Konfekcja ślubna
Strona 1 z 2 • 1, 2
AutorWiadomość
Konfekcja ślubna
Część domu mody, do której wcześniej czy później trafi każda dobrze urodzona panna. To właśnie tutaj wystawiane są najbardziej rozchwytywane fasony szat ślubnych zarówno dla pań, jak i dla panów. Każdy wykonany projekt stanowi kwintesencję elegancji, piękna i stylu. W danym sezonie można nie tylko skorzystać z gotowych już propozycji zamieszonych w katalogu, ale także zaprojektować własne, unikalne odzienia na ten niezwykły dzień w życiu narzeczonych. Sztab wykwalifikowanych projektantów i krawcowych tylko czeka, by spełnić zachcianki najbardziej wymagającej klienteli.
Ostatnio zmieniony przez Mistrz gry dnia 25.03.22 20:47, w całości zmieniany 1 raz
| wybierz datę
I-de-al-ny. Mężczyzna był naprawdę przystojny. Smukły, o pięknej sylwetce, nienagannym uczesaniu i regularnych rysach twarzy. Miał na sobie perfekcyjnie skrojone szaty ze świetnego materiału. Wszystko w najlepszym gatunku: nawet nieco wystające spod spodni skarpetki (z niezwykle designerskim wzorem) kosztowały zapewne tyle, ile niewielkie mieszkanie na Pokątnej. Marcel skinął aprobująco głową, uśmiechnął się szeroko i odsłonił niesamowicie białe zęby. Och, gdyby miał córki (broń Merlinie od dzieci!) nie posiadałby żadnych, nawet najmniejszych oporów, aby oddać je komuś takiemu. Zadowolony Parkinson zdjął z ramion mierzony płaszcz, rzucając go niedbale na jeden z manekinów - prędzej czy później jakiś sługa odwiesi go na miejsce - i zszedł z podwyższenia, na którym znajdowało się olbrzymich rozmiarów lustro, przed jakim spędził bitą godzinę, z zachwytem kontemplując swoje odbicie. Może powinien był nazywać się Narcyzem?
Czuł się już całkowicie zmęczony i absolutnie wyżęty ze wszystkich sił witalnych - musiał wstać bowiem z łóżka już o dziesiątej - o dziesiątej! - ponieważ niezwykle ważna pleple lady Rosier zażyczyła sobie jego porady. I cóż biedny Marcel mógł w takiej sytuacji zrobić? Skrzat prawie siłą ściągnął go z łóżka (i prawdopodobnie srogo się za to ukarał), a Parkinson słono policzył przyszłej pannie młodej za swą usługę. Bezprawnie skradając jej również soczystego całusa w policzek, kiedy stał za nią w przymierzalni, sznurując gorset. Uwielbiał tę pracę, choć niektóre jej aspekty (na przykład STANOWCZO zbyt wczesne wstawanie) irytowały Marcela niezmiernie. Lady Rosier na szczęście okazała swą przychylność - a Parkinson zaczynał żywić szczere obawy, czy powinien podpisywać się pod wizerunkiem kogoś tak absolutnie pozbawionego gustu - więc zrobił sobie zasłużoną przerwę. Przedłużającą się co prawda od piętnastu minut do kolejnej już godziny, lecz mężczyzna sam sobie był panem i nikt (to takie piękne!) nie miał prawa mu mówić, co powinien robić. Jeszcze raz kontrolnie zerknął w lustro, poprawiając niesforne włosy oraz minimalne zmarszczki na eleganckiej koszuli, po czym zagwizdał z uznaniem dla samego siebie. Przebywał w pomieszczeniu samotnie, a ktoś z a w s z e musiał wyrazić zachwyt nad jego stylizacją - jeśli zaś nikogo nie było lub nikt się do tego nie kwapił, Marcel czynił to na własną rękę. Czasami i na głos, zachwalając swój wygląd, stąd nierzadko brano go za dziwka i szaleńca. Gdy już i tym razem otwierał usta, gotów wygłosić peany na swą cześć, usłyszał skrzypnięcie drzwi, więc błyskawicznie odwrócił się w tamtym kierunku, dostrzegając wsuwającą się do środka Victorię. Urocza kuzyneczka również wyglądała wspaniale - naturalnie, nie tak dobrze, jak on - i Marcel ucieszył się na jej widok. Nie porwał jej jednak w ramiona (pogniótłby sobie garnitur!), ale entuzjastycznie cmoknął dziewczynę w policzki. Trzy razy podług francuskiej mody, do jakiej zdecydowanie przywykł i którą preferował ponad suchą angielską tradycję całowania dam po rękach - gdzież w tym jakakolwiek przyjemność?
-Victoria! - wykrzyknął, prowadząc ją za rękę wzdłuż manekinów przyodzianych w strojne suknie - więc to prawda? Niedługo wychodzisz za mąż? Świetnie, wręcz wyśmienicie! - trajkotał, coraz bardziej chaotycznie kręcąc się wśród alejek zastawionych rozmaitymi sukniami - wiem, że sama wybrałabyś odpowiednią suknię, ale cieszę się, że jesteś taka rozsądna. Bo zdajesz się na mnie, mam nadzieję? - spytał retorycznie, choć patrzył przy tym na nią wielkimi, proszącymi oczami rozkosznego szczeniaka.
I-de-al-ny. Mężczyzna był naprawdę przystojny. Smukły, o pięknej sylwetce, nienagannym uczesaniu i regularnych rysach twarzy. Miał na sobie perfekcyjnie skrojone szaty ze świetnego materiału. Wszystko w najlepszym gatunku: nawet nieco wystające spod spodni skarpetki (z niezwykle designerskim wzorem) kosztowały zapewne tyle, ile niewielkie mieszkanie na Pokątnej. Marcel skinął aprobująco głową, uśmiechnął się szeroko i odsłonił niesamowicie białe zęby. Och, gdyby miał córki (broń Merlinie od dzieci!) nie posiadałby żadnych, nawet najmniejszych oporów, aby oddać je komuś takiemu. Zadowolony Parkinson zdjął z ramion mierzony płaszcz, rzucając go niedbale na jeden z manekinów - prędzej czy później jakiś sługa odwiesi go na miejsce - i zszedł z podwyższenia, na którym znajdowało się olbrzymich rozmiarów lustro, przed jakim spędził bitą godzinę, z zachwytem kontemplując swoje odbicie. Może powinien był nazywać się Narcyzem?
Czuł się już całkowicie zmęczony i absolutnie wyżęty ze wszystkich sił witalnych - musiał wstać bowiem z łóżka już o dziesiątej - o dziesiątej! - ponieważ niezwykle ważna pleple lady Rosier zażyczyła sobie jego porady. I cóż biedny Marcel mógł w takiej sytuacji zrobić? Skrzat prawie siłą ściągnął go z łóżka (i prawdopodobnie srogo się za to ukarał), a Parkinson słono policzył przyszłej pannie młodej za swą usługę. Bezprawnie skradając jej również soczystego całusa w policzek, kiedy stał za nią w przymierzalni, sznurując gorset. Uwielbiał tę pracę, choć niektóre jej aspekty (na przykład STANOWCZO zbyt wczesne wstawanie) irytowały Marcela niezmiernie. Lady Rosier na szczęście okazała swą przychylność - a Parkinson zaczynał żywić szczere obawy, czy powinien podpisywać się pod wizerunkiem kogoś tak absolutnie pozbawionego gustu - więc zrobił sobie zasłużoną przerwę. Przedłużającą się co prawda od piętnastu minut do kolejnej już godziny, lecz mężczyzna sam sobie był panem i nikt (to takie piękne!) nie miał prawa mu mówić, co powinien robić. Jeszcze raz kontrolnie zerknął w lustro, poprawiając niesforne włosy oraz minimalne zmarszczki na eleganckiej koszuli, po czym zagwizdał z uznaniem dla samego siebie. Przebywał w pomieszczeniu samotnie, a ktoś z a w s z e musiał wyrazić zachwyt nad jego stylizacją - jeśli zaś nikogo nie było lub nikt się do tego nie kwapił, Marcel czynił to na własną rękę. Czasami i na głos, zachwalając swój wygląd, stąd nierzadko brano go za dziwka i szaleńca. Gdy już i tym razem otwierał usta, gotów wygłosić peany na swą cześć, usłyszał skrzypnięcie drzwi, więc błyskawicznie odwrócił się w tamtym kierunku, dostrzegając wsuwającą się do środka Victorię. Urocza kuzyneczka również wyglądała wspaniale - naturalnie, nie tak dobrze, jak on - i Marcel ucieszył się na jej widok. Nie porwał jej jednak w ramiona (pogniótłby sobie garnitur!), ale entuzjastycznie cmoknął dziewczynę w policzki. Trzy razy podług francuskiej mody, do jakiej zdecydowanie przywykł i którą preferował ponad suchą angielską tradycję całowania dam po rękach - gdzież w tym jakakolwiek przyjemność?
-Victoria! - wykrzyknął, prowadząc ją za rękę wzdłuż manekinów przyodzianych w strojne suknie - więc to prawda? Niedługo wychodzisz za mąż? Świetnie, wręcz wyśmienicie! - trajkotał, coraz bardziej chaotycznie kręcąc się wśród alejek zastawionych rozmaitymi sukniami - wiem, że sama wybrałabyś odpowiednią suknię, ale cieszę się, że jesteś taka rozsądna. Bo zdajesz się na mnie, mam nadzieję? - spytał retorycznie, choć patrzył przy tym na nią wielkimi, proszącymi oczami rozkosznego szczeniaka.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
25 luty '56
Byłam już po zaręczynach. Na moim palcu znajdował się nowy pierścionek, a ja nadal nie mogłam uwierzyć, że to już. Że już po wszystkim. Teraz nie byłam tylko lady Parkinson, a lady Parkinson, narzeczona lorda Notta. Czy tego chciałam, czy nie. Ale ja czułam się z tym dziwnie dobrze. Może nie była to dla mnie komfortowa sytuacja, dużo plotek, szeptów, zaraz gratulacji, każdy z rodziny chciał zobaczyć mój pierścionek, ale cieszyłam się, że mój ojciec nie oddał mnie byle komu, a znalazł dla mnie odpowiedniego mężczyznę, u którego boku, mam nadzieję, będę szczęśliwa.
Mimo tego, nie mogłam się jednak skupić. Dzisiaj prawie przypaliłam kociołek, co przecież zazwyczaj mi się nie zdarzało. Stwierdziłam, że potrzebuję odpoczynku. Dlatego kończąc na dzisiaj pracę, wyszłam ze swojej pracowni, jednak zamiast do kominka, aby wrócić do domu, ruszyłam w stronę działu mody. Liczyłam na to, że znajdę swojego kuzyna. Kto jak kto, ale z nim akurat mogłam poplotkować.
Już od progu niemal mnie zaatakował swoją osobą. A ja jedyne co mogłam zrobić, to szeroko się uśmiechnąć i pozwolić mu na to, aby wyrzucił z siebie potok słów i ucałował mnie. Nigdy nie byłam przekonana do tego sposobu witania się, powodował u mnie mieszane uczucia, ale Marcel jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale cóż ja mogłam zrobić, ile razy mu mówiłam, tak tyle razy miałam wrażenie, że mówię do ściany. Ale taki był lord Parkinson, aż się czasami dziwiłam, że był moim kuzynem. Zupełnie charakterem do mnie nie podobny.
- Marcelu, ja ciebie też witam, mój drogi i ja ciebie też dawno nie widziałam - uśmiechnęłam się do niego, po jego ataku słownym. - Tak, zaręczyłam się.
Obserwowałam go, gdy krążył wokół sukni ślubnych i sama nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Starałam się wyglądać jak najbardziej profesjonalnie, starałam się zachować zimną krew, nie uśmiechać się aż za nadto. W końcu nie powinnam, ale widząc jego wzrok, chcąc czy nie, kąciki moich ust uniosły się lekko ku górze.
- Drogi kuzynie, nic nie wiem na temat ślubu jeszcze, jak mam więc wybierać już suknie? - zapytałam.
Podeszłam do niego, przechodząc między wieszakami, na których wisiały suknie. Co jakiś czas się przy którejś zatrzymywałam, wychylałam ją w bok, aby ją obejrzeć i zaraz szłam dalej. Nie chciałam się zbytnio nastawiać, nie wiedziałam ile mam czasu. Po za tym, nie mogłam tak sama zdecydować. Po prostu nie mogłam.
- Marcelu, nie wiem czy moja matka nie będzie chciała, abym założyła jej suknię ślubną - zwierzyłam się.
Gdy pojawiłam się obok niego, wyciągnęłam lekko rękę przed siebie, chcąc pokazać mu swój nowy pierścionek. Klejnoty absolutnie się nie zmieniły, jednak było w nim coś innego, widać, że nie był to pierścionek Parkinsonów, a właśnie Nottów. A gdy Marcel tak oglądał mój nowy pierścionek, ja wypatrzyłam suknie, wiszącą na jednym z manekinów. Spojrzałam na nią, chcącym wzrokiem.
- Wiem, że nie powinnam, ale… stałoby się coś, gdybym pozwoliła sobie, aby przymierzyć jedną? - zapytałam go, lekko ściszonym głosem.
Byłam już po zaręczynach. Na moim palcu znajdował się nowy pierścionek, a ja nadal nie mogłam uwierzyć, że to już. Że już po wszystkim. Teraz nie byłam tylko lady Parkinson, a lady Parkinson, narzeczona lorda Notta. Czy tego chciałam, czy nie. Ale ja czułam się z tym dziwnie dobrze. Może nie była to dla mnie komfortowa sytuacja, dużo plotek, szeptów, zaraz gratulacji, każdy z rodziny chciał zobaczyć mój pierścionek, ale cieszyłam się, że mój ojciec nie oddał mnie byle komu, a znalazł dla mnie odpowiedniego mężczyznę, u którego boku, mam nadzieję, będę szczęśliwa.
Mimo tego, nie mogłam się jednak skupić. Dzisiaj prawie przypaliłam kociołek, co przecież zazwyczaj mi się nie zdarzało. Stwierdziłam, że potrzebuję odpoczynku. Dlatego kończąc na dzisiaj pracę, wyszłam ze swojej pracowni, jednak zamiast do kominka, aby wrócić do domu, ruszyłam w stronę działu mody. Liczyłam na to, że znajdę swojego kuzyna. Kto jak kto, ale z nim akurat mogłam poplotkować.
Już od progu niemal mnie zaatakował swoją osobą. A ja jedyne co mogłam zrobić, to szeroko się uśmiechnąć i pozwolić mu na to, aby wyrzucił z siebie potok słów i ucałował mnie. Nigdy nie byłam przekonana do tego sposobu witania się, powodował u mnie mieszane uczucia, ale Marcel jakby nie zdawał sobie z tego sprawy. Ale cóż ja mogłam zrobić, ile razy mu mówiłam, tak tyle razy miałam wrażenie, że mówię do ściany. Ale taki był lord Parkinson, aż się czasami dziwiłam, że był moim kuzynem. Zupełnie charakterem do mnie nie podobny.
- Marcelu, ja ciebie też witam, mój drogi i ja ciebie też dawno nie widziałam - uśmiechnęłam się do niego, po jego ataku słownym. - Tak, zaręczyłam się.
