alpejskie lato, 1947
AutorWiadomość
To były jedne z najpiękniejszych miesięcy jej życia.
Absolutna wolność, wyrwanie się spod małżeńskich kajdan, rozsupłanie bolesnych więzów przyzwoitości, pozwalających w końcu na radosny, zapierający dech w piersiach bieg w dół wzgórza, zarośniętego świeżą, soczystą trawą, z rzadka poprzetykaną intensywną purpurą fiołków. Chłodne, górskie powietrze wciągane prosto do płuc, bez żadnej naleciałości londyńskich oparów czy zgniłego aromatu niedawnej wojny. Przejrzystość świata, widocznego aż po utkany z koronkowych szczytów horyzont, przez większość dnia pulsujący niesamowitą barwą błękitu - identyczną jak w jej i jego tęczówkach - który rankami i wieczorami mienił się słonecznym spektaklem wchodów i zachodów. Jeśli kiedyś Laidan uznawała przyrodę za nudne i przewidywalne tło prawdziwych salonowych intryg, to teraz przyznawała się z pokorą do błędu. Początkowo odseparowanie setkami mil od Królestwa, od rodowego zamku, od prywatnej galerii i od wszystkich, których darzyła mniejszą lub większą sympatią, niebezpiecznie przyśpieszało bicie jej serca do nierównego rytmu bliskiemu niepokojowi czy też wręcz irytacji, lecz ten naiwny, buntowniczy stan minął bezpowrotnie już po pierwszych tygodniach spędzonych w alpejskiej samotni.
W niczym nieprzypominającej chatki biedującego pustelnika. Samael umieścił ją w prawdziwej willi, położonej na zboczu góry - daleko od jakiegokolwiek miasteczka, daleko od turystycznych szlaków a co najważniejsze: daleko od Londynu, skąpanego teraz w dusznej, parnej mgle sierpniowego wieczoru. Kamienne ściany rezydencji przypominały mury zamku Ludlow, ale było to jedyne podobieństwo: dom Shropshire nie posiadał tylu okien i zadaszonych tarasów, odsłaniających przed jej oczami niesamowite krajobrazy włoskich Alp. Mogła wpatrywać się w nie godzinami, obserwując grę świateł na szczytach, schodzące w oddali lawiny, falujące wstęgi drzew tuż poniżej warstwy wiecznego zlodowacenia. Zwijała się na wygodnym szezlongu, otulając najdroższymi futrami - na tej wysokości lato nie przynosiło upałów - i po prostu chłonęła ten szaleńczo piękny spektakl światła i natury, nie nudząc się nim ani przez chwilę. Żałowała tylko, że nie może uwiecznić go na płótnie: od początku ciąży reagowała na zapach farb gwałtownymi mdłościami, jakby jej ciało nakazywało absolutny odpoczynek. To samo sugerował Samael, lekceważąc jej protesty i planując kilkumiesięczny odpoczynek, mający zapewnić ulgę w silnym nawrocie klątwy Ondyny...która to stała się doskonałą wymówką dla całej kawalkady kłamstw. Doprowadzających Laidan aż tutaj, ku oazie spokoju, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Zawsze wśród ludzi, zawsze na świeczniku, zawsze z milionem szlacheckich obowiązków, zawsze z milionem pomysłów na kolejny dzień, kolejny wernisaż, kolejny Sabat, kolejny strój, kolejne popołudniowe spotkanie z Cedriną, kolejny dyplomatyczny bankiet. Wyrwana z tego arystokratycznego kołowrotka potrzebowała dłuższej chwili, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nieśpiesznej. Swobodnej. Bez kłamstw. Już nie pamiętała kiedy ostatnio mogła naprawdę robić to, co chciała. Spać do południa, jeść absolutnie niedietetyczne śniadanie w atłasowej pościeli, spędzać leniwe popołudnia na długich spacerach albo na przeglądaniu albumów z reprodukcjami ukochanych malarzy. Za rogiem nie czyhała żadna nieprzyjemna niespodzianka a jedyne, co łamało rutynę tych wiecznych wakacji, należało do największych przyjemności.
Choć nie miała żadnego rozsądnego wytłumaczenia, wyczuwała kiedy Samael teleportował się niedaleko jej prywatnego nieba, chwilę potem wchodząc po kamiennych schodach na piętro willi. Może to ukłucie miłości, może tęsknota, może zaklęcia nienanoszalności, rzucone na dom - nieważne, ważne, że i tego popołudnia (wyjątkowo ciepłego jak na górskie standardy), wyczekiwała odwiedzin syna. Gdy słyszała jego kroki na stopniach, stała tuż przy wielkim oknie, trzymając w rękach kubek gorącego eliksiru na wzmocnienie - czyżby chciała pochwalić się idealnym posłuszeństwem w kwestii przyjmowanych medykamentów? - z włosami luźno opadającymi na jej ramiona, otulone długą, beżową szatą. Daleką od eleganckich standardów stolicy, lecz na tyle obcisłą, że wyraźnie odznaczał się pod nią sporych rozmiarów brzuch - minęło siedem miesięcy od hucznego, bożonarodzeniowego świętowania urodzin Laidan.
Absolutna wolność, wyrwanie się spod małżeńskich kajdan, rozsupłanie bolesnych więzów przyzwoitości, pozwalających w końcu na radosny, zapierający dech w piersiach bieg w dół wzgórza, zarośniętego świeżą, soczystą trawą, z rzadka poprzetykaną intensywną purpurą fiołków. Chłodne, górskie powietrze wciągane prosto do płuc, bez żadnej naleciałości londyńskich oparów czy zgniłego aromatu niedawnej wojny. Przejrzystość świata, widocznego aż po utkany z koronkowych szczytów horyzont, przez większość dnia pulsujący niesamowitą barwą błękitu - identyczną jak w jej i jego tęczówkach - który rankami i wieczorami mienił się słonecznym spektaklem wchodów i zachodów. Jeśli kiedyś Laidan uznawała przyrodę za nudne i przewidywalne tło prawdziwych salonowych intryg, to teraz przyznawała się z pokorą do błędu. Początkowo odseparowanie setkami mil od Królestwa, od rodowego zamku, od prywatnej galerii i od wszystkich, których darzyła mniejszą lub większą sympatią, niebezpiecznie przyśpieszało bicie jej serca do nierównego rytmu bliskiemu niepokojowi czy też wręcz irytacji, lecz ten naiwny, buntowniczy stan minął bezpowrotnie już po pierwszych tygodniach spędzonych w alpejskiej samotni.
W niczym nieprzypominającej chatki biedującego pustelnika. Samael umieścił ją w prawdziwej willi, położonej na zboczu góry - daleko od jakiegokolwiek miasteczka, daleko od turystycznych szlaków a co najważniejsze: daleko od Londynu, skąpanego teraz w dusznej, parnej mgle sierpniowego wieczoru. Kamienne ściany rezydencji przypominały mury zamku Ludlow, ale było to jedyne podobieństwo: dom Shropshire nie posiadał tylu okien i zadaszonych tarasów, odsłaniających przed jej oczami niesamowite krajobrazy włoskich Alp. Mogła wpatrywać się w nie godzinami, obserwując grę świateł na szczytach, schodzące w oddali lawiny, falujące wstęgi drzew tuż poniżej warstwy wiecznego zlodowacenia. Zwijała się na wygodnym szezlongu, otulając najdroższymi futrami - na tej wysokości lato nie przynosiło upałów - i po prostu chłonęła ten szaleńczo piękny spektakl światła i natury, nie nudząc się nim ani przez chwilę. Żałowała tylko, że nie może uwiecznić go na płótnie: od początku ciąży reagowała na zapach farb gwałtownymi mdłościami, jakby jej ciało nakazywało absolutny odpoczynek. To samo sugerował Samael, lekceważąc jej protesty i planując kilkumiesięczny odpoczynek, mający zapewnić ulgę w silnym nawrocie klątwy Ondyny...która to stała się doskonałą wymówką dla całej kawalkady kłamstw. Doprowadzających Laidan aż tutaj, ku oazie spokoju, jakiego nie zaznała jeszcze nigdy. Zawsze wśród ludzi, zawsze na świeczniku, zawsze z milionem szlacheckich obowiązków, zawsze z milionem pomysłów na kolejny dzień, kolejny wernisaż, kolejny Sabat, kolejny strój, kolejne popołudniowe spotkanie z Cedriną, kolejny dyplomatyczny bankiet. Wyrwana z tego arystokratycznego kołowrotka potrzebowała dłuższej chwili, by odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Nieśpiesznej. Swobodnej. Bez kłamstw. Już nie pamiętała kiedy ostatnio mogła naprawdę robić to, co chciała. Spać do południa, jeść absolutnie niedietetyczne śniadanie w atłasowej pościeli, spędzać leniwe popołudnia na długich spacerach albo na przeglądaniu albumów z reprodukcjami ukochanych malarzy. Za rogiem nie czyhała żadna nieprzyjemna niespodzianka a jedyne, co łamało rutynę tych wiecznych wakacji, należało do największych przyjemności.
Choć nie miała żadnego rozsądnego wytłumaczenia, wyczuwała kiedy Samael teleportował się niedaleko jej prywatnego nieba, chwilę potem wchodząc po kamiennych schodach na piętro willi. Może to ukłucie miłości, może tęsknota, może zaklęcia nienanoszalności, rzucone na dom - nieważne, ważne, że i tego popołudnia (wyjątkowo ciepłego jak na górskie standardy), wyczekiwała odwiedzin syna. Gdy słyszała jego kroki na stopniach, stała tuż przy wielkim oknie, trzymając w rękach kubek gorącego eliksiru na wzmocnienie - czyżby chciała pochwalić się idealnym posłuszeństwem w kwestii przyjmowanych medykamentów? - z włosami luźno opadającymi na jej ramiona, otulone długą, beżową szatą. Daleką od eleganckich standardów stolicy, lecz na tyle obcisłą, że wyraźnie odznaczał się pod nią sporych rozmiarów brzuch - minęło siedem miesięcy od hucznego, bożonarodzeniowego świętowania urodzin Laidan.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nauka cierpliwości nareszcie przyniosła swe owoce.
Ręce nie drżały mu z braku czucia pod opuszkami palców jej gładkiej skóry, wzrok nie był rozbiegany i nie poszukiwał uparcie jej sylwetki wśród ciżby ludzi, usta nie układały się w jej imię i nie zaklinały, by do niego powróciła. Jedynie myśli Avery'ego nieprzerwanie oscylowały dookoła Laidan, noszącej w łonie nowe życie. Ich syna.
Naturalnie, tęsknił ogromnie, lecz wiedział, iż cel uświęca środki i że tylko odseparowanie Lai od świata (i od niego) zapewni jej i jego dziedzicowi bezwzględne bezpieczeństwo. Plan wymagał nie tylko nieustającej czujności oraz ostrożności, ale również i dyskrecji. Samael jeszcze nigdy nie znajdował się pod taką presją, lecz wbrew wszelkim przypuszczeniom (oczekiwaniom?), stres nie odbijał się na jego wyglądzie i kondycji. Choć pod oczami często wykwitały sine cienie z powodu nieprzespanych nocy, Avery promieniał radością. Za niespełna osiem tygodni miał zostać ojcem. Podwójnym.
Nikt nie podejrzewał chytrego szalbierstwa, perfekcyjnego, idealnego, dopracowanego w każdym calu oszustwa, nad którym łamał sobie głowę dniami i nocami, zaniedbując przy tym nieco swój staż w szpitalu. I tak czynił postępy największe, brał na swe barki obowiązki uzdrowicieli, lecz w pracy wydawał się odrobinę nieobecny i mniej produktywny i energiczny niż zazwyczaj. Usprawiedliwiano go: był młody, spodziewał się swego pierwszego dziecka i przeżywał właśnie największe chwile szczęścia u boku żony. Mylili się nieznacznie, lecz Samael nie miał najmniejszego zamiaru wytykać im błędu.
