Pracownia alchemika
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Pracownia alchemika
Obszerne, skryte w półmroku pomieszczenie, w którym pracuje jeden z zatrudnianych przez Munga alchemików. Znajdujące się w nim obszerne, strzeliste regały mieszczą niezliczone zakurzone woluminy, słoje czy buteleczki różnych kształtów i kolorów. Na mocnym, dębowym stole ustawionym w centrum ulokowane zostały kociołki mniejszych rozmiarów, stojaki na drobne, kryształowe fiolki czy moździerze i niewielkie, służące do krojenia ingrediencji nożyki. Z boku, nad dużym, okrągłym palnikiem, zawieszony jest miedziany kocioł numer pięć – przydatny do masowej produkcji antidotów czy lekarstw.
Okna zostały przesłonięte ciężkimi materiałowymi zasłonami, gdyż niektóre z przygotowywanych tutaj specyfików muszą dojrzewać w ciemnościach. Alchemicy pracują przy blasku świec, zazwyczaj samotnie, spędzając całe dnie w oparach bulgoczących cicho wywarów.
Okna zostały przesłonięte ciężkimi materiałowymi zasłonami, gdyż niektóre z przygotowywanych tutaj specyfików muszą dojrzewać w ciemnościach. Alchemicy pracują przy blasku świec, zazwyczaj samotnie, spędzając całe dnie w oparach bulgoczących cicho wywarów.
Musiał wyjść z domu, chociaż naprawdę nie miał takiego zamiaru. Najchętniej zostałby w swoich komnatach i dalej tkwił zarówno z alkoholem jak i ze swoimi książkami. Bo teraz miał przynajmniej czas, żeby się nimi zająć, a dawno tego nie robił. Pogłębianie wiedzy o czarnej magii przeszło na dalszy plan, gdy w grę chodziło życie i zdrowie jego matki. Zupełnie zapomniał o samodoskonaleniu się w tej dziedzinie, a całą uwagę poświęcił gonieniu ducha, który był odpowiedzialny za cierpienia Beatrice. Jak się okazało nie tylko on był za nie odpowiedzialny, a w tak krótkim czasie zdarzyło się naprawdę wiele. Zaklęcia rzucane przez niego, a potem spotkanie Rycerzy Walpurgii, gdzie Czarny Pan pokazał swoją potęgę, chociaż zapewne był to jedynie jeden mały procent jego prawdziwych umiejętności. W pewien sposób przeraził swoich popleczników, ale równocześnie zainspirował i dał odpowiednią motywację, by nie przestawać się uczyć. By stawać się jeszcze lepszymi, a Morgoth miał dużo czasu, by to zrobić. Im młodziej mógł się na tym skupić, tym lepiej dla niego. Tym z większym zaangażowaniem mógł się poświęcić zadaniom zlecanym mu przez... Lorda Voldemorta.
Ale do tego wszystkiego potrzebował być nie tylko dobrym czarodziejem. Utrzymanie ciała w homeostazie było równie ważne. Na co jakiemu generałowi świetny, ale niezdolny do walki żołnierz? W dodatku dawno nie zaglądał do swojej uzdrowicielki, która powinna była mu pomóc w powrocie do odpowiedniej formy. Chociaż nie było to takie proste. Z każdym rokiem Morgoth zapadał się w sobie, czując jak klątwa Ondyny przejmuje kontrolę. Ale póki co nie było to nic strasznego ani specjalnie dominującego. Razem z nadchodzącą misją musiał być gotowy na każdą ewentualność. A to oznaczało wizytę w szpitalu Świętego Munga. I może nie było to jego marzeniem, myśl, że spotka się z kimś zaufanym w jakimś sensie była pokrzepiająca. Miał dosyć tych starych, umierających praktycznie prywatnych uzdrowicieli kręcących się od zawsze w pałacu. Czuł wtedy, że sam zaraz umrze. Dlatego też zostawienie ich za sobą było dobrym pomysłem i gdy tylko pojawiła się taka możliwość, zrobił to.
- Szukam Marianny Goshawk - rzucił jedynie w izbie przyjęć, a siedząca tam kobieta pokierowała go do odpowiedniego miejsca. Tego dnia szpital, a przynajmniej ten oddział był wyraźnie wyludniony. Można było pomyśleć, że wraz z początkiem nowego miesiąca pacjenci poznikali lub poumierali. Yaxley skrzywił się na widok przechodzącej grupy szlam, od których praktycznie było czuć odór ich krwi. Miał nadzieję, że tam, gdzie czekała na niego Marianna, takich atrakcji nie miało być. Jednak gdy dotarł na miejsce, okazało się, że uzdrowicielka udała się do pracowni alchemicznej.
- Znaleźć ją dla pana? - spytała młoda kobieta, patrząc uważnie na Morgotha.
- Sam ją znajdę - odparł i odszedł, mając nadzieję, że tym razem Goshawk nie poszła gdzieś indziej. Wysłał do niej list, oznajmiający, że pojawi się tego dnia z samego rana, by załatwić formalności. Raczej nie powinna nigdzie odchodzić. A przynajmniej chciał w to wierzyć.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Marianna wiedziała, że dzisiejszego dnia ma mieć specjalnego gościa. Po pierwsze, to swojego pierwszego pacjenta, jakiego dostała pod opiekę od Raphaela. Po drugie, członka organizacji, do której niedawno dołączyła. To do czegoś zobowiązywało. Czuła pewnego rodzaju obowiązek, że musi dbać, aby byli w jak najlepszej formie. Skoro póki co nie mogłam pomóc w bardziej aktywny sposób, to chociaż dbanie o dobre zdrowie niektórych z nich traktowałam bardzo poważnie.
Nie mogła jednak czekać na niego w swoim gabinecie, dlatego poświęciła się swoim obowiązkom. Na tyle jednak, aby nie opuszczać miejsca pracy i w razie czego być w gotowości, że Morgoth może przyjść.
Trafiła w końcu do pracowni alchemicznej. Pracownia ta była niezwykle ważnym miejscem na punkcie młodego uzdrowiciela, przynoszenie nowych zapasów lekarstw, smarowanie nimi schorowanych czarodziejów. Tak pięknie wykorzystywało się młodych adeptów medycyny. Tym razem była tam jednak w stricte prywatnych sprawach, aby po prostu poplotkować z kobietą tam pracującą.
Drzwi były uchylone, a przez nie mogła spokojnie spoglądać w stronę korytarza, aby sprawdzić, czy osoba której dzisiaj oczekuje właśnie nie idzie. I jak się okazało, właśnie się pojawiła.
- Lordzie Yaxley - zawołała za nim.
Zdawało się, że mężczyzna jej nie zauważył. Już chciała wychodzić i zaprosić mężczyznę do gabinetu, kiedy jej towarzyszka stwierdziła, że i tak musi zrobić sobie przerwę, a oni niech tu zostaną. Tak więc się stało, alchemiczka opuściła pomieszczenie, zostawiając całe dla Marianny i Morgotha. Dziewczyna więc zaprosiła go do środka, po czym zamknęła drzwi, aby nikt im nie przeszkadzał.
To pomieszczenie może nie należało do najlepiej urządzonych i zamiast kozetki stały tu krzesła i stoły z kociołkami, ale za to był pełen dostęp do leków i jeśli lord Yaxley będzie czegoś potrzebować, to na pewno tego dostanie.
- Przepraszam, że nie w gabinecie, ani żadnej sali, ale z tego co wiem, wszystko dzisiaj zajęte - wytłumaczyła, kolejnym ruchem ręki zapraszając do skorzystania z siedzenia. - Jak się pan czuje?
Zapytała w końcu. Z listu zrozumiała, że niedługo lord Yaxley wyjeżdża i było to jednym z powodów, dla którego dzisiaj do niej zawitał. Musiała więc przeprowadzić pełny wywiad, aby sprawdzić, czy nic mu nie będzie grozić, gdy wyruszy w swoją wyprawę.
Nie mogła jednak czekać na niego w swoim gabinecie, dlatego poświęciła się swoim obowiązkom. Na tyle jednak, aby nie opuszczać miejsca pracy i w razie czego być w gotowości, że Morgoth może przyjść.
Trafiła w końcu do pracowni alchemicznej. Pracownia ta była niezwykle ważnym miejscem na punkcie młodego uzdrowiciela, przynoszenie nowych zapasów lekarstw, smarowanie nimi schorowanych czarodziejów. Tak pięknie wykorzystywało się młodych adeptów medycyny. Tym razem była tam jednak w stricte prywatnych sprawach, aby po prostu poplotkować z kobietą tam pracującą.
Drzwi były uchylone, a przez nie mogła spokojnie spoglądać w stronę korytarza, aby sprawdzić, czy osoba której dzisiaj oczekuje właśnie nie idzie. I jak się okazało, właśnie się pojawiła.
- Lordzie Yaxley - zawołała za nim.
Zdawało się, że mężczyzna jej nie zauważył. Już chciała wychodzić i zaprosić mężczyznę do gabinetu, kiedy jej towarzyszka stwierdziła, że i tak musi zrobić sobie przerwę, a oni niech tu zostaną. Tak więc się stało, alchemiczka opuściła pomieszczenie, zostawiając całe dla Marianny i Morgotha. Dziewczyna więc zaprosiła go do środka, po czym zamknęła drzwi, aby nikt im nie przeszkadzał.
To pomieszczenie może nie należało do najlepiej urządzonych i zamiast kozetki stały tu krzesła i stoły z kociołkami, ale za to był pełen dostęp do leków i jeśli lord Yaxley będzie czegoś potrzebować, to na pewno tego dostanie.
- Przepraszam, że nie w gabinecie, ani żadnej sali, ale z tego co wiem, wszystko dzisiaj zajęte - wytłumaczyła, kolejnym ruchem ręki zapraszając do skorzystania z siedzenia. - Jak się pan czuje?
