pragnąłem oglądać, a nie miał na szczęście żadnej byłej panienki Avery w swoim łożu, ani nie wyjechał w siną dal (jak to Abraxas uczynił) - więc to on był najlepszy, po drugie zaś... byłem pijany a z Morfeuszem lubię ten stan. Przypomina mi o kawalerstwie.
Ustępuje to zawirowanie w głowie, które kazało się zatrzymać na chwil kilka. Nie będzie zwracania obiadu, nie będzie słabości. Przeskakując kolejne stopnie, idę (bo gentelmani nie biegają) pośpiesznie w stronę głośnych dźwieków. I ta moja wycieczka trwa, trwa, trwa (wielki dwór, prawie taki jak mój), aż staję na rozstaju korytarzy. Prawo czy lewo, lewo czy prawo. Kopniakiem otwieram drzwi po lewo. Ech, nietrafiony. Więc wychodze i po prawo i tam widzę, że już jestem blisko. Naciskam klamki obie i wparowuję na rozebranego do wideł szlachcica.
- Malfoy, satysfakcji!!!!!!!!! - wchodzę do pokoju za drzwi którego wydobywa się najbardziej wyraźny dźwięk. Telepło mnie trochę do tyłu, bowiem drzwi mnie troche zaatakowały, reakcją na moją akcję odpowiadając i zamykając się odbite od ścian. Różdżkę bym miał w dłoni, lecz ją chyba posiałem w płaszczu i pięciu na krzyż kieszeniach. Zresztą, to nie ważne. Nie różdżka najważniejsza. - Malfoy żądam satysfakcji za to co Twój ród mi uczynił! Za to jak mnie upokorzono a ty, ty miałeś być mi druchem
Jakbym miał jutro spowiadać się z tego co mówię, to nie przyznam się do żadnego ze słów, ale dziś płyną z samego dna serca. Nie kłamię!
Bezwiednie odwracam głowę w stronę drzwi, gdy do uszu docierają wątpliwej jakości dźwięki, jakby jakieś sflaczałe ciało obijało się od jednej ściany do drugiej, próbując złapać pion i obrać dla siebie odpowiedni kierunek. Najwyraźniej wcale nie okazuje się to tak łatwym zadaniem, skoro zbliżające się kroki bynajmniej nie nabierają sprężystości szlachetnych stóp stąpających po ozdobnych dywanach, wyłożonych w niemal wszystkich korytarzach pokaźnej rezydencji, lecz wręcz przeciwnie: niosą ze sobą jeszcze donioślejsze brzmienia, tak haniebnie zaburzając żałobne nuty Requiem. Byłbym w stanie się założyć, że Cezar znów postanowił odwiedzić mnie na swym sławetnym rauszu, do momentu, w którym w drzwiach rysuje się zupełnie różna od niego sylwetka. Rozdrażnienie - bo kto śmiał w tak gwałtowny sposób zaburzyć mój spokój!? - przeradza się w lekkie rozbawienie.
Na ustach zakwita mi kpiący uśmieszek, gdy Lord Carrow zostaje znokautowany drzwiami, które w sile reakcji dotkliwie (zapewne) klepią go w pijany tyłek. Wybuchnąłbym rubasznym śmiechem, jednak wychowane do bycia przykładnym arystokratą jestestwo, bynajmniej mi na to nie pozwala. Mierzę Deimosa z góry na dół, próbując szybkim spojrzeniem ocenić jego stan. Wciąż zastanawiam się jak długo tak ustoi, czy niezapowiedziana wizyta nie skończy się ciałem szlachcica rozłożonym wzdłuż jednego z marmurowych kominków. Ten najwyraźniej jednak wciąż nieźle trzyma się na nogach, skoro udaje mu się wyrzucić z siebie kilka z pozoru pozbawionych sensu słów, ponownie wprawiających mnie ni to w rozbawienie, ni to w lekką konsternację. Lubię tę jego nieprzewidywalność, niezliczoną ilość nieprzemyślanych wypowiedzi, nierzadko padających z jego ust i łączącą się z tym, może wyuczoną, naturalność. Nigdy nie mógłbym powiedzieć, że jego towarzystwo kiedykolwiek bywa nudne.
- Chyba nie jestem na bieżąco. Tak wiele zmieniło się od naszego ostatniego spotkania? - mówię, podnosząc się z fotela. Kieruję swoje kroki ku oknu, aby chwycić w dłoń wciąż stojącą tam karafkę. Lekko zwracam się w jego stronę, posyłając mu pytające spojrzenie. - Jeszcze trochę brandy?
Nie mija chwila, a drzwi otwierają się ponownie. Mam tylko nadzieję, że nagły podmuch powietrza nie pozbawi Deimosa równowagi.