Jego życie na kilka miesięcy i tak przeniosło się z ciasnego Londynu i ponurego, zalesionego Shropshire w cudowny krajobraz włoskich Alp. Myślami przebywał tam razem z Laidan, nie opuszczając jej ani na krok w górskiej samotni. Odizolowanie od ludzi, problemów dnia codziennego, rodzinnej Brytanii naznaczonej ponurą powojenną atmosferą i przede wszystkim od zaborczego męża miało zapewnić jego ukochanej spokój i odpoczynek. Tego potrzebowała najbardziej; prócz tego zapewnił jej wszelkie wygody, medykamenty a na miejsce jej banicji wybrał prawdziwą Arkadię. Ożywcze górskie powietrze, strome zbocza pokryte soczystą zielenią traw i poprzetykane tęczą kwiatów, bajeczne słońce, zdające się być na wyciągnięcie ręki, palące pokryte białym puchem szczyty, krystalicznie czyste potoki wijące się w dole i cisza, stanowiąca wołanie Absolutu. Mogło brakować jej tylko jednego - obecności mężczyzny, ale Samael nie pozwalał, by doskwierała jej samotność i by zmartwienie gościło na jej niezmiennie pięknym obliczu. Odwiedzał ją często, nie zważając na swą własną żonę, której łgał w żywe oczy, tłumacząc swe nieobecności nocnymi dyżurami w Mungu. Mógłby swobodnie zapomnieć o Cecile, lecz była mu jeszcze potrzebna, za co znienawidził ją po stokroć bardziej niż wtedy, kiedy przysięgał jej wierność i uczciwości. Dwa miesiące; cierpliwość rzeczywiście stanowiła prawdziwą cnotę, jakiej zawdzięczał wiele (a jego żona jeszcze więcej - kupione osiem tygodni życia). Avery przyznawał: była dla niego ważna. Precyzując, miała ogromną wartość jako kamuflaż i inkubator dla maleństwa, które zdąży jeszcze pochować, bo przeżyje je o jakieś kilka godzin.
Samael nie odczuwał najmniejszych oporów przed zbrodnią (dzieciobójstwem), którą planował już od pięciu miesięcy, kiedy usłyszał radosną nowinę. Usunięcie konkurentki dla Laidan oraz dziedzica zrodzonego z miłości najtrwalszej i najpiękniejszej stanowiło oczywistość i Avery nie wahał się ani przez chwilę. Wtajemniczył matkę w swoją intrygę (dotyczyła ich obojga), nie bojąc się, iż zostanie spoliczkowany i nazwany szaleńcem lub degeneratem. Robił to dla nich i poświęciłby wszystko, skłonny nawet zbudować stos i złożyć tamto bezimienne dziecię w ofierze całopalnej. Puszczając z dymem jego duszę oraz przeszłość, rozrzucając na wietrze popioły swojej własnej moralności. Teleportując się do alpejskiej chatki (pałacu godnego królowej Saaby), Avery nie powstrzymywał uśmiechu. Nareszcie mógł ją znowu zobaczyć i nacieszyć się jej widokiem. Nie oszukiwał się, iż zdoła się nim n a s y c i ć - było to logicznie niemożliwe i wręcz niedorzeczne. Zjawiał się więc niespodziewanie, specjalnie nie uprzedzając o swej wizycie: w jego sylwetce na tle zachodzącego słońca było coś (melo)dramatycznego a dzika, górska natura wyraźnie z nim sympatyzowała, rozpoczynając piękny i zadziwiający spektakl pożerający pożarem ostre granie. Jego kroki na kamiennych schodach były praktycznie bezszelestne i chyba tylko ona, znająca już na pamięć ich rytm, mogła się zorientować, że się zbliża. Zatrzymał się w progu sypialni na poddaszu, obserwując filigranową sylwetkę matki, stojącą tuż przed ogromnym oknem; zdawała mu się jeszcze bardziej krucha w zestawieniu ze strzelistymi masywami i Avery nie potrafił powstrzymać wzruszenia, kiedy zatrzymał się za nią, obejmując ją i kładąc dłoń na jej wydatnym brzuchu. W pieszczotliwym, troskliwym geście, choć na jego obliczu gościła już tylko samcze samozadowolenie dumnego ojca.
Ręce nie drżały mu z braku czucia pod opuszkami palców jej gładkiej skóry, wzrok nie był rozbiegany i nie poszukiwał uparcie jej sylwetki wśród ciżby ludzi, usta nie układały się w jej imię i nie zaklinały, by do niego powróciła. Jedynie myśli Avery'ego nieprzerwanie oscylowały dookoła Laidan, noszącej w łonie nowe życie. Ich syna.
Naturalnie, tęsknił ogromnie, lecz wiedział, iż cel uświęca środki i że tylko odseparowanie Lai od świata (i od niego) zapewni jej i jego dziedzicowi bezwzględne bezpieczeństwo. Plan wymagał nie tylko nieustającej czujności oraz ostrożności, ale również i dyskrecji. Samael jeszcze nigdy nie znajdował się pod taką presją, lecz wbrew wszelkim przypuszczeniom (oczekiwaniom?), stres nie odbijał się na jego wyglądzie i kondycji. Choć pod oczami często wykwitały sine cienie z powodu nieprzespanych nocy, Avery promieniał radością. Za niespełna osiem tygodni miał zostać ojcem. Podwójnym.
Nikt nie podejrzewał chytrego szalbierstwa, perfekcyjnego, idealnego, dopracowanego w każdym calu oszustwa, nad którym łamał sobie głowę dniami i nocami, zaniedbując przy tym nieco swój staż w szpitalu. I tak czynił postępy największe, brał na swe barki obowiązki uzdrowicieli, lecz w pracy wydawał się odrobinę nieobecny i mniej produktywny i energiczny niż zazwyczaj. Usprawiedliwiano go: był młody, spodziewał się swego pierwszego dziecka i przeżywał właśnie największe chwile szczęścia u boku żony. Mylili się nieznacznie, lecz Samael nie miał najmniejszego zamiaru wytykać im błędu.
Jego życie na kilka miesięcy i tak przeniosło się z ciasnego Londynu i ponurego, zalesionego Shropshire w cudowny krajobraz włoskich Alp. Myślami przebywał tam razem z Laidan, nie opuszczając jej ani na krok w górskiej samotni. Odizolowanie od ludzi, problemów dnia codziennego, rodzinnej Brytanii naznaczonej ponurą powojenną atmosferą i przede wszystkim od zaborczego męża miało zapewnić jego ukochanej spokój i odpoczynek. Tego potrzebowała najbardziej; prócz tego zapewnił jej wszelkie wygody, medykamenty a na miejsce jej banicji wybrał prawdziwą Arkadię. Ożywcze górskie powietrze, strome zbocza pokryte soczystą zielenią traw i poprzetykane tęczą kwiatów, bajeczne słońce, zdające się być na wyciągnięcie ręki, palące pokryte białym puchem szczyty, krystalicznie czyste potoki wijące się w dole i cisza, stanowiąca wołanie Absolutu. Mogło brakować jej tylko jednego - obecności mężczyzny, ale Samael nie pozwalał, by doskwierała jej samotność i by zmartwienie gościło na jej niezmiennie pięknym obliczu. Odwiedzał ją często, nie zważając na swą własną żonę, której łgał w żywe oczy, tłumacząc swe nieobecności nocnymi dyżurami w Mungu. Mógłby swobodnie zapomnieć o Cecile, lecz była mu jeszcze potrzebna, za co znienawidził ją po stokroć bardziej niż wtedy, kiedy przysięgał jej wierność i uczciwości. Dwa miesiące; cierpliwość rzeczywiście stanowiła prawdziwą cnotę, jakiej zawdzięczał wiele (a jego żona jeszcze więcej - kupione osiem tygodni życia). Avery przyznawał: była dla niego ważna. Precyzując, miała ogromną wartość jako kamuflaż i inkubator dla maleństwa, które zdąży jeszcze pochować, bo przeżyje je o jakieś kilka godzin.
Samael nie odczuwał najmniejszych oporów przed zbrodnią (dzieciobójstwem), którą planował już od pięciu miesięcy, kiedy usłyszał radosną nowinę. Usunięcie konkurentki dla Laidan oraz dziedzica zrodzonego z miłości najtrwalszej i najpiękniejszej stanowiło oczywistość i Avery nie wahał się ani przez chwilę. Wtajemniczył matkę w swoją intrygę (dotyczyła ich obojga), nie bojąc się, iż zostanie spoliczkowany i nazwany szaleńcem lub degeneratem. Robił to dla nich i poświęciłby wszystko, skłonny nawet zbudować stos i złożyć tamto bezimienne dziecię w ofierze całopalnej. Puszczając z dymem jego duszę oraz przeszłość, rozrzucając na wietrze popioły swojej własnej moralności. Teleportując się do alpejskiej chatki (pałacu godnego królowej Saaby), Avery nie powstrzymywał uśmiechu. Nareszcie mógł ją znowu zobaczyć i nacieszyć się jej widokiem. Nie oszukiwał się, iż zdoła się nim n a s y c i ć - było to logicznie niemożliwe i wręcz niedorzeczne. Zjawiał się więc niespodziewanie, specjalnie nie uprzedzając o swej wizycie: w jego sylwetce na tle zachodzącego słońca było coś (melo)dramatycznego a dzika, górska natura wyraźnie z nim sympatyzowała, rozpoczynając piękny i zadziwiający spektakl pożerający pożarem ostre granie. Jego kroki na kamiennych schodach były praktycznie bezszelestne i chyba tylko ona, znająca już na pamięć ich rytm, mogła się zorientować, że się zbliża. Zatrzymał się w progu sypialni na poddaszu, obserwując filigranową sylwetkę matki, stojącą tuż przed ogromnym oknem; zdawała mu się jeszcze bardziej krucha w zestawieniu ze strzelistymi masywami i Avery nie potrafił powstrzymać wzruszenia, kiedy zatrzymał się za nią, obejmując ją i kładąc dłoń na jej wydatnym brzuchu. W pieszczotliwym, troskliwym geście, choć na jego obliczu gościła już tylko samcze samozadowolenie dumnego ojca.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Uśmiechała się lekko do swojego odbicia w idealnie czystej szybie, widząc w niej także lekki ruch za swoimi plecami. Był tutaj. Znów. Nie, żeby zdążyła się stęsknić; miewali za sobą dłuższe rozłąki, podyktowane szlacheckimi obowiązkami bądź nadmierną czułością Reagana, przykuwającą ją do jego boku na długie tygodnie, bez możliwości ucieczki z jego mocnych ramion chociaż na krótką chwilę. Tamte smutne wydarzenia zostawiała jednak daleko za sobą; najpierw nie mogła znieść separacji od ukochanego Londynu, lecz teraz, po kilkunastu tygodniach przebywania w osobistym raju, nie wyobrażała sobie powrotu. Porzucenia zapierających dech w piersiach widoków na rzecz zamglonych lasów Shropshire; zamiany absolutnej wolności na małżeński kierat, w którym jej główny zadaniem było rozdawanie uśmiechów i komplementów na dyplomatycznych bankietach. Chociaż nie mogła oddawać się ukochanej sztuce, czuła się w Alpach naprawdę szczęśliwa, wszystkie niepokoje z początku ciąży zostawiając w chłodnych murach zamku Ludlow. Już zapomniała, jakim przerażeniem napawała ją perspektywa urodzenia dziecka własnego syna, w odmętach niepamięci topiąc także bardziej prozaiczne lęki. Jak poradzi sobie z kolejnymi brzemiennymi dziewięcioma miesiącami? Czy dalej pozostanie atrakcyjna? Czy szybko wróci do królewskiej formy, na nowo wsuwając ciało w krwistoczerwone suknie i wysadzane złotem gorsety? Tak, może i część z tych obaw była płytka, lecz Laidan czuła się zawsze przede wszystkim kobietą a dopiero później matką, a właściwie w tej drugiej roli nie sprawdzała się w ogóle, bliźnięta darząc czystą nienawiścią a Samaela miłością bardzo nierodzicielską.
O dziwo, pomimo nadmiaru wolnego czasu - żadnych obowiązków, żadnych kłopotów, żadnych spotkań; czysta, zaskakująco przyjemna sielanka relaksu - nie zamartwiała się żadnymi kwestiami, po prostu egzystując w bańce mydlanej szczęścia. Dostatku. Dobrobytu. Radości - nie działo się przecież nic złego, a po potwornej ciąży z bliźniętami, w tej czuła się wręcz wspaniale, promieniejąc siłą i urodą, co jednoznacznie wskazywało na płeć rozwijającego się pod jej sercem dziecka. Córki zabierały matkom piękno, chłopcy zaś wręcz przeciwnie, czynili pełne życia kobiety nadzwyczaj atrakcyjnymi. Laidan odczuwała to na własnej, gładkiej skórze, świetlistych włosach - najdłuższych, jakie kiedykolwiek miała; złota tafla loków sięgała prawie linii bioder - i w zadziwiającym spokoju ducha, promieniującym na całe ciało jakąś najwyższą tajemnicą, jakiej poznanie gwarantowało jej prawdziwie królewski majestat. To nic, że musiała porzucić ukochane jedwabne suknie i zabójczo wysokie buty na obcasie; to nic, że nie błyszczała już na salonach, przyciągając wspomnienia towarzyskiej śmietanki: sama dla siebie czuła się piękna, a co nawet ważniejsze, czuła się pożądana przez najwspanialszego mężczyznę, stojącego teraz tuż za nią.