Zapytała w końcu. Z listu zrozumiała, że niedługo lord Yaxley wyjeżdża i było to jednym z powodów, dla którego dzisiaj do niej zawitał. Musiała więc przeprowadzić pełny wywiad, aby sprawdzić, czy nic mu nie będzie grozić, gdy wyruszy w swoją wyprawę.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Chciał to załatwić jak najszybciej. Zależało mu na czasie pod każdym względem i nie tylko dlatego, że nie cierpiał tego miejsca. Kojarzyło mu się jedynie z jego słabością i równoczesnym ograniczaniem swobód. Gdyby nie klątwa Ondyny, może mógłby pracować na wyższych obrotach, nie musiałby się kontrolować co chwila jak jakiś dzieciak. Ale takie były uroki tego paskudnego przekleństwa starszych pokoleń, które dotykały część szlachciców. I to o wiele znaczniejszą niż kiedykolwiek mógł ktoś przypuszczać. O zmianie uzdrowiciela został powiadomiony odpowiednią notą listowną, która została starannie podpisana przez oboje medyków - starszego odchodzącego na emeryturę Rolanda Rowle'a i młodszą Mariannę Goshawk. Kojarzył jej nazwisko z twarzą znaną mu ze spotkań Rycerzy Walpurgii. Wiedział, że była tam od niedawna i prócz zawodu jak i czystości krwi, nic o dziewczynie nie wiedział i raczej nie był skłonny dowiedzieć się niczego więcej. Łączyły ich poglądy, a teraz również jego dolegliwość.
Idąc korytarzem Świętego Munga, usłyszał swoje nazwisko, po czym odwrócił się, by zatrzymać spojrzenie zielonych oczu na rysach twarzy Marianny. Podszedł do kobiety, która chyba nie spodziewała się, że dane im będzie zostać w pracowni alchemicznej. Przejechał spojrzeniem po pomieszczeniu, a charakterystyczny ostry zapach niektórych eliksirów mieszał się tworząc dziwny obłok dostający się do nosa przebywających. Nie skrzywił się jednak - przyzwyczajony do mocnych ziołowych naparów nie widział, aż takiego problemu z przetrawieniem tychże zapachów. W ciszy odprowadził wzrokiem przebywającą tam wcześniej pracownicę szpitala, czekając, aż zapadnie cisza. Nie trwała ona jednak długo. Przerwana przez młodą uzdrowicielkę i jej słowa przeprosin. Nie zostały jednak skomentowane. Morgoth zareagował dopiero, gdy spytała o jego stan zdrowia.
- Bez zmian - odpowiedział krótko i rzeczowo. Panna Goshawk powinna dostać od jego poprzedniego uzdrowiciela kartotekę z zapiskami, a jeśli się z nią zaznajomiła, wiedziała, że ostatni poważniejszy nawał choroby nastąpił na przełomie stycznia i lutego, kiedy spędził dosłownie kilka godzin w szpitalu, jednak było to związane bardziej z tym, że i tak musiał się wybrać po zapas eliksirów. I załatwić coś w samym Londynie. Rozumiał jednak jej zakres obowiązków. Przecież ile już razy przeprowadzano z nim identyczne rozmowy. - Chciałbym się jednak zaopatrzyć również w silniejsze mieszanki. Nigdy nie wiem co się wydarzy podczas pracy - dodał, wpatrując się przez chwilę dość wymownie w kobietę. Miał nadzieję, że oboje dość szybko wrócą do swoich poprzednich zajęć.
Idąc korytarzem Świętego Munga, usłyszał swoje nazwisko, po czym odwrócił się, by zatrzymać spojrzenie zielonych oczu na rysach twarzy Marianny. Podszedł do kobiety, która chyba nie spodziewała się, że dane im będzie zostać w pracowni alchemicznej. Przejechał spojrzeniem po pomieszczeniu, a charakterystyczny ostry zapach niektórych eliksirów mieszał się tworząc dziwny obłok dostający się do nosa przebywających. Nie skrzywił się jednak - przyzwyczajony do mocnych ziołowych naparów nie widział, aż takiego problemu z przetrawieniem tychże zapachów. W ciszy odprowadził wzrokiem przebywającą tam wcześniej pracownicę szpitala, czekając, aż zapadnie cisza. Nie trwała ona jednak długo. Przerwana przez młodą uzdrowicielkę i jej słowa przeprosin. Nie zostały jednak skomentowane. Morgoth zareagował dopiero, gdy spytała o jego stan zdrowia.
- Bez zmian - odpowiedział krótko i rzeczowo. Panna Goshawk powinna dostać od jego poprzedniego uzdrowiciela kartotekę z zapiskami, a jeśli się z nią zaznajomiła, wiedziała, że ostatni poważniejszy nawał choroby nastąpił na przełomie stycznia i lutego, kiedy spędził dosłownie kilka godzin w szpitalu, jednak było to związane bardziej z tym, że i tak musiał się wybrać po zapas eliksirów. I załatwić coś w samym Londynie. Rozumiał jednak jej zakres obowiązków. Przecież ile już razy przeprowadzano z nim identyczne rozmowy. - Chciałbym się jednak zaopatrzyć również w silniejsze mieszanki. Nigdy nie wiem co się wydarzy podczas pracy - dodał, wpatrując się przez chwilę dość wymownie w kobietę. Miał nadzieję, że oboje dość szybko wrócą do swoich poprzednich zajęć.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Marianna oczywiście zapoznała się z kartoteką pacjenta, tym bardziej, że nie był to byle jaki pacjent, a sam lord Yaxley oraz jej… kompan? Jeśli można było to tak nazwać, w organizacji do której należała. Na co dzień nie było widać, że posiada skrajne poglądy, miła, uprzejma, dobrze traktująca ludzi. Można wręcz powiedzieć, że idealnie udawała, aby jej osoba nie rzucała się w oczy. W jej mniemaniu nie było potrzeby, aby emanować swoimi zainteresowaniami wśród osób, które nie powinny być o tym poinformowane.
- Rozumiem - odpowiedziała jedynie.
Ruchem ręki poprosiła lorda Yaxley’a, aby ten usiadł na jednym z krzeseł. Skoro już tutaj był, to przecież nie zmarnuje szansy na to, aby go przebadać. Musiała dbać o swoich pacjentów, tym bardziej, jeśli byli oni ważnymi nabytkami innej osoby. Dotarło do niej to, co stało się z lordem Averym na jednym ze spotkań, na którym jej nie było. Miała wrażenie, że mężczyzna stracił na zaufaniu, a kobieta znalazła w tym swoją szansę na wybicie się. Chociaż trochę, kosztem innej osoby.
- Zanim cokolwiek mocniejszego przepiszę, muszę cię zbadać, lordzie - dodała.
Zwracała się do niego z należytym szacunkiem, znała swoje położenie i wiedziała jak powinna zwracać się do Yaxley’a, aby go nie urazić. Może łączyły ich wspólne ideały, to jednak byli dla siebie niemal obcymi ludźmi i póki co za takich się uważali. O ile Morgoth nie będzie chciał zejść z formalnego tonu. Jednak po jego głosie, Marianna spodziewała się, że nie będzie to zbyt szybko.
- Pozwolę sobie… Diagno Halito - rzuciła na niego zaklęcie.
Przez chwilę obserwowała jaki dym wydobywa się z ust lorda Yaxley’a, by zapamiętując dokładnie w swojej pamięci, móc potem dokładnie przenieść wszystko do karty, gdy będzie już w niej wszystko zapisywać. Kolor był odpowiedni, może trochę zbyt żółtawy, jednak mieściło się wszystko w odpowiedniej skali i póki co nie było potrzeby, aby się martwić. Tak było bardzo często u osób chorych na Klątwę Ondyny.
- Czy zażywa lord odpowiednio często swoje inhalacje? Chyba nie muszę upominać, że jest to bardzo ważne? Możesz zwiększyć ilość dodawanego specyfiku o jedną kroplę, jesteś chyba trochę osłabiony, lordzie - stwierdziła, obracając w dłoniach różdżkę. - Oddycha ci się dobrze? I czy jest coś, o czym powinnam jeszcze wiedzieć?
Spojrzała na niego wyczekująco, mając nadzieję, że jeśli jest coś na rzeczy, to powie. Chociaż wolałaby, aby wszystko było w jak najlepszym porządku.
- Rozumiem - odpowiedziała jedynie.
Ruchem ręki poprosiła lorda Yaxley’a, aby ten usiadł na jednym z krzeseł. Skoro już tutaj był, to przecież nie zmarnuje szansy na to, aby go przebadać. Musiała dbać o swoich pacjentów, tym bardziej, jeśli byli oni ważnymi nabytkami innej osoby. Dotarło do niej to, co stało się z lordem Averym na jednym ze spotkań, na którym jej nie było. Miała wrażenie, że mężczyzna stracił na zaufaniu, a kobieta znalazła w tym swoją szansę na wybicie się. Chociaż trochę, kosztem innej osoby.
- Zanim cokolwiek mocniejszego przepiszę, muszę cię zbadać, lordzie - dodała.
Zwracała się do niego z należytym szacunkiem, znała swoje położenie i wiedziała jak powinna zwracać się do Yaxley’a, aby go nie urazić. Może łączyły ich wspólne ideały, to jednak byli dla siebie niemal obcymi ludźmi i póki co za takich się uważali. O ile Morgoth nie będzie chciał zejść z formalnego tonu. Jednak po jego głosie, Marianna spodziewała się, że nie będzie to zbyt szybko.
- Pozwolę sobie… Diagno Halito - rzuciła na niego zaklęcie.
Przez chwilę obserwowała jaki dym wydobywa się z ust lorda Yaxley’a, by zapamiętując dokładnie w swojej pamięci, móc potem dokładnie przenieść wszystko do karty, gdy będzie już w niej wszystko zapisywać. Kolor był odpowiedni, może trochę zbyt żółtawy, jednak mieściło się wszystko w odpowiedniej skali i póki co nie było potrzeby, aby się martwić. Tak było bardzo często u osób chorych na Klątwę Ondyny.
- Czy zażywa lord odpowiednio często swoje inhalacje? Chyba nie muszę upominać, że jest to bardzo ważne? Możesz zwiększyć ilość dodawanego specyfiku o jedną kroplę, jesteś chyba trochę osłabiony, lordzie - stwierdziła, obracając w dłoniach różdżkę. - Oddycha ci się dobrze? I czy jest coś, o czym powinnam jeszcze wiedzieć?