Na ustach zakwita mi kpiący uśmieszek, gdy Lord Carrow zostaje znokautowany drzwiami, które w sile reakcji dotkliwie (zapewne) klepią go w pijany tyłek. Wybuchnąłbym rubasznym śmiechem, jednak wychowane do bycia przykładnym arystokratą jestestwo, bynajmniej mi na to nie pozwala. Mierzę Deimosa z góry na dół, próbując szybkim spojrzeniem ocenić jego stan. Wciąż zastanawiam się jak długo tak ustoi, czy niezapowiedziana wizyta nie skończy się ciałem szlachcica rozłożonym wzdłuż jednego z marmurowych kominków. Ten najwyraźniej jednak wciąż nieźle trzyma się na nogach, skoro udaje mu się wyrzucić z siebie kilka z pozoru pozbawionych sensu słów, ponownie wprawiających mnie ni to w rozbawienie, ni to w lekką konsternację. Lubię tę jego nieprzewidywalność, niezliczoną ilość nieprzemyślanych wypowiedzi, nierzadko padających z jego ust i łączącą się z tym, może wyuczoną, naturalność. Nigdy nie mógłbym powiedzieć, że jego towarzystwo kiedykolwiek bywa nudne.
- Chyba nie jestem na bieżąco. Tak wiele zmieniło się od naszego ostatniego spotkania? - mówię, podnosząc się z fotela. Kieruję swoje kroki ku oknu, aby chwycić w dłoń wciąż stojącą tam karafkę. Lekko zwracam się w jego stronę, posyłając mu pytające spojrzenie. - Jeszcze trochę brandy?
Nie mija chwila, a drzwi otwierają się ponownie. Mam tylko nadzieję, że nagły podmuch powietrza nie pozbawi Deimosa równowagi.
Gość
Gość
Idealnie zaczesany, w wyprasowanej w kant białej koszuli niedbale włożonej w spodnie i z uśmiechem – właśnie tym serdecznym, prawie wesołym – rozświetlających jego gładkie, wypolerowane lico książątka. Powitawszy zgromadzenie (ale cóż tu robił pijany Deimos?) rzędem śnieżnobiałych zębów, zawiesił marynarkę na jednym z krzeseł, czy może rzucił ją na nie?, i westchnął przeciągle. Świeży, o wyjątkowo pogodnym usposobieniu – niedoprawionym alkoholem – westchnął przeciągle niczym ten romantyk, którego ogląda co rano w lustrze, i wyjął z kieszeni spodni opakowane rodowe klejnoty Malfoy'ów, aby rozwinąć ostrożnie materiał i przesunąć mieniące się agatem i złotem puzderko w kierunku Morfeusza.
-Tego szukałeś? - oczywiście, że tak. Pytanie retoryczne przyozdobione iskierką w oku, figlarnym uśmiechem odmładzającymi jego twarz o kilka miesięcy, zanim nie zapomniał się całkowicie i nie oglądał świata przez pryzmat otumaniających procentów – a wszystko z winy narastających, przygniatających go swym ogromem problemów, czy może... niedogodności, z którymi nie chciał się pogodzić? Odwrócił się w kierunku Carrowa mierząc go niesprawiedliwym krytycznym spojrzeniem – sam był przecież zbiorem prawości i cnót – choć ten paskudny uśmiech nie schodził mu z twarzy – A Tobie co dolega, Carrow? - i zaśmiałby się wesół, gdyby nie bał się o stan swojej szlacheckiej aparycji stojąc naprzeciwko rozjuszonego i pijanego Deimosa. Doprawdy dziwnie jest obserwować po tej drugiej stronie, po której widać wszystko wyraźnie, a świat nie chwieje się u podstaw – Wszystko jedno, nalewaj to brandy, Malfoy – mruknął opadając na jedno obitych krzeseł naprzeciwko tronu pana domu - A ty... - zwrócił się w kierunku swego drogiego przyjaciela starającego się usilnie utrzymać pion - ...siadaj.
-Tego szukałeś? - oczywiście, że tak. Pytanie retoryczne przyozdobione iskierką w oku, figlarnym uśmiechem odmładzającymi jego twarz o kilka miesięcy, zanim nie zapomniał się całkowicie i nie oglądał świata przez pryzmat otumaniających procentów – a wszystko z winy narastających, przygniatających go swym ogromem problemów, czy może... niedogodności, z którymi nie chciał się pogodzić? Odwrócił się w kierunku Carrowa mierząc go niesprawiedliwym krytycznym spojrzeniem – sam był przecież zbiorem prawości i cnót – choć ten paskudny uśmiech nie schodził mu z twarzy – A Tobie co dolega, Carrow? - i zaśmiałby się wesół, gdyby nie bał się o stan swojej szlacheckiej aparycji stojąc naprzeciwko rozjuszonego i pijanego Deimosa. Doprawdy dziwnie jest obserwować po tej drugiej stronie, po której widać wszystko wyraźnie, a świat nie chwieje się u podstaw – Wszystko jedno, nalewaj to brandy, Malfoy – mruknął opadając na jedno obitych krzeseł naprzeciwko tronu pana domu - A ty... - zwrócił się w kierunku swego drogiego przyjaciela starającego się usilnie utrzymać pion - ...siadaj.