Obejmował ją zarówno czule jak i władczo, przesuwając chłodnymi jeszcze dłońmi po materiale szaty opinającej jej wypukły brzuch. Zadrżała lekko pod jego dotykiem, wygodnie opierając się plecami o jego klatkę piersiową - nie odwracała się jeszcze w stronę mężczyzny, chłonąc go na razie innymi zmysłami. Mocno ziołowy zapach szpitala drażnił jej nozdrza, ciepły oddech owiewał jej kark i musiała aż zagryźć wargi, by od razu nie przekręcić głowy w niemym pragnieniu posmakowania jego ust. Wytrzymała jednak pokusę, wypijając powoli resztę parującego eliksiru, który po chwili ostrożnie odłożyła na stojącą zaraz obok komodę, dopiero wtedy zgrabnie odwracając się do Samaela. Ciągle w objęciu jego ramion. Co wcale nie było takie proste z dodatkowym, pokaźnym obwodzie w pasie. Gdzież zniknęła jej niesamowicie wąska talia?
- Czy mój magomedyk ma jakieś zastrzeżenia do mojego prowadzenia się? - zagadnęła czule, kładąc blade dłonie na swoim brzuchu w geście zarówno opiekuńczym jak i dość władczym. Najchętniej już stanęłaby na palcach, by przesunąć językiem po jego spierzchniętych od chłodu wargach, lecz kontrolowała się doskonale, odgarniając tylko niesforne złote loki, opadające na jej ramiona. - Wypijam grzecznie te obrzydliwe eliksiry, więc może mogłabym dostać coś....przyjemnego w zamian? - zaproponowała z niewinnym uśmiechem, przesuwając dłoń ze swojego brzucha na jego szyję w krótkiej pieszczocie.
O dziwo, pomimo nadmiaru wolnego czasu - żadnych obowiązków, żadnych kłopotów, żadnych spotkań; czysta, zaskakująco przyjemna sielanka relaksu - nie zamartwiała się żadnymi kwestiami, po prostu egzystując w bańce mydlanej szczęścia. Dostatku. Dobrobytu. Radości - nie działo się przecież nic złego, a po potwornej ciąży z bliźniętami, w tej czuła się wręcz wspaniale, promieniejąc siłą i urodą, co jednoznacznie wskazywało na płeć rozwijającego się pod jej sercem dziecka. Córki zabierały matkom piękno, chłopcy zaś wręcz przeciwnie, czynili pełne życia kobiety nadzwyczaj atrakcyjnymi. Laidan odczuwała to na własnej, gładkiej skórze, świetlistych włosach - najdłuższych, jakie kiedykolwiek miała; złota tafla loków sięgała prawie linii bioder - i w zadziwiającym spokoju ducha, promieniującym na całe ciało jakąś najwyższą tajemnicą, jakiej poznanie gwarantowało jej prawdziwie królewski majestat. To nic, że musiała porzucić ukochane jedwabne suknie i zabójczo wysokie buty na obcasie; to nic, że nie błyszczała już na salonach, przyciągając wspomnienia towarzyskiej śmietanki: sama dla siebie czuła się piękna, a co nawet ważniejsze, czuła się pożądana przez najwspanialszego mężczyznę, stojącego teraz tuż za nią.
Obejmował ją zarówno czule jak i władczo, przesuwając chłodnymi jeszcze dłońmi po materiale szaty opinającej jej wypukły brzuch. Zadrżała lekko pod jego dotykiem, wygodnie opierając się plecami o jego klatkę piersiową - nie odwracała się jeszcze w stronę mężczyzny, chłonąc go na razie innymi zmysłami. Mocno ziołowy zapach szpitala drażnił jej nozdrza, ciepły oddech owiewał jej kark i musiała aż zagryźć wargi, by od razu nie przekręcić głowy w niemym pragnieniu posmakowania jego ust. Wytrzymała jednak pokusę, wypijając powoli resztę parującego eliksiru, który po chwili ostrożnie odłożyła na stojącą zaraz obok komodę, dopiero wtedy zgrabnie odwracając się do Samaela. Ciągle w objęciu jego ramion. Co wcale nie było takie proste z dodatkowym, pokaźnym obwodzie w pasie. Gdzież zniknęła jej niesamowicie wąska talia?
- Czy mój magomedyk ma jakieś zastrzeżenia do mojego prowadzenia się? - zagadnęła czule, kładąc blade dłonie na swoim brzuchu w geście zarówno opiekuńczym jak i dość władczym. Najchętniej już stanęłaby na palcach, by przesunąć językiem po jego spierzchniętych od chłodu wargach, lecz kontrolowała się doskonale, odgarniając tylko niesforne złote loki, opadające na jej ramiona. - Wypijam grzecznie te obrzydliwe eliksiry, więc może mogłabym dostać coś....przyjemnego w zamian? - zaproponowała z niewinnym uśmiechem, przesuwając dłoń ze swojego brzucha na jego szyję w krótkiej pieszczocie.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie bał się. Już nie; początkowo okrutnie przejmował się wszystkim, lecz mijające miesiące przemieniły wahanie w całkowitą pewność. Od początku wiedział, że chce tego dziecka i że zrobi wszystko, co tylko w jego mocy, aby przyszło na świat i aby mógł je wychowywać jako przyszłego dziedzica (swego tronu). Kwetsia nie podlegała żadnej dyskusji: słabe protesty Laidan zdusił w zarodku twardą i nieodwołalną decyzją. Znał ją przecież najlepiej i czuł, że podskórnie, w głębi serca również tego pragnie a jej sprzeciw wywołuje jedynie kobieca słabość oraz troska. Jedyna dopuszczalna. Rozczuliła go tym i sprawiła, że jeszcze bardziej poczuł się mężczyzną, głową rodziny, na której barkach spoczywało utrzymanie ich (sekretu). Samael już od dawna nie postrzegał Lai jako matki - w jego oczach była przede wszystkim boginią oraz kobietą świadomą swoich potrzeb. Intelektualnych i zmysłowych; z biegiem czasu nauczył się ją raczyć tymi erotycznynymi i z satysfakcją przyjmował fakt, iż oto dokonywała się niemalże symboliczna przemiana, dzięki której i on stanie się dla niej uosobieniem dojrzałości, zaradności i męskości. Wizją bezpieczeństwa i mocnych dłoni, broniących ją i jej dziecko przed każdym złem, wyimaginowanym czy prawdziwym. Była to głupota największa na świecie, lecz popełniał ją wyłącznie dlatego, że oszalała z miłości do Laidan, podsycanej nastoletnim zauroczeniem i fascynacją kobietą, której nie mógł mieć. Zdobycie nieuchwytnej niewiasty stało się osobistym triumfem Samaela, którego jednak nie uczcił zwycięskim wjazdem przez bramy katedry. Połączenie się przed ołtarzem i wymiana obrączek nie była możliwa, ale Avery nie potrzebował innego dowodu jej przywiązania i miłości od nowego życia rozwijającego się w łonie Laidan. Wyznawał jej, że zwariował, że stracił nad sobą kontrolę, że nie potrafi już racjonalnie myśleć i że całkowicie się zmienił w poronionego, czułego sentymentalistę i... póki ona zakwitała, Samael czynił to również. Jej uśmiech odbijał się na jego twarzy, jej śmiech wydobywał się z jego ust, jej radość uszczęśliwiała i jego. Tkwili w zadziwiającej symbiozie i synestezji każdego bodźca, działającego z niepowstrzymaną siłą, zalewającą zarówno ciało jak i umysł Avery'ego pozytywnymi emocjami, którymi pragnął dzielić się z Laidan nieprzerwanie. Zawsze istniała tylko ona i chyba nawet w świecie rządzonym podług jego praw, stała ona ponad nim. Na pierwszym miejscu, teraz wraz z jego ukochanym synem.
Nie mierziło go w ogóle, że będzie musiał zrezygnować z przywilejów młodości, że przypadnie mu zrezygnować z marnowania czasu (nigdy tego nie robił!) i pogoni za przyjemnościami. Obowiązki statecznego małżonka i ojca zdawały się Samaelowi perspektywą świetlanej przyszłości, zwłaszcza, że niewygodna Cecile miała wkrótce zniknąć ze sceny, zostawiając więcej miejsca dla głównych aktorów tego przedstawienia. Nie zamierzał oddać swego syna w obce ręce i wierzył, że po tragicznej śmierci żony, jego matka sama zaproponuje pomoc przy niemowlęciu. Bo cóż mężczyzna i to mężczyzna w jego wieku może wiedzieć o dzieciach; Avery nie miał pojęcia, jak obchodzić się z noworodkami, ale posiadał ogromne ambicje bycia najlepszym ojcem i stworzenia swemu synowi najlepszej i kochającej (choć niepełej) rodzinę.
W tej chwili jednak byli w komplecie i mały królewicz zapewne wyczuwał obecność swego taty; Samael przesunął obie dłonie na brzuch Lai, chcąc dokładniej poczuć jak kopie, pokazując iż rośnie zdrowy i pełen sił. I choć ciało kobiety kusiło go i wabiło, choć zapach jej perfum oszałamiał, a złociste loki nęciły, by owinął je wokół palców i delikatnie szarpnął - samczym pragnieniom ustępowała ekscytacja z doświadczeń, które były zupełnie nieznane. Lai jednak niezmiennie nie przestała go zaskakiwać, zupełnie wybijając Samaela z rytmu platonicznych odwiedziny, gdy zwracała się doń prowokacyjnie, lecz uzbrojona przy tym w najbardziej cnotliwy uśmiech.
-Jedną - odparł lakonicznie, przytrzymując jej dłoń, a swoją ześlizgując na jej talię, kobiecą i rozbudzającą zmysły do granic - nie jesteś aby zbyt śmiała? - spytał surowym tonem. W oczach błyszczały mu f i g l a r n e iskierki.
Nie mierziło go w ogóle, że będzie musiał zrezygnować z przywilejów młodości, że przypadnie mu zrezygnować z marnowania czasu (nigdy tego nie robił!) i pogoni za przyjemnościami. Obowiązki statecznego małżonka i ojca zdawały się Samaelowi perspektywą świetlanej przyszłości, zwłaszcza, że niewygodna Cecile miała wkrótce zniknąć ze sceny, zostawiając więcej miejsca dla głównych aktorów tego przedstawienia. Nie zamierzał oddać swego syna w obce ręce i wierzył, że po tragicznej śmierci żony, jego matka sama zaproponuje pomoc przy niemowlęciu. Bo cóż mężczyzna i to mężczyzna w jego wieku może wiedzieć o dzieciach; Avery nie miał pojęcia, jak obchodzić się z noworodkami, ale posiadał ogromne ambicje bycia najlepszym ojcem i stworzenia swemu synowi najlepszej i kochającej (choć niepełej) rodzinę.
W tej chwili jednak byli w komplecie i mały królewicz zapewne wyczuwał obecność swego taty; Samael przesunął obie dłonie na brzuch Lai, chcąc dokładniej poczuć jak kopie, pokazując iż rośnie zdrowy i pełen sił. I choć ciało kobiety kusiło go i wabiło, choć zapach jej perfum oszałamiał, a złociste loki nęciły, by owinął je wokół palców i delikatnie szarpnął - samczym pragnieniom ustępowała ekscytacja z doświadczeń, które były zupełnie nieznane. Lai jednak niezmiennie nie przestała go zaskakiwać, zupełnie wybijając Samaela z rytmu platonicznych odwiedziny, gdy zwracała się doń prowokacyjnie, lecz uzbrojona przy tym w najbardziej cnotliwy uśmiech.
-Jedną - odparł lakonicznie, przytrzymując jej dłoń, a swoją ześlizgując na jej talię, kobiecą i rozbudzającą zmysły do granic - nie jesteś aby zbyt śmiała? - spytał surowym tonem. W oczach błyszczały mu f i g l a r n e iskierki.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Dobrze, że nie znała samaelowych myśli, bo przytłoczona zwalającą z nóg falą komplementów, mogłaby zamienić się już do cna w nieznośną, narcystyczną kobietę, kapryśnie rządzącą swoim paziem. Ta słodka nutka niepewności, pojawiająca się zawsze, gdy widziała syna z jakąś młodą ślicznotką, pomagała Laidan w zachowaniu zdrowego rozsądku i dystansu do całej ich historii. Przeklętej; przeznaczonej wyłącznie dla nielicznego grona zaufanych...właściwie ograniczającego się do dwóch istnień, połączonych na zawsze więzami krwi. Uznawała się za boginię, wierząc w zaszczepiony jej przez Marcolfa pierwiastek wyjątkowości, stawiający ją nie tylko ponad szlachtą, ale i ponad wszelkimi ustalonymi prawami. Alfa, Omega, Królowa, Pani, Władczyni - brzmiało to kiczowato, żenująco, wręcz dziecinnie, lecz tak właśnie widziała samą siebie Laidan, skażona już na zawsze trującym brzemieniem. Na razie nie odczuwała boleśnie jego skutków, mogąc tylko dziękować każdego wieczoru za miłość, jaką obdarzył ją jej ojciec, zupełnie zmieniając koleje losu, wyznaczonego dla kolejnego pokolenia Averych. Już nie kierowali się nienawiścią - jej miejsce zastąpiła czysta miłość, wywyższająca rodzinę na ołtarze skropione szlachetną krwią. Tę zmianę, zainicjowaną za życia Marcolfa, Lai kontynuowała z dumą, zostawiając daleko za sobą niepokój. Nosiła przecież w sobie nowe życie, prawdziwego dziedzica, który szczycił się najdoskonalszym pochodzeniem...i najlepszymi rodzicami.