Spojrzała na niego wyczekująco, mając nadzieję, że jeśli jest coś na rzeczy, to powie. Chociaż wolałaby, aby wszystko było w jak najlepszym porządku.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Czuł jak czas ucieka mu dosłownie przez palce. I nie było to związane z osobą Marianny. Nie. Mimo że zachowywał zewnętrzny chłód szlachcica, umiał dostrzec człowieka, który poświęca się swojej pracy i nie zaniedbuje jej. Nie do wszystkich rycerzy miał szacunek. Trudno było mu się dziwić, gdy była to zbieranina przeróżnej maści od wilkołaków, przed degeneratów, na córach Koryntu kończąc, ale Goshawk jeszcze nie potrafił określić czy naprawdę uzna ją za swoją towarzyszkę. Potrzebował czasu. Czasu i obserwacji. Na razie zdarzało im się jedynie widzieć na spotkaniach Rycerzy Walpurgii i to był jedyny kontakt, jaki mieli. Pomimo młodego wieku miała być naprawdę zdolną młodą uzdrowicielką, ale nie miał jeszcze okazji, by się o tym przekonać. Morgoth od kilku już dni dość silnie łączył się ze swoim postanowieniem wyjazdu. Miał też już ustalone spotkanie z kimś zaufanym z Departamentu Międzynarodowej Współpracy Czarodziejów, wyszukanego dobrego kapitana i umówione plany po przybyciu na miejsce. Chciałby się tam już znaleźć, ale niestety musiał odczekać dziesięć dni. Długich dziesięć dni.
Dał wskazać sobie miejsce, gdzie miał usiąść i poddał się zabiegom Marianny. Owszem. Przynależność do tej samej organizacji zapewne powinna ich do siebie przekonać oraz dać podstawę do dbania o swoje tyły. Morgoth jednak wiedział, że prawdziwych sojuszników trzeba było szukać gdzie indziej. Może i miała rację, co do wybicia się kosztem Samaela. Ciężko było obudować zaufanie, ale wiedział, że Avery zrobi wszystko by wrócić do łask. I to w pewien sposób napełniało Yaxley'a niepokojem. Potępiony i upokorzony rycerz nie miał już nic do stracenia, dlatego był jeszcze bardziej nieprzewidywalny i niebezpieczny. Rzucił spojrzenie spod pochylonej lekko głowy na Goshawk jakby próbował wyczytać z jej twarzy wszystkie myśli. Wyprostował się, gdy wyciągnęła różdżkę i nakierowała ją w jego stronę. Nie znosił tych wizyt i badań, ale musiał je przechodzić i to dość regularnie. Nie miał wyjścia.
- Tak - odparł po dłuższej chwili ciszy, która zapadła po pytaniu kobiety. I znowu spojrzał jej prosto w oczy, patrząc na nią dość intensywnie. Widział doskonale te brązowe tęczówki, które idealnie wpasowywały się w postać uzdrowicielki. - Oddech zawsze już będzie problemem - dodał, przenosząc wolno spojrzenie na bulgoczące eliksiry obok. Udał, że nie słyszał ostatniego pytania. - Kiedy będą gotowe następne porcje?
Dał wskazać sobie miejsce, gdzie miał usiąść i poddał się zabiegom Marianny. Owszem. Przynależność do tej samej organizacji zapewne powinna ich do siebie przekonać oraz dać podstawę do dbania o swoje tyły. Morgoth jednak wiedział, że prawdziwych sojuszników trzeba było szukać gdzie indziej. Może i miała rację, co do wybicia się kosztem Samaela. Ciężko było obudować zaufanie, ale wiedział, że Avery zrobi wszystko by wrócić do łask. I to w pewien sposób napełniało Yaxley'a niepokojem. Potępiony i upokorzony rycerz nie miał już nic do stracenia, dlatego był jeszcze bardziej nieprzewidywalny i niebezpieczny. Rzucił spojrzenie spod pochylonej lekko głowy na Goshawk jakby próbował wyczytać z jej twarzy wszystkie myśli. Wyprostował się, gdy wyciągnęła różdżkę i nakierowała ją w jego stronę. Nie znosił tych wizyt i badań, ale musiał je przechodzić i to dość regularnie. Nie miał wyjścia.
- Tak - odparł po dłuższej chwili ciszy, która zapadła po pytaniu kobiety. I znowu spojrzał jej prosto w oczy, patrząc na nią dość intensywnie. Widział doskonale te brązowe tęczówki, które idealnie wpasowywały się w postać uzdrowicielki. - Oddech zawsze już będzie problemem - dodał, przenosząc wolno spojrzenie na bulgoczące eliksiry obok. Udał, że nie słyszał ostatniego pytania. - Kiedy będą gotowe następne porcje?
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miała tą głupią wiarę, że magomedyk cieszy się pewnego rodzaju szacunkiem i zaufaniem, jednak gdy widziała osobę, którą niespecjalnie z nią współpracowała, miała pewne obawy. Nie do końca wiedziała czy powinna takiej osobie wierzyć, że jest wszystko dobrze, czy też być bardziej dociekliwą. Brakowało jej jeszcze trochę doświadczenia i pewnego rodzaju wyczucia, aby wiedzieć kiedy jest okłamywana, a kiedy nie. Za to dokładnie wiedziała, kiedy jej pytania były ignorowane i to tym bardziej się jej nie podobało. Była jego magomedykiem i magomedykowi powinno mówić się wszystko. Może, gdyby była mężczyzną, to sytuacja przedstawiałaby się inaczej?
- Nie ignoruj moich pytań - zwróciła mu uwagę. - Jak mam przepisać ci mocniejsze lekarstwa, jeśli nie wiem czy na pewno są ci potrzebne, sir? Jeśli coś ci się po nich stanie, odpowiedzialność spłynie na moje barki…
Nie chciała być nieuprzejma, ani zbyt natarczywa. Jednak oprócz należenia do organizacji rycerzy była również magomedykiem i jak poważnie traktowała swoją działalność jako rycerka, tak jako megomedyczka także. Cmoknęła pod nosem widząc jego spojrzenie i odwróciła wzrok, nie bardzo wiedząc czemu. Odsunęła się od mężczyzny, przeszła się po sali, zaglądając do kociołków, by zaraz się od nich odsunąć i poszperać po szafkach.
- Nie mamy aktualnie na stanie niczego, co by ci odpowiadało - zwróciła się do niego ponownie.
Odwróciła się do niego przodem, oparła plecami o wysoką półkę i teraz to utkwiła w nim swoje spojrzenie. Wspomniał coś o wyjeździe, więc na pewno to na ten okres potrzebował tych medykamentów. Przez głowę Marianny przebiegały myśli, czy jego podróż jest jakoś związana z organizacją, do której oboje należeli, szybko jednak się ich pozbyła wiedząc, że, póki co, nie powinno jej to interesować. Dowie się, gdy zajdzie taka potrzeba.
- Poproszę alchemika o przygotowanie dodatkowych porcji, musisz mi tylko powiedzieć, lordzie, na jak długo wyjeżdżasz, abym mogła dobrać odpowiednią ilość lekarstwa - poinformowała go.
Korzystając z zasobów stołu, przy którym pracowała alchemiczka pozwoliła sobie skorzystać z wolnego pergaminu i jej pióra, który nadal był zamoczony w atramencie. Z zawieszoną dłonią w powietrzu czekała na podanie przez Morgotha odpowiednich informacji. Od tego ile będzie tego potrzebować będzie zależeć czas, w jakim otrzyma swoje “zamówienie”.
- Nie ignoruj moich pytań - zwróciła mu uwagę. - Jak mam przepisać ci mocniejsze lekarstwa, jeśli nie wiem czy na pewno są ci potrzebne, sir? Jeśli coś ci się po nich stanie, odpowiedzialność spłynie na moje barki…
Nie chciała być nieuprzejma, ani zbyt natarczywa. Jednak oprócz należenia do organizacji rycerzy była również magomedykiem i jak poważnie traktowała swoją działalność jako rycerka, tak jako megomedyczka także. Cmoknęła pod nosem widząc jego spojrzenie i odwróciła wzrok, nie bardzo wiedząc czemu. Odsunęła się od mężczyzny, przeszła się po sali, zaglądając do kociołków, by zaraz się od nich odsunąć i poszperać po szafkach.
- Nie mamy aktualnie na stanie niczego, co by ci odpowiadało - zwróciła się do niego ponownie.
Odwróciła się do niego przodem, oparła plecami o wysoką półkę i teraz to utkwiła w nim swoje spojrzenie. Wspomniał coś o wyjeździe, więc na pewno to na ten okres potrzebował tych medykamentów. Przez głowę Marianny przebiegały myśli, czy jego podróż jest jakoś związana z organizacją, do której oboje należeli, szybko jednak się ich pozbyła wiedząc, że, póki co, nie powinno jej to interesować. Dowie się, gdy zajdzie taka potrzeba.
- Poproszę alchemika o przygotowanie dodatkowych porcji, musisz mi tylko powiedzieć, lordzie, na jak długo wyjeżdżasz, abym mogła dobrać odpowiednią ilość lekarstwa - poinformowała go.
Korzystając z zasobów stołu, przy którym pracowała alchemiczka pozwoliła sobie skorzystać z wolnego pergaminu i jej pióra, który nadal był zamoczony w atramencie. Z zawieszoną dłonią w powietrzu czekała na podanie przez Morgotha odpowiednich informacji. Od tego ile będzie tego potrzebować będzie zależeć czas, w jakim otrzyma swoje “zamówienie”.
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Nie gardził nią. To że nie był wylewnym, paplającym człowiekiem nie znaczyło, że nie posiadał szacunku do drugiej osoby. A na pewno nie jeśli była kobietą i uzdrowicielem. Morgoth był znany ze swojego braku otwartości czy współgrania z innymi jak zresztą każdy Yaxley, ale ostatnie wydarzenia na pewno odcisnęły na nim piętno, które nie miało tak łatwo zniknąć. Jego oschłość jedynie się pogłębiła, a Marianna trafiła właśnie na ten czas. Ale nigdy by jej tego nie powiedział, zatrzymując wszystko w sobie i trzymając niedogodności z daleka od obcych ludzi. Mogli o nim mówić, co chcieli, a on nie zamierzał się usprawiedliwiać z tego co robił. Ani teraz ani nigdy później. Dlatego też przemilczał tę i wiele innych kwestii.
- Wolałbym nie schodzić z oficjalnego tonu, jeśli to by pannie odpowiadało - odparł, słysząc jej bezpośrednie zwroty. Nie znali się, aż tak dobrze. W sumie to w ogóle się nie znali, dlatego nie było to stosowne z jego strony przystać na podobne przejście na bezpośredni kontakt. - Nie - odparł jeszcze na zadane przez nią wcześniej pytanie a propos kolejnych powikłań. - Bez zmian.