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Ale na moim ślubie to się było. Szampana się piło, dzika sie jadło - wybuch za wybuchem, wybucham cały ja, kiedy myślami znów pędzę przez wieczność - Wiedziałeś, w co mnie wpakowują, powinieneś powiedzieć mi że ta cała M e g a r a to nie przyjemna dla oka posluszna dziewczynka, tylko istny DIABEŁ wrodzony - narzekanie to to nie jest, to są FAKTY, którymi zasypać pragnę Morfeusza, niech przynajmniej on poza co mi na sercu ciąży. Może to wcale nie będzie koniec naszych dobrych stosunków, a początek pięknej przyjaźni? Któż wie, czasami otworzenie swojego serca podobno może być jak łowienie przyjaciół. Sądzę, że to nie działa w kręgach arystorackich, skoro nawet kuzyn Morfeusza postanowił odwrócić się odemnie, chcoiaż był mym najdroższym przyjacielem. O, jak bardzo wolałbym dziś rozmawiać z Lycusem! - A teraz użeram się z tą butnowniczką panienką, której się zachciało PRACOWAĆ i obrażać moje przyjaciółki, niszczyć mi stosunki z rodami, albo co najgorsze, budować jakieś dziwne więzi z innymi zasmarkaczonymi Averymi czy Rosierami - mając oczywiście na myśli małżonkę Fabiana, chciałem się też nieco wyżyć za to, że mnie ta mała wiedźma odwiedza i nie ma ni krzty szacunki. A z Rosierami niesztuka się pokłócić, więc na zapas zawsze (jak każdy Carrow) ich dodaję. - Jeszcze mi oburzenie nie przeszło po tym, jak twój młodszy brat przyprowadził swoją pożal sie boże chuderlawą żonę z Averych i jak mi to dziecko się stawiać chciało i unosiło głowę tak wysoko.. A jeszcze ci powiem kolejną sprawę, oooo, to będziesz bardzo zadowolony - postąpiłem z nimi tak jak należało. Pozbyłem się i wyrzuciłem ich z mego dworu, nie bedzie mi jakaś Avery oddychać tym samym powietrzem w którym wietrzą się me gobeliny - przyznaje się z dumą, jak żem wywalił Fabiana i Leandrę z włości, po czym aż się zaśmiałem, na wspomnienie ich min - Żebyś widział, jak się oburzyli, ale brali nogi zapas - szybko mi więc przechodzi radość, kiedy znów staję oburzony i spoglądam na Morfeusza - Jesteś jego starszym bratem i skoro nie ma Abraxusa, to przychodzę Tobie oprotestować żałosne zachowanie młodszego brata
I już miałem kontynuować, keidy do pokoju wszedł Cezar i postanowił się rozebrać, stoję i czekam aż skończy ten jakże pawi występ i wywracam oczami, atomiast kiedy każe mi usiąść, mówię: - Nie bedziesz mi rozkazywać, to jest sprawa pomiędzy mną a nim - pokazuję na Morfuesza i siebie, dość przeciągle machając dłonią w tę i wewtę.
I już miałem kontynuować, keidy do pokoju wszedł Cezar i postanowił się rozebrać, stoję i czekam aż skończy ten jakże pawi występ i wywracam oczami, atomiast kiedy każe mi usiąść, mówię: - Nie bedziesz mi rozkazywać, to jest sprawa pomiędzy mną a nim - pokazuję na Morfuesza i siebie, dość przeciągle machając dłonią w tę i wewtę.
Już wiem, jak wyglądał wybuch Wezuwiusza. Aż dziw bierze, że wtedy zniszczeniu uległy jedynie Pompeje. Tamten spektakl również oglądałbym zapewne z oddali, nie pozwalając na zasypanie mego ciała wulkanicznym pyłem, a w konsekwencji na utrwalenie go na wieki. Teraz stoję w miejscu, z butelką brandy w ręce, z krzywym uśmieszkiem przyglądając się Deimosowi. Zachowawczy dystans zapewnia mi spokój, a konieczność uniknięcia jakiegoś nieprzewidzianego ciosu - wszak Carrow tak wymachuje rękami, że gotów strącić któryś z wazonów, stojących na kominku - wydaje się czymś w pełni uzasadnionym. Jeszcze skończyłbym lewym sierpowym przyklejony do ściany. Doprawdy mógłby znaleźć dla siebie mniej mugolski sposób potyczki. Od czego mamy różdżki?
- Tak, rzeczywiście. Nie wspominałem ci o tym, ale Megara bardzo dobrze radzi sobie na stażu. - Jak na kobietę, oczywiście - choć ta uwaga jest tak naprawdę raczej złośliwą próbą dolania oliwy do ognia, niż wyrazem prawdziwego podziwu. To przecież nie byłoby w moim stylu. Zaburzam tym krótkim zdaniem niekończący się monolog Carrowa, choć ten zdaje się nie zwracać na to większej uwagi. Zapewne otrzeźwienie: myślowy przeskok trwający zaledwie kilka sekund, przyjdzie do niego dopiero za parę chwil, gdy zdąży już skończyć swoją tyradę (choć na to zdecydowanie się nie zanosi) - tylko po to, aby zaraz potem przestąpić kolejne progi nietrzeźwości. - Witaj, Cesarze - udaje mi się wtrącić, gdy dostrzegam w drzwiach kolejną sylwetkę, odwzajemniając figlarny uśmiech przyjaciela i gestem dziękując za zwrot cennych rodzinnych klejnotów, wciąż z rozbawieniem obserwując całą scenę. Rozgość się. Nie wszystkie wejściówki zostały jeszcze wyprzedane. Możesz stać się widzem jedynego w swoim rodzaju spektaklu. Z Deimosem Carrowem w roli głównej. Proszę, tutaj masz szklankę. - Wielce ubolewam nad tym... - Ironia zdaje się wsiąkać w brzmienie mego głosu. - ...że nie potrafisz utrzymać mej drogiej kuzynki na wodzy. Aż tak trudno ją utemperować? Ale cóż się dziwić, mój drogi. Nie przez pomyłkę jeszcze nie tak dawno temu nosiła nazwisko Malfoy.