Koszmary, jakie prześladowały ją na początku ciąży, wydawały się już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Zaufała Samaelowi i wiedziała, że jej syn zajmie się każdą przeszkodą, mogącą stać na drodze ich szczęścia. Nie było to łatwe; widziała to na jego przystojnej twarzy, jednak zmęczenie nie mogło przyćmić tego trudnego do opisania blasku, jaki bił z jego rysów. Blasku dumy, spełnienia i wręcz lekkiego oszołomienia radością, spływającą na nich razem z błogosławieństwem posiadania potomstwa. Nawet gdyby sama Laidan odczuwała jakiekolwiek wahanie, to wystarczyłoby jedno spojrzenie w roziskrzone pewnością oczy Sama, by jej wątpliwości zostały bezpowrotnie rozwiane. Ich rodzina miała niedługo się powiększyć i choć nie mogła doczekać się rozwiązania, by przytulić do piersi ukochane niemowlę, to jednocześnie pragnęła, by ten słodki czas ciąży trwał jak najdłużej.
Nie brakowało jej przecież niczego - oprócz malarstwa - i mogłaby przebywać w tej bajce jak najdłużej. Bez ciągłych kłamstw, bez utrzymywania pozy, bez pilnowania się na każdym, najdrobniejszym kroku, by nie zdradzić swoich prawdziwych uczuć. Po raz pierwszy w życiu czuła się absolutnie swobodnie, ciesząc się prawdziwą wolnością. Zachłysnęła się tym nieskrępowaniem, nie wiedząc, czy przepełniające ją szczęście jest wynikiem ponownego macierzyństwa, zmiany otoczenia czy nieco wstydliwego odkrycia, że wcale nie potrzebowała wiele, by móc budzić się każdego dnia w autentycznym błogostanie. Bez drogich sukni, bez bankietów, bez podziwu, bez pieniędzy: wystarczyła wolność i pewność Samaela.
Wiedziała, że wyczuwa jej zachwyt i że pomimo nadmiaru obowiązków on także czuje się szczęśliwy. Nie załamywała więc rąk nad jego przepracowaniem, po prostu chłonąc jego obecność. - Co rozumiesz przez zbyt śmiałą? - spytała z cichym, perlistym śmiechem, żałując tylko, że pokaźny brzuch nie pozwala jej na wtulenie się w gwarantujące bezpieczeństwo ramiona mężczyzny. - Zostaniesz na dłużej...? - dodała spokojnie, bez kobiecej manipulacji. Oddałaby wszystko za cały dzień, spędzony z nim tutaj, na spacerach, na rozmowach lub na zwykłym przebywaniu blisko siebie, lecz nie zamierzała stosować emocjonalnego szantażu.
Koszmary, jakie prześladowały ją na początku ciąży, wydawały się już tylko nieprzyjemnym wspomnieniem. Zaufała Samaelowi i wiedziała, że jej syn zajmie się każdą przeszkodą, mogącą stać na drodze ich szczęścia. Nie było to łatwe; widziała to na jego przystojnej twarzy, jednak zmęczenie nie mogło przyćmić tego trudnego do opisania blasku, jaki bił z jego rysów. Blasku dumy, spełnienia i wręcz lekkiego oszołomienia radością, spływającą na nich razem z błogosławieństwem posiadania potomstwa. Nawet gdyby sama Laidan odczuwała jakiekolwiek wahanie, to wystarczyłoby jedno spojrzenie w roziskrzone pewnością oczy Sama, by jej wątpliwości zostały bezpowrotnie rozwiane. Ich rodzina miała niedługo się powiększyć i choć nie mogła doczekać się rozwiązania, by przytulić do piersi ukochane niemowlę, to jednocześnie pragnęła, by ten słodki czas ciąży trwał jak najdłużej.
Nie brakowało jej przecież niczego - oprócz malarstwa - i mogłaby przebywać w tej bajce jak najdłużej. Bez ciągłych kłamstw, bez utrzymywania pozy, bez pilnowania się na każdym, najdrobniejszym kroku, by nie zdradzić swoich prawdziwych uczuć. Po raz pierwszy w życiu czuła się absolutnie swobodnie, ciesząc się prawdziwą wolnością. Zachłysnęła się tym nieskrępowaniem, nie wiedząc, czy przepełniające ją szczęście jest wynikiem ponownego macierzyństwa, zmiany otoczenia czy nieco wstydliwego odkrycia, że wcale nie potrzebowała wiele, by móc budzić się każdego dnia w autentycznym błogostanie. Bez drogich sukni, bez bankietów, bez podziwu, bez pieniędzy: wystarczyła wolność i pewność Samaela.
Wiedziała, że wyczuwa jej zachwyt i że pomimo nadmiaru obowiązków on także czuje się szczęśliwy. Nie załamywała więc rąk nad jego przepracowaniem, po prostu chłonąc jego obecność. - Co rozumiesz przez zbyt śmiałą? - spytała z cichym, perlistym śmiechem, żałując tylko, że pokaźny brzuch nie pozwala jej na wtulenie się w gwarantujące bezpieczeństwo ramiona mężczyzny. - Zostaniesz na dłużej...? - dodała spokojnie, bez kobiecej manipulacji. Oddałaby wszystko za cały dzień, spędzony z nim tutaj, na spacerach, na rozmowach lub na zwykłym przebywaniu blisko siebie, lecz nie zamierzała stosować emocjonalnego szantażu.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Avery nie potrafił postrzegać ich inaczej niż przez pryzmat spływającej na nich boskości. Mityzował rzeczywistość, ustrajając ją w najpiękniejsze złudzenia (były prawdziwe) i przyozdabiał najcudowniejszymi epitetami, stwarzając ich prywatny raj na ziemi. We włoskich Aplach odtworzył antyczną Arkadię i wydarł złote klucze do jej bram z rąk starożytnych bogów, czyniąc ją ich miejscem. Nikt nie zasługiwał bardziej na skrawek własnego nieba od Laidan i Samael usłużnie go jej przychylał. Była przecież jego boginią i nosiła pod sercem jego dziecko. Małego herosa, który w przyszłości miał stać się bohaterem oraz obiektem zupełnie nowego kultu. Sterylnie czysta krew ich synka zachwycała Avery'ego nieprzerwanie, pozostawiając go w stanie niemalże nieustannego skonfundowania -
powinien wielbić swoją ukochaną, czy rozpływać się na nienarodzonym dzieckiem? Móglby zbudować złoty ołtarz i usadzić Lai na drogocennym tronie, by łaskawym okiem królowej spoglądała z góry na prostaczków, niegodnych życia w utopijnej bajce, która miała stać się ich codziennością. Edeński ogród ponownie otworzył swoje podwoje- przed nimi, dwójką wybranych i najbardziej godnych powrotu do utraconego raju. Wszystkie grzechy zostały im wybaczone. Ludobójstwem zasłynęły przecież pokolenia minione, oni otwierali nowy rozdział historii, gdzie kroniki pisane złotymi zgłoskami wypełni jedyna i słuszna m i ł o ś ć. Kultywowanie tradycji, pamięć o przeszłości oraz najbardziej wartościująca dbałość o idealnie czystą krew potomków najpotężniejszego rodu - te wartości charakteryzowały Averych od zawsze, jednak oni czynili rodzinę świętością a więzy między nimi relikwią.
Dziecię zapewne okaże się z dawna oczekiwanym Mesjaszem, ale Samael nie uprzedzał faktów, z niecierpliwością wyczekując rozwiązania. Chciał przytulić do piersi swego pierworodnego, pochwalić się synem, jak każdy dumny ojciec, przedstawić światu swego dziedzica oraz... wynagrodzić jego matce najdrobniejszą niedogodność oraz dziewięciomiesięczną wstrzemięźliwość. Starał się, by nie brakowało jej niczego, rozpieszczał ją i spełniał każdą zachciankę, każdą kobiecą fanaberię, jeśli ceną za to staranie był choćby uśmiech na jej pięknej twarzy. Służył jej z największą przyjemnością, nie dostrzegając żadnego w tym żadnego upodlenia dla swojej męskości. Była jego kochanką, matką jego dziecka i spełnionym pragnieniem. Nie mógł wymagać więcej ani żądać więcej; Los przyniósł mu wszystko, o co kiedykolwiek poprosił i teraz jedyne prośby, jakie Avery składał do kapryśnej Fortuny, były błaganiami o przetrwanie tej pięknej sielanki. Przy Lai czuł się spełniony i prawdziwie szczęśliwy; bez wahania zamieniłby życie w szarej Angli, nękanej politycznymi problemami na radosną egzystencję bez żadnych zmartwień w niemalże baśniowych Alpach. Bez kłamstw, bez intryg, bez niewygodnych krewnych, burzących ich idealny związek. Nie potrzebował niczego i nikogo innego; nie tęsknił za salonami, nie pamiętał o Sabatach. Mając Lai u boku, u swoich stóp trzymał cały świat... Chwiejący się w posadach wraz z rozpalającym się w Samaelu pożądaniem, które budziła w nim (nie?)świadomie.
-Nie powinnaś prosić mnie o coś takiego - rzekł - ale wysłucham propozycji - dodał po chwili milczenia, w czasie której walczył sam ze sobą. Ledwo nad sobą panując, chwycił ją za podbródek, zmuszajac do wyeksponowania szyi, by zasypać ją obiecującymi pocałunkami - na dwa zachody słońca - wyszeptał, tym razem prosto w jej usta, pieszcząc je delikatnie i smakując subtelnej miękkości jej warg.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Pierwsza reakcja Laidan na wieść o stanie błogosławionym wcale nie należała do tych przykładowych, emocjonalnie opisywanych w każdym cnotliwym i niekonkretnym podręczniku dla młodych dam o kobiecych sprawach. Owszem, chciała zalać się łzami a na jej policzkach wykwitły ostre rumieńce, lecz nie były to oznaki wielkiego wzruszenia z powodu szczęścia, jakie spłynęło na nią razem z błogosławionym nasieniem męża. Wieść o nowym życiu, rozpychającym się w jej łonie, po prostu do głębi ją przeraziła. Przecież uważali, przecież masochistycznie łykała niezbyt legalne eliksiry, mające zagwarantować jej szczupłą sylwetkę pomimo namiętnego zaznawania przyjemności (rzecz jasna schodziło o rozkosz podniebienia – przynajmniej tak głosiły oficjalne etykiety). Wszelka zapobiegliwość poszła jednak na marne i gdy śmiertelnie blada Laidan wychodziła z gabinetu ulubionego uzdrowiciela, mogła tylko załamywać drżące dłonie w geście skrajnej rozpaczy. Szalenie rozgałęzionej. Zamartwiała się bowiem nie tylko zdrowiem dziecka, spłodzonego w niewyobrażalnie bliskim pokrewieństwie genów – chociaż momentami wyobrażała sobie rogatego potwora, słodko śpiącego pod napiętą skórą jeszcze płaskiego brzucha – ale i ich życiem. Ona w końcu osiągnęła pełny artystyczny sukces, on stawiał pierwsze kroki na ścieżce kariery uzdrowiciela. Obydwoje byli zbyt zajęci, zbyt skupieni zarówno na sobie jak i na sobie wzajemnie, by móc dopuścić do symbiozy dwóch dusz jeszcze kogoś. Nawet jeśli miała być to najsłodsza istota, dopełniająca dzieła Marcolfa i upamiętniająca jego śmiałe poczynania. Wspomnienie bliźniaczej ciąży także nie uwznioślało błogosławionego stanu: podczas długich, bolesnych miesięcy Lai obiecywała sobie, że prędzej wyrwie sobie macicę czarno magicznym zaklęciem niż ponownie będzie skazana na przeżywanie tych katuszy.
