Łazienka
AutorWiadomość
Łazienka
Ciemny wystrój panował w całym mieszkaniu, inaczej nie mogło być również w łazience. Standardowe wyposażenie, ręczniki, butelki, fiolki, flakony z dobrymi, męskimi perfumami. Na wieszakach ubrania, a na środku spora wanna, rzadko wypełniana po brzegi gorącą wodą.
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
Święta dłużyły się dziwnie. Ministerstwo Magii było zamknięte, ulice opustoszały, ludzie pozamykali się w swoich domach celebrując ten szczególny czas w towarzystwie swoich bliskich, ubierając choinki, jedząc indyki, czy robiąc to wszystko, co robiły rodziny w trakcie świąt, a czego nie praktykował on sam odkąd tylko opuścił Kent. Burza za oknem miała się w najlepsze, pioruny wciąż błyskały przedzierając niebo jasną wiązką, zaraz po której następowały grzmoty podobne burzeniu budynków; nie był świadkiem zawalenia się ministerstwa po pożarze w czerwcu, ale dokładnie tak sobie to wyobrażał. Donośny, głośny huk, echem rozchodzący się po pobliskich budynkach. Okno było zamknięte, lodowe igły uderzały dźwięcznie o parapet i szybę. A on był sam. I przez tą jedną chwilę nie robił zupełnie nic.
Przetarł dłońmi mokre włosy, zaczesał je do tyłu, siedząc w wannie. Woda była gorąca. W łazience było gorąco. Dla niego zbyt gorąco, czuł, jak się topi, jak przez pory na jego skórze razem z potem wypływa z niego cała toksyna, jak oczyszcza się od środka, przeżywając paskudne katusze. Para unosiła się do góry i skraplała na suficie, a wraz z parą ulatywały jego myśli, dręczące, kłębiące się w głowie i nie dające mu spokoju. Patrzył przez chwilę w górę, na mglistą przestrzeń, która pływała pod stropem, przypominając chmury spokojnego poranka, takiego jak nie widział od wielu miesięcy. Jak mgła o świcie zalegająca na wzniesieniach i w lasach, przemierzająca nieznane tereny, uciekająca przed nadchodzącym dniem. Poruszył się w wodzie dopiero, kiedy kropla spłynęła tuż pod jego nosem, po zaroście, na usta. Nie była to ani woda ani pot, metaliczny smak rozpoznał od razu. Pochylił głowę, nie podnosząc się do pozycji siedzącej, a krew coraz większym ciurkiem zaczęła płynąć z nosa. To z powodu temperatury, tak zakładał, ale nie miał żadnego uzasadnienia. Był zmęczony, wycieńczony brakiem snu, błąkaniem się między mieszkaniem, a prorokiem. Może była to magia, anomalie. A może sinica jednak powróciła podsycona siłą potężnej nawałnicy? Czy mogła powrócić? Nie, antidotum z pewnością było skuteczne. Trzymał przez chwilę opuszczoną głowę, a krew spływała do wody w wannie, barwiąc ją szkarłatem.
| +2
1-5 puste
6. Wybieram cię!!!!!
pan unosi brew, pan apetyt ma
na krew
The member 'Ramsey Mulciber' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k6' : 4
#1 'k100' : 85
--------------------------------
#2 'k6' : 4
24/25 maja 1958 r.
Plusnęło, kiedy pierwsze wilgotne narządy zwierzęcia wylądowały na dnie metalowego wiadra. Charakterystyczny dźwięk musnął ucho, ale nie pozostawił po sobie żadnych wzruszeń, nie drasnął sumienia, nie zamoczył ckliwością niczego prócz wysłużonego naczynia. Jedyne, co dało się w tej krótkiej chwili wyłapać, to moje nieco bardziej uważne spojrzenie. Stan organów tego dzikiego futrzaka wskazywał na marne żywot i tanią, nieodpowiednią dietę. Rzadko jednak zdarzało się, by to, co trafiało pod mój nóż, od środka prezentowało się zdrowo. Chyba że sama upolowałam coś, co żyło na wolności i władało swym losem.