Szklanka wędruje także do dłoni Dejmosa, choć kto wie, czy zaraz jej z niej gwałtownie nie wytrąci. Nie zapowiada się na to, aby miał się prędko uspokoić. Wyprowadzanie go z równowagi okazuje się wspaniałą rozrywką, a tej nie sposób jestem sobie odmówić. Czy już nie wspominałem, że z Dejmosem nigdy n i e j e s t nudno?
- Nie posuwałbym się do obrażania Lady Malfoy, Lodzie Carrow. Nie wspominając o moim drogim bracie - mówię, marszcząc czoło i posyłając mu nieco zeźlone spojrzenie. Co jak co. Avery nie Avery, mogłaby być nawet Fawley, ale fakt, że Leandra nosi teraz nazwisko Malfoy zdecydowanie przyczyniło się do wyniesienia jej na wyższe - nie ma co do tego żadnych wątpliwości - szczeble szlacheckiej drabiny, niezależnie od tego jak błękitną krwią mogła pochwalić się już wcześniej. Czas pokaże, czy dokonaliśmy dobrego wyboru. - Powinienem nalegać, abyś to odszczekał. Odpuszczę ci jedynie ze względu na nasza relację i to... jak bardzo jesteś pijany. Na myśl nasuwa mi się jednak jeden, bardzo prosty wniosek. Do dzisiaj zdajesz się nie radzić sobie z żadną z niewiast. Niezależnie od wieku. A te są od ciebie niemal dwa razy młodsze. Czy po to właśnie przyszedłeś? Potrzebujesz rady?
Do tej pory istniała tylko jedna osoba, której pijanej sylwetki nie witałbym w swych progach z nieskrywanym obrzydzeniem. Zaskakujące, że to właśnie dzisiaj Cezar postanowił utrzymywać pozory nieskalanego szlachcica i prezentuje się n a w e t lepiej ode mnie. Śmiem jednak wątpić, że dom przyjdzie mu opuścić w tak samo nienagannym stanie.
- Co słychać, Lestrange? - zwracam się w stronę przyjaciela. Nie wypada przecież zaniedbywać żadnego z gości. W skali od jeden do dziesięć, jak bardzo podoba ci się dejmosowy występ?
- Tak, rzeczywiście. Nie wspominałem ci o tym, ale Megara bardzo dobrze radzi sobie na stażu. - Jak na kobietę, oczywiście - choć ta uwaga jest tak naprawdę raczej złośliwą próbą dolania oliwy do ognia, niż wyrazem prawdziwego podziwu. To przecież nie byłoby w moim stylu. Zaburzam tym krótkim zdaniem niekończący się monolog Carrowa, choć ten zdaje się nie zwracać na to większej uwagi. Zapewne otrzeźwienie: myślowy przeskok trwający zaledwie kilka sekund, przyjdzie do niego dopiero za parę chwil, gdy zdąży już skończyć swoją tyradę (choć na to zdecydowanie się nie zanosi) - tylko po to, aby zaraz potem przestąpić kolejne progi nietrzeźwości. - Witaj, Cesarze - udaje mi się wtrącić, gdy dostrzegam w drzwiach kolejną sylwetkę, odwzajemniając figlarny uśmiech przyjaciela i gestem dziękując za zwrot cennych rodzinnych klejnotów, wciąż z rozbawieniem obserwując całą scenę. Rozgość się. Nie wszystkie wejściówki zostały jeszcze wyprzedane. Możesz stać się widzem jedynego w swoim rodzaju spektaklu. Z Deimosem Carrowem w roli głównej. Proszę, tutaj masz szklankę. - Wielce ubolewam nad tym... - Ironia zdaje się wsiąkać w brzmienie mego głosu. - ...że nie potrafisz utrzymać mej drogiej kuzynki na wodzy. Aż tak trudno ją utemperować? Ale cóż się dziwić, mój drogi. Nie przez pomyłkę jeszcze nie tak dawno temu nosiła nazwisko Malfoy.
Szklanka wędruje także do dłoni Dejmosa, choć kto wie, czy zaraz jej z niej gwałtownie nie wytrąci. Nie zapowiada się na to, aby miał się prędko uspokoić. Wyprowadzanie go z równowagi okazuje się wspaniałą rozrywką, a tej nie sposób jestem sobie odmówić. Czy już nie wspominałem, że z Dejmosem nigdy n i e j e s t nudno?