Te wszystkie obawy, strachy i niepokoje minęły jednak bezpowrotnie. Zaufanie, jakim obdarzyła Samaela, zmieniło dosłownie wszystko, przekształcając każde koszmarne drżenie w spokojne oczekiwanie. Wykradł ją przecież z dawnego życia i zagwarantował raj na ziemi, traktując ją jeszcze lepiej niż wcześniej, gdzie była tylko jego kochanką. Teraz noszącą pod swoim sercem jego pierworodnego, o najczystszej możliwej do osiągnięcia krwi i świetlanej przyszłości, którą Laidan ostatnio coraz wyraźniej rysowała w swoich wyobrażeniach. Widziała tam niebieskookiego młodzieńca o ciemnych włosach, wyrazistych rysach twarzy i na wpół sarkastycznym uśmiechu, wykrzywiającym zawadiacko wąskie usta, gdy mierzył swoją różdżką w najstarszą skrzatkę Averych, jednym prostym zaklęciem odłączając paskudną głowę od pomarszczonego ciałka.
Cóż, obrazek bardzo odbiegający od stereotypowych marzeń przeciętnej spodziewającej się dziecka mamusi, ale…Laidan nie była przecież przeciętna i na to degradujące miano nie zasługiwał ani jej syn, przeciągający się w ciepłym wnętrzu brzucha ani jego ojciec, stojący tuż obok niej z roziskrzonym dumą spojrzeniem. Jakże kiedykolwiek mogła martwić się przyszłością? Zawierzyła Samaelowi, który dbał o każdy aspekt misternego planu. Morderczego - wiedziała o tym, lecz nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu mającego rozpocząć się niedługo żniwa śmierci.
- Musimy aż tak uważać? – wymruczała z nieskrępowanym rozdrażnieniem, choć na jej twarzy ciągle gościł zadowolony uśmiech rozpieszczanej kotki. Posłusznie odsłoniła szyję, przymykając oczy, gdy ciepłe usta bruneta przesuwały się po wrażliwej skórze, natychmiastowo pokrywającej się dreszczami. Znała odpowiedź na to pytanie, na tym etapie ciąży nie powinna się przemęczać, zwłaszcza w taki sposób, mogący zagrozić przedwczesnym porodem, ale i tak nie powstrzymała retorycznego pytania. Nie chcąc się skarżyć, raczej zaznaczyć swoją tęsknotę za bliskością intensywniejszą niż romantyczne pocałunki i wyznania w świetle alpejskiego księżyca. Dobrze wiedział, że posiadała niemalże męski temperament, który ckliwe wyznania i czuły kontakt fizyczny uznawał szybko za coś nużącego.
Westchnęła cicho, dotykając jego dłoni i prowadząc ją ponownie na swój brzuch. – Chcę dać mu imię po naszym ojcu – powiedziała zdecydowanie, choć w jej spojrzeniu mógł zauważyć lekkie drżenie. Albo poruszone werbalnym wspomnieniem łączącego ich pokrewieństwa albo ewentualnym zaprzeczeniem ze strony Samaela.
Te wszystkie obawy, strachy i niepokoje minęły jednak bezpowrotnie. Zaufanie, jakim obdarzyła Samaela, zmieniło dosłownie wszystko, przekształcając każde koszmarne drżenie w spokojne oczekiwanie. Wykradł ją przecież z dawnego życia i zagwarantował raj na ziemi, traktując ją jeszcze lepiej niż wcześniej, gdzie była tylko jego kochanką. Teraz noszącą pod swoim sercem jego pierworodnego, o najczystszej możliwej do osiągnięcia krwi i świetlanej przyszłości, którą Laidan ostatnio coraz wyraźniej rysowała w swoich wyobrażeniach. Widziała tam niebieskookiego młodzieńca o ciemnych włosach, wyrazistych rysach twarzy i na wpół sarkastycznym uśmiechu, wykrzywiającym zawadiacko wąskie usta, gdy mierzył swoją różdżką w najstarszą skrzatkę Averych, jednym prostym zaklęciem odłączając paskudną głowę od pomarszczonego ciałka.
Cóż, obrazek bardzo odbiegający od stereotypowych marzeń przeciętnej spodziewającej się dziecka mamusi, ale…Laidan nie była przecież przeciętna i na to degradujące miano nie zasługiwał ani jej syn, przeciągający się w ciepłym wnętrzu brzucha ani jego ojciec, stojący tuż obok niej z roziskrzonym dumą spojrzeniem. Jakże kiedykolwiek mogła martwić się przyszłością? Zawierzyła Samaelowi, który dbał o każdy aspekt misternego planu. Morderczego - wiedziała o tym, lecz nie czuła najmniejszych wyrzutów sumienia z powodu mającego rozpocząć się niedługo żniwa śmierci.
- Musimy aż tak uważać? – wymruczała z nieskrępowanym rozdrażnieniem, choć na jej twarzy ciągle gościł zadowolony uśmiech rozpieszczanej kotki. Posłusznie odsłoniła szyję, przymykając oczy, gdy ciepłe usta bruneta przesuwały się po wrażliwej skórze, natychmiastowo pokrywającej się dreszczami. Znała odpowiedź na to pytanie, na tym etapie ciąży nie powinna się przemęczać, zwłaszcza w taki sposób, mogący zagrozić przedwczesnym porodem, ale i tak nie powstrzymała retorycznego pytania. Nie chcąc się skarżyć, raczej zaznaczyć swoją tęsknotę za bliskością intensywniejszą niż romantyczne pocałunki i wyznania w świetle alpejskiego księżyca. Dobrze wiedział, że posiadała niemalże męski temperament, który ckliwe wyznania i czuły kontakt fizyczny uznawał szybko za coś nużącego.
Westchnęła cicho, dotykając jego dłoni i prowadząc ją ponownie na swój brzuch. – Chcę dać mu imię po naszym ojcu – powiedziała zdecydowanie, choć w jej spojrzeniu mógł zauważyć lekkie drżenie. Albo poruszone werbalnym wspomnieniem łączącego ich pokrewieństwa albo ewentualnym zaprzeczeniem ze strony Samaela.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Odkąd dowiedział się, że zostanie ojcem dziwnie złagodniał. Nie martwił się, czy brzemienna Laidan wyda na świat potomstwo zgoła niepodobne do istoty ludzkiej, swe jedyne troski lokując w jej osobie. Chciał, żeby przez najbliższe kilka miesięcy czuła się bezpieczna i szczęśliwa, żeby myśli o ciąży nie trąciły już smutkiem i depresyjną rozpaczą. Miała przecież do swej wyłącznej dyspozycji najlepszego uzdrowiciela i nie powinna się niczego obawiać. Avery przedkładał te domowe wizyty nad własną pracę, robiąc w s z y s t k o (i jeszcze więcej), aby okres dziewięciu miesięcy został przez nią zapamiętany jak najlepiej. W jego pamięci rysowały się mgliste wizje matki, kiedy nosiła pod sercem jego znienawidzone (przyrodnie) rodzeństwo i z dziwną satysfakcją porównywał tamten obraz z teraźniejszym. Nie tylko przypuszczał, nie tylko podejrzewał, ale doskonale wiedział, z jakim obrzydzeniem musiała walczyć Lai, jaką k a t o r g ę przechodziła wówczas... I mile kontrastował to z jej jaśniejącym obliczem i prowokującym uśmiechem, którym go witała. Z zaskoczeniem konstatował, że w będąc w stanie błogosławionym wygląda jeszcze piękniej, jeszcze wspanialej niż zwykle. I że działa na niego zdecydowanie silniej. Nie potrafił tego zrozumieć, jakim cudem jedna kobieta spętała go niewolniczym uwielbieniem. Zakazany owoc kusił niepomiernie i zdradliwa relacja szybko nabierała realnych kształtów. Coraz wyraźniejszych, wraz z rozwijającym się w łonie Laidan nowym życiu.
Avery nie wybiegał myślami w przyszłość, skupiając się raczej na tej niedalekiej - gdy ponownie zawitają na salony i zagoszczą wśród arystokratycznej socjety, skupionej w kulturalnej stolicy Wielkiej Brytanii, oboje będą już innymi ludźmi. Lai powróci cudownie ozdrowiała po długiej rekonwalescencji we włoskich Alpach a on zaprezentuje się światu jako dumny ojciec pierworodnego syna, noszący żałobę po tragicznie zmarłej żonie. Nic nie mogło zmącić jego spokoju a teatrzyk, jaki planował wystawić ekscytował go wręcz niepoprawnie. Prócz bliskości, jaką matka obdarzy go wówczas zupełnie naturalnie i zrozumiale, Samael odczuwał wręcz perwersyjną przyjemność z faktu, iż nikt nie będzie świadom prawdy. Żaden arystokrata, żaden mugolski bękart, nawet Reagan pozostaną w błogiej nieświadomości, tańcząc w groteskowym, kukiełkowym przedstawieniu. Które miało stać się ich rzeczywistością - powtarzaną każdego dnia tragedią, jednakowoż Los postanowił łaskawie umożliwić im przezwyciężenie Fatum. Powinni przejść do historii, jako ci, łamiący każdą barierę, oddzielającą ludzkość od nieosiągalnego Absolutu, lecz niestety... O swoich dokonaniach będą milczeć, jedyne świadectwo odnajdując w idealnym potomku Averych. Najszlachetniejszej krwi dziedzica fortuny i tradycji, spadkobiercy najpotężniejszego rodu arystokratycznego w całej Anglii. Samael nie przesadzał, gloryfikując nienarodzonego jeszcze chłopca do rangi wywyższonego. Na uznanie będzie musiał zapracować, lecz jego ojciec już wiedział, że krew płynąca w jego żyłach nie pozwoli się oszukać.
Podobnie jak on sam, kiedy z dziwnym uśmiechem igrającym na twarzy błądził palcami po jej odkrytych (chwilę wcześniej, osobiście przez niego) ramionach, muskając delikatną skórę i milcząc przez dłuższą chwilę, rozkoszując się ciszą i napięciem wypełniającym przestrzeń między nimi. Obejmował ją niemalże od niechcenia, leniwie spływając dłońmi ku jej talii, choć wiedział doskonale, że nie potrafi się jej oprzeć.
-Powinniśmy - odparł powoli, jakby usilnie zastanawiał się nad każdym kolejnym słowem. Jakby ważył każdy czyn. Perfidnie przy tym oszukując, bo już w następnej chwili przygryzał jej usta niemalże do krwi. Chciwie łapał powietrze spomiędzy karminowych warg Lai, którymi ponownie z a w ł a d n ą ł, by momentalnie powrócić do delikatnych pieszczot, lekkich, ledwo wyczuwalnych. I buzujących erotycznym pragnieniem; odgradzał się od żądzy, poprawnie patrząc jej prosto granatowe oczy. Falujące piersi kusiły, rozchylona szata nęciła, ale Samael tylko oddychał głęboko, czule przesuwając dłonie na jej brzuch. Nieco zaskoczony podjęciem tematu imienia - rozwiązanie wydawało mu się jeszcze odległe - ale kiwał głową, bez zastrzeżenia przyjmując propozycję (orzeczenie) Laidan.
-Marcolf Samael Avery - potwierdził, głaszcząc napiętą skórę jej brzucha - nic lepszego nie mogło nas spotkać - powiedział, sunąc dłonią po jej udzie. Nie był jednak dość silny?
Avery nie wybiegał myślami w przyszłość, skupiając się raczej na tej niedalekiej - gdy ponownie zawitają na salony i zagoszczą wśród arystokratycznej socjety, skupionej w kulturalnej stolicy Wielkiej Brytanii, oboje będą już innymi ludźmi. Lai powróci cudownie ozdrowiała po długiej rekonwalescencji we włoskich Alpach a on zaprezentuje się światu jako dumny ojciec pierworodnego syna, noszący żałobę po tragicznie zmarłej żonie. Nic nie mogło zmącić jego spokoju a teatrzyk, jaki planował wystawić ekscytował go wręcz niepoprawnie. Prócz bliskości, jaką matka obdarzy go wówczas zupełnie naturalnie i zrozumiale, Samael odczuwał wręcz perwersyjną przyjemność z faktu, iż nikt nie będzie świadom prawdy. Żaden arystokrata, żaden mugolski bękart, nawet Reagan pozostaną w błogiej nieświadomości, tańcząc w groteskowym, kukiełkowym przedstawieniu. Które miało stać się ich rzeczywistością - powtarzaną każdego dnia tragedią, jednakowoż Los postanowił łaskawie umożliwić im przezwyciężenie Fatum. Powinni przejść do historii, jako ci, łamiący każdą barierę, oddzielającą ludzkość od nieosiągalnego Absolutu, lecz niestety... O swoich dokonaniach będą milczeć, jedyne świadectwo odnajdując w idealnym potomku Averych. Najszlachetniejszej krwi dziedzica fortuny i tradycji, spadkobiercy najpotężniejszego rodu arystokratycznego w całej Anglii. Samael nie przesadzał, gloryfikując nienarodzonego jeszcze chłopca do rangi wywyższonego. Na uznanie będzie musiał zapracować, lecz jego ojciec już wiedział, że krew płynąca w jego żyłach nie pozwoli się oszukać.