Gdy odeszła od niego, wodziła za nią spojrzeniem jakby próbując poznać odpowiedź zanim padła. I po jej delikatnych zmarszczkach przy oczach, mógł wywnioskować, że miała dla niego inne wieści niż te, które chciał usłyszeć. Cóż. Nie było to najgorsze. W końcu miał jeszcze jakiś zapas mocniejszych leków, chociaż były one zdecydowanie uwarzone w czasach, gdy nie planował żadnych wyjazdów. Ale czasy się zmieniały. Gdy usłyszał jej odpowiedź, nie poruszył się.
- Rozumiem - odparł jedynie, czując na sobie jej spojrzenie. Nie podniósł jednak wzroku, poprawiając za to zapięcie marynarki, gdy wstawał. Jego podróż była związana z wieloma czynnikami, a efekty tego, po co wyjechał, sam miał poznać dopiero po powrocie. Chwilę jeszcze panowała cisza przerywana jedynie gotowaniem się eliksirów. Gdy Marianna przerwała to milczenie, pytając dokładnie o wyjazd, nie ominął tego pytania. Było mu to potrzebne, by nie martwić się brakiem odpowiednich leków. Podszedł do niej i stanął za jej plecami, by móc podyktować jej ogólny zarys tego, co miało go czekać.
- Wyjazd będzie trwał miesiąc. Może dłużej. Raczej nie będzie tam problemu z eliksirami, ale wolałbym nie radzić się obcych uzdrowicieli. Klimat będzie zróżnicowany. Nie zamierzam przebywać tylko w jednym miejscu - odpowiedział zgodnie z życzeniem, wierząc, że to powinno jej starczyć.
- Wolałbym nie schodzić z oficjalnego tonu, jeśli to by pannie odpowiadało - odparł, słysząc jej bezpośrednie zwroty. Nie znali się, aż tak dobrze. W sumie to w ogóle się nie znali, dlatego nie było to stosowne z jego strony przystać na podobne przejście na bezpośredni kontakt. - Nie - odparł jeszcze na zadane przez nią wcześniej pytanie a propos kolejnych powikłań. - Bez zmian.
Gdy odeszła od niego, wodziła za nią spojrzeniem jakby próbując poznać odpowiedź zanim padła. I po jej delikatnych zmarszczkach przy oczach, mógł wywnioskować, że miała dla niego inne wieści niż te, które chciał usłyszeć. Cóż. Nie było to najgorsze. W końcu miał jeszcze jakiś zapas mocniejszych leków, chociaż były one zdecydowanie uwarzone w czasach, gdy nie planował żadnych wyjazdów. Ale czasy się zmieniały. Gdy usłyszał jej odpowiedź, nie poruszył się.
- Rozumiem - odparł jedynie, czując na sobie jej spojrzenie. Nie podniósł jednak wzroku, poprawiając za to zapięcie marynarki, gdy wstawał. Jego podróż była związana z wieloma czynnikami, a efekty tego, po co wyjechał, sam miał poznać dopiero po powrocie. Chwilę jeszcze panowała cisza przerywana jedynie gotowaniem się eliksirów. Gdy Marianna przerwała to milczenie, pytając dokładnie o wyjazd, nie ominął tego pytania. Było mu to potrzebne, by nie martwić się brakiem odpowiednich leków. Podszedł do niej i stanął za jej plecami, by móc podyktować jej ogólny zarys tego, co miało go czekać.
- Wyjazd będzie trwał miesiąc. Może dłużej. Raczej nie będzie tam problemu z eliksirami, ale wolałbym nie radzić się obcych uzdrowicieli. Klimat będzie zróżnicowany. Nie zamierzam przebywać tylko w jednym miejscu - odpowiedział zgodnie z życzeniem, wierząc, że to powinno jej starczyć.
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Miała ochotę zakląć pod nosem, widząc jego wyraz twarzy. Mówiła do niego, a on zdawał się albo jej nie słuchać, albo ignorować. Czy była w stanie coś na to zaradzić? Absolutnie nie. Jedyne co, to wyprostowała się na jego słowa i z niechęcią kiwnęła głową.
- Jak sobie życzysz, lordzie - odpowiedziała. - Wybacz…
Powiedziała to, czego zapewne od niej oczekiwał i nie miała zamiaru więcej wracać do tego tematu. Miał rację, że nie byli sobie na tyle bliscy, aby przejść między sobą na ty, a Marianna zapomniała się, co było jej błędem. Ach ta szlachta, zarozumiała.
Czuła na sobie jego spojrzenie, jednak nie odważyła się, aby spojrzeć na niego. Nie bała się go, czy też nie czuła wstydu, aczkolwiek to jak wodził za nią wzrokiem dziwnie na nią działało. Nie rozumiała tego, wszakże przed chwilą kazał jej wrócić do oficjalnego tonu, a teraz jak gdyby nigdy nic podążał za nią wzrokiem. Jak głodny kot, polujący na swoją zdobycz. O tak, dokładnie tak się czuła, chociaż nie śmiała podejrzewać go o coś podobnego. Nawet, gdyby była zdobyczą, którą należało później zabić.
Gdy ona natomiast zwróciła na niego swój wzrok, ten zajął się zapinaniem swojej koszuli. Teraz to ona pozwoliła sobie na to, aby go poobserwować, w ciszy przyglądała się jego ruchom. Zadała pytanie, na które na pewno będzie chciał odpowiedzieć. Ruszył w jej kierunku, a ona tylko podążała za nim wzrokiem. Pozwoliła mu, aby stanął za jej plecami i wtedy dopiero wsłuchała się w jego odpowiedź.
Była… wystarczająca. Może nie wyczerpywała tematu w stu procentach, bo na pewno znalazłoby się jeszcze coś, co mógłby rozwinąć, jednak termin oraz ogólny zarys miejsca jej wystarczył, aby dobrać ilość lekarstw i ich siłę.
- Rozumiem - przytaknęła. - Poproszę cię jeszcze, abyś określił, lordzie, jak spory będzie twój wysiłek fizyczny w tym czasie. Skoro prosisz o silniejsze eliksiry, sądzę, że i wysiłek będzie większy? Pragnę jedynie przypomnieć, że nawet najsilniejsze eliksiry nie zniwelują ataku całkowicie…
Przypomniała mu, obracając głowę tak, aby móc spojrzeć na niego kątem oka. A ten nadal stał za jej plecami?
- Jak sobie życzysz, lordzie - odpowiedziała. - Wybacz…
Powiedziała to, czego zapewne od niej oczekiwał i nie miała zamiaru więcej wracać do tego tematu. Miał rację, że nie byli sobie na tyle bliscy, aby przejść między sobą na ty, a Marianna zapomniała się, co było jej błędem. Ach ta szlachta, zarozumiała.
Czuła na sobie jego spojrzenie, jednak nie odważyła się, aby spojrzeć na niego. Nie bała się go, czy też nie czuła wstydu, aczkolwiek to jak wodził za nią wzrokiem dziwnie na nią działało. Nie rozumiała tego, wszakże przed chwilą kazał jej wrócić do oficjalnego tonu, a teraz jak gdyby nigdy nic podążał za nią wzrokiem. Jak głodny kot, polujący na swoją zdobycz. O tak, dokładnie tak się czuła, chociaż nie śmiała podejrzewać go o coś podobnego. Nawet, gdyby była zdobyczą, którą należało później zabić.
Gdy ona natomiast zwróciła na niego swój wzrok, ten zajął się zapinaniem swojej koszuli. Teraz to ona pozwoliła sobie na to, aby go poobserwować, w ciszy przyglądała się jego ruchom. Zadała pytanie, na które na pewno będzie chciał odpowiedzieć. Ruszył w jej kierunku, a ona tylko podążała za nim wzrokiem. Pozwoliła mu, aby stanął za jej plecami i wtedy dopiero wsłuchała się w jego odpowiedź.
Była… wystarczająca. Może nie wyczerpywała tematu w stu procentach, bo na pewno znalazłoby się jeszcze coś, co mógłby rozwinąć, jednak termin oraz ogólny zarys miejsca jej wystarczył, aby dobrać ilość lekarstw i ich siłę.
- Rozumiem - przytaknęła. - Poproszę cię jeszcze, abyś określił, lordzie, jak spory będzie twój wysiłek fizyczny w tym czasie. Skoro prosisz o silniejsze eliksiry, sądzę, że i wysiłek będzie większy? Pragnę jedynie przypomnieć, że nawet najsilniejsze eliksiry nie zniwelują ataku całkowicie…
Przypomniała mu, obracając głowę tak, aby móc spojrzeć na niego kątem oka. A ten nadal stał za jej plecami?
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Ignorowanie w jego wykonaniu wyglądało zupełnie inaczej, ale Marianna tego nie wiedziała. Gdyby naprawdę chciał jej dosadnie dać do zrozumienia, że to spotkanie nigdy nie powinno mieć miejsca, wyczułaby to o wiele dosadniej. Niestety do Yaxley'ów trzeba było przywyknąć. Szczególnie do mężczyzn. Można było z łatwością powiedzieć, że w ciałach dwudziestolatków tkwili czterdziestolatkowie doświadczeni życiem.
- Nie przepraszaj - odparł tym samym tonem, poprawiając kołnierz koszuli. - Nie znamy się najlepiej, panno Goshawk - dodał jedynie, kryjąc w tym całe wyjaśnienie. Nie należał do osób, które mówiły wiele, a na pewno nie obcym osobom. Marianna mimo że należała do Rycerzy również taka była. Morgoth zresztą nie brał popleczników Riddle'a za godnych uwagi. A przynajmniej w większości. Wystarczyło, że wierzył w sprawę, za którą walczył. Reszta się nie liczyła. Zresztą nie był tam dla znajomości. Chodziło o ideę, a nie był pewien czy wszyscy byli zdolni do poświęceń. Może się mylił, ale czas miał pokazać, kto potrafił się na to zdobyć. Czas był równocześnie i ich sojusznikiem i wrogiem. To od nich zależało jak chcieli go wykorzystać. Dlatego też zdecydował się na wyjazd. Nie znał przyszłości, ale pogłębienie pewnych tajników wiedzy było niezbędne do dalszego funkcjonowania. Zaplanował już sobie wszystko i zamierzał się tego trzymać.
Wciąż stojąc za kobietą, słuchał jej słów z uwagą.