- Nie posuwałbym się do obrażania Lady Malfoy, Lodzie Carrow. Nie wspominając o moim drogim bracie - mówię, marszcząc czoło i posyłając mu nieco zeźlone spojrzenie. Co jak co. Avery nie Avery, mogłaby być nawet Fawley, ale fakt, że Leandra nosi teraz nazwisko Malfoy zdecydowanie przyczyniło się do wyniesienia jej na wyższe - nie ma co do tego żadnych wątpliwości - szczeble szlacheckiej drabiny, niezależnie od tego jak błękitną krwią mogła pochwalić się już wcześniej. Czas pokaże, czy dokonaliśmy dobrego wyboru. - Powinienem nalegać, abyś to odszczekał. Odpuszczę ci jedynie ze względu na nasza relację i to... jak bardzo jesteś pijany. Na myśl nasuwa mi się jednak jeden, bardzo prosty wniosek. Do dzisiaj zdajesz się nie radzić sobie z żadną z niewiast. Niezależnie od wieku. A te są od ciebie niemal dwa razy młodsze. Czy po to właśnie przyszedłeś? Potrzebujesz rady?
Do tej pory istniała tylko jedna osoba, której pijanej sylwetki nie witałbym w swych progach z nieskrywanym obrzydzeniem. Zaskakujące, że to właśnie dzisiaj Cezar postanowił utrzymywać pozory nieskalanego szlachcica i prezentuje się n a w e t lepiej ode mnie. Śmiem jednak wątpić, że dom przyjdzie mu opuścić w tak samo nienagannym stanie.
- Co słychać, Lestrange? - zwracam się w stronę przyjaciela. Nie wypada przecież zaniedbywać żadnego z gości. W skali od jeden do dziesięć, jak bardzo podoba ci się dejmosowy występ?
Gość
Gość
- KPISZ SOBIE ? ! - ryk rozlega się na całej długości gabinetu Morfeusza - Co mnie obchodzi jak ona sobie radzi na stażu? Przekładać papiery z kąta w kąt to i ja umiem, a nikt mnie nie chwali - tym razem postanowiłem nie tylko obrazić pracę ministerstwa, ale także same zatrudnienie Morfeusza, moze nie było to zbyt mądre posunięcie, lecz z drugiej strony, czy wyrzuci mnie stąd? Nie zamierzałem spedzać tu więcej minut niż będę chciał, a narazie mogę chcieć tylko powiedzieć co mi na wątrobie leży i mogę już iść.
Cezar gdzieś tam z boku pije sobie whisky, ja w tym czasi słucham absurdalnych słów Morfeusza.
- LITOŚCI, bo padne na zawał i nie wstane - wyrzucam dłonie w powietrze, jednocześnie wytrącając szklankę z długich i szczupłych palców mego krewnego. - Jeżeli chciałbym ją zastraszać wciąż jak to czynił jej ojciec, to siedziałaby pod moją stopą posłuszna niczym mały piesek - nie wiesz, że jestem do tego zdolny? Macham palcem, macham wszystkim. - Ale nie chce mieszkać ze służką, zresztą ciesz się, że mam jeszcze jakiś szacunek do twoich krewnych, Malfoy - dodaję z obrzydzeniem wypowiadając to nazwisko, niegdyś tak braterskie. - Ale jakże to zabawne, że nie umiecie przypilnować swoich dzieci, jedno, drugie, trzecie takie delikatne i najchętniej tylko by się opiekowało mugolami, jak LYCUS, więc jak trwoga to do Carrowa - wygięte palce na jeden - Lycus, dwa - Megara, trzy - Astoria (której nikt nie chce za żonę) i ten mój rozbawiony ton na sam koniec. Czuję jak krew od potłuczonego szkła zaczyna lecieć mi z ręki. Nic mnie to nie obchodzi.
- Będę obrażał kogo chcę i kiedy chcę, lordzie Malfoy, szczególnie, że twoj brat i jego żona śmieli rozpocząć tę wojnę. Nie wiem czy wiesz, ale oni są z a c h w y c e n i postępami Megary. Może to kolejni degeneraci twojego rodu? - kpię i zaraz dostaję nauczkę, kiedy mi Morfeusz przypomina o innych kobietach. Unoszę palec złowrogo. - Nie wspominaj nawet o Milburdze, bo nie ręczę za siebie
Samo wspomnienie mojej kochanej ślizgoneczki jednak nieco mnie otrzeźwiło. Padam nagle na fotel i łapię się za głowę jedną ręką przyjmując pozę Stańczyka. Jaki jestem nieszczęśliwy bez mojej ślizgoneczki, jaki opuszczony.
Cezar gdzieś tam z boku pije sobie whisky, ja w tym czasi słucham absurdalnych słów Morfeusza.