Podobnie jak on sam, kiedy z dziwnym uśmiechem igrającym na twarzy błądził palcami po jej odkrytych (chwilę wcześniej, osobiście przez niego) ramionach, muskając delikatną skórę i milcząc przez dłuższą chwilę, rozkoszując się ciszą i napięciem wypełniającym przestrzeń między nimi. Obejmował ją niemalże od niechcenia, leniwie spływając dłońmi ku jej talii, choć wiedział doskonale, że nie potrafi się jej oprzeć.
-Powinniśmy - odparł powoli, jakby usilnie zastanawiał się nad każdym kolejnym słowem. Jakby ważył każdy czyn. Perfidnie przy tym oszukując, bo już w następnej chwili przygryzał jej usta niemalże do krwi. Chciwie łapał powietrze spomiędzy karminowych warg Lai, którymi ponownie z a w ł a d n ą ł, by momentalnie powrócić do delikatnych pieszczot, lekkich, ledwo wyczuwalnych. I buzujących erotycznym pragnieniem; odgradzał się od żądzy, poprawnie patrząc jej prosto granatowe oczy. Falujące piersi kusiły, rozchylona szata nęciła, ale Samael tylko oddychał głęboko, czule przesuwając dłonie na jej brzuch. Nieco zaskoczony podjęciem tematu imienia - rozwiązanie wydawało mu się jeszcze odległe - ale kiwał głową, bez zastrzeżenia przyjmując propozycję (orzeczenie) Laidan.
-Marcolf Samael Avery - potwierdził, głaszcząc napiętą skórę jej brzucha - nic lepszego nie mogło nas spotkać - powiedział, sunąc dłonią po jej udzie. Nie był jednak dość silny?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Poprzednia ciąża wydawała się istnym baśniowym piekłem na ziemi. Trzymiesięczna śpiączka, wieńcząca gorzkie dzieło gwałtu uchroniła Laidan przed dolegliwościami typowymi dla pierwszego trymestru, ale jeszcze żadne wybudzenie się z długiego snu nie przebiegało tak dramatycznie. Płonęła z nienawiści i obrzydzenia do samej siebie, noszącej w sobie dziecko Reagana. Całował ją po dłoniach, gorączkowo przepraszał, gładził jej złote loki i rzucał jej do stóp cały świat - łącznie z najdroższymi prezentami, sprowadzanymi sobie tylko znanymi, dyplomatycznymi sposobami spoza granic Królestwa - tłumacząc swoje zachowanie potwornym działaniem narkotyku. Uwierzyła mu, wspaniałomyślnie wybaczyła i zapomniała...lecz rzecz jasna tylko na pokaz, drżąc z wściekłości przy każdej czułej pieszczocie, jaką ją obdarzał, naiwnie sądząc, że wystarczy ona by zmazać zasiany w niej grzech. O podwójnych owocach. Stan błogosławiony stał się dla niej stanem przeklętym. Ciało buntowało się przeciwko zagarnięciu go przez dwa pasożyty, przeszkadzając Laidan przy każdym kroku. Stała się ociężała, spuchnięta, obolała a wspaniałe włosy wypadały jej garściami, znacząc jasnymi nitkami wszystkie obszerne ubrania. Szare jak jej twarz, jak jej skóra, jak jej tęczówki, tracące swój jasnogranatowy pobłysk. I choć ze wszystkich stron spływały gratulacje a dumny mąż wynosił ją na towarzyski piedestał, to Lai była o krok od śmierci. Przy życiu trzymał ją tylko Marcolf i malutki Samael, spoglądający na nią wielkimi, smutnymi oczami. Widocznie wyczuwał nastrój matki, stając się chłopcem cichym i roztropnym: ani razu nie powiódł rączkami do jej widocznego brzucha, by przekazać rosnącemu rodzeństwu pozdrowienia, ani razu nie pytał o swoich przyszłych rywali w zdobywaniu matczynej miłości. Przynajmniej do czasu rozwiązania, które, uwolniło Laidan od ciężaru płodów - bo przecież nie słodkich fasolek - w zamian darując jej niewdzięczne niemowlęta. Kilkukrotnie podczas maleńkości Allison i Sorena podejmowała próby ukrócenia swoich cierpień i ich wątłych żyć, jednak za każdym razem któraś z namolnych mamek pojawiała się w nieodpowiednim momencie. Zawsze ciche, zawsze tłumaczące działania lady Avery trudami porodu, zawsze zwalniane po zaledwie kilki tygodniach, gdy zaczynały okazywać niemowlętom choć trochę czułości.
Dlatego też obawiała się powtórnego zatoczenia kręgu cierpienia. Strach okazał się płonny a Samael tylko urósł w jej oczach, sprawdzając się już w każdej z dostępnych mężczyźnie ról. Zakończył już etap syna, posłusznego, przynoszącego rodzicowi dumę, później płynnie przechodząc do pełnienia funkcji dojrzalszej, pełnej namiętności i wyrafinowanych pragnień. W końcu dopełnił swoje przeznaczenie zostając ojcem: bo przecież był nim już od siedmiu miesięcy, wykradając Laidan światu. Sprawiał, że zapominała o sztuce i o rodzinnej posiadłości – co wydawało się przecież niemożliwe – i sprawiał, że była bliska zwariowaniu z wypełniającego ją szczęścia. Sycącego na tyle, by nie tęskniła już za niczym i nikim: jeśli tylko miała go wystarczająco blisko.
Jak w tej ulotnej chwili, gdy mówił a ciepłe powietrze muskało jej odsłoniętą skórę razem z pocałunkami. Najpierw delikatnymi, prawie niewyczuwalnymi, później coraz mocniejszymi, przekazującymi słodki triumf: pragnął jej tak samo mocno, jak ona jego. Nie syknęła, gdy ostre zęby zahaczyły o wrażliwe usta, rozrywając dolną wargę – przymrużyła tylko oczy z wyraźnym ukontentowaniem, pozwalając jeszcze chłodnymi dłońmi badać jej ciało. – Ja nie powinnam – odparła wieloznacznie po chwili, gdy już lekkim uśmiechem odpowiedziała na retoryczne pytanie o szczęściu. Nie brakowało im niczego…oprócz zakazanej bliskości, zakazanej dla niej, lecz przecież wyłącznie dla Samaela porzucała królewski egoizm na rzecz czerpania przyjemności z obdarowywania. Także sobą samą. Zdecydowanie wyplątała się z jego ramion, robiąc pół kroku do tyłu…tylko po to, by powoli osunąć się przed mężczyzną na kolana, przesuwając pewnymi dłońmi po przodzie jego ciała, zatrzymując palce dopiero na klamrze paska, którą rozpięła szybkim ruchem, dopiero wtedy przelotnie spoglądając w górę. Złote włosy opadły jej na twarz, ale na razie ich nie odgarnęła, sięgając dłonią po pulsującą podnieceniem męskość, którą zaczęła powoli pieścić palcami, dopiero po dłuższej chwili przesuwając po niej językiem. Nie musiała mówić nic więcej.
Dlatego też obawiała się powtórnego zatoczenia kręgu cierpienia. Strach okazał się płonny a Samael tylko urósł w jej oczach, sprawdzając się już w każdej z dostępnych mężczyźnie ról. Zakończył już etap syna, posłusznego, przynoszącego rodzicowi dumę, później płynnie przechodząc do pełnienia funkcji dojrzalszej, pełnej namiętności i wyrafinowanych pragnień. W końcu dopełnił swoje przeznaczenie zostając ojcem: bo przecież był nim już od siedmiu miesięcy, wykradając Laidan światu. Sprawiał, że zapominała o sztuce i o rodzinnej posiadłości – co wydawało się przecież niemożliwe – i sprawiał, że była bliska zwariowaniu z wypełniającego ją szczęścia. Sycącego na tyle, by nie tęskniła już za niczym i nikim: jeśli tylko miała go wystarczająco blisko.
Jak w tej ulotnej chwili, gdy mówił a ciepłe powietrze muskało jej odsłoniętą skórę razem z pocałunkami. Najpierw delikatnymi, prawie niewyczuwalnymi, później coraz mocniejszymi, przekazującymi słodki triumf: pragnął jej tak samo mocno, jak ona jego. Nie syknęła, gdy ostre zęby zahaczyły o wrażliwe usta, rozrywając dolną wargę – przymrużyła tylko oczy z wyraźnym ukontentowaniem, pozwalając jeszcze chłodnymi dłońmi badać jej ciało. – Ja nie powinnam – odparła wieloznacznie po chwili, gdy już lekkim uśmiechem odpowiedziała na retoryczne pytanie o szczęściu. Nie brakowało im niczego…oprócz zakazanej bliskości, zakazanej dla niej, lecz przecież wyłącznie dla Samaela porzucała królewski egoizm na rzecz czerpania przyjemności z obdarowywania. Także sobą samą. Zdecydowanie wyplątała się z jego ramion, robiąc pół kroku do tyłu…tylko po to, by powoli osunąć się przed mężczyzną na kolana, przesuwając pewnymi dłońmi po przodzie jego ciała, zatrzymując palce dopiero na klamrze paska, którą rozpięła szybkim ruchem, dopiero wtedy przelotnie spoglądając w górę. Złote włosy opadły jej na twarz, ale na razie ich nie odgarnęła, sięgając dłonią po pulsującą podnieceniem męskość, którą zaczęła powoli pieścić palcami, dopiero po dłuższej chwili przesuwając po niej językiem. Nie musiała mówić nic więcej.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie przypominał sobie matki nieszczęśliwej. Nie przez niego. Nigdy nie był przyczyną jej smutku, wywołując na twarzy Laidan wyłącznie pozytywne emocje. Od samego początku: będąc kilkuletnim brzdącem rozczulał ją, będąc młodzieńcem napawał dumą a stając się mężczyzną, wypełniał sobą, pieczętując ich spełnienie najdoskonalszym aktem połączenia dwóch bliźniaczych dusz. W najprymitywniejszym, cielesnym wyznaniu wiary. Istnieli przecież dla siebie i Avery każdym swoim oddechem pragnął przynosić jej wyłącznie radość. W bajce Laidan nie było miejsca na cierpienia głównej bohaterki. Intrygi przeciw niej ustały, zło zostało skazane na wieczną banicję (Reagan nigdy dostąpił jej łaski) a im nic już nie stało na przeszkodzie, by mogli żyć długo i szczęśliwie. We dwoje nigdy nie poczuliby palącej samotności - nawet za cenę salonowego wykluczenia, którego musiała zakosztować Laidan. Inni przecież nie znaczyli zupełnie nic a Samael doskonale znał potrzeby swojej matki, jej kobiece miłostki i słabostki. Największą zaś był on sam; rodzina stała wszak na piedestale a dbanie o nią stanowiło jej najważniejszy obowiązek. Podtrzymywanie ogniska domowego, w którym ogień powinien ciągle tlić się równym, mocnym i strzelistym płomieniem było niewątpliwie czynnością uciążliwą; niewdzięczne bliźnięta oraz nieudolny mąż rysujący się tłem spektaklu, niechcianymi rekwizytami, walającymi się w nieładzie po scenie. Zmuszającymi ich do l a w i r o w a n i a, do planowania intryg, do wypowiadania łgarstwa za łgarstwem. On kłamał w żywe oczy całemu światu, ona szeptała blagi w rozchylone usta swego prawowitego małżonka, bezpretensjonalnie patrząc w jego roziskrzone pożądaniem tęczówki. A on, głupiec i zarazem nieszczęśnik (choć Samael go nie żałował, podłego podczłowieka), wierzył jej. Torując im nieskrępowaną drogę do szczęścia, jaką kroczyli niemalże za jego przyzwoleniem.
Już od dawna.