Obserwowałam go, gdy krążył wokół sukni ślubnych i sama nie mogłam uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. Starałam się wyglądać jak najbardziej profesjonalnie, starałam się zachować zimną krew, nie uśmiechać się aż za nadto. W końcu nie powinnam, ale widząc jego wzrok, chcąc czy nie, kąciki moich ust uniosły się lekko ku górze.
- Drogi kuzynie, nic nie wiem na temat ślubu jeszcze, jak mam więc wybierać już suknie? - zapytałam.
Podeszłam do niego, przechodząc między wieszakami, na których wisiały suknie. Co jakiś czas się przy którejś zatrzymywałam, wychylałam ją w bok, aby ją obejrzeć i zaraz szłam dalej. Nie chciałam się zbytnio nastawiać, nie wiedziałam ile mam czasu. Po za tym, nie mogłam tak sama zdecydować. Po prostu nie mogłam.
- Marcelu, nie wiem czy moja matka nie będzie chciała, abym założyła jej suknię ślubną - zwierzyłam się.
Gdy pojawiłam się obok niego, wyciągnęłam lekko rękę przed siebie, chcąc pokazać mu swój nowy pierścionek. Klejnoty absolutnie się nie zmieniły, jednak było w nim coś innego, widać, że nie był to pierścionek Parkinsonów, a właśnie Nottów. A gdy Marcel tak oglądał mój nowy pierścionek, ja wypatrzyłam suknie, wiszącą na jednym z manekinów. Spojrzałam na nią, chcącym wzrokiem.
- Wiem, że nie powinnam, ale… stałoby się coś, gdybym pozwoliła sobie, aby przymierzyć jedną? - zapytałam go, lekko ściszonym głosem.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Entuzjazm kwitnący tudzież pączkujący z osoby Marcela na widok śliczniutkiej kuzyneczki był tak ogromny, że z pewnością rozsadziłby sporych rozmiarów dwór, jeśli postarano by się zapakować go w cztery ściany. Na szczęście nic nie wskazywało na możliwość takiego wybuchu; radość utrzymywała się jednak na stałym poziomie, wymalowanym w szerokim, pięknym uśmiechu Parkinsona. Gdyby spróbował wygiąć wargi jeszcze trochę szerzej, coś zapewne by pękło, ale on znał znakomicie swoją górną granicę. Uśmiech dopracował przecież do perfekcji, choć ten szczery, kiełkujący gdzieś z okolic klatki piersiowej (anatomia? Po co to komu?) prezentował stanowczo rzadziej, racząc pismaki zdecydowanie innym jego rodzajem. Victoria nań zasługiwała, tak samo jak na całą tę szopkę zachwytu, jaką odgrywał co prawda z właściwą sobie teatralnością, ale czyniąc to zadziwiająco szczerze. Znakomicie potrafił udawać podziw, lecz jego kuzyneczka stanowiła jeden z nielicznych, słodkich wyjątków od narcystycznej reguły Marcela. Piękna, młodziutka, świeża, znakomicie ubrana, och, Parkinson mógłby wyliczać jej zalety w nieskończoność, gdyby tylko w jego słowniku przewijało się więcej niż kilka utartych epitetów. Jednak przede wszystkim i co najważniejsze: pozwalała mu mówić. Marce był gadatliwy jak rozstrojona katarynka i wypuszczał z siebie istne potoki słów, praktycznie nie do zatrzymania. Niefrasobliwe ploteczki z Victorią stanowiły dlań rozrywkę daleko większą od wysłuchiwania tyrad wielkich lordów, którzy nie tylko nie pozwalali mu dojść do głosu, ale i oburzali się na krytykę ich wizerunkowego smaku! Victoria nie stroiła fochów, Victoria nie demonstrowała mu kobiecych fanaberii, nie wymierzała policzków, gdy tylko umiejętną dyplomacją wytknął jej jakiś błąd prezencyjny. Choćby i kolor paznokci w kolorze delikatnego różu, który ostatnio został wyparty przez jaskrawą fuksję. Marce oczywiście wiedział, że jego kuzyneczka godzi się na to pokpiwanie wyłącznie dlatego, by sama mogła go wydrwić; achh, do dziś wypomina mu to, jak w skutek nieudanej transmutacji przemienił swoją szatę wyjściową w falbaniastą suknię na weselu ciotki z trzeciej linii.
-Och, i po co tak oficjalnie? - zamruczał mężczyzna, wzruszając ramionami i pod każdym kątem lustrując sylwetkę Victorii, jakby myślami był już zupełnie gdzie indziej - jesteśmy tu sami, kochanie. Nikt cię nie zruga za lekceważenie tych sztywnych zasad przy kuzynie - pouczył ją ważnym tonem, po czym mrugnął doń łobuzersko.
-Ale do rzeczy, właśnie, właśnie! - zachwycił się jej nowiną (ha! Był bogatszy o sto galeonów, może to i niemoralne zakładać się o przyszłość kuzynki, lecz...) - muszę koniecznie go poznać... Przyprowadź go kiedyś, ocenię delikwenta - oznajmił, pusząc się jak paw i prostując dumnie na całą wysokość - iii tak właściwie, kto to? Istnieje szansa, że o nim słyszałem? - wypalił nagle, z niepohamowaną ciekawością, kogóż to usidliła jego zabójczo śliczna kuzynka. Nikt naturalnie nie mógłby dorównać jemu, aczkolwiek z oczywistych przyczyn... Może zresztą to i dobrze, nie będzie mieć konkurencji w sercu Victorii przynajmniej z jednej, oczywistej strony. Lady Parkinson zdawała się osóbką rozsądną - Marce niemal skakał z radości, kiedy jednak zaczęła przechadzać się między wieszakami z rozmarzoną miną. I oklapł jak balon, z którego wypuszczono powietrze, gdy tylko dziewczę wspomniało o sukni jej matki.
-Sranie w banie - wypowiedział swe zdanie bardzo dosadnie, patrząc na kuzynkę spode łba i krzyżując ręce - prędzej sam ją włożę, niż pozwolę stanąć ci w czymś takim na ślubnym kobiercu. Tradycja, historia, przywiązanie, rodzina-szmira i moda SPRZED DWUDZIESTU LAT - prawie krzyknął rozpaczliwym, jękliwym tonem, uosabiającym ogrom jego cierpienia.
-Weź tę - mówię tonem nieznoszącym sprzeciwy, wciskając jej w ręce suknię, na której spoczął jej wzrok - i tę i tę, i jeszcze tę - dodaję, podając jej naręcze materiału, spod których ledwo ją widać - do przymierzalni prosto i w prawo, zaraz do ciebie przyjdę i pomogę ci z tymi wszystkimi haftkami i duperelami, tylko skoczę jeszcze po odpowiednie buty - oznajmił, po czym zniknął, jeszcze zanim Victoria zdążyła choćby pisnąć, czy zaprotestować w inny sposób.
-Och, i po co tak oficjalnie? - zamruczał mężczyzna, wzruszając ramionami i pod każdym kątem lustrując sylwetkę Victorii, jakby myślami był już zupełnie gdzie indziej - jesteśmy tu sami, kochanie. Nikt cię nie zruga za lekceważenie tych sztywnych zasad przy kuzynie - pouczył ją ważnym tonem, po czym mrugnął doń łobuzersko.
-Ale do rzeczy, właśnie, właśnie! - zachwycił się jej nowiną (ha! Był bogatszy o sto galeonów, może to i niemoralne zakładać się o przyszłość kuzynki, lecz...) - muszę koniecznie go poznać... Przyprowadź go kiedyś, ocenię delikwenta - oznajmił, pusząc się jak paw i prostując dumnie na całą wysokość - iii tak właściwie, kto to? Istnieje szansa, że o nim słyszałem? - wypalił nagle, z niepohamowaną ciekawością, kogóż to usidliła jego zabójczo śliczna kuzynka. Nikt naturalnie nie mógłby dorównać jemu, aczkolwiek z oczywistych przyczyn... Może zresztą to i dobrze, nie będzie mieć konkurencji w sercu Victorii przynajmniej z jednej, oczywistej strony. Lady Parkinson zdawała się osóbką rozsądną - Marce niemal skakał z radości, kiedy jednak zaczęła przechadzać się między wieszakami z rozmarzoną miną. I oklapł jak balon, z którego wypuszczono powietrze, gdy tylko dziewczę wspomniało o sukni jej matki.
-Sranie w banie - wypowiedział swe zdanie bardzo dosadnie, patrząc na kuzynkę spode łba i krzyżując ręce - prędzej sam ją włożę, niż pozwolę stanąć ci w czymś takim na ślubnym kobiercu. Tradycja, historia, przywiązanie, rodzina-szmira i moda SPRZED DWUDZIESTU LAT - prawie krzyknął rozpaczliwym, jękliwym tonem, uosabiającym ogrom jego cierpienia.
-Weź tę - mówię tonem nieznoszącym sprzeciwy, wciskając jej w ręce suknię, na której spoczął jej wzrok - i tę i tę, i jeszcze tę - dodaję, podając jej naręcze materiału, spod których ledwo ją widać - do przymierzalni prosto i w prawo, zaraz do ciebie przyjdę i pomogę ci z tymi wszystkimi haftkami i duperelami, tylko skoczę jeszcze po odpowiednie buty - oznajmił, po czym zniknął, jeszcze zanim Victoria zdążyła choćby pisnąć, czy zaprotestować w inny sposób.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Oboje z Marcelem przeszliśmy dwie zupełnie różne szkoły. Kiedy ja nie wyobrażałam sobie, jak mogłabym nie okazywać szacunku starszemu ode mnie kuzynowi, tak on, mimo swojego wieku, zachowywał się niezwykle… dziecinnie. Chociaż może nie jest to najlepsze słowo. Spontanicznie, podążał za swoim sercem, a nie rozumiem, gdzie mnie uczono, że przede wszystkim mam się zachowywać zgodnie z przyjętymi zasadami, a dopiero gdzieś na końcu myśleć o tym czego chce moje serce. Byłam kobietą, nikt się nie zastanawiał, czy takie coś mi odpowiada, czy nie. Nie mogłam postąpić inaczej.
- Jakie formalnie? - zdziwiłam się lekko. - Normalnie, drogi Marcelu.
Nie mogłam jednak nic więcej powiedzieć. Znowu zaczął do mnie mówić, lustrując mnie swoim przenikliwym spojrzeniem, a ja zaraz zaczęłam denerwować się, że nie wyglądam odpowiednie. Tylko czekałam na to aż mnie zruga za mój dzisiejszy strój i każe się dziesięć razy przebierać, nim dojdziemy w końcu do jakiegoś kompromisu.
Gdy Marcel mówił o ocenianiu mojego narzeczonego, lekko się zmartwiłam. Sądziłam, że nie spodobałoby mu się, gdyby obcy mężczyzna zamiast rozmawiać z nim o polityce, zaczął wygłaszać swoje sugestie na temat jego ubioru. Pół biedy jeśli byłyby to słowa pochlebne, jednak znając Marcela, przyczepiłby się do najmniejszego szczegółu, do takiego, na jaki normalni ludzie nie zwracają absolutnie uwagi.
- Lord Cassius Nott, nie jestem pewna, czy mógłbyś go znać - przedstawiłam go z należytym szacunkiem.
Mój kuzyn niemal cieszył się jak dziecko, kiedy wykazałam chociażby minimalne zainteresowanie sukniami ślubnymi. Idealnie wypatrzył moje spojrzenie, po chwili wciskając mi w ramiona ową suknie, oraz z pięć innych.
- Nie mów tak, suknia ślubna mej matki jest niezwykle piękna - stwierdziłam ze szczerością, bo przecież naprawdę tak uważałam.
Chciałam zaprotestować, nie chciałam jeszcze żadnej wybierać. Ot, ubrać białą suknię, zobaczyć jak będę się czuć w tym kolorze, czego się spodziewać… Jednak nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, mój kuzyn zniknął już gdzieś w głębi pomieszczenia. Westchnęłam wywracając oczyma. Cóż więc mogłam zrobić? Uwielbiałam go, jednak czasami nie miałam do niego sił. I na nic zdawały się moje słowa, gdy próbowałam przekonać go, aby w końcu dorósł. On nadal żył w swoim świecie, jakby kompletnie miał w nosie to, co dzieje się wokół niego. Pocieszałam się faktem, że chyba w każdej rodzinie musi się pojawić taki lub inny dziwak. W naszym przypadku, był nasz kochany, radosny Marcel.
Chcąc nie chcąc ruszyłam prosto, a potem na prawo, by po chwili znaleźć się w przymierzalni. Wszystkie suknie starannie powiesiłam, układając je mniej więcej w tej kolejności, w której chciałam je przymierzać, tą którą wypatrzyłam, zostawiłam sobie na koniec. Zaczęłam więc rozpinać guziki od mej koszuli, czekając aż mój kuzyn do mnie podejdzie. Nie było szans, abym sama poradziła sobie z tymi pięknymi sukniami, zawiązaniem gorsetu, zapięciem ozdobnych haftek, zameczków, zawiązaniem kokardek i tego wszystkiego co po drodze mnie czekało.
- Czy welony są modne w tym sezonie? - zawołałam do Marcela, odpinając ostatnie guziki i niepewnie zsuwając z siebie koszulkę. - Chciałabym mieć welon, welon mojej matki był cudowny.
Im dłużej to trwało, tym bardziej przekonywałam się do całej tej zabawy. Oh, gdyby mój kochany brat, Aaron, zobaczył mnie teraz stojącą przed lustrem, okrywającą się koszulą, na chwilę przed swoją pierwszą przymiarką sukien ślubnych… Byłby ze mnie dumny? Cieszyłby się moim szczęściem? Bo ja pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę ucieszyłam się na myśl o zaślubinach i w tym momencie absolutnie nie przemawiał przeze mnie fakt powinności wykonania swoich rodzinnych obowiązków.
- Jakie formalnie? - zdziwiłam się lekko. - Normalnie, drogi Marcelu.
Nie mogłam jednak nic więcej powiedzieć. Znowu zaczął do mnie mówić, lustrując mnie swoim przenikliwym spojrzeniem, a ja zaraz zaczęłam denerwować się, że nie wyglądam odpowiednie. Tylko czekałam na to aż mnie zruga za mój dzisiejszy strój i każe się dziesięć razy przebierać, nim dojdziemy w końcu do jakiegoś kompromisu.
Gdy Marcel mówił o ocenianiu mojego narzeczonego, lekko się zmartwiłam. Sądziłam, że nie spodobałoby mu się, gdyby obcy mężczyzna zamiast rozmawiać z nim o polityce, zaczął wygłaszać swoje sugestie na temat jego ubioru. Pół biedy jeśli byłyby to słowa pochlebne, jednak znając Marcela, przyczepiłby się do najmniejszego szczegółu, do takiego, na jaki normalni ludzie nie zwracają absolutnie uwagi.
- Lord Cassius Nott, nie jestem pewna, czy mógłbyś go znać - przedstawiłam go z należytym szacunkiem.
Mój kuzyn niemal cieszył się jak dziecko, kiedy wykazałam chociażby minimalne zainteresowanie sukniami ślubnymi. Idealnie wypatrzył moje spojrzenie, po chwili wciskając mi w ramiona ową suknie, oraz z pięć innych.