- LITOŚCI, bo padne na zawał i nie wstane - wyrzucam dłonie w powietrze, jednocześnie wytrącając szklankę z długich i szczupłych palców mego krewnego. - Jeżeli chciałbym ją zastraszać wciąż jak to czynił jej ojciec, to siedziałaby pod moją stopą posłuszna niczym mały piesek - nie wiesz, że jestem do tego zdolny? Macham palcem, macham wszystkim. - Ale nie chce mieszkać ze służką, zresztą ciesz się, że mam jeszcze jakiś szacunek do twoich krewnych, Malfoy - dodaję z obrzydzeniem wypowiadając to nazwisko, niegdyś tak braterskie. - Ale jakże to zabawne, że nie umiecie przypilnować swoich dzieci, jedno, drugie, trzecie takie delikatne i najchętniej tylko by się opiekowało mugolami, jak LYCUS, więc jak trwoga to do Carrowa - wygięte palce na jeden - Lycus, dwa - Megara, trzy - Astoria (której nikt nie chce za żonę) i ten mój rozbawiony ton na sam koniec. Czuję jak krew od potłuczonego szkła zaczyna lecieć mi z ręki. Nic mnie to nie obchodzi.
- Będę obrażał kogo chcę i kiedy chcę, lordzie Malfoy, szczególnie, że twoj brat i jego żona śmieli rozpocząć tę wojnę. Nie wiem czy wiesz, ale oni są z a c h w y c e n i postępami Megary. Może to kolejni degeneraci twojego rodu? - kpię i zaraz dostaję nauczkę, kiedy mi Morfeusz przypomina o innych kobietach. Unoszę palec złowrogo. - Nie wspominaj nawet o Milburdze, bo nie ręczę za siebie
Samo wspomnienie mojej kochanej ślizgoneczki jednak nieco mnie otrzeźwiło. Padam nagle na fotel i łapię się za głowę jedną ręką przyjmując pozę Stańczyka. Jaki jestem nieszczęśliwy bez mojej ślizgoneczki, jaki opuszczony.
Ze stoickim spokojem i kłębiącym się pod burzą misternie ułożonych loków rozbawieniem wpatrywał się w wymianę zdań obu panów, którzy kąsali się nawzajem, wymijali i dawali upust emocjom. Nie powiedział jednak nic, zanim Carrow nie zaprzestał rzucania argumentów przeciwko Malfoyowi – Lestrange nie do końca wiedział, o co obydwu panom chodzi, nie wsłuchiwał się w ich kłótnię zbyt zajęty sączeniem wytrawnego trunku i kontemplowaniem własnych, niezwykle zajmujących problemów. Na tę dwójkę uwagę zwrócił dopiero, gdy padło imię Milburgii, na którego dźwięk uśmiechnął się jedynie. Na krótko. Gdy Deimos ucichł choć na chwilę, opadł na krzesło, Caesar wykorzystał tę chwilę błogiej ciszy, aby zaprowadzić w tymże gabinecie porządek – choć w nieswoim domu rządzić się nie winien, milszy był mu jednak szum morza niż podniesione głosy obojga szlachciców:
-Nie gorączkuj się, mój drogi, i wypij z nami – może w końcu zaśniesz i nie będę już musiał słuchać twego wesołkowatego gadania – och, nic znów takiego, słucham waszego przekomarzania – od kiedy jesteś tym spokojnym, Lestrange? - i zamartwiam się – okropnie, doprawdy – bo nie wiem, na ile jeszcze podobnych listów będę musiał odpowiadać i ile dworków odwiedzić, zanim zadośćuczynię za wszystkie występki mojej papugi – i śmiechom nie było końca.
Wszyscy śmiali się i dokazywali.
Ale brzmiało to niezwykle absurdalnie, trzeba przyznać, że dane mu było tłumaczyć się za papugę. Na merlina, papugę.
-Nie gorączkuj się, mój drogi, i wypij z nami – może w końcu zaśniesz i nie będę już musiał słuchać twego wesołkowatego gadania – och, nic znów takiego, słucham waszego przekomarzania – od kiedy jesteś tym spokojnym, Lestrange? - i zamartwiam się – okropnie, doprawdy – bo nie wiem, na ile jeszcze podobnych listów będę musiał odpowiadać i ile dworków odwiedzić, zanim zadośćuczynię za wszystkie występki mojej papugi – i śmiechom nie było końca.
Wszyscy śmiali się i dokazywali.
Ale brzmiało to niezwykle absurdalnie, trzeba przyznać, że dane mu było tłumaczyć się za papugę. Na merlina, papugę.
Caesar Lestrange
Zawód : sutener oraz brygadzista
Wiek : 30 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
pięć palców co po strunach chodzą
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
zegną się jak żelazo w ogniu
w owoc granatu martwy splot
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
- Nie wrzeszcz tak, bo zaraz w drobiazgi pójdą wszystkie zgromadzone w rezydencji lustra - mówię, obrzucając go kpiącym spojrzeniem szarych tęczówek. - Wciąż popełniasz te same błędy. Nie doceniasz kobiet. Jeszcze się nie nauczyłeś, że od czasu do czasu warto okazać im choć namiastkę pozornego uznania. Może, gdy w końcu to do ciebie dotrze, będziesz w stanie obrócić ich działanie na własną korzyść. Tylko pozorne uznanie, pamiętaj, zapewni ci zwycięstwo. - Zebrało mi się na prawienie kazań i przyoblekanie myśli w niemal filozoficzne frazy. Aforyzmy znanego i docenianego na salonach Morfeusza Malfoy'a. Wydanie pierwsze. Na stronie tytułowej odręczny podpis.