Zachował zadziwiająco bogaty wachlarz wspomnień z dzieciństwa - i każde łączyło się z Laidan, jakby już wtedy przeznaczenie chciało popchnąć ich w swoje ramiona. Byli wręcz beztrosko radośni i wolni od trosk nawet w sytuacjach najbardziej prozaicznych i stereotypowych. Avery zrozumiał, że wszystkie czułostki, jakich doświadczał przed laty stanowiły słodkie preludium do nieoczekiwanego finału. Kiedy przypominał sobie, jak Lai nachylała się nad jego łóżeczkiem, by złożyć na jego małych usteczkach pocałunek na dobranoc, gdy wspominał kołysanki, jakie śpiewała mu słodkim głosem, baśnie barda Beedle'a czytane tuż przed snem, troskliwy uścisk, jakim otaczała jego drżące ciałko, kiedy przebudził się ze straszliwego koszmaru i uspokajający ton, zapewniający go, że wszystko będzie dobrze, pragnął też tego samego dla swojego nienarodzonego syna. Takiej matki i takiego dzieciństwa, ponieważ jego potomek zasługiwał wyłącznie na to, co najlepsze.
Tak jak sama Laidan, nosząca pod sercem chłopca, który miał wyrosnąć na małego księcia. Avery starał się codziennie przychylać jej nieba, oddawać hołdy należne królowej, czcić jak prawdziwą boginię, łaskawie obdarzającą łaską swego najwierniejszego wyznawcę.
Wstrzymał oddech, czując serce niespokojnie tłukące mu się w piersi, widząc ją reagującą na jego bliskość. Niedozwoloną i niebezpieczną; ganił się surowo za nieprzyzwoite myśli, ale nie potrafił ich powstrzymać, pogrążając się w bodźcach wyobraźni, w których Lai była cała jego. I niemalże bolało, że nie może zapewnić i jej erotycznej rozkoszy; w jej rękach wyjątkowo nie uważał się za biernego i w y j ą t k o w o chciał zapewniać jej przyjemność. Zazwyczaj seksualne zachcianki kobiet budziły w nim niesmak, urastając do rangi niewybaczalnego występku, lecz Laidan nie tylko miała prawo do spełnienia, ale i do dyktowania jego warunków. Tak jak teraz, gdy w ułudzie uległości rządziła nim i jego pożądaniem, wyrywając z zaciśniętych ust krótki, zduszony jęk, kiedy nieśpiesznie przed nim uklękła. Niezobowiązujące pieszczoty, ciepłe dłonie powoli przesuwające się po jego torsie i jej widok na kolanach doprowadzał Samaela do wrzenia. Także z niecierpliwości; opanował jednak drżenie i chęć natychmiastowego przyciągnięcia jej bliżej. Potrafił też czerpać satysfakcję z innej bliskości, z innego rodzaju kontaktu, równie (a może i bardziej?) porażającego. Napotkał zamglone spojrzenie jej oczu, równocześnie gwałtownie wypuszczając powietrze, gdy poczuł delikatny dotyk jej palców, ślizgających się po jego męskości. Wsunął dłoń w jej włosy, okręcając niesforne kosmyki i bezwstydnie wlepiając wzrok w dekolt, eksponujący pełne piersi, zachęcające do tego, by je objął, dotknął, musnął, zachwycając się ich miękkością. Nie zrobił jednak tego, wyjątkowo egoistycznie (czy raczej: wręcz przeciwnie?), oddając inicjatywę Laidan. Jego władza zaczęła się i skończyła, ona była panią sytuacji. Do czasu, kiedy nie poczuł na sobie jej pocałunku; twarda skóra paska otoczyła jej szyję i znowu byli bliżej niż kiedykolwiek, bliżej niż powinna być matka z synem. Ich te reguły nie dotyczyły a jedyne, co się liczyło to kuszące ciepło jej ust, obiecujących mu najmilsze spełnienie.
Już od dawna.
Zachował zadziwiająco bogaty wachlarz wspomnień z dzieciństwa - i każde łączyło się z Laidan, jakby już wtedy przeznaczenie chciało popchnąć ich w swoje ramiona. Byli wręcz beztrosko radośni i wolni od trosk nawet w sytuacjach najbardziej prozaicznych i stereotypowych. Avery zrozumiał, że wszystkie czułostki, jakich doświadczał przed laty stanowiły słodkie preludium do nieoczekiwanego finału. Kiedy przypominał sobie, jak Lai nachylała się nad jego łóżeczkiem, by złożyć na jego małych usteczkach pocałunek na dobranoc, gdy wspominał kołysanki, jakie śpiewała mu słodkim głosem, baśnie barda Beedle'a czytane tuż przed snem, troskliwy uścisk, jakim otaczała jego drżące ciałko, kiedy przebudził się ze straszliwego koszmaru i uspokajający ton, zapewniający go, że wszystko będzie dobrze, pragnął też tego samego dla swojego nienarodzonego syna. Takiej matki i takiego dzieciństwa, ponieważ jego potomek zasługiwał wyłącznie na to, co najlepsze.
Tak jak sama Laidan, nosząca pod sercem chłopca, który miał wyrosnąć na małego księcia. Avery starał się codziennie przychylać jej nieba, oddawać hołdy należne królowej, czcić jak prawdziwą boginię, łaskawie obdarzającą łaską swego najwierniejszego wyznawcę.
Wstrzymał oddech, czując serce niespokojnie tłukące mu się w piersi, widząc ją reagującą na jego bliskość. Niedozwoloną i niebezpieczną; ganił się surowo za nieprzyzwoite myśli, ale nie potrafił ich powstrzymać, pogrążając się w bodźcach wyobraźni, w których Lai była cała jego. I niemalże bolało, że nie może zapewnić i jej erotycznej rozkoszy; w jej rękach wyjątkowo nie uważał się za biernego i w y j ą t k o w o chciał zapewniać jej przyjemność. Zazwyczaj seksualne zachcianki kobiet budziły w nim niesmak, urastając do rangi niewybaczalnego występku, lecz Laidan nie tylko miała prawo do spełnienia, ale i do dyktowania jego warunków. Tak jak teraz, gdy w ułudzie uległości rządziła nim i jego pożądaniem, wyrywając z zaciśniętych ust krótki, zduszony jęk, kiedy nieśpiesznie przed nim uklękła. Niezobowiązujące pieszczoty, ciepłe dłonie powoli przesuwające się po jego torsie i jej widok na kolanach doprowadzał Samaela do wrzenia. Także z niecierpliwości; opanował jednak drżenie i chęć natychmiastowego przyciągnięcia jej bliżej. Potrafił też czerpać satysfakcję z innej bliskości, z innego rodzaju kontaktu, równie (a może i bardziej?) porażającego. Napotkał zamglone spojrzenie jej oczu, równocześnie gwałtownie wypuszczając powietrze, gdy poczuł delikatny dotyk jej palców, ślizgających się po jego męskości. Wsunął dłoń w jej włosy, okręcając niesforne kosmyki i bezwstydnie wlepiając wzrok w dekolt, eksponujący pełne piersi, zachęcające do tego, by je objął, dotknął, musnął, zachwycając się ich miękkością. Nie zrobił jednak tego, wyjątkowo egoistycznie (czy raczej: wręcz przeciwnie?), oddając inicjatywę Laidan. Jego władza zaczęła się i skończyła, ona była panią sytuacji. Do czasu, kiedy nie poczuł na sobie jej pocałunku; twarda skóra paska otoczyła jej szyję i znowu byli bliżej niż kiedykolwiek, bliżej niż powinna być matka z synem. Ich te reguły nie dotyczyły a jedyne, co się liczyło to kuszące ciepło jej ust, obiecujących mu najmilsze spełnienie.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Nie zastanawiała się zbyt wiele nad tym, co przyniesie im przyszłość i jakie plany ma wobec nich los. Do tej pory okazywał się więcej niż łaskawy, obdarowując ich wszystkim, czego tylko zapragnęli. Najlepszym ojcem, doskonałą rodziną, pokaźną fortuną, szacunkiem otoczenia i - co najważniejsze - bezpieczeństwem największego sekretu, należącego tylko do nich. Nikt inny nie miał dostępu do tej tajemnicy, napełniającej Laidan niesamowitą siłą. O różnych barwach, niekiedy wręcz osiągających niepokojąco krwistą czerwień. Ukochany kolor, odzwierciedlający cały jej charakter, pełen intensywnych cech. Żyła przecież zawsze mocno, nie bojąc się przekraczać granic czy stawiać przed sobą nowych wyzwań. Szkarłat prowadził ją każdego dnia przez żywiołowe emocje, przez namiętność, miłość, nienawiść, pogardę aż do królewskiej megalomanii. Okazującej się czymś oczywistym: oddała się przecież własnemu ojcu, zawierzając los w jego ręce, błogosławiące ją i naznaczające wyjątkowością. Marcolf wywyższył ją ponad inne kobiety, obdarowując właśnie ją - a nie żadną z potencjalnych kandydatek - swoim synem, pozwalając nosić jej pod sercem dziedzica całej fortuny Averych. Zarówno tej spoczywającej bezpiecznie w gringottowskiej krypcie, jak i tej upłynniającej się w najczystszej krwi, buzującej teraz w jej żyłach, w żyłach Samaela i w żyłach ich syna: bo czyż rozwijający się pod jej sercem chłopiec nie należał tak naprawdę także i do Marcolfa? Miał nosić jego imię a razem z nim odziedziczyć po przodku mądrość, gwarantującą rozsądne korzystanie z mocy, jaką już posiadał. Wyczuwała to w biciu jego serca, w gwałtownych ruchach, w swoistej aurze nowego życia, którą mogła odczytać tylko brzemienna kobieta. Niektóre ciężarne wariowały na punkcie nienarodzonego dziecka, ale Lai wydawała się wręcz powściągliwa w swojej radości Owszem, promieniała nią, nie mogąc doczekać się rozwiązania, ale całą miłość przelewała na Samaela. Urastającego w jej oczach do miana ideału, nieskazitelnego, wręcz nierzeczywistego. Gdyby choć trochę wątpiła w swą wyjątkowość, mogłaby nie dowierzać swojemu szczęściu. Miała przecież przy sobie mężczyznę bez ani jednej skazy, doskonale balansującego na krawędzi pomiędzy sprzecznościami. Delikatność mieszała się z zdecydowaniem, romantyzm z samczą dominacją, opiekuńczość z zaborczością. Przez całe wspólne życie nie popełnił ani jednego błędu, przyjmując na swoje barki ciężar prawdy. I odpowiedzialności za swoją matkę, będącą jednocześnie matką swojego pierworodnego syna.
Może powinna być ostrożniejsza, bardziej uduchowiona, bardziej przyzwoita, ale stan błogosławiony nie zmieniał jej ognistego charakteru, domagającego się tego, co do niej należało. I choć musiała odłożyć swoje spełnienie w czasie, to wiedziała, że ofiarowywanie przyjemności Samaelowi jest bliskie rozkosznym doznaniom. Już nie pamiętała swojej młodości, kiedy to klękała przed Marcolfem ze strachem w oczach, bojąc się, że go zawiedzie, okazując słabość. Lata doświadczenia odciążyły ją z niepokoju, obdzierając także z cnotliwości - policzki nie zalały się ostrym rumieńcem, gdy powoli pieściła językiem jego męskość, cichym pomrukiem wyrażając aprobatę dla mocniejszego szarpnięcia za włosy. Podobno na taką bliskość pozwalały sobie tylko prostytutki, za podobne upodlenie otrzymując sowitą zapłatę - Laidan nie widziała jednak w tym posłuszeństwie niczego degradującego. Panowała nad przyjemnością mężczyzny; to ona pozwalała mu dominować i przyjmowała jego pchnięcia w ciepłych ustach, sprawnie pieszcząc pulsującą erekcję językiem. Mogła się dławić, mogła z trudem chwytać oddech w krótkich momentach przerwy, gdy wycofywał się tylko po to, by ponownie zanurzyć się pomiędzy wygłodniałymi wargami, mogła nie panować nad łzami, spływającymi powoli po policzkach, lecz każde drgnienie dyskomfortu było warte rozkoszy, jaką odczuwał mężczyzna, którego kochała, którego pożądała i którego przyjemność w końcu przyjmowała, nie cofając się, gdy gwałtownie przyciągał ją jeszcze bliżej. Skórzany materiał paska wpijał się w jej szyję, ale nie wyrywała się, pokornie pozwalając mu na zawładnięcie sobą do końca. Tylko takie wyznanie miłości gloryfikowała; nie potrzebowała słów a czynów, jakimi dawała Samaelowi do zrozumienia, że jest tylko jego.