Zwłoki, które zamierzałam przygotować na sprzedaż, pozyskałam z londyńskiego cyrku. Był to dość umęczony tygrys, na którego ciele żelazne kraty niemal trwale zdążyły się odbić – i nad tym również będę musiała popracować. Truchło pozyskałam tanio, w dość niespodziewanej okazji, nim jeszcze weszło w fazę głębszego rozkładu, nim popsuło się to, na czym twórcy zwierzęcej statuy zależało najbardziej. Oczywiście powłoki wymagały wielogodzinnej pracy dłoni, różdżki i przede wszystkim oczu. Ludzi, którzy kupowali ode mnie rzeźby, nie interesowało nigdy, jak to zrobiłam, w jaki sposób stworzenie zginęło i co teraz wypełniało jego środek. Liczył się efekt. Historie o krwawych polowaniach i ostrych strzałach zazwyczaj pozostawiałam dla siebie. Tym bardziej miało być tak teraz, kiedy dopiero wprawiałam się w mowie brytyjskiej i przy angielskim kliencie raczej stroniłam od zbyt wylewnych komunikatów. Miał być przedmiot, gotowy posąg, niemal żywe odbicie kociej bestii. A za nim potem zarobek dla mnie, bym swą pracą mogła wnosić jak najwięcej dla rodziny. Bym nie siedziała z założonymi rękami i nie dumała do okienek zdobionych wzorzystymi falbanami. To nie dla mnie. To nie był mój cel.
Odpowiednio przygotowane narzędzia, które przybyły razem ze mną z syberyjskiej krainy, rozłożyłam już na samym początku. Ostrza, nożyce i druty. Teraz wędrowały z ręki do ręki, przekładane w placach, zanurzane w tkankach, resztkach, chłodnych i cuchnących. Po kolei wykrajałam, zawartość ciała, dbając o to, by nie naruszyć i nie ubrudzić niepotrzebnie włochatej peleryny. Oczywiście zawsze za pomocą magii czyściłam wypchaną, wyprofilowaną już figurę, ale w swym kunszcie i tak zazwyczaj unikałam niepotrzebnego plamienia tego, co wystawiane było na najcenniejszy dla portfela pokaz. Ożywianie trupów wymagało usunięcia wszystkich śladów śmierci. Śmierć lubiłam. Dla mnie nawet figura zaklęta w energicznej pozie, próba odtworzenia spojrzenia, pysk rozwarty niby w ryku i pazury w groźbie kierujące się do przeciwnika nie pozwalały o tej śmierci zapomnieć. W końcu wydłubywałam ze zwłok wszystko, co pozwalało żywemu organizmowi wcześniej funkcjonować. On nie stał, nie wznosił się siłą własnych mięśni, nie magazynował już żadnej energii. Był kukłą pięknie zdobiącą salony bogaczy.
Do jednego takiego trafić miał mój tygrys o pięknej, zdobnej sierści, nieco zbyt słonecznej. Jako że w Anglii byłam dość krótko i tutejszym czarodziejom moje zdolności nie były znane, postawić musiałam na intensywne szukanie nabywcy. Siła nazwiska, jakie nosiłam, przynosiła korzyści – to już zdążyłam pojąć – ale sama moda na tego typu produkty nie była na tutejszych salonach aż tak popularna jak tam, skąd przybywałam. Musiałam szerzyć zatem i ją i swoje imię, nawet jeśli więzy krwi mogły przynieść mi kilka zleceń, za które mogłam być wdzięczna. Potrzebowałam odnaleźć pewien kompromis w tym temacie. Po pierwsze rozgłos i zbytnia uwaga w kraju dla mnie nowym, nie były moim głównym celem. I nie sądziłam też, aby moja sztuka mogła mi aż tak wielkiej chwały dostarczyć. Potrzebowałam pewnej stałej porcji zleceń, kilku kupców, którzy zapłacą za uwiecznione zwierzęce postury.