- Nie mów tak, suknia ślubna mej matki jest niezwykle piękna - stwierdziłam ze szczerością, bo przecież naprawdę tak uważałam.
Chciałam zaprotestować, nie chciałam jeszcze żadnej wybierać. Ot, ubrać białą suknię, zobaczyć jak będę się czuć w tym kolorze, czego się spodziewać… Jednak nim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, mój kuzyn zniknął już gdzieś w głębi pomieszczenia. Westchnęłam wywracając oczyma. Cóż więc mogłam zrobić? Uwielbiałam go, jednak czasami nie miałam do niego sił. I na nic zdawały się moje słowa, gdy próbowałam przekonać go, aby w końcu dorósł. On nadal żył w swoim świecie, jakby kompletnie miał w nosie to, co dzieje się wokół niego. Pocieszałam się faktem, że chyba w każdej rodzinie musi się pojawić taki lub inny dziwak. W naszym przypadku, był nasz kochany, radosny Marcel.
Chcąc nie chcąc ruszyłam prosto, a potem na prawo, by po chwili znaleźć się w przymierzalni. Wszystkie suknie starannie powiesiłam, układając je mniej więcej w tej kolejności, w której chciałam je przymierzać, tą którą wypatrzyłam, zostawiłam sobie na koniec. Zaczęłam więc rozpinać guziki od mej koszuli, czekając aż mój kuzyn do mnie podejdzie. Nie było szans, abym sama poradziła sobie z tymi pięknymi sukniami, zawiązaniem gorsetu, zapięciem ozdobnych haftek, zameczków, zawiązaniem kokardek i tego wszystkiego co po drodze mnie czekało.
- Czy welony są modne w tym sezonie? - zawołałam do Marcela, odpinając ostatnie guziki i niepewnie zsuwając z siebie koszulkę. - Chciałabym mieć welon, welon mojej matki był cudowny.
Im dłużej to trwało, tym bardziej przekonywałam się do całej tej zabawy. Oh, gdyby mój kochany brat, Aaron, zobaczył mnie teraz stojącą przed lustrem, okrywającą się koszulą, na chwilę przed swoją pierwszą przymiarką sukien ślubnych… Byłby ze mnie dumny? Cieszyłby się moim szczęściem? Bo ja pierwszy raz od dłuższego czasu naprawdę ucieszyłam się na myśl o zaślubinach i w tym momencie absolutnie nie przemawiał przeze mnie fakt powinności wykonania swoich rodzinnych obowiązków.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Czasami żałował, że nie urodził się kobietą - w chwilach naprawdę wielkiego otumanienia tak zwanymi napojami wyskokowymi (bo przecież nie mógł się przyznać, że rozsmakował się w Pięści Hagrida), głęboko wręcz nawet nad tym ubolewał. Stanowiłoby to perfekcyjne wytłumaczenie dla jego pasji wtłoczonej w do bólu typowe, niewieście zajęcia. Moda, wszelkiej maści zabiegi pielęgnacyjne, bieżące informacje ze świata arystokracji oraz gwiazd, czyli innymi słowy plotki, balet: hobby Marcela stawiały go w dość niekorzystnym świetle przed szlachcicami lubującymi się w pojedynkach, polowaniach (brudne ciuchy, śmierdzące łono natury i inne łona... zdecydowanie fuj) czy podobnych aktywnościach, które jego po prostu zupełnie nie kręciły. Gdyby był kobietą zapewne pozowałby na idealną arystokratę, zdarzało mu się nawet, że wyobrażał sobie, jak panowie walczą o jego/jej (nieważne) rękę, trup ściele się gęsto, a on/ona na końcu wybiera najprzystojniejszego i najdzielniejszego konkurenta, jednocześnie strofując go za koszmarne ułożenie włosów po batalii. Z drugiej jednak strony, Marce doskonale wiedział o jarzmach krępujących panienki z wyższych sfer, co z kolei stanowiło doskonałą przeciwwagę dla jego mrzonek. Nie sądził, by potrafił przeboleć podobne ograniczenia, ba, prawdopodobnie by umarł w wielkich i okropnych męczarniach, więc po prostu przyjmował sytuację życiową na klatę, codziennie (kilka razy dziennie) powtarzając sobie przed lustrem, że jest najpiękniejszy, najmądrzejszy i najlepszy spośród całej zgrai ludzkości. Trochę współczuł więc Victorii, ale oczywiście - nie za nadto. Póki świat był skonstruowany w taki sposób, że jemu nie doskwierały żadne problemy, nie miał zamiaru mieszać się w nic wymagającego od niego jakiegokolwiek wysiłku.
-No tak, tak, zapomniałem, że ty zawsze tak ładnie mówisz - rzekł, machając ręką na to drobne nieporozumienie, bo przecież nie było to sprawą istotną, a już na pewno nie na tyle, by roztrząsać ową kwestię. Victoria z jej hiperpoprawnością czasami go irytowała, lecz obiektywnie rzecz ujmując, jedynie zyskiwała tym na swojej wartości rynkowej. Ale, ale, naturalnie wizerunek kuzyneczki lubił przejmować na swe barki, często szarpiąc się przy tym z całą gromadą plebejskich stylistów, którzy chcieli położyć na niej swe brudne łapy. Marce jednak postawił sobie za punkt honoru jeszcze bardziej podbić notowania Victorii wśród szlacheckiej socjety, zatem walczył o nią jak lew. I natychmiast skojarzył fircyka, o którym nieśmiało wspomniało mu dziewczę, nie wiedząc wprawdzie jeszcze, czy powinien się cieszyć, że ten docenił jego starania, czy automatycznie postarać się o zakaz zbliżania.
-Kojarzę go. Nott, imprezy, zabawy, alkohol, ministerstwo - wyliczał po kolei wszystko, co pamiętał o Cassiusu. Nie mógł go nie znać, lecz koniecznie wręcz musiał go poznać. Bliżej, aby stwierdzić, czy na pewno jest odpowiednią partią dla Victorii, choć teoretycznie (praktycznie pewnie też) klamka już zapadła.
-Suknia jest piękna, ale nadaje się co najwyżej do muzeum - odpowiedział z wyższością, choć jednocześnie oddał jej odrobinę racji. Istotnie, kiecka swego czasu musiała robić furorę, ale na Merlina, moda zmienia się szybciej niż minutowe wskazówki na zegarku! Ona tym bardziej powinna to rozumieć! Marce jednak nie chcąc wyjść na gruboskórnego, wymruczał jeszcze kilka komplementów na temat przedpotopowej sukni, po czym wyruszył na poszukiwanie butów. Szpilki, koniecznie wysoki obcas, ale jednocześnie delikatny, spiczasty nosek... zaokrąglone były takie babcine, zupełnie nieodpowiednie dla młodej, pełnej wdzięku dziewczyny. Marce wrócił wkrótce z siedmioma pudełkami, chyboczącymi się w jego rękach w niebezpiecznym stosie, jednocześnie odkrzykując:
-Nie są! Ale mogę zrobić tak, żeby były! - zaśmiał się diabolicznie, a jego policzki zabarwiły rumieńce podniecenia. Ależ zabawa! Ostrożnie odstawił pudła na podłogę, po czym zabrał się do dzieła. Ciało kobiece już od dawna nie było dla niego tajemnicą, ale z Victorią postępował nadzwyczaj ostrożnie. Nie patrzył tam, gdzie nie powinien, całą uwagę skupiając na tym, by nie pozahaczać delikatnego materiału, ani broń Merlinie, nie zniszczyć misternej fryzury kuzynki.
-Tak dobrze? - upewnił się Parkinson, wprawnie ściskając gorset, bo naprawdę nie chciał pozbawić Victorii tchu - przynajmniej nie w ten dosłowny sposób, rzec wiadoma, że przy nim całkiem często kobietom zdarzało się omdlewać.
-No tak, tak, zapomniałem, że ty zawsze tak ładnie mówisz - rzekł, machając ręką na to drobne nieporozumienie, bo przecież nie było to sprawą istotną, a już na pewno nie na tyle, by roztrząsać ową kwestię. Victoria z jej hiperpoprawnością czasami go irytowała, lecz obiektywnie rzecz ujmując, jedynie zyskiwała tym na swojej wartości rynkowej. Ale, ale, naturalnie wizerunek kuzyneczki lubił przejmować na swe barki, często szarpiąc się przy tym z całą gromadą plebejskich stylistów, którzy chcieli położyć na niej swe brudne łapy. Marce jednak postawił sobie za punkt honoru jeszcze bardziej podbić notowania Victorii wśród szlacheckiej socjety, zatem walczył o nią jak lew. I natychmiast skojarzył fircyka, o którym nieśmiało wspomniało mu dziewczę, nie wiedząc wprawdzie jeszcze, czy powinien się cieszyć, że ten docenił jego starania, czy automatycznie postarać się o zakaz zbliżania.
-Kojarzę go. Nott, imprezy, zabawy, alkohol, ministerstwo - wyliczał po kolei wszystko, co pamiętał o Cassiusu. Nie mógł go nie znać, lecz koniecznie wręcz musiał go poznać. Bliżej, aby stwierdzić, czy na pewno jest odpowiednią partią dla Victorii, choć teoretycznie (praktycznie pewnie też) klamka już zapadła.
-Suknia jest piękna, ale nadaje się co najwyżej do muzeum - odpowiedział z wyższością, choć jednocześnie oddał jej odrobinę racji. Istotnie, kiecka swego czasu musiała robić furorę, ale na Merlina, moda zmienia się szybciej niż minutowe wskazówki na zegarku! Ona tym bardziej powinna to rozumieć! Marce jednak nie chcąc wyjść na gruboskórnego, wymruczał jeszcze kilka komplementów na temat przedpotopowej sukni, po czym wyruszył na poszukiwanie butów. Szpilki, koniecznie wysoki obcas, ale jednocześnie delikatny, spiczasty nosek... zaokrąglone były takie babcine, zupełnie nieodpowiednie dla młodej, pełnej wdzięku dziewczyny. Marce wrócił wkrótce z siedmioma pudełkami, chyboczącymi się w jego rękach w niebezpiecznym stosie, jednocześnie odkrzykując:
-Nie są! Ale mogę zrobić tak, żeby były! - zaśmiał się diabolicznie, a jego policzki zabarwiły rumieńce podniecenia. Ależ zabawa! Ostrożnie odstawił pudła na podłogę, po czym zabrał się do dzieła. Ciało kobiece już od dawna nie było dla niego tajemnicą, ale z Victorią postępował nadzwyczaj ostrożnie. Nie patrzył tam, gdzie nie powinien, całą uwagę skupiając na tym, by nie pozahaczać delikatnego materiału, ani broń Merlinie, nie zniszczyć misternej fryzury kuzynki.
-Tak dobrze? - upewnił się Parkinson, wprawnie ściskając gorset, bo naprawdę nie chciał pozbawić Victorii tchu - przynajmniej nie w ten dosłowny sposób, rzec wiadoma, że przy nim całkiem często kobietom zdarzało się omdlewać.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Stanowiłam przeciwwagę dla zachowania Marcela. Kiedy on posługiwał się niezwykle prostym i mało skomplikowanym słownictwem, ja nie miałam problemów z tym, aby swoją wypowiedź ubrać w górnolotne wyrazy; gdy on skakał od wieszaka do wieszaka, ja stałam spokojnie, obejmując swoim wzrokiem, to co znajdowało się dookoła mnie i nie wykonywałam zbyt gwałtownych ruchów; gdy jemu były w głowie same głupoty, ja starałam się skupić na pracy i poszerzaniu swoich horyzontów. Jak to możliwe, że byśmy swoją rodziną? Jak widać, nawet w jednym rodzie, gdzie powinny dominować określone cechy charakteru czy zachowania, pojawiały się takie osobistości jak mój kuzyn. Chociaż byli członkowie naszego rodu nie często popierali jego zachowanie, to byli też i tacy, którzy uśmiechali się pobłażanie na jego widok, pozwalając mu na jego ekscesy. I ja chyba należałam do tej drugiej grupy osób.
- Oczywiście, że tak ładnie mówię - potwierdziłam za nim. - Tak się powinno mówić, Marcel. Czasami jesteś gorszy od dwóch plotkujących panienek.
Zaśmiałam się lekko, ukrywając usta za dłonią i spoważniałam dopiero, gdy przedstawiałam mu nazwisko mojego narzeczonego. A gdy lord Parkinson wspomniał coś o imprezach, alkoholach i zabawach, zacisnęłam mocno usta. Nottowie znani byli z organizacji najlepszych wydarzeń w czarodziejskim świecie i mało kto mógł konkurować z nimi o ten tytuł. Z każdym wspomnieniem o tym rodzie, z każdą rozmową na ich temat i temat tego z czego są znani, zdawałam sobie coraz bardziej sprawę, ile pracy mnie czeka, gdy przyjdzie mi zmienić nazwisko i zostać lady Nott. A wiedziałam, a raczej czułam to, że lord Nott będzie ode mnie wymagać idealności. Widać było po nim, że to taki typ człowieka.
- Do muzeum? Wstydziłbyś się - jęknęłam, bo co jak co, ale suknia mojej matki nie zasługiwała na taki brak szacunku.
Gdyby mężczyzna nie dodał jednak na jej temat kilku pochwał, to sama nie wiem, czy chciałabym rozmawiać z nim jeszcze dzisiejszego dnia. Szanowałam swoich rodziców i przedmioty do nich należące, dlatego bardzo nie spodobał mi się jego ton. Ja nigdy nie odważyłabym się powiedzieć czegoś takiego o sukni ślubnej jego matki. Nie miałam już jednak czasu, aby dalej się na niego gniewać. Zaraz bowiem znalazłam się w przymierzalni, spoglądając na swoje włosy i wyobrażając sobie swoją twarz w welonie.
- Modny czy nie, i tak będę miała welon - stwierdziłam, spoglądając na niego w lustrze, gdy wchodził do środka.
W ciszy pozwoliłam mu, aby pomógł mi się do końca rozebrać. Obserwowałam jak obejmuje gorsetem moje ciało, a zaciskający się coraz bardziej materiał, eliminuje wady i uwydatnia to, co powinno być uwydatnione. Szlachcianki były przyzwyczajone do gorsetów, uczyłyśmy się je nosić będąc jeszcze młodymi pannami, by na pierwszym sabacie nie zabrakło nam tchu, spędzając w nim niemal całą noc. Czułam, jak z każdym zaciśnięciem sznureczka, materiał coraz bardziej zaciskał się na mojej talii, aż w końcu został odpowiednio zawiązany.
- Tak, tak dobrze - odpowiedziałam, zaraz biorąc kilka głębszych wdechów sprawdzając, czy mogę spokojnie oddychać.
Widać było, że mój kuzyn zna się na rzeczy, był przecież jednym z lepszych pracowników Domu Mody. Nie bałam się powierzyć mu swojego wyglądu, wiedząc jednak, że w odpowiednim momencie powinnam zareagować, gdyby zechciał przesadzić. Dlatego też jego obecność w przebieralni nie była dla mnie aż tak krępująca, to jednak w pewnym momencie na moich policzkach pojawiły się lekkie rumieńce zakłopotania. Gdyby nie był moim kuzynem, którego traktuję jako swojego przyjaciela, nigdy nie pozwoliłabym mu się widzieć w takiej sytuacji.