W powietrze wylatuje szklanka, przelatując przez pokój jakby w zwolnionym tempie. Slow motion pojedynczych kropel whisky opadających na gruby dywan i pozostawiających plamy na mej śnieżnobiałej piersi. Istna katastrofa, pięknie Deimosie dopełniłeś swój obraz Morfeusza Malfoy'a - chłopa z widłami. Tylko gdzie te widły? Przykładam do ust poranione drobinami szkła palce, gdy szklanka zderzyła się powierzchnią tej należącej do mnie, tylko po to, aby polecieć dalej i roztrzaskać się o ścianę. Wzruszam nieznacznie ramionami, ponownie zbliżając się do barku i nalewając sobie kolejną porcję napoju. Tobie, Deimos, na razie wystarczy.
- Dobrze ci radzę Carrow, lepiej od razu wywieź białą flagę i błagaj mego brata o pokój, bo jak tak dalej pójdzie to wszystko potoczy się zdecydowanie nie po twojej myśli... A okraszone plotkarstwem wciubianie nosa w sprawy rodu Malfoy pozostaw gazetom pokroju Czarownica, starym pannom i innym plugawym gospodyniom domowym nie wystawiającym stopy poza cztery ściany kuchni - - staram się ostro uciąć dyskusję, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że Deimos zaraz zrezygnuje z pozy Stańczyka i obdarzy mnie kolejnym zapijaczonym spojrzeniem nienawiści. Daję mu na to moment, zwracając się w stronę Cezara i nieznacznym gestem ręki przepraszając go za całą sytuację. Pobłażliwy uśmiech zakwita na mojej twarzy. Requiem już dawno ucichło, igła gramofonu stanęła w miejscu. - Ależ Cezarze, nie przejmuj się. Przynajmniej twoja papuga udowodniła, że dokładnie tak jak jej właściciel, ma całkiem dobre oko... Jak się układają sprawy z Izoldą? Nie powiem, nie najgorsza kandydatka...
Macham różdżką sprawiając, że w powietrze unosi się plik winylowych płyt i spada wprost na kolana zmartwionego Stańczyka.
- Wybierz coś sobie, Deimosie. Widzę, że nie doceniasz starego dobrego Requiem. Zaciąganie cię do opery jak zwykle nie przyniosło żadnych rezultatów...
W powietrze wylatuje szklanka, przelatując przez pokój jakby w zwolnionym tempie. Slow motion pojedynczych kropel whisky opadających na gruby dywan i pozostawiających plamy na mej śnieżnobiałej piersi. Istna katastrofa, pięknie Deimosie dopełniłeś swój obraz Morfeusza Malfoy'a - chłopa z widłami. Tylko gdzie te widły? Przykładam do ust poranione drobinami szkła palce, gdy szklanka zderzyła się powierzchnią tej należącej do mnie, tylko po to, aby polecieć dalej i roztrzaskać się o ścianę. Wzruszam nieznacznie ramionami, ponownie zbliżając się do barku i nalewając sobie kolejną porcję napoju. Tobie, Deimos, na razie wystarczy.
- Dobrze ci radzę Carrow, lepiej od razu wywieź białą flagę i błagaj mego brata o pokój, bo jak tak dalej pójdzie to wszystko potoczy się zdecydowanie nie po twojej myśli... A okraszone plotkarstwem wciubianie nosa w sprawy rodu Malfoy pozostaw gazetom pokroju Czarownica, starym pannom i innym plugawym gospodyniom domowym nie wystawiającym stopy poza cztery ściany kuchni - - staram się ostro uciąć dyskusję, choć doskonale zdaję sobie sprawę, że Deimos zaraz zrezygnuje z pozy Stańczyka i obdarzy mnie kolejnym zapijaczonym spojrzeniem nienawiści. Daję mu na to moment, zwracając się w stronę Cezara i nieznacznym gestem ręki przepraszając go za całą sytuację. Pobłażliwy uśmiech zakwita na mojej twarzy. Requiem już dawno ucichło, igła gramofonu stanęła w miejscu. - Ależ Cezarze, nie przejmuj się. Przynajmniej twoja papuga udowodniła, że dokładnie tak jak jej właściciel, ma całkiem dobre oko... Jak się układają sprawy z Izoldą? Nie powiem, nie najgorsza kandydatka...
Macham różdżką sprawiając, że w powietrze unosi się plik winylowych płyt i spada wprost na kolana zmartwionego Stańczyka.
- Wybierz coś sobie, Deimosie. Widzę, że nie doceniasz starego dobrego Requiem. Zaciąganie cię do opery jak zwykle nie przyniosło żadnych rezultatów...