- Zasadniczo nie powinien przekraczać tego, który mam teraz - odpowiedział, przez chwilę wpatrując się w stojący na stole kociołek, ale przeniósł wzrok na Mariannę. Wiedział, jednak że zwykła praca nie wchodziła jedynie w rachubę. - Przewiduję jednak przeciążenia - wytłumaczył. Skinął głową na zrozumienie jej ostatniego ostrzeżenia. Gdyby takie eliksiry istniałyby, zapewne mógłby normalnie pracować. A za to oddałby wiele. Przejechał dłonią we włosach, po czym poprawił marynarkę. - Prosiłbym o sowę z informacją, kiedy eliksiry będą gotowe do odbioru. Zapłatą nie musisz się martwić - odezwał się w końcu, czując, że wizyta dobiegła końca. Odczekał chwilę, gdyby uzdrowicielka chciała jeszcze o coś spytać, ale nie zareagowała. - Panno Goshawk - powiedział, skłoniwszy się, po czym wyszedł z pracowni alchemicznej, zostawiając Mariannę samą.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
- Nie przepraszaj - odparł tym samym tonem, poprawiając kołnierz koszuli. - Nie znamy się najlepiej, panno Goshawk - dodał jedynie, kryjąc w tym całe wyjaśnienie. Nie należał do osób, które mówiły wiele, a na pewno nie obcym osobom. Marianna mimo że należała do Rycerzy również taka była. Morgoth zresztą nie brał popleczników Riddle'a za godnych uwagi. A przynajmniej w większości. Wystarczyło, że wierzył w sprawę, za którą walczył. Reszta się nie liczyła. Zresztą nie był tam dla znajomości. Chodziło o ideę, a nie był pewien czy wszyscy byli zdolni do poświęceń. Może się mylił, ale czas miał pokazać, kto potrafił się na to zdobyć. Czas był równocześnie i ich sojusznikiem i wrogiem. To od nich zależało jak chcieli go wykorzystać. Dlatego też zdecydował się na wyjazd. Nie znał przyszłości, ale pogłębienie pewnych tajników wiedzy było niezbędne do dalszego funkcjonowania. Zaplanował już sobie wszystko i zamierzał się tego trzymać.
Wciąż stojąc za kobietą, słuchał jej słów z uwagą.
- Zasadniczo nie powinien przekraczać tego, który mam teraz - odpowiedział, przez chwilę wpatrując się w stojący na stole kociołek, ale przeniósł wzrok na Mariannę. Wiedział, jednak że zwykła praca nie wchodziła jedynie w rachubę. - Przewiduję jednak przeciążenia - wytłumaczył. Skinął głową na zrozumienie jej ostatniego ostrzeżenia. Gdyby takie eliksiry istniałyby, zapewne mógłby normalnie pracować. A za to oddałby wiele. Przejechał dłonią we włosach, po czym poprawił marynarkę. - Prosiłbym o sowę z informacją, kiedy eliksiry będą gotowe do odbioru. Zapłatą nie musisz się martwić - odezwał się w końcu, czując, że wizyta dobiegła końca. Odczekał chwilę, gdyby uzdrowicielka chciała jeszcze o coś spytać, ale nie zareagowała. - Panno Goshawk - powiedział, skłoniwszy się, po czym wyszedł z pracowni alchemicznej, zostawiając Mariannę samą.
|zt
[bylobrzydkobedzieladnie]
They call him The Young Wolf. They say he can turn into a wolf himself when he wants. They say he can not be killed.
Ostatnio zmieniony przez Morgoth Yaxley dnia 01.01.17 14:28, w całości zmieniany 1 raz
Morgoth Yaxley
Zawód : a gentleman is simply a patient wolf, buduję sobie balet trolli
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Żonaty
Thus he came alone to Angband's gates, and he sounded his horn, and smote once more upon the brazen doors, and challenged Morgoth to come forth to single combat. And Morgoth came.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Marianna słuchała dokładnie tego co mówił. Zastanowiła się na chwilę przy przeciążeniach, czasami te były zdecydowanie gorsze niż sam podwyższony wysiłek, jednak mężczyzna zdawał się rozumieć o co jej chodzi. Był mądrym człowiekiem, a przynajmniej takie sprawiał wrażenie, więc była niemal pewna, że na pewno zadba o swoje zdrowie, a wszystkie eliksiry będzie brał prawidłowo. Zresztą, gdyby tak miało nie być, to by go tutaj nie było.
- Wyślę sowe niezwłocznie po otrzymaniu informacji, kiedy będą do odebrania - potwierdziła. - Postaram się, aby były jak najszybciej.
Obserwowała go jeszcze przez chwilę jak doprowadzał swój wygląd do stanu nieskazitelnego, poprawiał włosy, zapinał marynarkę. Ich spotkanie dobiegło końca. Dygnęła delikatnie, ledwo zauważalnie, na pożegnanie.
- Lordzie, proszę na siebie uważać - dodała jeszcze.
Yaxley mógł nie do końca wiedzieć, czy Marianna powiedziała to ze względu na bycie jego magomedyczką, która powinna dbać o swoich pacjentów, czy może dlatego, że zależało jej na tym, aby Czarny Pan nie stracił żadnego ze swoich popleczników. Jeśli chodzi o genetyczne choroby wśród szlachty, to panna Goshawk czuła się bardzo odpowiedzialna, aby utrzymywać ich w dobrym zdrowiu. Ich Pan nie potrzebuje trupów i niezdolnych do niczego czarodziejów.
Gdy Morgoth zniknął z pracowni, Marianna w niej została, aby poczekać na alchemika i złożyć zamówienie na dodatkową porcję eliksirów.
zt
- Wyślę sowe niezwłocznie po otrzymaniu informacji, kiedy będą do odebrania - potwierdziła. - Postaram się, aby były jak najszybciej.
Obserwowała go jeszcze przez chwilę jak doprowadzał swój wygląd do stanu nieskazitelnego, poprawiał włosy, zapinał marynarkę. Ich spotkanie dobiegło końca. Dygnęła delikatnie, ledwo zauważalnie, na pożegnanie.
- Lordzie, proszę na siebie uważać - dodała jeszcze.
Yaxley mógł nie do końca wiedzieć, czy Marianna powiedziała to ze względu na bycie jego magomedyczką, która powinna dbać o swoich pacjentów, czy może dlatego, że zależało jej na tym, aby Czarny Pan nie stracił żadnego ze swoich popleczników. Jeśli chodzi o genetyczne choroby wśród szlachty, to panna Goshawk czuła się bardzo odpowiedzialna, aby utrzymywać ich w dobrym zdrowiu. Ich Pan nie potrzebuje trupów i niezdolnych do niczego czarodziejów.
Gdy Morgoth zniknął z pracowni, Marianna w niej została, aby poczekać na alchemika i złożyć zamówienie na dodatkową porcję eliksirów.
zt
A ty? Czy ty? Już rozumiesz też
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Czy chcemy czy nie, czeka na nas śmierć
Po tym co się tu stało każdy chyba wie
Pod drzewem dziś to wszystko zacznie się
Marianna Goshawk
Zawód : Uzdrowicielka rodziny Burke, pomocnica Cassandry
Wiek : 24
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Jam jest Myśląca Tiara,Los wam wyznaczę na starcie!
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
10 listopada
Nad Londynem zawisły czarne chmury; przeciągająca się burza, nawałnica, nie dawała nikomu wytchnienia już od prawie dwóch tygodni. Uczeni i dziennikarze prześcigali się w wynajdywaniu wyjaśnień, zarówno tych bardziej prawdopodobnych, jak i ordynarnie absurdalnych. Chaos wziął tego miesiąca górę nie tylko w pogodzie oraz magii - jakby cały świat zechciał uwziąć się na zwykłych ludzi i ich plany, przewrotu dokonano także w polityce, nie pierwszy ani nie ostatni raz, jeżeli ktoś pytałby Elvirę o zdanie. Swój nieoficjalny tytuł królowej lodu - w znaczeniu nie tyle osoby opanowanej, co po prostu takiej, po której tragiczne informacje spływały jak po gumochłonie - darzyła utajoną sympatią, więc tym bardziej ciężko było jej przyznać samej przed sobą, że początek listopada był dla niej przyobleczony w nieustanne rozkojarzenie. Znacznie częściej niż zwykle sięgała po gazety, wszystkie, jakie wpadły jej w ręce - od ogłoszonego rządowym "Walczącego Maga", którego kipiący seksizm i propaganda perfekcyjnej damy zazwyczaj jedynie podnosiły jej ciśnienie, po coraz mniej popularny "Prorok Codzienny" i drobniejsze czasopisma. Przychodząc wieczorami do mieszkania cała przemoczona i podrażniona potrafiła przez pół godziny spoglądać ślepo w tekst swoich dotychczas najważniejszych książek, w rzeczywistości zastanawiając nad tym, czy aby nie nadszedł właśnie ten moment, w którym powinna - choćby w duchu - objąć jakieś stanowisko wobec formujących się frontów. Do tej pory odkładała tak ostateczne decyzje, złudnie przekonana, że będzie miała na to czas, gdy już skończy ze wszystkim, co było dla niej istotne w karierze. Jako zupełnie bezstronna jednostka, którą wojna jak do tej pory jedynie muskała w drażniących ograniczeniach ministerialnych, nie uważała, by szum wielkiego świata mógł być ważniejszy od jej osobistych spraw.
Nadal tak nie sądziła - po prostu coraz częściej myślała o tym, w jaki sposób mogłaby go sprytnie wykorzystać dla siebie.
Kiedy jednak na zewnątrz deszcz i pioruny szarpały codziennym życiem Brytyjczyków, w Mungu wszystko wydawało się biec swoim zwyczajnym rytmem - tam, gdzie ból, łzy, krew i choroba stanowiły element powszechny, a zabieganym uzdrowicielom brakowało chwili na dopicie kawy, takie tematy jak polityka mogły być poruszane jedynie w ciemnym rogu na nielicznych przerwach. Nikt nie rozmawiałby o zmianie ministra nad łóżkiem człowieka, który stracił wzrok z powodu choroby genetycznej. Nikogo to nawet nie obchodziło. A przynajmniej takie wrażenie mogła odnieść Elvira, która z kolegami z pracy nie dyskutowała o niczym, co wykraczałoby poza eliksiry i diagnozy.
A skoro już o tym mowa.