- Przymierzmy pierwszą, może tą? - wzięłam jedną do ręki. - Nie wiem, czy podoba mi się ten koronkowy tył…
Spojrzałam na nią, trzymając ją na wyciągnięcie ręki, następnie oddałam ją Marcelowi, aby zajął się nią i pomógł mi ją założyć. Co jak co, ale w gorsecie miałam naprawdę ograniczone ruchy. Cud, że dało się w tym chodzić. Gdyby nie wcześniejsza nauka, miałabym pewnie poważne problemy.
- Oczywiście, że tak ładnie mówię - potwierdziłam za nim. - Tak się powinno mówić, Marcel. Czasami jesteś gorszy od dwóch plotkujących panienek.
Zaśmiałam się lekko, ukrywając usta za dłonią i spoważniałam dopiero, gdy przedstawiałam mu nazwisko mojego narzeczonego. A gdy lord Parkinson wspomniał coś o imprezach, alkoholach i zabawach, zacisnęłam mocno usta. Nottowie znani byli z organizacji najlepszych wydarzeń w czarodziejskim świecie i mało kto mógł konkurować z nimi o ten tytuł. Z każdym wspomnieniem o tym rodzie, z każdą rozmową na ich temat i temat tego z czego są znani, zdawałam sobie coraz bardziej sprawę, ile pracy mnie czeka, gdy przyjdzie mi zmienić nazwisko i zostać lady Nott. A wiedziałam, a raczej czułam to, że lord Nott będzie ode mnie wymagać idealności. Widać było po nim, że to taki typ człowieka.
- Do muzeum? Wstydziłbyś się - jęknęłam, bo co jak co, ale suknia mojej matki nie zasługiwała na taki brak szacunku.
Gdyby mężczyzna nie dodał jednak na jej temat kilku pochwał, to sama nie wiem, czy chciałabym rozmawiać z nim jeszcze dzisiejszego dnia. Szanowałam swoich rodziców i przedmioty do nich należące, dlatego bardzo nie spodobał mi się jego ton. Ja nigdy nie odważyłabym się powiedzieć czegoś takiego o sukni ślubnej jego matki. Nie miałam już jednak czasu, aby dalej się na niego gniewać. Zaraz bowiem znalazłam się w przymierzalni, spoglądając na swoje włosy i wyobrażając sobie swoją twarz w welonie.
- Modny czy nie, i tak będę miała welon - stwierdziłam, spoglądając na niego w lustrze, gdy wchodził do środka.
W ciszy pozwoliłam mu, aby pomógł mi się do końca rozebrać. Obserwowałam jak obejmuje gorsetem moje ciało, a zaciskający się coraz bardziej materiał, eliminuje wady i uwydatnia to, co powinno być uwydatnione. Szlachcianki były przyzwyczajone do gorsetów, uczyłyśmy się je nosić będąc jeszcze młodymi pannami, by na pierwszym sabacie nie zabrakło nam tchu, spędzając w nim niemal całą noc. Czułam, jak z każdym zaciśnięciem sznureczka, materiał coraz bardziej zaciskał się na mojej talii, aż w końcu został odpowiednio zawiązany.
- Tak, tak dobrze - odpowiedziałam, zaraz biorąc kilka głębszych wdechów sprawdzając, czy mogę spokojnie oddychać.
Widać było, że mój kuzyn zna się na rzeczy, był przecież jednym z lepszych pracowników Domu Mody. Nie bałam się powierzyć mu swojego wyglądu, wiedząc jednak, że w odpowiednim momencie powinnam zareagować, gdyby zechciał przesadzić. Dlatego też jego obecność w przebieralni nie była dla mnie aż tak krępująca, to jednak w pewnym momencie na moich policzkach pojawiły się lekkie rumieńce zakłopotania. Gdyby nie był moim kuzynem, którego traktuję jako swojego przyjaciela, nigdy nie pozwoliłabym mu się widzieć w takiej sytuacji.
- Przymierzmy pierwszą, może tą? - wzięłam jedną do ręki. - Nie wiem, czy podoba mi się ten koronkowy tył…
Spojrzałam na nią, trzymając ją na wyciągnięcie ręki, następnie oddałam ją Marcelowi, aby zajął się nią i pomógł mi ją założyć. Co jak co, ale w gorsecie miałam naprawdę ograniczone ruchy. Cud, że dało się w tym chodzić. Gdyby nie wcześniejsza nauka, miałabym pewnie poważne problemy.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby przejmował się tym, co o nim mówią, już dawno musiałby popełnić samobójstwo ze zgryzoty. Naturalnie, żył plotkami, często sam je tworzył i podsycał, ale wiedział również (z autopsji), że słowa są jak huragan, dzikie i niepowstrzymane, o olbrzymiej mocy destrukcyjniej. Marce uwielbiał być w centrum uwagi i zainteresowania, kochał błyszczeć, świecić, skupiać na sobie światła reflektorów, okazywać się obiektem westchnień, powodem przepłakanych nocy oraz mokrych snów. Jednak aby dotrzeć do takiego etapu, na jakim obecnie się znajdował, latami budował swoją reputację i dochodził do... wcale nie tak zaskakujących wniosków socjologicznych. Każda pogłoska przynosiła profit. Rozdmuchiwanie oszczerstw prowokowało do skonfrontowania wymienianych poglądów, co z kolei rodziło medialną burzę. Parkinson pokochał to zjawisko, wykorzystując jego efekty, podobnie jak postępował z biednymi, niedoświadczonymi dziennikarzynami. Brzydki sekrecik wydobyty na światło dzienne nie szkodził, jeśli tylko został on odpowiednio podany oraz okraszony przesłodkim deserem, niwelującym szkody po zatruciu daniem głównym. Gorzej, jeśli nawyki ściśle chronione, dziwnym sposobem przeciekały do pismaków - ale do tego Marce przywykł, zrzucając to na karb prowadzenia rozrywkowego trybu życia, szlajania się po barach i mruczenia pięknym dziewczętom lekkich obyczajów pasjonującej historii swojego życia. Pogodzenie się z czytaniem o sobie w gazetach nie było zresztą tak przykre, jak mógłby podejrzewać ktoś, kogo nigdy to nie spotkało. Zwłaszcza, że Parkinson nie robił sobie ze zjadliwych artykułów, o ile tylko wychodził korzystnie na zdjęciach zdobiących nagłówek.
-Nie przesadzaj, Viki - burknął pod nosem, bo mimo wszystko porównanie do jakichśtam panienek mocno go ubodło. Tym mocniej, że powiedziała to jego kuzynka! Jego rodzona kuzynka, prawie siostra! Marce płakał wewnętrznie nad tą zniewagą, acz na pozór zachował prawdziwie męskie opanowanie i wyraz twarzy niewzruszony. Był jednak ciężko obrażony i nagle stracił cały swój zapał, skrzyżował ramiona, oczekując przeprosin za tak przerażający potwarz. Jak ona mogła tak go zranić! I na dodatek unikać tematu swego przyszłego męża! Ach, Marcela aż świerzbił język, aby wypytać o pikantne szczegóły tudzież podzielić się swoją wiedzą o Cassiusu, lecz powstrzymywał się hardo, uprzedzony przez karcący ton dziewczęcia.
-Nie wstydzę się. Wcale a wcale! - parsknął, kręcąc przekornie głową, bo jeśli przy czymś się upierał, potrafił być prawdziwym osłem. A prawda nie mogła ulec zmianie! Suknia z całą pewnością nie nadawała się do ponownego zaprezentowania na salonach. Jak Victoria w ogóle śmiała pomyśleć o wystąpieniu w kreacji już raz noszonej, a co gorsza, noszonej ze dwadzieścia lat temu! Marce prawie dostał apopleksji, ale jakoś powstrzymał się przed atakiem, dumnie prostując swą sylwetkę i unosząc z godnością głowę, aby spojrzeć z góry na Victorię.
-Będziesz mieć. Najpiękniejszy. Zadbam o to - zadeklarował, choć w tonie pobrzmiewała już tylko chłodna determinacja do bycia najlepszym, aniżeli rzeczywista radość z doradzania kuzynce. Musiał zacząć myśleć już teraz, jak rozbuchać trend na welony. Najprościej byłoby samemu pokazać się w jakimś i wylansować go własnym imieniem i nazwiskiem, ale, na Merlina, społeczeństwo raczej by tego nie przeżyło! Skoro krzywili się na widok jego pomalowanych paznokci, za wystrojenie się w welon zapewne wylądowałby w Tower, czy w jakimś innym, równie okropnym miejscu pozbawionym luster!
Całe szczęście, że suknie ślubne zmiękczyły zatwardziałe serce Marcela, bo gdyby nie to, mógłby z premedytacją wykorzystać fakt wpakowania Victorii w gorset. Widok kuzyneczki w uroczej, ślubnej bieliźnie jednak natychmiastowo rozpuścił lód, a Parkinson zaczął powoli okazywać dawną radość. Zachowywał się jak trzepnięty, gdy skakał dookoła kobiety, nie zważając zupełnie na jej urokliwy rumieniec wstydu - doprawdy, sądził, że już mają to za sobą. Jednego mógł być pewny, choć nie wiedział, czy go to uszczęśliwia, czy wręcz przeciwnie. Lord Nott na bank się zachwyci.
-Jest dość strojna, moim zdaniem twojej urodzie nie potrzebne są tak bogate ozdoby. Ale kto wie, może to, co zobaczymy nas oczaruje? - spytał Marcel, pomagając Victorii wdziać suknię, po czym drapuję halki oraz kolejne opadające fałdy materiału - zamknij oczy - szepnął, jedną ręką zasłaniając je, by nie mogła podglądać, drugą wprawnie zapinając perłowe guziczki i podciągając opadające ramiączka - możesz w to uwierzyć? - wyrwało się mężczyźnie, gdy odsłonił oczy Victorii i razem z nią mógł podziwiać efekt. Łza wzruszenia spłynęła po gładko ogolonym policzku Marcela - ech, na pewno poryczę się na twoim ślubie - mruknął speszony - ale wygrałem nasz zakład! Mówiłem, że ustatkujesz się przede mną! - dodał, z zawadiackim uśmiechem. Bang bang, mała.
-Nie przesadzaj, Viki - burknął pod nosem, bo mimo wszystko porównanie do jakichśtam panienek mocno go ubodło. Tym mocniej, że powiedziała to jego kuzynka! Jego rodzona kuzynka, prawie siostra! Marce płakał wewnętrznie nad tą zniewagą, acz na pozór zachował prawdziwie męskie opanowanie i wyraz twarzy niewzruszony. Był jednak ciężko obrażony i nagle stracił cały swój zapał, skrzyżował ramiona, oczekując przeprosin za tak przerażający potwarz. Jak ona mogła tak go zranić! I na dodatek unikać tematu swego przyszłego męża! Ach, Marcela aż świerzbił język, aby wypytać o pikantne szczegóły tudzież podzielić się swoją wiedzą o Cassiusu, lecz powstrzymywał się hardo, uprzedzony przez karcący ton dziewczęcia.
-Nie wstydzę się. Wcale a wcale! - parsknął, kręcąc przekornie głową, bo jeśli przy czymś się upierał, potrafił być prawdziwym osłem. A prawda nie mogła ulec zmianie! Suknia z całą pewnością nie nadawała się do ponownego zaprezentowania na salonach. Jak Victoria w ogóle śmiała pomyśleć o wystąpieniu w kreacji już raz noszonej, a co gorsza, noszonej ze dwadzieścia lat temu! Marce prawie dostał apopleksji, ale jakoś powstrzymał się przed atakiem, dumnie prostując swą sylwetkę i unosząc z godnością głowę, aby spojrzeć z góry na Victorię.
-Będziesz mieć. Najpiękniejszy. Zadbam o to - zadeklarował, choć w tonie pobrzmiewała już tylko chłodna determinacja do bycia najlepszym, aniżeli rzeczywista radość z doradzania kuzynce. Musiał zacząć myśleć już teraz, jak rozbuchać trend na welony. Najprościej byłoby samemu pokazać się w jakimś i wylansować go własnym imieniem i nazwiskiem, ale, na Merlina, społeczeństwo raczej by tego nie przeżyło! Skoro krzywili się na widok jego pomalowanych paznokci, za wystrojenie się w welon zapewne wylądowałby w Tower, czy w jakimś innym, równie okropnym miejscu pozbawionym luster!
Całe szczęście, że suknie ślubne zmiękczyły zatwardziałe serce Marcela, bo gdyby nie to, mógłby z premedytacją wykorzystać fakt wpakowania Victorii w gorset. Widok kuzyneczki w uroczej, ślubnej bieliźnie jednak natychmiastowo rozpuścił lód, a Parkinson zaczął powoli okazywać dawną radość. Zachowywał się jak trzepnięty, gdy skakał dookoła kobiety, nie zważając zupełnie na jej urokliwy rumieniec wstydu - doprawdy, sądził, że już mają to za sobą. Jednego mógł być pewny, choć nie wiedział, czy go to uszczęśliwia, czy wręcz przeciwnie. Lord Nott na bank się zachwyci.
-Jest dość strojna, moim zdaniem twojej urodzie nie potrzebne są tak bogate ozdoby. Ale kto wie, może to, co zobaczymy nas oczaruje? - spytał Marcel, pomagając Victorii wdziać suknię, po czym drapuję halki oraz kolejne opadające fałdy materiału - zamknij oczy - szepnął, jedną ręką zasłaniając je, by nie mogła podglądać, drugą wprawnie zapinając perłowe guziczki i podciągając opadające ramiączka - możesz w to uwierzyć? - wyrwało się mężczyźnie, gdy odsłonił oczy Victorii i razem z nią mógł podziwiać efekt. Łza wzruszenia spłynęła po gładko ogolonym policzku Marcela - ech, na pewno poryczę się na twoim ślubie - mruknął speszony - ale wygrałem nasz zakład! Mówiłem, że ustatkujesz się przede mną! - dodał, z zawadiackim uśmiechem. Bang bang, mała.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Sama nigdy bym tego wszystkiego tak ładnie nie zapięła. Odkąd pamiętałam robił to za mnie ktoś inny, nie ogarniałam działania tych wszystkich haftek, zapięć, zameczków, suwaczków, wiązań. Jak dobrze, że mój kuzyn się na tym znał, a ja nie musiałam nawet kiwnąć palcem, tak jak zresztą na damę przystało.
Niby etap zakłopotania już dawno mieliśmy za sobą, to jednak Marcel był mężczyzną, a ja byłam kobietą. Chociaż teraz był pracownikiem Domu Mody i poniekąd zajmował się swoją pracą, to ja jednak wywodziłam się z dość konserwatywnego środowiska, bardziej konserwatywnego niż mój kuzyn, i szczerze wierzyłam w to, że w bieliźnie widzieć może mnie tylko mój mąż i tylko po ślubie. Cóż, dla sukni ślubnej trzeba było jednak nagiąć swoje zasady, ufałam kuzynowi i wiedziałam, że nie wykorzysta tego przeciwko mnie. Przecież niemal razem dorastaliśmy.