Może powinna być ostrożniejsza, bardziej uduchowiona, bardziej przyzwoita, ale stan błogosławiony nie zmieniał jej ognistego charakteru, domagającego się tego, co do niej należało. I choć musiała odłożyć swoje spełnienie w czasie, to wiedziała, że ofiarowywanie przyjemności Samaelowi jest bliskie rozkosznym doznaniom. Już nie pamiętała swojej młodości, kiedy to klękała przed Marcolfem ze strachem w oczach, bojąc się, że go zawiedzie, okazując słabość. Lata doświadczenia odciążyły ją z niepokoju, obdzierając także z cnotliwości - policzki nie zalały się ostrym rumieńcem, gdy powoli pieściła językiem jego męskość, cichym pomrukiem wyrażając aprobatę dla mocniejszego szarpnięcia za włosy. Podobno na taką bliskość pozwalały sobie tylko prostytutki, za podobne upodlenie otrzymując sowitą zapłatę - Laidan nie widziała jednak w tym posłuszeństwie niczego degradującego. Panowała nad przyjemnością mężczyzny; to ona pozwalała mu dominować i przyjmowała jego pchnięcia w ciepłych ustach, sprawnie pieszcząc pulsującą erekcję językiem. Mogła się dławić, mogła z trudem chwytać oddech w krótkich momentach przerwy, gdy wycofywał się tylko po to, by ponownie zanurzyć się pomiędzy wygłodniałymi wargami, mogła nie panować nad łzami, spływającymi powoli po policzkach, lecz każde drgnienie dyskomfortu było warte rozkoszy, jaką odczuwał mężczyzna, którego kochała, którego pożądała i którego przyjemność w końcu przyjmowała, nie cofając się, gdy gwałtownie przyciągał ją jeszcze bliżej. Skórzany materiał paska wpijał się w jej szyję, ale nie wyrywała się, pokornie pozwalając mu na zawładnięcie sobą do końca. Tylko takie wyznanie miłości gloryfikowała; nie potrzebowała słów a czynów, jakimi dawała Samaelowi do zrozumienia, że jest tylko jego.
when your smile is so wide and your heels are so high you can't cry
Laidan Avery
Zawód : mecenas i krytyk sztuki
Wiek : 48 lat
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Wdowa
I wanna see this world, I wanna see it boil
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
I wanna burn the sky, I wanna burn the breeze
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Ktoś podlejszego urodzenia i rozrzedzonej krwi, ktoś o umyśle zamkniętym na cuda stworzenia, ktoś o ciasnych horyzontach i ograniczonym rozumieniu, mógł uważać Samaela za ofiarę. Niczemu niewinną, wręcz bezbronnego baranka uwikłanego w nader przykry ceremoniał, zraszający ołtarz pradawnych bóstw czerwoną posoką. W zamian za ich błogosławieństwo i przychylność dla rodu Averych; familii okrutnej i okrytej ponurą sławą tych, którzy rządzą twardą ręką i nie cofną się przed niczym. Pogwałcenie naturalnych praw odbyło się za niemym przyzwoleniem sił wyższych - zawłaszczającym dla siebie w zamian młodego Avery'ego i naznaczającego go identycznym zepsuciem.
Samael wiedział, że ich pokolenie zostanie zapamiętane w przyszłości - mogli jednakże zostać zarówno ukochani, jako twórcy spiżowej potęgi, bezpośredni sukcesorzy Marcolfa, urastającego do rangi olimpijskiego Zeusa - oraz znienawidzeni, jako banici o skrzywionej psychice. Zepsute gałęzie należało ucinać, zanim zarażą całe, zdrowe drzewo, aczkolwiek Avery pojmował, iż musi postępować nadzwyczaj ostrożnie, jeśli tylko chce zapewnić swojej matce oraz sobie zaszczytne miejsce w rodzinnych kronikach. Byli wyjątkowi, otwierając nowe, niezbadane, zapoczątkowane przez ich ojca porządki i zasługiwali na bezbrzeżny wręcz podziw. Za niespotykaną odwagę, jakiej wymagał bunt przeciw krępującym ich obyczajom, za ideę, jaka nigdy dotąd nie zabłysła na szlacheckim nieboskłonie.
Samodzielnie dokonał każdego wyboru, który powiódł go wyboistą ścieżką do wielkości. Sięgnięcie po ciało matki i zagarnięcie jej dla siebie (fizycznie; psychicznie karmił się nią znacznie wcześniej) stało się kamieniem węgielnym, na jakim razem budowali nowy świat. Pieczętując swoją miłość (wykraczającą poza ludzkie poznanie) życiem, rozwijającym się w łonie Laidan. Narodziny ich syna byłyby wyłącznie aktem dopełniającym wyniesienie ich ponad marny rodzaj ludzki, jako dodanie ostatniego, najważniejszego detalu do ponadczasowego dzieła sztuki. Właśnie oni mieli szansę przetrwać każdy kataklizm, wojnę i nawałnicę. Niczym były wszak chude lata i plagi egipskie, skonfrontowane z determinacją Averych, z ich uporem w dążeniu do upragnionego celu oraz dumą, nie pozwalającą na poniesienie porażki. Jej smak miał na zawsze pozostać dla nich tajemnicą; oboje wychowani w subtelnej megalomanii nie dostrzegali możliwości klęski, ubliżającej ich pochodzeniu oraz poczuciu misji.
W swej arogancji posunęli się bowiem o krok dalej: wręcz o kamień milowy, który stał się zarzewiem postępującego konfliktu. Przesądzonego od samego początku, Avery zupełnie nie pojmował, jak mógłby choćby i się zastanawiać, czy pozwolić swej prawowitej żonie urodzić dziecko, a ich idealnego dziedzica skazać na podróż do Hadesu. Bez chrztu i bez wizji na spokojną wieczność - wierutna bzdura, Samael wieszczył swojemu pierworodnemu świetlaną przyszłość, nie wahając się przed uknuciem planu, jaki miał zebrać mordercze pokłosie. Kolejny hołd dla Laidan, przed którą padał na kolana, wyznając dozgonną miłość i niemalże bił przed nią czołem, dziękując za jej poświęcenie całym sobą.
I... otrzymując w zamian oddanie równie bezgraniczne, jakiego nie mógł odtrącić ani zbyć, przyjmując ją z łaskawością, jakby słusznie zawłaszczał przysługującą sobie należność. Bo tak przecież było: przywiązał Laidan do siebie uczuciowo, naznaczył ją, jako matkę swego dziecka oraz grabił fizycznie, oddzierając ze wszystkiego. Kiedy jednak zanurzał się w kuszącym cieple jej ust, wiedział, że jest kimś znacznie więcej, niż słabą kobietą, która na kolanach spełniała swój obowiązek względem mężczyzny. Przyciągał ją bliżej siebie, nagradzając głuchymi jękami przyjemności i zupełnie nie panując nad biodrami, dziko wyrywającymi się ku słodkiej rozkoszy. Miała go w garści, ale poddawała mu się zupełnie; idealny dysonans, w jakim pogrążał się w zachwycie, wypełniając ją sobą i zaciskając mocniej dłonie na jej włosach. Była jego i musiała to wiedzieć, kiedy szczytował w jej ustach z nieprzytomnym uśmiechem i zamglonym wzrokiem, by chwilę później obrysowywać kontury warg, wycierać z kącików oznaki swego spełnienia i rozkoszować się własnym smakiem, gdy znowu ją całował a podniecenie ponownie się w nim rozbudzało. Nigdy nie wyglądała piękniej: z błyszczącymi oczami, dumnym uśmiechem, jaskrawym rumieńcem, długimi włosami puszczonymi luźno w lekkim nieładzie i wydatnym brzuchem była jego królową. Tylko jej pozwalał sobą rządzić, tylko jej pozwalał inicjować pieszczoty, tylko jej pozwalał się przyciągać i dotykać. Bez opamiętania; zatracali się razem w spalającym ich uczuciu, które kazało Samaelowi gorączkowo szeptać, że zrobi dla niej wszystko. I nie były to czcze obietnice; ich miłość kosztowała dwa istnienia, lecz Avery nie uważał tego za wygórowaną cenę. Za Laidan oddałby znacznie więcej.
| zt
Samael wiedział, że ich pokolenie zostanie zapamiętane w przyszłości - mogli jednakże zostać zarówno ukochani, jako twórcy spiżowej potęgi, bezpośredni sukcesorzy Marcolfa, urastającego do rangi olimpijskiego Zeusa - oraz znienawidzeni, jako banici o skrzywionej psychice. Zepsute gałęzie należało ucinać, zanim zarażą całe, zdrowe drzewo, aczkolwiek Avery pojmował, iż musi postępować nadzwyczaj ostrożnie, jeśli tylko chce zapewnić swojej matce oraz sobie zaszczytne miejsce w rodzinnych kronikach. Byli wyjątkowi, otwierając nowe, niezbadane, zapoczątkowane przez ich ojca porządki i zasługiwali na bezbrzeżny wręcz podziw. Za niespotykaną odwagę, jakiej wymagał bunt przeciw krępującym ich obyczajom, za ideę, jaka nigdy dotąd nie zabłysła na szlacheckim nieboskłonie.
Samodzielnie dokonał każdego wyboru, który powiódł go wyboistą ścieżką do wielkości. Sięgnięcie po ciało matki i zagarnięcie jej dla siebie (fizycznie; psychicznie karmił się nią znacznie wcześniej) stało się kamieniem węgielnym, na jakim razem budowali nowy świat. Pieczętując swoją miłość (wykraczającą poza ludzkie poznanie) życiem, rozwijającym się w łonie Laidan. Narodziny ich syna byłyby wyłącznie aktem dopełniającym wyniesienie ich ponad marny rodzaj ludzki, jako dodanie ostatniego, najważniejszego detalu do ponadczasowego dzieła sztuki. Właśnie oni mieli szansę przetrwać każdy kataklizm, wojnę i nawałnicę. Niczym były wszak chude lata i plagi egipskie, skonfrontowane z determinacją Averych, z ich uporem w dążeniu do upragnionego celu oraz dumą, nie pozwalającą na poniesienie porażki. Jej smak miał na zawsze pozostać dla nich tajemnicą; oboje wychowani w subtelnej megalomanii nie dostrzegali możliwości klęski, ubliżającej ich pochodzeniu oraz poczuciu misji.
W swej arogancji posunęli się bowiem o krok dalej: wręcz o kamień milowy, który stał się zarzewiem postępującego konfliktu. Przesądzonego od samego początku, Avery zupełnie nie pojmował, jak mógłby choćby i się zastanawiać, czy pozwolić swej prawowitej żonie urodzić dziecko, a ich idealnego dziedzica skazać na podróż do Hadesu. Bez chrztu i bez wizji na spokojną wieczność - wierutna bzdura, Samael wieszczył swojemu pierworodnemu świetlaną przyszłość, nie wahając się przed uknuciem planu, jaki miał zebrać mordercze pokłosie. Kolejny hołd dla Laidan, przed którą padał na kolana, wyznając dozgonną miłość i niemalże bił przed nią czołem, dziękując za jej poświęcenie całym sobą.
I... otrzymując w zamian oddanie równie bezgraniczne, jakiego nie mógł odtrącić ani zbyć, przyjmując ją z łaskawością, jakby słusznie zawłaszczał przysługującą sobie należność. Bo tak przecież było: przywiązał Laidan do siebie uczuciowo, naznaczył ją, jako matkę swego dziecka oraz grabił fizycznie, oddzierając ze wszystkiego. Kiedy jednak zanurzał się w kuszącym cieple jej ust, wiedział, że jest kimś znacznie więcej, niż słabą kobietą, która na kolanach spełniała swój obowiązek względem mężczyzny. Przyciągał ją bliżej siebie, nagradzając głuchymi jękami przyjemności i zupełnie nie panując nad biodrami, dziko wyrywającymi się ku słodkiej rozkoszy. Miała go w garści, ale poddawała mu się zupełnie; idealny dysonans, w jakim pogrążał się w zachwycie, wypełniając ją sobą i zaciskając mocniej dłonie na jej włosach. Była jego i musiała to wiedzieć, kiedy szczytował w jej ustach z nieprzytomnym uśmiechem i zamglonym wzrokiem, by chwilę później obrysowywać kontury warg, wycierać z kącików oznaki swego spełnienia i rozkoszować się własnym smakiem, gdy znowu ją całował a podniecenie ponownie się w nim rozbudzało. Nigdy nie wyglądała piękniej: z błyszczącymi oczami, dumnym uśmiechem, jaskrawym rumieńcem, długimi włosami puszczonymi luźno w lekkim nieładzie i wydatnym brzuchem była jego królową. Tylko jej pozwalał sobą rządzić, tylko jej pozwalał inicjować pieszczoty, tylko jej pozwalał się przyciągać i dotykać. Bez opamiętania; zatracali się razem w spalającym ich uczuciu, które kazało Samaelowi gorączkowo szeptać, że zrobi dla niej wszystko. I nie były to czcze obietnice; ich miłość kosztowała dwa istnienia, lecz Avery nie uważał tego za wygórowaną cenę. Za Laidan oddałby znacznie więcej.
| zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
alpejskie lato, 1947
Szybka odpowiedź