Pracownie alchemiczne były miejscami, do których Elvira lubiła zaglądać najmniej podczas codziennej bieganiny po oddziale. Zupełnie nie przeszkadzała jej wszechobecna woń ingredientów, która po wymieszaniu mogła wywoływać najbardziej nieoczekiwane doznania, nie doskwierał jej także brak światła, którego niewiele dopuszczała i do własnego gabinetu. Chodziło jedynie o fakt, że według szpitalnych standardów w tym miejscu na niewiele zdawały się jej uzdrowicielskie uprawnienia. Alchemikami nie można było zarządzać jak stażystami, pielęgniarkami, czy nawet młodszymi lub słabszymi psychicznie uzdrowicielami. Musiała uszanować ich zdanie - a przynajmniej udawać, że to robi - bez próby wzięcia sprawy w swoje ręce i samodzielnego przygotowania tego, czego od nich oczekiwała.
Dzisiaj w pracowni zetknęła się z młodą, niepozornie wyglądającą dziewczyną, która migała Elvirze wielokrotnie w szpitalu, lecz nigdy nie kłopotała się, by zapamiętywać jej imię. Tamte dni nie były dniami na pogaduchy i ten również takim nie był.
- Mam pacjenta z poważnym atakiem rozrostu albioni. Mam nadzieję, że wszystko jest na miejscu - rzuciła na wstępie zrzędliwie, doskonale pamiętając przypadek, gdy alchemik musiał lecieć na inny oddział, ponieważ w składzie piętra brakowało potrzebnych składników.
Gdyby Elvira miała na nich jakikolwiek wpływ, zadbałaby o to, by wszystko w tych pracowniach chodziło jak w zegarku; żeby na każdym oddziale przygotowywano z wyprzedzeniem wszystkie leki, które mogły być na nim potrzebne.
Lecz, oczywiście, nie miała na nich wpływu. Dlaczego więc miałoby ją dziwić, że tak nie jest?
[bylobrzydkobedzieladnie]
Nad Londynem zawisły czarne chmury; przeciągająca się burza, nawałnica, nie dawała nikomu wytchnienia już od prawie dwóch tygodni. Uczeni i dziennikarze prześcigali się w wynajdywaniu wyjaśnień, zarówno tych bardziej prawdopodobnych, jak i ordynarnie absurdalnych. Chaos wziął tego miesiąca górę nie tylko w pogodzie oraz magii - jakby cały świat zechciał uwziąć się na zwykłych ludzi i ich plany, przewrotu dokonano także w polityce, nie pierwszy ani nie ostatni raz, jeżeli ktoś pytałby Elvirę o zdanie. Swój nieoficjalny tytuł królowej lodu - w znaczeniu nie tyle osoby opanowanej, co po prostu takiej, po której tragiczne informacje spływały jak po gumochłonie - darzyła utajoną sympatią, więc tym bardziej ciężko było jej przyznać samej przed sobą, że początek listopada był dla niej przyobleczony w nieustanne rozkojarzenie. Znacznie częściej niż zwykle sięgała po gazety, wszystkie, jakie wpadły jej w ręce - od ogłoszonego rządowym "Walczącego Maga", którego kipiący seksizm i propaganda perfekcyjnej damy zazwyczaj jedynie podnosiły jej ciśnienie, po coraz mniej popularny "Prorok Codzienny" i drobniejsze czasopisma. Przychodząc wieczorami do mieszkania cała przemoczona i podrażniona potrafiła przez pół godziny spoglądać ślepo w tekst swoich dotychczas najważniejszych książek, w rzeczywistości zastanawiając nad tym, czy aby nie nadszedł właśnie ten moment, w którym powinna - choćby w duchu - objąć jakieś stanowisko wobec formujących się frontów. Do tej pory odkładała tak ostateczne decyzje, złudnie przekonana, że będzie miała na to czas, gdy już skończy ze wszystkim, co było dla niej istotne w karierze. Jako zupełnie bezstronna jednostka, którą wojna jak do tej pory jedynie muskała w drażniących ograniczeniach ministerialnych, nie uważała, by szum wielkiego świata mógł być ważniejszy od jej osobistych spraw.
Nadal tak nie sądziła - po prostu coraz częściej myślała o tym, w jaki sposób mogłaby go sprytnie wykorzystać dla siebie.
Kiedy jednak na zewnątrz deszcz i pioruny szarpały codziennym życiem Brytyjczyków, w Mungu wszystko wydawało się biec swoim zwyczajnym rytmem - tam, gdzie ból, łzy, krew i choroba stanowiły element powszechny, a zabieganym uzdrowicielom brakowało chwili na dopicie kawy, takie tematy jak polityka mogły być poruszane jedynie w ciemnym rogu na nielicznych przerwach. Nikt nie rozmawiałby o zmianie ministra nad łóżkiem człowieka, który stracił wzrok z powodu choroby genetycznej. Nikogo to nawet nie obchodziło. A przynajmniej takie wrażenie mogła odnieść Elvira, która z kolegami z pracy nie dyskutowała o niczym, co wykraczałoby poza eliksiry i diagnozy.
A skoro już o tym mowa.
Pracownie alchemiczne były miejscami, do których Elvira lubiła zaglądać najmniej podczas codziennej bieganiny po oddziale. Zupełnie nie przeszkadzała jej wszechobecna woń ingredientów, która po wymieszaniu mogła wywoływać najbardziej nieoczekiwane doznania, nie doskwierał jej także brak światła, którego niewiele dopuszczała i do własnego gabinetu. Chodziło jedynie o fakt, że według szpitalnych standardów w tym miejscu na niewiele zdawały się jej uzdrowicielskie uprawnienia. Alchemikami nie można było zarządzać jak stażystami, pielęgniarkami, czy nawet młodszymi lub słabszymi psychicznie uzdrowicielami. Musiała uszanować ich zdanie - a przynajmniej udawać, że to robi - bez próby wzięcia sprawy w swoje ręce i samodzielnego przygotowania tego, czego od nich oczekiwała.
Dzisiaj w pracowni zetknęła się z młodą, niepozornie wyglądającą dziewczyną, która migała Elvirze wielokrotnie w szpitalu, lecz nigdy nie kłopotała się, by zapamiętywać jej imię. Tamte dni nie były dniami na pogaduchy i ten również takim nie był.
- Mam pacjenta z poważnym atakiem rozrostu albioni. Mam nadzieję, że wszystko jest na miejscu - rzuciła na wstępie zrzędliwie, doskonale pamiętając przypadek, gdy alchemik musiał lecieć na inny oddział, ponieważ w składzie piętra brakowało potrzebnych składników.
Gdyby Elvira miała na nich jakikolwiek wpływ, zadbałaby o to, by wszystko w tych pracowniach chodziło jak w zegarku; żeby na każdym oddziale przygotowywano z wyprzedzeniem wszystkie leki, które mogły być na nim potrzebne.
Lecz, oczywiście, nie miała na nich wpływu. Dlaczego więc miałoby ją dziwić, że tak nie jest?
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Charlie nieczęsto pracowała w ostatnich miesiącach na oddziale chorób wewnętrznych, ale czasem się zdarzało. Od czasu wybuchu anomalii najczęściej kluczyła między oddziałem urazów pozaklęciowych a wypadków przedmiotowych, czasem zahaczając też o inne, zależnie od tego, gdzie akurat była potrzebna.
Praca tu i warzenie lekarstw mających ulżyć w przebiegu chorób genetycznych i innych dolegliwości pokroju mandragory i tego typu chorób przywoływało gorzkie wspomnienia o Helen. Jej siostra nigdy nie została zdiagnozowana, bo nikt nie podejrzewał, że jej słabowitość to początki ujawniania się groźnej choroby genetycznej, klątwy Ondyny. Myślano, że jest po prostu słabszym, chorowitym dzieckiem, ale pewnego dnia w nocy choroba odebrała jej dech i zaledwie dziewięcioletnia Helen udusiła się samotnie we śnie, by rano zostać znalezioną martwą przez matkę. Charlie i jej bliscy wcześniej zawsze myśleli, że choroby genetyczne zdarzają się tylko w starych rodach, gdzie często mają miejsce związki spokrewnionych ze sobą osób. Ale jak się okazało, dziewczynka o mieszanym statusie krwi również mogła paść ich ofiarą. Helen miała po prostu ogromnego pecha, bo przypadki takie jak ona nie były częste.
Od śmierci Helen minęło już ponad pięć lat, ale to ona miała duży wpływ na to, że Charlie poszła uczyć się na alchemika do Munga, a nie ministerstwa, a potem, odczuwając idealistyczne pragnienie niesienia pomocy innym, już tu została. Nie zdążyła pomóc swojej siostrze, ale mogła pomagać innym, warząc eliksiry, bo główna rola w ratowaniu życia i tak spoczywała na uzdrowicielach.
W ostatnich dniach nie tylko burza i anomalie spędzały jej sen z powiek. Jej starsza siostra, Vera, od trzech tygodni nie dawała znaku życia. Choć Charlie chodziła do pracy i robiła wszystko to, co do tej pory, z tyłu głowy wciąż czaił się niepokój i lęk o losy siostry. Bała się, że Verze stało się coś poważnego, w innym przypadku na pewno dałaby znać, że żyje i uspokoiłaby bliskich.
Swój niepokój starała się przekuć w coś konstruktywnego i znów pracowała często ponad normę, często zostając po godzinach. Najlepiej pracowało jej się w ciszy i spokoju, ale Mung miał to do siebie, że uzdrowiciele i stażyści regularnie przychodzili po eliksiry. I niestety nie wszyscy byli mili, choć mogłoby się wydawać, że uzdrawianie to praca dla dobrych ludzi z powołaniem. Ale to tak nie działało.
Akurat skończyła przygotowywać lekarstwo łagodzące objawy mandragory, kiedy do pomieszczenia weszła jedna z tych mniej sympatycznych uzdrowicielek. Łagodnie mówiąc. Charlie chyba nie znała drugiej równie chłodnej osoby, choć Black z pozaklęciowego chyba mógłby z nią konkurować. Nigdy nie miała z nią do czynienia więcej niż krótkie zawodowe kontakty czy mijanie się na korytarzu, ale słyszała o niej też od innych alchemików i uzdrowicieli.