Posłusznie zamknęłam oczy, gdy dostałam takowe polecenie i z niecierpliwością czekałam, aż Marcel pozwoli mi ujrzeć suknię, a kiedy tak się stało, uśmiech nie schodził z moich ust. Nie zachwycałam się póki co suknią, ale samym tym, że stoję w bieli. Świadomość, że niedługo czekają mnie zaślubiny, stała mi się jeszcze bardziej bliska, aż zadrżałam z ekscytacji.
- Tylko nie szlochaj za głośno - upomniałam go, spoglądając mu w oczy jednak dosyć łagodnie. - To było oczywiste, że wygrasz, sama nie wiem po co się zakładałam… to było tak dawno temu, że nawet nie pamiętam naszej stawki…
Zaśmiałam się, by zwrócić się wzrokiem na swoją osobę i przyjrzeć się sobie w tej sukni i musiałam przyznać, że wyglądała na prawdę ładnie, jednak, coś mi w niej brakowało. Nie była to suknia, w której chciałabym iść do ślubu, w której czułabym się dobrze. Zacisnęłam lekko usta, zerkając na kuzyna.
- Jest śliczna, ale to chyba nie to - przyznałam ze szczerością.
Odwróciłam się w stronę wiszących obok sukien. Wiele z nich było tak bardzo strojnych, które aż błyszczały. A nie wiem czy chciałam wyglądać jak świąteczna bombka. Zbyt dużo koronek, błyskotek, świecidełek, zdecydowanie nie dla mnie. Oprócz jednej, która miała ładnie dopasowaną górę, która idealnie przylegała do góry, oraz gładki dół, bardzo szeroki, jak u księżniczki. A chciałam się czuć jak piękna księżniczka, w pięknej sukni, z diademem i welonem, najlepiej, jednocześnie. Trzymając materiał tej właśnie sukni, spojrzałam na kuzyna.
- Przymierzmy tą, proszę - poprosiłam.
Gdy Marcel odpinał mi kolejne guziki, nie mogłam się doczekać, aż ściągnie tą suknie, którą miałam na sobie i założy mi kolejną, jednak gdy przyszło co do czego, spojrzałam na nią i delikatnie rozszerzyłam ją w talii, marszcząc nosek.
- Mam za szeroką talię do tej sukni, dasz radę ścisnąć gorset bym w nią weszła? Oh nie, czeka mnie tyle pracy, nie chcę by mi poszerzali suknie, ma być idealna - jęknęłam cicho, bardziej do siebie, niż do mojego kuzyna. - Myślisz, że mam szeroką talię? Tylko szczerze, Marcelu…
Odwróciłam się do niego plecami czekając, aż dostosuje mój wygląd do sukni, nigdy odwrotnie! Choćbym miała wciągać brzuch i płytko oddychać, to przecież nie pozwolę na to, aby poszerzali mi suknię. To by była dla mnie ogromna porażka. A jednocześnie znak, że powinnam mniej jeść i bardziej skupić się na swoim ciele.
- Myślisz, że lord Nott będzie ze mnie zadowolony? Tak bardzo bym chciała spełnić jego oczekiwania, oczekiwania mojego ojca i matki - dodałam szczerze. - Nie chciałabym ich zawieść, chcieli by bym była idealna, więc ja również tego chcę…
Uśmiechnęłam się do Marcela, oczekując, że powie mi prawdę co o tym myśli. I miałam nadzieję, że jego zdanie będzie równe mojemu, chociaż naprawdę rzadko się to zdarzało. Ja nie wiem jakim cudem myśmy się dogadywali.
Niby etap zakłopotania już dawno mieliśmy za sobą, to jednak Marcel był mężczyzną, a ja byłam kobietą. Chociaż teraz był pracownikiem Domu Mody i poniekąd zajmował się swoją pracą, to ja jednak wywodziłam się z dość konserwatywnego środowiska, bardziej konserwatywnego niż mój kuzyn, i szczerze wierzyłam w to, że w bieliźnie widzieć może mnie tylko mój mąż i tylko po ślubie. Cóż, dla sukni ślubnej trzeba było jednak nagiąć swoje zasady, ufałam kuzynowi i wiedziałam, że nie wykorzysta tego przeciwko mnie. Przecież niemal razem dorastaliśmy.
Posłusznie zamknęłam oczy, gdy dostałam takowe polecenie i z niecierpliwością czekałam, aż Marcel pozwoli mi ujrzeć suknię, a kiedy tak się stało, uśmiech nie schodził z moich ust. Nie zachwycałam się póki co suknią, ale samym tym, że stoję w bieli. Świadomość, że niedługo czekają mnie zaślubiny, stała mi się jeszcze bardziej bliska, aż zadrżałam z ekscytacji.
- Tylko nie szlochaj za głośno - upomniałam go, spoglądając mu w oczy jednak dosyć łagodnie. - To było oczywiste, że wygrasz, sama nie wiem po co się zakładałam… to było tak dawno temu, że nawet nie pamiętam naszej stawki…
Zaśmiałam się, by zwrócić się wzrokiem na swoją osobę i przyjrzeć się sobie w tej sukni i musiałam przyznać, że wyglądała na prawdę ładnie, jednak, coś mi w niej brakowało. Nie była to suknia, w której chciałabym iść do ślubu, w której czułabym się dobrze. Zacisnęłam lekko usta, zerkając na kuzyna.
- Jest śliczna, ale to chyba nie to - przyznałam ze szczerością.
Odwróciłam się w stronę wiszących obok sukien. Wiele z nich było tak bardzo strojnych, które aż błyszczały. A nie wiem czy chciałam wyglądać jak świąteczna bombka. Zbyt dużo koronek, błyskotek, świecidełek, zdecydowanie nie dla mnie. Oprócz jednej, która miała ładnie dopasowaną górę, która idealnie przylegała do góry, oraz gładki dół, bardzo szeroki, jak u księżniczki. A chciałam się czuć jak piękna księżniczka, w pięknej sukni, z diademem i welonem, najlepiej, jednocześnie. Trzymając materiał tej właśnie sukni, spojrzałam na kuzyna.
- Przymierzmy tą, proszę - poprosiłam.
Gdy Marcel odpinał mi kolejne guziki, nie mogłam się doczekać, aż ściągnie tą suknie, którą miałam na sobie i założy mi kolejną, jednak gdy przyszło co do czego, spojrzałam na nią i delikatnie rozszerzyłam ją w talii, marszcząc nosek.
- Mam za szeroką talię do tej sukni, dasz radę ścisnąć gorset bym w nią weszła? Oh nie, czeka mnie tyle pracy, nie chcę by mi poszerzali suknie, ma być idealna - jęknęłam cicho, bardziej do siebie, niż do mojego kuzyna. - Myślisz, że mam szeroką talię? Tylko szczerze, Marcelu…
Odwróciłam się do niego plecami czekając, aż dostosuje mój wygląd do sukni, nigdy odwrotnie! Choćbym miała wciągać brzuch i płytko oddychać, to przecież nie pozwolę na to, aby poszerzali mi suknię. To by była dla mnie ogromna porażka. A jednocześnie znak, że powinnam mniej jeść i bardziej skupić się na swoim ciele.
- Myślisz, że lord Nott będzie ze mnie zadowolony? Tak bardzo bym chciała spełnić jego oczekiwania, oczekiwania mojego ojca i matki - dodałam szczerze. - Nie chciałabym ich zawieść, chcieli by bym była idealna, więc ja również tego chcę…
Uśmiechnęłam się do Marcela, oczekując, że powie mi prawdę co o tym myśli. I miałam nadzieję, że jego zdanie będzie równe mojemu, chociaż naprawdę rzadko się to zdarzało. Ja nie wiem jakim cudem myśmy się dogadywali.
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
Gdyby marcelową głowę choć trochę zaprzątała matematyka (dziedzina stojąca zdecydowanie ponad jego rozumieniem oraz pojmowaniem rzeczywistości), podzieliłby on arystokrację na dwie zasadnicze grupy. Sztywniaków (wiadomo, o co chodzi) oraz dżolerów (czyli po prostu tych, którzy nieco mniejszą wagę przykładali do każdej wytycznej szlacheckiego stylu życia). Marcel naturalnie kochał swoje pochodzenie, uwielbiał się za nazwisko i nigdy, przenigdy nie zamierzał odcinać się od swojej postrzelonej rodzinki... Wciąż po prostu był narwanym, zupełnie niedorosłym dzieciakiem. I doskonale wiedział, że te mniejsze wyskoki zostaną mu spokojnie darowane, o ile nie wywinie czegoś, co faktycznie mogłoby sprowadzić na Parkinsonów hańbę. Folgował więc sobie umiejętnie, nie przekraczając grubo zarysowanej granicy - no może wystawiał za nią duży palec od lewej stopy, ale wtedy, gdy faktycznie tego od niego oczekiwano - zachowywał się wręcz wzorowo. Ciężko było mu utrzymywać powagę wśród spotkań z nadętymi mężczyznami, umiejącymi jedynie paplać o polityce, ale wytrzymywał owe spędy, skutecznie zwalczając pokusę zabunkrowania się w toalecie na cały czas ich trwania. Miał tak wiele wad (aczkolwiek tak błahych, że nie miały szans przebicia przez morze zalet), że nie potrafił ich zliczyć. Victoria... z kolei Victoria była idealna w każdym calu. Perfekcyjna szlachcianka z szanowanego rodu. Panienka znakomicie wychowana, nieodzywająca się bez pozwolenia, pokorna, pełna szacunku do każdego mężczyzny, zapewne wiernie oddana przyszłemu mężowi. Marce nie miał zielonego pojęcia, jak między nimi wytworzyła się tak silna więź - raczej nie przepadał za upominaniem przez kogokolwiek, a Victoria co rusz próbowała go resocjalizować. Mimo tego ukochał ją jak własną siostrę, zawsze chciał mieć młodszą, którą dla odmiany sam mógłby stroić w sukienki, czesać włoski... I pewnie z owego dziecięcego sentymentu zapłonęła w Parkinsonie iskierka opiekuńczości względem kuzynki. Podsycona jednakże delikatnym zdziwieniem, bo nie sądził, że przyzna mu rację.
-Pewnie zagłuszę prowadzącego ceremonię - zachichotał, uśmiechając się głupawo. Jego kuzyneczka w sukni ślubnej, jego kuzyneczka przybierająca inne nazwisko, jego kuzyneczka oddana obcemu mężczyźnie... Mina Marcela odrobinę zrzedła, co próbował uratować, biorąc się pod boki - Masz mnie za jakiegoś... lekkoducha? - spytał, choć doskonale wiedział, że to przecież prawda i że sam uciekał w popłochu przed ślubnym kobiercem - [b]twierdzisz, że nie znajdę sobie laseczki? - dopytywał dalej, nagle szalenie zmartwiony jej zdaniem. Cóż za transformacja. Oczywiście darował sobie opowieści o wszystkich dziewczętach, które przewinęły się przez jego łóżko. Hm, czy to nie ojciec po raz (on przynajmniej tak sądził) pierwszy zabrał go do domu rozkoszy w jego siedemnaste urodziny?
Marce błyskawicznie oderwał się od swoich szalonych przemyśleń, gdy z pewnej odległości doszedł go ton Victorii. Brak aprobaty dla sukni. Nie odrzekł nic, pozwalając jej zachować własne zdanie (a wyglądała cudownie!), bo wróżył, ze po ślubie nieczęsto będzie mieć do tego okazję. Szybko odpiął wszystkie haftki, tasiemki, guziczki, pomógł kuzynce wyplątać się z fałd materiału oraz ogromnej halki, po czym zupełnie niedbale odrzucił suknię, zamierzając się z kolejną. Pierwszym wyborem Victorii. Musiał przyznać, że miała bardzo dobry gust: suknia była prosta, lecz jednocześnie tkwiło w niej coś niezwykłego. Może materiał, z jakiego została uszyta, może krój, może wyobrażenie mężczyzny, który już bezwiednie wizualizował sobie w niej Victorię? Milcząc (jak to do niego niepodobne), wykonał każde jej polecenie, choć aż zatkało go z nagłego bólu, gdy widział, jak dziewczę ledwo łapie oddech w sztywnym gorsecie. Miał ochotę natychmiast go poluźnić, lecz zbyt dobrze znał Victorię - istniała spora szansa, że dostanie po łapskach. Powoli drapował materiał na jej ciele, poprawiał ramiączka, układał dół sukni, aby opadał odpowiednio miękko... i wreszcie nieco się odsunął, by mógł ocenić swe starania z odpowiedniej perspektywy.
-Jesteś piękna, Victorio - odpowiedział poważnie, bez swej zwykłej, żartobliwej nuty - W tej sukni wyglądasz olśniewająco, ale nie nadaje się dla Ciebie. Masz cudowną figurę, piękne, kobiece kształty, a ona została uszyta dla niewiast pozbawionych ich... naturalnych atutów - rzekł prostolinijnie, starając się jak najdokładniej wyłożyć powód niedopasowania - na swój ślub dostaniesz inną suknię. Sam ją zaprojektuję. Powiedz tylko, czego sobie życzysz, a ja sprawię, że będziesz prawdziwą księżniczką - zadeklarował, chwytając ją za ręce i patrząc w oczy, jakby był gotów do złożenia Przysięgi Wieczystej. Nie tracił już ani chwili czasu, szybko wydostając kuzynkę z niewygodnego ubioru i pomagając jej w przywdzianiu jej własnej sukni. Gdy stała przed nim już ubrana, lekko niepewna, z drżącym pytanie wybrzmiewającym z pełnych ust, Marce uśmiechnął się do niej. Wyrozumiale. Szczerze.
-Jeśli będzie niezadowolony, to oznacza tylko jedno. Że jest głupcem - powiedział Parkinson, zakładając za ucho niesforny kosmyk, który wymknął się z jej fryzury - Jesteś skarbem, Victorio, prawdziwym skarbem. Powinien Cię docenić i traktować jak boginię - dodał z przekonaniem, z niespodziewaną emfazą całując dziewczę w policzek i oferując jej ramię. Szepnął przy tym, że bałaganem w przymierzalni zajmą się pracownicy, a oni w tym czasie mogą wybrać się na niesamowicie smaczne ciasto czekoladowe, a potem, gwoli spalenia nadmiaru kalorii na maraton zakupów w celu powiększania garderoby o kolejne, zapewne wcale nie potrzebne ubrania.
-Pewnie zagłuszę prowadzącego ceremonię - zachichotał, uśmiechając się głupawo. Jego kuzyneczka w sukni ślubnej, jego kuzyneczka przybierająca inne nazwisko, jego kuzyneczka oddana obcemu mężczyźnie... Mina Marcela odrobinę zrzedła, co próbował uratować, biorąc się pod boki - Masz mnie za jakiegoś... lekkoducha? - spytał, choć doskonale wiedział, że to przecież prawda i że sam uciekał w popłochu przed ślubnym kobiercem - [b]twierdzisz, że nie znajdę sobie laseczki? - dopytywał dalej, nagle szalenie zmartwiony jej zdaniem. Cóż za transformacja. Oczywiście darował sobie opowieści o wszystkich dziewczętach, które przewinęły się przez jego łóżko. Hm, czy to nie ojciec po raz (on przynajmniej tak sądził) pierwszy zabrał go do domu rozkoszy w jego siedemnaste urodziny?