Gość
Gość
nie widziałam, że odpisałyście
- Może i dobrze, wreszcie zrobisz uczynek dobry i zatrudnisz jakąś szlamke żeby ci odnowila pałacyk- złośliwie nazywa dom Malfoya zdrobniale, bo w odróżnieniu do Carrowa Morfeusz ma całkiem malutki ten domek. Ale to kwestia tych terytoriów, które były zawsze chlubą rodu Carrow. Na skrawku ziemi, który maja Malfoye nie zdołano wybudować tak wielu wielkich dworów, by starczyło i dla nestorow i dla ich następców, jak i dla poboxznej lini, jaką reprezentował sobą chorobliwy Morfeusz. Niebywałym jest, że w takim razie Abraxus nie zajął sie sprawa Fabiana. Ale pewnie był w jakiejś delegacji. Przytyk do szlam był także między słowami uwagą, bo Deimos pewnie nie zdaje sobie nawet sprawy z perypetii życiowych pana Morfeusza i tego, że utrzymuje on dziecko z kobieta spoza society. Ale jak przystało na kogoś kto absolutnie nie interesuje sje życiem innych, mial całkiem dobre zorientowanie zwane intuicją, a że to sprawka kobieca, to wolałby nie być o to podejrzewany. - Wiesz, ostatnio mi nawet jedna remontowała dwór, to ci pozycze. Chociaż nie wiem, czy moje krzyki tak porozwalaja lustra, jak twojej kuzynki.
Co miało być niewybrednym komentarzem świadczącym albo o wspalialym pożyciu małżeńskim, albo co wynikało z toku rozmowy o bardzo nieudanym. Ale prawda jest, że to Malfoye nie piorą brudów publicznie, czego jednak nie da sie powiedzieć o swojskich Carrowach, którzy mają poczucie, że rodzinie można powiedzieć wszystko jak nie wiele. A czy Morfeusz nie był już rodziną?
Zmęczony tymi złośliwościami Deimos już siedzi.
-Nie obrazaj mnie Malfoy, nie myśl że sie boję czy że którykolwiek z Carrowów zadrży przed wami. - prycha lekceważąco, lecz jak niby mieliby sie bać kogoś kto sie prosi ich o pomoc. - Przyszło nam żyć w trudnych czasach w których nazwisko twego ojca musi sie bronić przed kolejnym wstydem wydziedziczonych
- wzdycha i mówi bardzo smutny ale pijany. Albo smutny bo pijany.
Cezar mówi coś o papudze i nagle okazuje sie to być tak zabawne, że Deimos prycha zadowolony.
- Ty i ta twoja kurwa papuga, Lestragne.
Dostajac stos płyt na nogi kręci głową.
-A to sie zdziwicie, bo byłem w operze za zaproszeniem Lady pięknej Rosier z małżonką
Szkoda, że lady Rosier nie była małżonką, tak sobie pomyślał w swojej smutnej pijanej głowie.
- Może i dobrze, wreszcie zrobisz uczynek dobry i zatrudnisz jakąś szlamke żeby ci odnowila pałacyk- złośliwie nazywa dom Malfoya zdrobniale, bo w odróżnieniu do Carrowa Morfeusz ma całkiem malutki ten domek. Ale to kwestia tych terytoriów, które były zawsze chlubą rodu Carrow. Na skrawku ziemi, który maja Malfoye nie zdołano wybudować tak wielu wielkich dworów, by starczyło i dla nestorow i dla ich następców, jak i dla poboxznej lini, jaką reprezentował sobą chorobliwy Morfeusz. Niebywałym jest, że w takim razie Abraxus nie zajął sie sprawa Fabiana. Ale pewnie był w jakiejś delegacji. Przytyk do szlam był także między słowami uwagą, bo Deimos pewnie nie zdaje sobie nawet sprawy z perypetii życiowych pana Morfeusza i tego, że utrzymuje on dziecko z kobieta spoza society. Ale jak przystało na kogoś kto absolutnie nie interesuje sje życiem innych, mial całkiem dobre zorientowanie zwane intuicją, a że to sprawka kobieca, to wolałby nie być o to podejrzewany. - Wiesz, ostatnio mi nawet jedna remontowała dwór, to ci pozycze. Chociaż nie wiem, czy moje krzyki tak porozwalaja lustra, jak twojej kuzynki.
Co miało być niewybrednym komentarzem świadczącym albo o wspalialym pożyciu małżeńskim, albo co wynikało z toku rozmowy o bardzo nieudanym. Ale prawda jest, że to Malfoye nie piorą brudów publicznie, czego jednak nie da sie powiedzieć o swojskich Carrowach, którzy mają poczucie, że rodzinie można powiedzieć wszystko jak nie wiele. A czy Morfeusz nie był już rodziną?
Zmęczony tymi złośliwościami Deimos już siedzi.
-Nie obrazaj mnie Malfoy, nie myśl że sie boję czy że którykolwiek z Carrowów zadrży przed wami. - prycha lekceważąco, lecz jak niby mieliby sie bać kogoś kto sie prosi ich o pomoc. - Przyszło nam żyć w trudnych czasach w których nazwisko twego ojca musi sie bronić przed kolejnym wstydem wydziedziczonych
- wzdycha i mówi bardzo smutny ale pijany. Albo smutny bo pijany.
Cezar mówi coś o papudze i nagle okazuje sie to być tak zabawne, że Deimos prycha zadowolony.
- Ty i ta twoja kurwa papuga, Lestragne.
Dostajac stos płyt na nogi kręci głową.
-A to sie zdziwicie, bo byłem w operze za zaproszeniem Lady pięknej Rosier z małżonką
Szkoda, że lady Rosier nie była małżonką, tak sobie pomyślał w swojej smutnej pijanej głowie.
Gabinet Morfeusza
Szybka odpowiedź