Elvira Multon nie była osobą, przy której mogła czuć się swobodnie i komfortowo; mogła odnieść wrażenie, jakby temperatura w pracowni nagle się obniżyła. Nawet sam jej wygląd sprawiał chłodne wrażenie – te śnieżnobiałe włosy, bladość i zimne, niemal rybie spojrzenie, a także sylwetka przywodząca na myśl pająka albinosa.
- Oczywiście, zaraz sprawdzę, czy mamy jeszcze ten eliksir, a jeśli nie, to szybko go uwarzę – odezwała się jednak, starając się by jej głos nie zadrżał. Charlie zawsze starała się przygotowywać leki z wyprzedzeniem, szczególnie te które były potrzebne najczęściej. Ale na tym oddziale pracowała pierwszy raz od paru tygodni, ostatni tydzień spędziła niemal wyłącznie na urazach pozaklęciowych, więc nie miała wpływu na to, co warzono tu w poprzednich dniach. Nie wiedziała nawet, który alchemik miał tu wczoraj dyżur.
Eliksiru łagodzącego objawy rozrostu albioni nie było. Ani jednej fiolki.
- Nie ma – powiedziała, odwracając się od półki. – Ale mogę przygotować nowe porcje.
Spodziewała się jednak, że Elvira Multon nie będzie zachwycona tym, że musi czekać.
Praca tu i warzenie lekarstw mających ulżyć w przebiegu chorób genetycznych i innych dolegliwości pokroju mandragory i tego typu chorób przywoływało gorzkie wspomnienia o Helen. Jej siostra nigdy nie została zdiagnozowana, bo nikt nie podejrzewał, że jej słabowitość to początki ujawniania się groźnej choroby genetycznej, klątwy Ondyny. Myślano, że jest po prostu słabszym, chorowitym dzieckiem, ale pewnego dnia w nocy choroba odebrała jej dech i zaledwie dziewięcioletnia Helen udusiła się samotnie we śnie, by rano zostać znalezioną martwą przez matkę. Charlie i jej bliscy wcześniej zawsze myśleli, że choroby genetyczne zdarzają się tylko w starych rodach, gdzie często mają miejsce związki spokrewnionych ze sobą osób. Ale jak się okazało, dziewczynka o mieszanym statusie krwi również mogła paść ich ofiarą. Helen miała po prostu ogromnego pecha, bo przypadki takie jak ona nie były częste.
Od śmierci Helen minęło już ponad pięć lat, ale to ona miała duży wpływ na to, że Charlie poszła uczyć się na alchemika do Munga, a nie ministerstwa, a potem, odczuwając idealistyczne pragnienie niesienia pomocy innym, już tu została. Nie zdążyła pomóc swojej siostrze, ale mogła pomagać innym, warząc eliksiry, bo główna rola w ratowaniu życia i tak spoczywała na uzdrowicielach.
W ostatnich dniach nie tylko burza i anomalie spędzały jej sen z powiek. Jej starsza siostra, Vera, od trzech tygodni nie dawała znaku życia. Choć Charlie chodziła do pracy i robiła wszystko to, co do tej pory, z tyłu głowy wciąż czaił się niepokój i lęk o losy siostry. Bała się, że Verze stało się coś poważnego, w innym przypadku na pewno dałaby znać, że żyje i uspokoiłaby bliskich.
Swój niepokój starała się przekuć w coś konstruktywnego i znów pracowała często ponad normę, często zostając po godzinach. Najlepiej pracowało jej się w ciszy i spokoju, ale Mung miał to do siebie, że uzdrowiciele i stażyści regularnie przychodzili po eliksiry. I niestety nie wszyscy byli mili, choć mogłoby się wydawać, że uzdrawianie to praca dla dobrych ludzi z powołaniem. Ale to tak nie działało.
Akurat skończyła przygotowywać lekarstwo łagodzące objawy mandragory, kiedy do pomieszczenia weszła jedna z tych mniej sympatycznych uzdrowicielek. Łagodnie mówiąc. Charlie chyba nie znała drugiej równie chłodnej osoby, choć Black z pozaklęciowego chyba mógłby z nią konkurować. Nigdy nie miała z nią do czynienia więcej niż krótkie zawodowe kontakty czy mijanie się na korytarzu, ale słyszała o niej też od innych alchemików i uzdrowicieli.
Elvira Multon nie była osobą, przy której mogła czuć się swobodnie i komfortowo; mogła odnieść wrażenie, jakby temperatura w pracowni nagle się obniżyła. Nawet sam jej wygląd sprawiał chłodne wrażenie – te śnieżnobiałe włosy, bladość i zimne, niemal rybie spojrzenie, a także sylwetka przywodząca na myśl pająka albinosa.
- Oczywiście, zaraz sprawdzę, czy mamy jeszcze ten eliksir, a jeśli nie, to szybko go uwarzę – odezwała się jednak, starając się by jej głos nie zadrżał. Charlie zawsze starała się przygotowywać leki z wyprzedzeniem, szczególnie te które były potrzebne najczęściej. Ale na tym oddziale pracowała pierwszy raz od paru tygodni, ostatni tydzień spędziła niemal wyłącznie na urazach pozaklęciowych, więc nie miała wpływu na to, co warzono tu w poprzednich dniach. Nie wiedziała nawet, który alchemik miał tu wczoraj dyżur.
Eliksiru łagodzącego objawy rozrostu albioni nie było. Ani jednej fiolki.
- Nie ma – powiedziała, odwracając się od półki. – Ale mogę przygotować nowe porcje.
Spodziewała się jednak, że Elvira Multon nie będzie zachwycona tym, że musi czekać.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Młodej uzdrowicielce, wyspecjalizowanej w anatomicznych zagwozdkach chorób wewnętrznych, towarzyszyło w szpitalu wiele plotek, od tych typowo płytkich i nieuczciwych - kiedy niedyskretnie komentowano jej brak górnolotnych manier, dramatyczny krok oraz zbliżające się z każdym rokiem staropanieństwo - do zupełnie wytłumaczalnego narzekania na to, jak niezbyt doświadczona, drobna dziewucha może traktować wszystkich z aurorską surowością, nie mając równocześnie przyjaciół ani nikogo, kto w nagłej sytuacji stanąłby w jej obronie. Można było spoglądać na nią z politowaniem i pogardą lub podziwiać determinację, z jaką trzymała się na chwiejnych fundamentach respektu, który wzbudzała zapałem, innowacyjnością i stanowczością w medycznym półświatku. W tym kruchym, kościstym ciele, pod zimną powłoką białej skóry, za parawanem aroganckiego skrzywienia ust Elvira skrywała niewymierną siłę samotnego wilka.
Dzisiaj jednak nie przyszła tutaj po to, by wyciągnąć szpony po młodszą alchemiczkę; nie próbowała onieśmielać jej imponującym wzrostem, uniesioną w oczekiwaniu brwią ani stukaniem przyciętych paznokci na drewnianym blacie. Nadmiar spraw zaprzątających głowę w połączeniu z katorżniczą pracą z jakiej nie potrafiła zrezygnować (zawsze tak pewna, że ma słuszność, że nie ma rzeczy, z którą nie poradziłaby sobie na drodze do osobistego spełnienia) sprawiły, że dopadło ją zmęczenie głębsze od fizycznego. Nie potrafiła wykrzesać z siebie iskry do ofuknięcia dziewczyny, do podniesienia głosu, wywołania w niej natychmiastowego poczucia winy, na które w mniemaniu Elviry zupełnie by zasługiwała.
Choć brakło jej sił na bycie swoją najbardziej onieśmielającą i paskudną wersją, nie zamierzała też pozwolić tematowi rozpłynąć się bez echa. Niekompetencja, bezczelność, lenistwo - wszystko to kotłowało się Elvirze w głowie, gdy patrzyła na łagodną twarzyczkę czarownicy, która miała na domiar wszystkiego czelność odwracać od niej wzrok i sprawiać wrażenie zestresowanej. Zazwyczaj wzbudzanie niepewności sprawiało uzdrowicielce przyjemność, lecz dzisiaj - w imię psychotycznej zmienności - znacznie bardziej wolałaby, by dziewczyna swoją uprzejmością nie odbierała jej szansy na kulturalne przytemperowanie jakiejś butnej duszki.
Czy mogłaby ją sprowokować? A nawet jeśli - to po co?
- Cudownie. Jak zawsze gotowi na każdą ewentualność. Tylko się zbytnio nie przemęcz. Pacjent nigdzie nam nie ucieknie, przecież tak zdeformowany i tak nie może się ruszać - zauważyła cicho, opierając się biodrem o jedną z szafek i krzyżując ramiona na piersi. Kiedy wychyliła się do przodu, jasne włosy zafalowały wokół jej ramion, okrywając twarz cieniem w tym słabo oświetlonym pomieszczeniu. - Jak się nazywasz? Jak długo ci to zajmie? Chyba wiesz, że rozrost albioni to poważna choroba? - pytała nieco złośliwie, jakby braki w uposażeniu pracowni szpitalnych leżały w jej zakresie odpowiedzialności. - Co tu robiłaś przez ten cały czas, jaki miałaś na uzupełnienie medykamentów? - dodała, otulając ciekawość przykrywką karcącej uwagi.
Na co dzień nie zajmowała się eliksirotwórstwem, ale dymiące kociołki i szklane fiolki wciąż skutecznie przyciągały jej uwagę; nawet jeżeli wątpiła, by młoda, smutno wyglądająca alchemiczka mogła powiedzieć jej cokolwiek, czego by wcześniej nie wiedziała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
Dzisiaj jednak nie przyszła tutaj po to, by wyciągnąć szpony po młodszą alchemiczkę; nie próbowała onieśmielać jej imponującym wzrostem, uniesioną w oczekiwaniu brwią ani stukaniem przyciętych paznokci na drewnianym blacie. Nadmiar spraw zaprzątających głowę w połączeniu z katorżniczą pracą z jakiej nie potrafiła zrezygnować (zawsze tak pewna, że ma słuszność, że nie ma rzeczy, z którą nie poradziłaby sobie na drodze do osobistego spełnienia) sprawiły, że dopadło ją zmęczenie głębsze od fizycznego. Nie potrafiła wykrzesać z siebie iskry do ofuknięcia dziewczyny, do podniesienia głosu, wywołania w niej natychmiastowego poczucia winy, na które w mniemaniu Elviry zupełnie by zasługiwała.