Marce błyskawicznie oderwał się od swoich szalonych przemyśleń, gdy z pewnej odległości doszedł go ton Victorii. Brak aprobaty dla sukni. Nie odrzekł nic, pozwalając jej zachować własne zdanie (a wyglądała cudownie!), bo wróżył, ze po ślubie nieczęsto będzie mieć do tego okazję. Szybko odpiął wszystkie haftki, tasiemki, guziczki, pomógł kuzynce wyplątać się z fałd materiału oraz ogromnej halki, po czym zupełnie niedbale odrzucił suknię, zamierzając się z kolejną. Pierwszym wyborem Victorii. Musiał przyznać, że miała bardzo dobry gust: suknia była prosta, lecz jednocześnie tkwiło w niej coś niezwykłego. Może materiał, z jakiego została uszyta, może krój, może wyobrażenie mężczyzny, który już bezwiednie wizualizował sobie w niej Victorię? Milcząc (jak to do niego niepodobne), wykonał każde jej polecenie, choć aż zatkało go z nagłego bólu, gdy widział, jak dziewczę ledwo łapie oddech w sztywnym gorsecie. Miał ochotę natychmiast go poluźnić, lecz zbyt dobrze znał Victorię - istniała spora szansa, że dostanie po łapskach. Powoli drapował materiał na jej ciele, poprawiał ramiączka, układał dół sukni, aby opadał odpowiednio miękko... i wreszcie nieco się odsunął, by mógł ocenić swe starania z odpowiedniej perspektywy.
-Jesteś piękna, Victorio - odpowiedział poważnie, bez swej zwykłej, żartobliwej nuty - W tej sukni wyglądasz olśniewająco, ale nie nadaje się dla Ciebie. Masz cudowną figurę, piękne, kobiece kształty, a ona została uszyta dla niewiast pozbawionych ich... naturalnych atutów - rzekł prostolinijnie, starając się jak najdokładniej wyłożyć powód niedopasowania - na swój ślub dostaniesz inną suknię. Sam ją zaprojektuję. Powiedz tylko, czego sobie życzysz, a ja sprawię, że będziesz prawdziwą księżniczką - zadeklarował, chwytając ją za ręce i patrząc w oczy, jakby był gotów do złożenia Przysięgi Wieczystej. Nie tracił już ani chwili czasu, szybko wydostając kuzynkę z niewygodnego ubioru i pomagając jej w przywdzianiu jej własnej sukni. Gdy stała przed nim już ubrana, lekko niepewna, z drżącym pytanie wybrzmiewającym z pełnych ust, Marce uśmiechnął się do niej. Wyrozumiale. Szczerze.
-Jeśli będzie niezadowolony, to oznacza tylko jedno. Że jest głupcem - powiedział Parkinson, zakładając za ucho niesforny kosmyk, który wymknął się z jej fryzury - Jesteś skarbem, Victorio, prawdziwym skarbem. Powinien Cię docenić i traktować jak boginię - dodał z przekonaniem, z niespodziewaną emfazą całując dziewczę w policzek i oferując jej ramię. Szepnął przy tym, że bałaganem w przymierzalni zajmą się pracownicy, a oni w tym czasie mogą wybrać się na niesamowicie smaczne ciasto czekoladowe, a potem, gwoli spalenia nadmiaru kalorii na maraton zakupów w celu powiększania garderoby o kolejne, zapewne wcale nie potrzebne ubrania.
Marcel Parkinson
Zawód : Doradca wizerunkowy "he he"
Wiek : 27
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Na górze wino
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
na dole dwa
jestem przystojny
soł chapeau bas
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Czy byłam idealna? Wielu twierdziło, że tak. Dobrze ułożona, na pierwszy rzut oka zbytnio nie wychylająca się z tłumu, posłuszna ojcu, znająca swoje miejsce w hierarchii, w dodatku posiadająca własne zainteresowania i przyczyniająca się do rozwoju naukowego. Ale czy naprawdę taka byłam? Tego nie chciałam nikomu uświadamiać. Wolałam grę pozoru, swoje własne miejsce, swój świat i jeśli, aby móc nadal w nim istnieć musiałam przejmować się tymi wszystkimi zasadami, to byłam w stanie się poświęcić. Ojciec nigdy nie pozwoliłby mi zajmować się moją pasją, gdybym nie była idealna; gdyby nie miał poczucia, że daje mi coś za nic. Wiedziałam, że możliwość rozwoju była dla mnie nagrodą i robiłam wszystko, aby tego nie stracić. Jego jedno słowo i mogłam pożegnać się z pracownią. A teraz, gdy na moim palcu znajdował się pierścionek zaręczynowy, słowo innego mężczyzny stało się dla mnie równie ważne, a niedługo jeszcze ważniejsze niż mojego ojca.
I nie tylko ja poświęcałam się, aby utrzymać to co już miałam w garści. Dokładnie w tej samej sytuacji był Marcel. On również balansował na cienkiej nici, starając się nie przekroczyć niewidzialnej linii, która pozbawiłaby go jego przywilejów, statusu społecznego, kontaktów. A ja doskonale to rozumiałam, nawet bardziej niż mógłby sobie to wyobrazić.
- Nie waż mi się zagłuszać prowadzącego, chce móc słyszeć, to co do mnie mówi - odpowiedziałam z udawaną złością.
Spojrzałam na jego odbicie w lustrze, na usta, które wypowiadały kolejne słowa, a z każdym wyrazem, w moich oczach coraz bardziej rozświetlały się iskierki małej złośliwości i rozbawienia. Zaśmiałam się, biorąc kuzyna pod włos.
- Oczywiście, że tak uważam. Nie znajdziesz sobie na stałe żadnej panny, aczkolwiek zmienię zdanie, jeśli udało by ci się ożenić przed końcem roku - złożyłam ręce na piersiach. - Może jakiejś pannie udało by się z tobą wytrzymać, chociaż nie… wątpię.
Nie chciałam być złośliwa, z Marcelem się tylko droczyłam. I wiedziałam, że on w końcu podejmie to rzucone wyzwanie i zechce udowodnić mi, że wcale nie mam racji. Taki był mój kuzyn i doskonale o tym wiedziałam.
Obserwowałam jak ściągał ze mnie suknie, jak odpinał wszystkie guziczki, jak odrzucał ją na bok, a mnie aż ścisnęło w gardle, że z taką niedbałością odrzuca coś, co przecież mogłoby się przydać innej wychodzącej za mąż kobiecie. Ucieszyłam się, że bez słowa zgodził się, aby ścisnąć gorset i chociaż bolało, a ja ledwo byłam w stanie oddychać, to z przyjemnością patrzyłam jak suknia zgrabnie się na mnie wślizguje i delikatnie leży na mojej talii, nie opinając absolutnie żadnego kawałka mojego ciała.
Jednak, mimo że była przepiękna, to fakt faktem, Marcel miał rację. Nie była to suknia dla mnie, potrzebowałam czegoś… pomiędzy. Nie chciałam wyglądać jak paw, ale też nie uśmiechało mi się wyglądanie zbyt skromnie. Nic jednak nie odpowiedziałam, próba oddychania była i tak zbyt dużym wysiłkiem. Uśmiechnęłam się jedynie, gdy stwierdził, że sam zaprojektuje dla mnie suknie. Nie miałam innego wyboru jak się zgodzić, a gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że będę musiała go trochę przypilnować.
Gdy w końcu znalazłam się w swoich ubraniach i mogłam spokojnie oddychać, wzięłam głębszy wdech ciesząc się z dzisiejszego dnia.
- Dziękuje, Marcel. Dobrze zrobiłam ubierając dzisiaj te suknie, dało mi to sporo do myślenia - odpowiedziałam mu. - Lord Nott na pewno będzie zadowolony, nie ma innego wyjścia.
Ochoczo chwyciłam jego ramie, z chęcią przystając na odwiedzeniu kawiarni i zrobieniu nowych zakupów. W końcu nowych pięknych sukien nigdy za wiele.
zt oboje
I nie tylko ja poświęcałam się, aby utrzymać to co już miałam w garści. Dokładnie w tej samej sytuacji był Marcel. On również balansował na cienkiej nici, starając się nie przekroczyć niewidzialnej linii, która pozbawiłaby go jego przywilejów, statusu społecznego, kontaktów. A ja doskonale to rozumiałam, nawet bardziej niż mógłby sobie to wyobrazić.
- Nie waż mi się zagłuszać prowadzącego, chce móc słyszeć, to co do mnie mówi - odpowiedziałam z udawaną złością.
Spojrzałam na jego odbicie w lustrze, na usta, które wypowiadały kolejne słowa, a z każdym wyrazem, w moich oczach coraz bardziej rozświetlały się iskierki małej złośliwości i rozbawienia. Zaśmiałam się, biorąc kuzyna pod włos.
- Oczywiście, że tak uważam. Nie znajdziesz sobie na stałe żadnej panny, aczkolwiek zmienię zdanie, jeśli udało by ci się ożenić przed końcem roku - złożyłam ręce na piersiach. - Może jakiejś pannie udało by się z tobą wytrzymać, chociaż nie… wątpię.
Nie chciałam być złośliwa, z Marcelem się tylko droczyłam. I wiedziałam, że on w końcu podejmie to rzucone wyzwanie i zechce udowodnić mi, że wcale nie mam racji. Taki był mój kuzyn i doskonale o tym wiedziałam.
Obserwowałam jak ściągał ze mnie suknie, jak odpinał wszystkie guziczki, jak odrzucał ją na bok, a mnie aż ścisnęło w gardle, że z taką niedbałością odrzuca coś, co przecież mogłoby się przydać innej wychodzącej za mąż kobiecie. Ucieszyłam się, że bez słowa zgodził się, aby ścisnąć gorset i chociaż bolało, a ja ledwo byłam w stanie oddychać, to z przyjemnością patrzyłam jak suknia zgrabnie się na mnie wślizguje i delikatnie leży na mojej talii, nie opinając absolutnie żadnego kawałka mojego ciała.
Jednak, mimo że była przepiękna, to fakt faktem, Marcel miał rację. Nie była to suknia dla mnie, potrzebowałam czegoś… pomiędzy. Nie chciałam wyglądać jak paw, ale też nie uśmiechało mi się wyglądanie zbyt skromnie. Nic jednak nie odpowiedziałam, próba oddychania była i tak zbyt dużym wysiłkiem. Uśmiechnęłam się jedynie, gdy stwierdził, że sam zaprojektuje dla mnie suknie. Nie miałam innego wyboru jak się zgodzić, a gdzieś z tyłu głowy miałam myśl, że będę musiała go trochę przypilnować.
Gdy w końcu znalazłam się w swoich ubraniach i mogłam spokojnie oddychać, wzięłam głębszy wdech ciesząc się z dzisiejszego dnia.
- Dziękuje, Marcel. Dobrze zrobiłam ubierając dzisiaj te suknie, dało mi to sporo do myślenia - odpowiedziałam mu. - Lord Nott na pewno będzie zadowolony, nie ma innego wyjścia.
Ochoczo chwyciłam jego ramie, z chęcią przystając na odwiedzeniu kawiarni i zrobieniu nowych zakupów. W końcu nowych pięknych sukien nigdy za wiele.
zt oboje
Czas płynieAle wspomnienia pozostają na zawsze
Victoria Parkinson
Zawód : Dama, twórczyni perfum, alchemiczka
Wiek : 20
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczona
Bo nie miłość jest najważniejsza, a spełnienie obowiązku wobec rodu i męża.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarownica
Nieaktywni
29 maja?
Data ślubu została przesunięta, miała odbyć się parę dni wcześniej niż początkowo było to zakładane, więc ja musiałam sprężyć się ze swoją suknią ślubną. Niemal wszystko było już gotowe, krój wybrany, materiał dobrany, pozostały mi jedynie ostatnie poprawki, które należało wprowadzić. Suknia miała trafić do Yaxley’s Hall wystarczająco wcześnie, abym jeszcze po tych ostatnich poprawkach mogła ją na spokojnie przymierzyć i sprawdzić czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku. Czy gdzieś coś za bardzo nie opina, czy gdzieś haftka nie jest poluzowana albo czy koronka się, w którymś miejscu nie postrzępiła. Zależało mi na tym, aby było mi wygodnie, aczkolwiek jeśli miałam mieć na sobie najpiękniejszą suknię na świecie, to z szerokim uśmiechem na ustach i bez najmniejszego jęknięcia zniosłabym najbardziej drapiący materiał. Byłam na to gotowa.
Nie byłam jednak masochistką i nikt nie chciał abym tego dnia czuła się nieodpowiednio. Już podczas pierwszych przymiarek wiedziałam, że będzie mi bardzo przyjemnie i nie będę musiała martwić się niewygodą. W końcu miałam nosić na sobie tę kreację przez cały dzień, a ściągnięta miała zostać dopiero tuż przed nocą poślubną. Czy to przy pomocy służby, czy też mego przyszłego męża.
Poprosiłam o towarzystwo Lilianę, jako moja siostra miała pełne prawo, jak i w sumie obowiązek, aby towarzyszyć mi w tych bardzo ważnych dla mnie chwilach. Potrzebowałam teraz jej wsparcia, nie dlatego, że byłam smutna nadchodzącymi wydarzeniami. Wręcz przeciwnie! Byłam przeszczęśliwa, ale bardzo mocno się denerwowałam dlatego potrzebowałam słów otuchy, dodania mi jakiejś pewności siebie, chociaż też zazwyczaj mi nie brakowało. I wiedziałam, że od niej to dostane. Mimo że dopiero niedawno tak naprawdę nasze relacje się poprawiły, a po ostatnich wydarzeniach, głupotach jakie wyprawiała i towarzyszącym przy tym ostrych słowach, mogło się zdawać, że wcale nie jest tak kolorowo, jakbyśmy obie chciały. Miałam jednak nadzieję, że Liliana wszystko rozumiała, że wszystko sobie wyjaśniłyśmy i nie wpłynie to na nasz dzisiejszy dzień. Humor miałam cudowny i nie chciałam pozwolić, aby cokolwiek mi go zepsuło.
Byłam niezwykle wymagającą klientką, nie szczędziłam galeonów, ale w zamian wymagałam idealnie tego, czego chciałam. Byłam Yaxley’em, potomkinią will, niedługo miałam wyjść za mąż za swojego kuzyna i chciałam tego dnia wyglądać idealnie. W tej kwestii nie było żadnego kompromisu. Umówione byłyśmy na konkretną godzinę, więc gdy tylko pojawiłyśmy się w Domu Mody Parkinson, od razu nas powitano. Już od progu czuć było, że nie jest to “jakiś tam” butik, tylko miejsce, którym zarządzały osoby, które naprawdę się na tym znały, które przecierały ścieżki, wytaczały trendy i od kogo inni chcieli zgapić, czy też ładniej to ujmując, inspirować się. Prowadzone byłyśmy prosto do pomieszczenia, które dla przyszłej panny młodej było niemalże istnym rajem. Biel sukien porozwieszanych na wieszakach aż bił po oczach. Te tiule, atłasy, jedwabie, koronki, wszystko to było tak piękne, chciało się dotknąć, założyć, okręcić się wokół własnej osi i stwierdzić, że ta jednak nie jest tą jedyną, ściągnąć ją i założyć kolejną. Nie martwiąc się o nic. Ale te, które wisiały na wieszakach były dla niżej postawionych panien, nie dla takich jak ja czy Liliana. My miałyśmy suknie na swoje własne zamówienie. Takie jakie nam się tylko wymarzyły.