Choć brakło jej sił na bycie swoją najbardziej onieśmielającą i paskudną wersją, nie zamierzała też pozwolić tematowi rozpłynąć się bez echa. Niekompetencja, bezczelność, lenistwo - wszystko to kotłowało się Elvirze w głowie, gdy patrzyła na łagodną twarzyczkę czarownicy, która miała na domiar wszystkiego czelność odwracać od niej wzrok i sprawiać wrażenie zestresowanej. Zazwyczaj wzbudzanie niepewności sprawiało uzdrowicielce przyjemność, lecz dzisiaj - w imię psychotycznej zmienności - znacznie bardziej wolałaby, by dziewczyna swoją uprzejmością nie odbierała jej szansy na kulturalne przytemperowanie jakiejś butnej duszki.
Czy mogłaby ją sprowokować? A nawet jeśli - to po co?
- Cudownie. Jak zawsze gotowi na każdą ewentualność. Tylko się zbytnio nie przemęcz. Pacjent nigdzie nam nie ucieknie, przecież tak zdeformowany i tak nie może się ruszać - zauważyła cicho, opierając się biodrem o jedną z szafek i krzyżując ramiona na piersi. Kiedy wychyliła się do przodu, jasne włosy zafalowały wokół jej ramion, okrywając twarz cieniem w tym słabo oświetlonym pomieszczeniu. - Jak się nazywasz? Jak długo ci to zajmie? Chyba wiesz, że rozrost albioni to poważna choroba? - pytała nieco złośliwie, jakby braki w uposażeniu pracowni szpitalnych leżały w jej zakresie odpowiedzialności. - Co tu robiłaś przez ten cały czas, jaki miałaś na uzupełnienie medykamentów? - dodała, otulając ciekawość przykrywką karcącej uwagi.
Na co dzień nie zajmowała się eliksirotwórstwem, ale dymiące kociołki i szklane fiolki wciąż skutecznie przyciągały jej uwagę; nawet jeżeli wątpiła, by młoda, smutno wyglądająca alchemiczka mogła powiedzieć jej cokolwiek, czego by wcześniej nie wiedziała.
[bylobrzydkobedzieladnie]
you cannot burn away what has always been
aflame
Elvira Multon
Zawód : Uzdrowicielka, koronerka, fascynatka anatomii
Wiek : 29 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Once you cross the line,
will you be satisfied?
will you be satisfied?
OPCM : 9 +1
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 28 +2
TRANSMUTACJA : 15 +6
CZARNA MAGIA : 17
ZWINNOŚĆ : 5
SPRAWNOŚĆ : 6
Genetyka : Czarownica
Rycerze Walpurgii
Charlie miała świadomość tego, że wśród uzdrowicieli i alchemików pracowali różni ludzie. Choć była osobą z natury miłą i grzeczną, nie wszystkich tu darzyła sympatią i zaufaniem. Z niektórymi wolała mieć do czynienia możliwie jak najmniej, ale wspólna praca w tym przybytku zmuszała do częstszej lub rzadszej styczności z różnymi osobami. Jeśli po eliksiry przychodził ktoś z tych nieprzyjemnych uzdrowicieli, zachowywała pełny profesjonalizm, a w duchu czekała na ich wyjście. Starała się pracować bez zarzutu, by nikt nie miał powodu aby przyczepić się do jej pracy. Choć skromność nigdy nie pozwoliłaby jej powiedzieć czegoś podobnego głośno, prawdopodobnie była zresztą jedną z lepszych młodych alchemiczek w Mungu, nawet jeśli nie prezentowała tu pełni swoich możliwości, ograniczona wyłącznie do mikstur leczniczych. Niewielu wiedziało, że potrafiła uwarzyć nawet tak potężny eliksir jak Felix Felicis, tak jak niewielu wiedziało, że umiała zmieniać się w kota. Nie chwaliła się tym, zachowując umiejętności dla siebie, dzieląc się nimi tylko z zaufanymi osobami. Zawsze była osobą rozważną i skromną, świadomą tego, że bezpieczniej jest się nie wyróżniać i nie afiszować, tym bardziej w miejscu, gdzie nie każdemu można było ufać. W ministerstwie z pewnością jednak było dużo gorzej, dużo łatwiej było stracić posadę i pewnie nie tylko posadę, jeśli nie pasowało się nowej władzy. Mung pozostawał gruntem względnie neutralnym.
Elvira Multon była osobą, którą trudno było jej pojąć swoim prostolinijnym umysłem. Królowa lodu przesuwająca się korytarzami niczym blady pająk, nieprzyjemna, opryskliwa i pozbawiona empatii – a to tylko niektóre określenia, jakie na jej temat słyszała. Sama widywała ją raczej sporadycznie i nie próbowała się spoufalać, nie lubiła się narzucać.
Charlie należała do grona szarych myszek, cichych i raczej miłych, oddanych jednak swojej pracy i często harujących ponad normę. Nie dla pieniędzy czy prestiżu, a z idealizmu i chęci pomagania innym, przy okazji szlifując własne umiejętności. Uzdrowiciele w większości doceniali jej pracowitość i wiedzieli, że wywary wychodzące z kociołka Leighton są naprawdę dobrej jakości.
Chociaż w pomieszczeniu pozornie nic się nie zmieniło, miała wrażenie, że ochłodziło się po wejściu uzdrowicielki Multon, zupełnie jakby do pracowni wpadła miniaturowa burza gradowa i szybko zaczęła krytykować i obwiniać Charlene za brak odpowiedniego eliksiru.
- Nie pracowałam na tym piętrze w poprzednich dniach, nie miałam więc wpływu na to, jakie eliksiry są na wyposażeniu – odpowiedziała opanowanym, wyważonym głosem. Dziś była tu po raz pierwszy od pewnego czasu, godzina była wciąż młoda, a rozrost albioni nie był jedyną chorobą, na którą środki musiała przygotować, bo zapasów nie było lub były niewielkie. Najwyraźniej anomalie nadal sprzyjały atakom chorób, więc eliksiry schodziły w szybszym tempie niż kiedyś. – Oczywiście, że wiem, co to za choroba. – Może uzdrowicielem nie była, ale podstawy anatomii znać musiała, skoro warzyła eliksiry lecznicze, specjalizowała się w nich. – Nazywam się Charlene Leighton, a przed pani przyjściem warzyłam eliksiry łagodzące objawy mandragory, co zlecił mi uzdrowiciel Cattermole, jeszcze wcześniej warzyłam nową dawkę leku dla chorej na serpentynę pacjentki uzdrowiciela Wallace’a – wyjaśniła spokojnie przyczyny tego, dlaczego lekarstwo na rozrost albioni nie było gotowe zawczasu. Nie obijała się, warzyła lekarstwa na zlecenie innych uzdrowicieli, i nie zdążyła jeszcze zrobić nic innego. – Nie zajmie mi to długo, więc zabiorę się od razu do pracy. Może pani zaczekać lub wysłać niedługo stażystę – mówiąc to, przygotowała w kociołku świeżą wodę i zaczęła ją gotować, po czym sięgnęła do szafki po odpowiednie składniki, zamierzając oporządzić je w odpowiedni sposób zanim woda zacznie wrzeć. Dobrze, że ten wywar nie był szczególnie skomplikowany; główną rolę w procesie odwracania skutków tej choroby zajmowały i tak zaklęcia.
Elvira Multon była osobą, którą trudno było jej pojąć swoim prostolinijnym umysłem. Królowa lodu przesuwająca się korytarzami niczym blady pająk, nieprzyjemna, opryskliwa i pozbawiona empatii – a to tylko niektóre określenia, jakie na jej temat słyszała. Sama widywała ją raczej sporadycznie i nie próbowała się spoufalać, nie lubiła się narzucać.
Charlie należała do grona szarych myszek, cichych i raczej miłych, oddanych jednak swojej pracy i często harujących ponad normę. Nie dla pieniędzy czy prestiżu, a z idealizmu i chęci pomagania innym, przy okazji szlifując własne umiejętności. Uzdrowiciele w większości doceniali jej pracowitość i wiedzieli, że wywary wychodzące z kociołka Leighton są naprawdę dobrej jakości.
Chociaż w pomieszczeniu pozornie nic się nie zmieniło, miała wrażenie, że ochłodziło się po wejściu uzdrowicielki Multon, zupełnie jakby do pracowni wpadła miniaturowa burza gradowa i szybko zaczęła krytykować i obwiniać Charlene za brak odpowiedniego eliksiru.
- Nie pracowałam na tym piętrze w poprzednich dniach, nie miałam więc wpływu na to, jakie eliksiry są na wyposażeniu – odpowiedziała opanowanym, wyważonym głosem. Dziś była tu po raz pierwszy od pewnego czasu, godzina była wciąż młoda, a rozrost albioni nie był jedyną chorobą, na którą środki musiała przygotować, bo zapasów nie było lub były niewielkie. Najwyraźniej anomalie nadal sprzyjały atakom chorób, więc eliksiry schodziły w szybszym tempie niż kiedyś. – Oczywiście, że wiem, co to za choroba. – Może uzdrowicielem nie była, ale podstawy anatomii znać musiała, skoro warzyła eliksiry lecznicze, specjalizowała się w nich. – Nazywam się Charlene Leighton, a przed pani przyjściem warzyłam eliksiry łagodzące objawy mandragory, co zlecił mi uzdrowiciel Cattermole, jeszcze wcześniej warzyłam nową dawkę leku dla chorej na serpentynę pacjentki uzdrowiciela Wallace’a – wyjaśniła spokojnie przyczyny tego, dlaczego lekarstwo na rozrost albioni nie było gotowe zawczasu. Nie obijała się, warzyła lekarstwa na zlecenie innych uzdrowicieli, i nie zdążyła jeszcze zrobić nic innego. – Nie zajmie mi to długo, więc zabiorę się od razu do pracy. Może pani zaczekać lub wysłać niedługo stażystę – mówiąc to, przygotowała w kociołku świeżą wodę i zaczęła ją gotować, po czym sięgnęła do szafki po odpowiednie składniki, zamierzając oporządzić je w odpowiedni sposób zanim woda zacznie wrzeć. Dobrze, że ten wywar nie był szczególnie skomplikowany; główną rolę w procesie odwracania skutków tej choroby zajmowały i tak zaklęcia.
Best not to look back. Best to believe there will be happily ever afters all the way around - and so there may be; who is to say there
will not be such endings?
Strona 1 z 2 • 1, 2
Pracownia alchemika
Szybka odpowiedź