Czekając na pracownicę, która miała przynieść moją suknie i odpowiednią do tego bieliznę, w końcu miałam przymierzyć dziś całość, czekałyśmy wraz z Lilianą w pokoju, w którym oprócz tych sukien, o których już wspomniałam, był jeszcze podest przed ogromnym lustrem, a na przeciwko tego skórzana kanapa w kolorze butelkowej zieleni, stolik z winem, który nalany został do naszych kieliszków. Trzymałam jeden i spoglądając z radością na Lilianę.
- O czym myślisz, Liliano? - spytałam.
Utkwiłam w niej swoje spojrzenie czekając na jej odpowiedź. Ciekawa byłam co kryło się w tej pięknej blond głowie. Czy denerwuje się tak jak ja, przejmuje się? A może wręcz przeciwnie, jest bardzo spokojna? Zanurzyłam usta w alkoholu, uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Data ślubu została przesunięta, miała odbyć się parę dni wcześniej niż początkowo było to zakładane, więc ja musiałam sprężyć się ze swoją suknią ślubną. Niemal wszystko było już gotowe, krój wybrany, materiał dobrany, pozostały mi jedynie ostatnie poprawki, które należało wprowadzić. Suknia miała trafić do Yaxley’s Hall wystarczająco wcześnie, abym jeszcze po tych ostatnich poprawkach mogła ją na spokojnie przymierzyć i sprawdzić czy na pewno wszystko jest w najlepszym porządku. Czy gdzieś coś za bardzo nie opina, czy gdzieś haftka nie jest poluzowana albo czy koronka się, w którymś miejscu nie postrzępiła. Zależało mi na tym, aby było mi wygodnie, aczkolwiek jeśli miałam mieć na sobie najpiękniejszą suknię na świecie, to z szerokim uśmiechem na ustach i bez najmniejszego jęknięcia zniosłabym najbardziej drapiący materiał. Byłam na to gotowa.
Nie byłam jednak masochistką i nikt nie chciał abym tego dnia czuła się nieodpowiednio. Już podczas pierwszych przymiarek wiedziałam, że będzie mi bardzo przyjemnie i nie będę musiała martwić się niewygodą. W końcu miałam nosić na sobie tę kreację przez cały dzień, a ściągnięta miała zostać dopiero tuż przed nocą poślubną. Czy to przy pomocy służby, czy też mego przyszłego męża.
Poprosiłam o towarzystwo Lilianę, jako moja siostra miała pełne prawo, jak i w sumie obowiązek, aby towarzyszyć mi w tych bardzo ważnych dla mnie chwilach. Potrzebowałam teraz jej wsparcia, nie dlatego, że byłam smutna nadchodzącymi wydarzeniami. Wręcz przeciwnie! Byłam przeszczęśliwa, ale bardzo mocno się denerwowałam dlatego potrzebowałam słów otuchy, dodania mi jakiejś pewności siebie, chociaż też zazwyczaj mi nie brakowało. I wiedziałam, że od niej to dostane. Mimo że dopiero niedawno tak naprawdę nasze relacje się poprawiły, a po ostatnich wydarzeniach, głupotach jakie wyprawiała i towarzyszącym przy tym ostrych słowach, mogło się zdawać, że wcale nie jest tak kolorowo, jakbyśmy obie chciały. Miałam jednak nadzieję, że Liliana wszystko rozumiała, że wszystko sobie wyjaśniłyśmy i nie wpłynie to na nasz dzisiejszy dzień. Humor miałam cudowny i nie chciałam pozwolić, aby cokolwiek mi go zepsuło.
Byłam niezwykle wymagającą klientką, nie szczędziłam galeonów, ale w zamian wymagałam idealnie tego, czego chciałam. Byłam Yaxley’em, potomkinią will, niedługo miałam wyjść za mąż za swojego kuzyna i chciałam tego dnia wyglądać idealnie. W tej kwestii nie było żadnego kompromisu. Umówione byłyśmy na konkretną godzinę, więc gdy tylko pojawiłyśmy się w Domu Mody Parkinson, od razu nas powitano. Już od progu czuć było, że nie jest to “jakiś tam” butik, tylko miejsce, którym zarządzały osoby, które naprawdę się na tym znały, które przecierały ścieżki, wytaczały trendy i od kogo inni chcieli zgapić, czy też ładniej to ujmując, inspirować się. Prowadzone byłyśmy prosto do pomieszczenia, które dla przyszłej panny młodej było niemalże istnym rajem. Biel sukien porozwieszanych na wieszakach aż bił po oczach. Te tiule, atłasy, jedwabie, koronki, wszystko to było tak piękne, chciało się dotknąć, założyć, okręcić się wokół własnej osi i stwierdzić, że ta jednak nie jest tą jedyną, ściągnąć ją i założyć kolejną. Nie martwiąc się o nic. Ale te, które wisiały na wieszakach były dla niżej postawionych panien, nie dla takich jak ja czy Liliana. My miałyśmy suknie na swoje własne zamówienie. Takie jakie nam się tylko wymarzyły.
Czekając na pracownicę, która miała przynieść moją suknie i odpowiednią do tego bieliznę, w końcu miałam przymierzyć dziś całość, czekałyśmy wraz z Lilianą w pokoju, w którym oprócz tych sukien, o których już wspomniałam, był jeszcze podest przed ogromnym lustrem, a na przeciwko tego skórzana kanapa w kolorze butelkowej zieleni, stolik z winem, który nalany został do naszych kieliszków. Trzymałam jeden i spoglądając z radością na Lilianę.
- O czym myślisz, Liliano? - spytałam.
Utkwiłam w niej swoje spojrzenie czekając na jej odpowiedź. Ciekawa byłam co kryło się w tej pięknej blond głowie. Czy denerwuje się tak jak ja, przejmuje się? A może wręcz przeciwnie, jest bardzo spokojna? Zanurzyłam usta w alkoholu, uśmiech nie schodził mi z twarzy.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Przyglądałam się pięknym sukniom, z romarzeniem dotykając delikatnych koronek. Miejsce takie jak to było idealne dla każdej kobiety, która nie mogła doczekać się zamążpójścia, albo znalazła sobie narzeczonego w którym była prawdziwie zakochana. Zazdrościłam tego Rosie, jednocześnie marząc sobie, że i ja znajdę swojego księcia z bajki i któregoś dnia przyjdziemy tutaj znowu, ale bohaterką dnia będę właśnie ja. Suknie były wspaniałe, tiulowe spódnice wyglądały jak chmurki, a doskonale wiedziałam, że my czekamy na coś specjalnego. Kreacje na sabat były projektowane jedynie na ten jeden wieczór, a co dopiero ten wyjątkowy dzień w całym życiu. Wiedziałam, że siostra miała już za sobą przymiarki i wszystko było prawie gotowe, ale jeszcze ani razu nie byłam z nią, żeby zobaczyć jak wygląda. Oglądanie pięknych strojów to była jednak z (wielu) rozrywek dobrze widzianych u szlachcianek, a które na prawdę lubiłam. Przebieranie w niezliczonej liczbie materiałów i strojów było bardzo przyjemne, chociaż czasem, przy ogromnym wyborze, nieco frustrujące. Może to i dobrze, że suknia ślubna Rosalie była już właściwie skończona? Cieszyłam się jej szczęściem, że w końcu znalazła sobie najlepszego męża, jednocześnie będąc zaskoczoną, że ciągle przebywał tak blisko. Wciąż czułam żal po naszej ostatniej rozmowie w szpitalu, ale starałam się (chyba całkiem umiejętnie) ukrywać tu uczucie. Było to o tyle łatwe, że ostatnio nagromadziło się wiele innych rzeczy, którymi bardziej się przejmowałam. W końcu odważyłam się rzucić pracę w Ministerstwie (czy też nie miałam odwagi dłużej tego ciągnąć, ciężko powiedzieć), przez co ogarniało mnie poczucie całodniowej bezczynności. Robiłam oczywiście wiele (głównie czytałam, przeglądałam swoją garderobę i jeździłam konno), ale wydawało się to mało w porównaniu do wcześniejszego natłoku obowiązków.
Prośba Rosalie, żeby pójść z nią do Domu Mody bardzo mnie ucieszyła. Miło było mieć do zrobienia coś, co miało swój pozytywny cel. Trochę myślałam, że to od jej zabronienia mi udziału w pojedynkach wszystko zaczęło się zmieniać, ale przecież nigdy nie powiedziałabym tego na głos. Zapominałam, że w końcu ojciec, któryś z kuzynów czy nawet nestor, zainteresowałby się tym, co robię. Z pewnego punktu widzenia nie wydawało się to aż tak stosowne, ale wypierałam takie myśli ponieważ tak bardzo to lubiłam. Uśmiechnęłam się do siostry, ostatni raz muskając suknię z odważnie odsłoniętymi plecami. Podeszłam do niej, by zająć miejsc obok, po drugiej stronie zielonej kanapy. W dłoń chwyciłam kieliszek i skosztowałam odrobinę wina - było idealne, odpowiednio schłodzone. Sprawiało, że ta chwila wybierania sukni stawała się jeszcze bardziej wyjątkowa.
- O niczym specjalnym - odparłam zgodnie z prawdą. Jeszcze przed chwilą zachwycałam się kreacjami, takie piękne miejsce i stroje pozwalały oderwać myśli od bardziej przykrych spraw. - Powiedz lepiej jak bardzo nie możesz się doczekać tego dnia? Widzę przecież, że musisz się powstrzymywać, żeby nie zalać mnie swoim szczęściem. - Uśmiechnęłam się przekornie. Ciężko było powiedzieć, żebyśmy doskonale znały się z moją siostrą, ale przez ostatnie miesiące, kiedy się do siebie zbliżyłyśmy, udało mi się nauczyć niektórych jej zachowań. Na przykład tego, że kiedy coś przeżywała wiele o tym mówiła. Dotychczas były to bardziej przykre sytuacje i chyba pierwszy raz byłyśmy tylko we dwójkę w momencie, kiedy mogła się ze mną podzielić ogromem swojego szczęścia - o ile chciała, oczywiście.
- Obawiam się momentu, kiedy ja będę stała na tym podeście - przyznałam jednak, spoglądając dłużej w stronę lustra. Bajkowa kreacja mogła zmienić się w utrapienie, jeśli wychodziło się za mąż za mężczyznę, z którym nie miało się ochoty spędzić tak długiego czasu, jakim była reszta życia. Teraz, kiedy Rosalie brała ślub, wydało mi się to mieć miejsce prędzej, niż później. To był ten magiczny moment, kiedy oczy Yaxleyów ze starszej siostry zwrócą się na młodszą, chcąc ją odpowiednio wyswatać. Nie byłam na to gotowa, a Morgoth twierdził nawet, że wcale nie powinnam czekać, aż Rosalie przestanie być panną - to nic, i tak czekałam.
Prośba Rosalie, żeby pójść z nią do Domu Mody bardzo mnie ucieszyła. Miło było mieć do zrobienia coś, co miało swój pozytywny cel. Trochę myślałam, że to od jej zabronienia mi udziału w pojedynkach wszystko zaczęło się zmieniać, ale przecież nigdy nie powiedziałabym tego na głos. Zapominałam, że w końcu ojciec, któryś z kuzynów czy nawet nestor, zainteresowałby się tym, co robię. Z pewnego punktu widzenia nie wydawało się to aż tak stosowne, ale wypierałam takie myśli ponieważ tak bardzo to lubiłam. Uśmiechnęłam się do siostry, ostatni raz muskając suknię z odważnie odsłoniętymi plecami. Podeszłam do niej, by zająć miejsc obok, po drugiej stronie zielonej kanapy. W dłoń chwyciłam kieliszek i skosztowałam odrobinę wina - było idealne, odpowiednio schłodzone. Sprawiało, że ta chwila wybierania sukni stawała się jeszcze bardziej wyjątkowa.
- O niczym specjalnym - odparłam zgodnie z prawdą. Jeszcze przed chwilą zachwycałam się kreacjami, takie piękne miejsce i stroje pozwalały oderwać myśli od bardziej przykrych spraw. - Powiedz lepiej jak bardzo nie możesz się doczekać tego dnia? Widzę przecież, że musisz się powstrzymywać, żeby nie zalać mnie swoim szczęściem. - Uśmiechnęłam się przekornie. Ciężko było powiedzieć, żebyśmy doskonale znały się z moją siostrą, ale przez ostatnie miesiące, kiedy się do siebie zbliżyłyśmy, udało mi się nauczyć niektórych jej zachowań. Na przykład tego, że kiedy coś przeżywała wiele o tym mówiła. Dotychczas były to bardziej przykre sytuacje i chyba pierwszy raz byłyśmy tylko we dwójkę w momencie, kiedy mogła się ze mną podzielić ogromem swojego szczęścia - o ile chciała, oczywiście.
- Obawiam się momentu, kiedy ja będę stała na tym podeście - przyznałam jednak, spoglądając dłużej w stronę lustra. Bajkowa kreacja mogła zmienić się w utrapienie, jeśli wychodziło się za mąż za mężczyznę, z którym nie miało się ochoty spędzić tak długiego czasu, jakim była reszta życia. Teraz, kiedy Rosalie brała ślub, wydało mi się to mieć miejsce prędzej, niż później. To był ten magiczny moment, kiedy oczy Yaxleyów ze starszej siostry zwrócą się na młodszą, chcąc ją odpowiednio wyswatać. Nie byłam na to gotowa, a Morgoth twierdził nawet, że wcale nie powinnam czekać, aż Rosalie przestanie być panną - to nic, i tak czekałam.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Zachichotałam cicho. Chociaż nie znałyśmy się zbyt dobrze Liliana już wiedziała, że gdy tylko napełnia mnie szczęście to nie potrafię zamknąć ust. A gdy przeżywam smutki, to wręcz przeciwnie, nie mam najmniejszej ochoty na to, aby komukolwiek o tym opowiadać. Może to był błąd? Trzymanie tego w sobie nie zawsze było słusznym rozwiązaniem. Ale teraz faktycznie miałam ochotę zalać ją swoim szczęściem. W końcu tyle się ostatnio działo, tyle dobrego. Moja siostra zaczęła w końcu robić coś ze swoim życiem, zrezygnowała z tej pracy w Ministerstwie, która nie była dla niej odpowiednia i przynajmniej ja nie odbierałam tego jako negatyw, nie widziałam tego, że wszystko zaczęło się zmieniać wraz z moim kategorycznym zabronieniem brania udziału w pojedynkach i jakoś nie miałam żadnych wyrzutów sumienia, że tak się działo. Wręcz przeciwnie - poprawiało to mój nastrój jeszcze bardziej. Więc w tym miesiącu działo się zdecydowanie wiele, dzięki czemu moje szczęście przyćmiewało trochę mój stres związany z nadchodzącym wielkim wydarzeniem.
- Zalać szczęściem? - zapytałam rozbawiona. - Tylko trochę. Bardzo się cieszę, że jesteś tu ze mną. Trzeba dobrać ci sukienkę do mojej sukni ślubnej. Mam nadzieję, że jesteś na to gotowa?
Nie spuszczałam ze swojej siostry wzroku i ponownie uniosłam kieliszek do góry. Przyjemny alkohol pozytywnie na mnie działał, potrzebowałam teraz rozluźnienia i chociaż wiedziałam, że nie powinnam pić za dużo, tak dzisiaj chyba mogłam sobie na tę lampkę wina pozwolić. Wzięłam głębszy wdech i nachyliłam lekko w stronę Liliany, jakbym chciała szepnąć do niej konspiracyjnie, ale do szeptu było mi daleko.
- Doczekać nie mogę się bardzo ale i bardzo się obawiam. Wiesz co się stało ostatnio, chyba umarłabym ze smutku, gdyby wydarzyło się to po raz kolejny. Ale chyba się nie zanosi, Cyneric chyba nie bardzo chce wybierać się na drugą stronę. I dobrze, żadnemu innemu nigdy bym się nie oddała. Oh, nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo byłam głupia tego wszystkiego nie widząc, ale ponoć mówią, że lepiej późno niż wcale, prawda? - zaśmiałam się lekko zakładając nogę na nogę. - Nie wiem czego się bardziej stresuje. Samego ślubu czy może tego co będzie się działo podczas naszej wspólnej nocy. Rozmawiałam o tym ostatnim razem z ciocią Rosier, ale jakoś jej słowa ani wtedy ani teraz mnie nie uspokajają.
Zarumieniłam się lekko, bo nie był to temat, który my jako kobiety lubiłyśmy poruszać, a już na pewno nie czułyśmy się przy nim komfortowo. W każdej chwili jednak mogłam zwalić to wino, które wypiłam. No, nie wypiłam go na tyle dużo by już dostać rumieńców, ale to nie ważne. Na szczęście, byłam tu tylko ja i moja siostra i dopiero po moich słowach weszła do środka krawcowa, która miała nas dzisiaj obsługiwać i przed nią unosiła się moja suknia. Spojrzałam na kreację i na chwilę uchyliłam usta z podziwu, szybko je jednak przymknęłam gdy zdałam sobie z tego sprawę, bo nie było to zbyt kulturalne. Stwierdzenie Liliany na chwilę zawisło w powietrzu, ale nie oznaczało to, że o nim zapomniałam. Po prostu zostałam poproszona w stronę przebieralni. Wstając chwyciłam dłoń siostry i pociągnęłam ją za sobą i kiedy ja skryłam się za kotarami, to miałam nadzieję, że Liliana jest na tyle blisko by mnie słyszeć. Gdy z krawcową walczyłyśmy z tymi wszystkimi haftkami, tasiemkami, ilością materiałów, to zdecydowałam się zwrócić do siostry.
- Dlaczego się obawiasz swojego ślubu? - zapytałam.
To co działo się w tych pomieszczeniach nigdy nie mogło ich opuścić, dlatego nie obawiałam się rozmawiać z moją młodszą siostrzyczką szczerze. Gdyby cokolwiek z naszych rozmów wyszło poza ten budynek Dom Mody Parkinson bardzo straciłby na reputacji i zaufaniu, a byłam pewna, że tego nikt nie chciał. W końcu stroiły się tu najznakomitsze lady ze mną i Lilianą na czele.
- Zalać szczęściem? - zapytałam rozbawiona. - Tylko trochę. Bardzo się cieszę, że jesteś tu ze mną. Trzeba dobrać ci sukienkę do mojej sukni ślubnej. Mam nadzieję, że jesteś na to gotowa?
Nie spuszczałam ze swojej siostry wzroku i ponownie uniosłam kieliszek do góry. Przyjemny alkohol pozytywnie na mnie działał, potrzebowałam teraz rozluźnienia i chociaż wiedziałam, że nie powinnam pić za dużo, tak dzisiaj chyba mogłam sobie na tę lampkę wina pozwolić. Wzięłam głębszy wdech i nachyliłam lekko w stronę Liliany, jakbym chciała szepnąć do niej konspiracyjnie, ale do szeptu było mi daleko.
- Doczekać nie mogę się bardzo ale i bardzo się obawiam. Wiesz co się stało ostatnio, chyba umarłabym ze smutku, gdyby wydarzyło się to po raz kolejny. Ale chyba się nie zanosi, Cyneric chyba nie bardzo chce wybierać się na drugą stronę. I dobrze, żadnemu innemu nigdy bym się nie oddała. Oh, nawet sobie nie wyobrażasz jak bardzo byłam głupia tego wszystkiego nie widząc, ale ponoć mówią, że lepiej późno niż wcale, prawda? - zaśmiałam się lekko zakładając nogę na nogę. - Nie wiem czego się bardziej stresuje. Samego ślubu czy może tego co będzie się działo podczas naszej wspólnej nocy. Rozmawiałam o tym ostatnim razem z ciocią Rosier, ale jakoś jej słowa ani wtedy ani teraz mnie nie uspokajają.
Zarumieniłam się lekko, bo nie był to temat, który my jako kobiety lubiłyśmy poruszać, a już na pewno nie czułyśmy się przy nim komfortowo. W każdej chwili jednak mogłam zwalić to wino, które wypiłam. No, nie wypiłam go na tyle dużo by już dostać rumieńców, ale to nie ważne. Na szczęście, byłam tu tylko ja i moja siostra i dopiero po moich słowach weszła do środka krawcowa, która miała nas dzisiaj obsługiwać i przed nią unosiła się moja suknia. Spojrzałam na kreację i na chwilę uchyliłam usta z podziwu, szybko je jednak przymknęłam gdy zdałam sobie z tego sprawę, bo nie było to zbyt kulturalne. Stwierdzenie Liliany na chwilę zawisło w powietrzu, ale nie oznaczało to, że o nim zapomniałam. Po prostu zostałam poproszona w stronę przebieralni. Wstając chwyciłam dłoń siostry i pociągnęłam ją za sobą i kiedy ja skryłam się za kotarami, to miałam nadzieję, że Liliana jest na tyle blisko by mnie słyszeć. Gdy z krawcową walczyłyśmy z tymi wszystkimi haftkami, tasiemkami, ilością materiałów, to zdecydowałam się zwrócić do siostry.
- Dlaczego się obawiasz swojego ślubu? - zapytałam.
To co działo się w tych pomieszczeniach nigdy nie mogło ich opuścić, dlatego nie obawiałam się rozmawiać z moją młodszą siostrzyczką szczerze. Gdyby cokolwiek z naszych rozmów wyszło poza ten budynek Dom Mody Parkinson bardzo straciłby na reputacji i zaufaniu, a byłam pewna, że tego nikt nie chciał. W końcu stroiły się tu najznakomitsze lady ze mną i Lilianą na czele.
Za wilczym śladem podążę w zamieć
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
I twoje serce wytropię uparte
Przez gniew i smutek, stwardniałe w kamieńRozpalę usta smagane wiatrem
Rosalie Yaxley
Zawód : doradczyni w zarządzie w Rezerwacie jednorożców w Gloucestershire
Wiek : 22
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zamężna
Nienawidzę pająków... dlaczego to nie mogły być motyle?
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
W ustach Rosalie moje słowa brzmiały nieco śmiesznie, trochę jakbym mówiła to z wyrzutem. Ale może tylko mi się wydawało? Wyglądało na to, że siostra niczego takiego nie zauważyła, a i jak się uśmiechnęłam, kiedy je powtórzyła.
- Też się cieszę, Rosalie. - Uśmiechnęłam się do niej, kiedy już usiadłam niedaleko. Zapatrzyłam się w żółtawy kolor alkoholu, wypełniający trzymany przeze mnie kieliszek. - Oczywiście. Do tego zawsze jestem gotowa. Mogłabym przymierzać suknie o każdej porze dnia i nocy - zapewniłam, całkowicie zresztą szczerze. Napiłam się szampana razem z siostrą - nie wiem jak to się działo, ale już połowy nie było. Również byłam zdania, że lampka (ewentualnie dwie) nie mogły nam zaszkodzić. W końcu to była wyjątkowa okazja. Pierwsze dwa łyki sprawiły, że lekko zakręciło mi się w głowie i jakby zrobiło cieplej. To musiały być chyba moje wyobrażenia, przecież po takiej ilości nie można być już pijaną. Jednak procenty zdecydowanie poprawiały humor. Oparłam głowę na ramieniu, rozluźniając się na kanapie i przesuwając spojrzenie w stronę siostry.
Tak jak oczekiwałam, Rosalie zaczęła mówić i mówić. Moim zdaniem niepotrzebnie w ogóle myślała, że coś mogłoby pójść nie tak, ale na pewno ciężko było tego uniknąć. Mimo wszystko widać było, że jest naprawdę szczęśliwa i miło się tego słuchało.
- Rozmawiałaś z ciocią o nocy poślubnej? - podłapałam temat. Chyba bym się ze wstydu spaliła, nawet jeśli ciotka Rosier była nam prawie jak matka. To była jedna z tych spraw, o której każda szlachcianki miała mgliste pojęcia, ale tak naprawdę nie wiedziała jak to wygląda, dopóki nie doszło do skutku - no bo i skąd. Umilkłam, kiedy weszła krawcowa, bo na pewno nie chciałyśmy o takich rzeczach rozmawiać przy niej. Patrzyłam na reakcję Rosie na widok swojej sukni i nie mogłam się nie zaśmiać.
- Jest piękna - szepnęłam, jeszcze nim ruszyłyśmy w stronę przebieralni. - Na tobie będzie wyglądać jeszcze lepiej. - Uśmiechnęłam się i kiedy razem z krawcową zniknęły w przebieralni, stałam kawałek dalej, przyglądając się sama sobie w lustrze i poprawiając włosy, żeby układały się idealnie.
- Wątpię, żebym miała tyle szczęścia co ty - odparłam krótko na pytanie, nie wiedząc właściwie co więcej powinnam wyjaśniać. I czy chciałam wyjaśniać i nad tym wszystkim się rozwodzić. To była tego rodzaju przyszłość, że na pewno musiała niedługo przyjść, ale jeszcze zupełnie nie potrafiłam jej sobie wyobrażać. Coraz mnie pozostawała w sferach kolorowych marzeń i wyobrażeń jak to będzie pięknie, zamiast tego przybierając szare kolory rzeczywistości.
- Ale powiedz lepiej, co powiedziała ciocia? I co ty o tym myślisz? - zdecydowałam się na powrót do tematu, chociaż krawcowa wciąż była tam obecna. Miała nas nie opuszczać przez dłuższą chwilę, nie było sensu liczyć na całkowitą prywatność, więc również musiałam uwierzyć w jej dyskrecję. Na pewno nie pierwszy raz słyszała panny dyskutujące na podobne tematy i musiała nauczyć się nie przekazywać tych rozmów dalej, albo przynajmniej wiedzieć komu może je powierzyć, żeby prędzej czy później nie wróciły one do uszu zainteresowanych szlachcianek. Wypytywałam więc z rosnącym zainteresowaniem, nawet jeśli sam temat był wstydliwy. Mimo wszystko Rosie czekało to pierwszą, ja jeszcze nie musiałam się tym martwić. Wolałam dowiedzieć się wszystkie z ust siostry, niż prowadzić krepującą rozmowę z ciocią.
- Też się cieszę, Rosalie. - Uśmiechnęłam się do niej, kiedy już usiadłam niedaleko. Zapatrzyłam się w żółtawy kolor alkoholu, wypełniający trzymany przeze mnie kieliszek. - Oczywiście. Do tego zawsze jestem gotowa. Mogłabym przymierzać suknie o każdej porze dnia i nocy - zapewniłam, całkowicie zresztą szczerze. Napiłam się szampana razem z siostrą - nie wiem jak to się działo, ale już połowy nie było. Również byłam zdania, że lampka (ewentualnie dwie) nie mogły nam zaszkodzić. W końcu to była wyjątkowa okazja. Pierwsze dwa łyki sprawiły, że lekko zakręciło mi się w głowie i jakby zrobiło cieplej. To musiały być chyba moje wyobrażenia, przecież po takiej ilości nie można być już pijaną. Jednak procenty zdecydowanie poprawiały humor. Oparłam głowę na ramieniu, rozluźniając się na kanapie i przesuwając spojrzenie w stronę siostry.
Tak jak oczekiwałam, Rosalie zaczęła mówić i mówić. Moim zdaniem niepotrzebnie w ogóle myślała, że coś mogłoby pójść nie tak, ale na pewno ciężko było tego uniknąć. Mimo wszystko widać było, że jest naprawdę szczęśliwa i miło się tego słuchało.
- Rozmawiałaś z ciocią o nocy poślubnej? - podłapałam temat. Chyba bym się ze wstydu spaliła, nawet jeśli ciotka Rosier była nam prawie jak matka. To była jedna z tych spraw, o której każda szlachcianki miała mgliste pojęcia, ale tak naprawdę nie wiedziała jak to wygląda, dopóki nie doszło do skutku - no bo i skąd. Umilkłam, kiedy weszła krawcowa, bo na pewno nie chciałyśmy o takich rzeczach rozmawiać przy niej. Patrzyłam na reakcję Rosie na widok swojej sukni i nie mogłam się nie zaśmiać.
- Jest piękna - szepnęłam, jeszcze nim ruszyłyśmy w stronę przebieralni. - Na tobie będzie wyglądać jeszcze lepiej. - Uśmiechnęłam się i kiedy razem z krawcową zniknęły w przebieralni, stałam kawałek dalej, przyglądając się sama sobie w lustrze i poprawiając włosy, żeby układały się idealnie.
- Wątpię, żebym miała tyle szczęścia co ty - odparłam krótko na pytanie, nie wiedząc właściwie co więcej powinnam wyjaśniać. I czy chciałam wyjaśniać i nad tym wszystkim się rozwodzić. To była tego rodzaju przyszłość, że na pewno musiała niedługo przyjść, ale jeszcze zupełnie nie potrafiłam jej sobie wyobrażać. Coraz mnie pozostawała w sferach kolorowych marzeń i wyobrażeń jak to będzie pięknie, zamiast tego przybierając szare kolory rzeczywistości.
- Ale powiedz lepiej, co powiedziała ciocia? I co ty o tym myślisz? - zdecydowałam się na powrót do tematu, chociaż krawcowa wciąż była tam obecna. Miała nas nie opuszczać przez dłuższą chwilę, nie było sensu liczyć na całkowitą prywatność, więc również musiałam uwierzyć w jej dyskrecję. Na pewno nie pierwszy raz słyszała panny dyskutujące na podobne tematy i musiała nauczyć się nie przekazywać tych rozmów dalej, albo przynajmniej wiedzieć komu może je powierzyć, żeby prędzej czy później nie wróciły one do uszu zainteresowanych szlachcianek. Wypytywałam więc z rosnącym zainteresowaniem, nawet jeśli sam temat był wstydliwy. Mimo wszystko Rosie czekało to pierwszą, ja jeszcze nie musiałam się tym martwić. Wolałam dowiedzieć się wszystkie z ust siostry, niż prowadzić krepującą rozmowę z ciocią.
Liliana Yaxley
Zawód : -
Wiek : 21
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Panna
Ciężko było przestać wierzyć, że kwiat może być piękny bez celu, ciężko przyjąć, że można tańczyć w ciemnościach.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Półwila
Nieaktywni
Strona 1 z 2 • 1, 2
Konfekcja ślubna
Szybka odpowiedź