O tym wszystkim myślałam, zbierając narzędziem resztki niepotrzebnych, przywarłych do skóry mięsnych kawałków. By dobrze oczyścić całe wnętrze musiałam zrobić wcześniej trzy nacięcia. Mierzyłam się bowiem ze zwierzęciem dużym i masywnym. Sprawnie pozbywałam się wszystkich oślizgłych części. Niekiedy od wydłubywania przy pomocy przyrządów wolałam własne palce, wyczulone i dobrze nauczone techniki. Zaplamione naczynie wypełniło się aż po szczyt resztkami. Nieco więcej uwagi wymagały kończyny. Najpierw oddzieliłam mięśnie od kości, starając się nie naruszyć naturalnej powłoki skórnej. Gwałtowne ruchy, marne szarpanie bez pomyślunku tylko dokładało roboty, zamiast jakkolwiek ją ułatwiać. Niektóre kości musiałam różdżką przeciąć. Na sam koniec pozostał do oczyszczani ogon – ten starałam się wydrążyć bez żadnych nacięć. To mięso nadawało się tylko do porzucenia. Miało gnić gdzieś na śmietnisku resztek i niepamięci. Niewola tego tygrysa pozbawiła jego sierść blasku, jego oczy uczyniła smutnymi i łzawymi – wiedziałam, że i je będzie trzeba podmienić na coś bardziej pożądanego. Zwłoki zaczynały przypominać futro, którym można było owinąć się w śnieżnej zamieci. Rozkładałam podstawę, zaczynałam formułować druty. Musiałam zastanowić się nad właściwym wypełnieniem, ale zanim dojdzie do tego, trzeba było wybrać pozę. Zobaczyć, jak ta porzucona kupa porośniętej skóry staje się rzeźbą, groźną, zastraszającą. A może miał być to stateczny kocur będący egzotycznym pięknem w herbacianym saloniku? Raczej odrzuciłam drugą z możliwości, uznając żądze mordu i naturalną dla łowcy groźbę za bardziej interesującą. Zlecieniodawca wszak pragnął dzikości.
To, co pozostało, pokryłam właściwie substancją konserwującą. Wcześniej usunęłam wszelkie krwawe ślady, ostatnie wilgotne zakamarki. Na pysku pozostały dwie dziury po oczach. Właściwie zabezpieczona przed gniciem i nasiąkaniem skóra poczekać musiała, aż powstanie szkielet. Miałam już określone wyobrażenie co do postawy tygrysa. Płynnie przechodziłam do kolejnych kroków, pracując nad niełatwym stelażem, dzięki którym wiotki, lejący się materiał skóry stanie się realnym kształtem wypełniającym zdobnie przestrzeń. Z pomocą magii i narzędzi zaczęła powstawać krąglejsza masa wyzbyta kolorów i charakteru. Jak metalowa, zimna zabawka z dziecięcego koszmaru. Była zimna, choć pełna. Rozkład ciężaru musiał być właściwy do pozycji. Tygrys miał stać dobrze, bez obaw o upadek nawet w przypadku czyjejś lekkomyślności. Stabilna podstawa chroniła całą konstrukcję. Gotowe wypełnienie złączyć trzeba było z naturalną skórą. Naciągałam kolejne jej kawałki, właściwie owijając je i zaszywając ściśle. W procesie tym dodatkowo musiałam modyfikować kształt wypełnienia – ujmować lub dodawać go w zależności od konieczności. Dopiero ubieranie pozwalało zweryfikować prawidłowość wszelkich zebranych wcześniej miar. W szyciu brakowało mi finezji i wymyślności krawców, którzy ubierali damy, ale na potrzeby tej roboty, umiejętności moje były wystarczające. Wiedziałam dobrze, że przy krótkiej sierści szew musiał być dokładniejszy, mniej widoczny dla oka. Pozszywane rozcięcia niknąć miały w krótkim włosiu. W miejsce oczu wprowadzałam sztuczne odpowiedniki. Sierść na koniec szczotkowałam i kolejny raz oczyszczałam. Cała ta praca rozkładała się na mnóstwo długich godzin, niekiedy nawet i dni. Pośpiech może i był dewizą wielkiego Londynu, ale ja robotę robiłam solidnie i z namysłem. Tak, by poprawki nie były już potrzebne. Tak, by czynić ją sprawną i pozbawioną ryzyka przedłużenia z powodu własnych błędów.
Mierzyłam się spojrzeniem ze statecznym, ale niebezpiecznym tygrysem. Kolejnym magicznym smarowidłem przywróciłam mu blask. W fałszywych oczach coś zalśniło. Z zadowoleniem przyjęłam efekt końcowy. Bywałam bardziej usatysfakcjonowana, ale i miewałam też zwłoki w znacznie lepszej kondycji. Wydawało się, że w tym konkretnym przypadku nie dało się poczynić już wiele więcej. Mogłam tylko stanowisko uprzątnąć i wysłać sowę do nabywcy. Podczas tych czynności ciało zaczęło upominać się o inną formę aktywności. Praca przy tworzeniu figur często oznaczała tkwienie w przedłużającej się nieskończoności w jednej, niezdrowej pozie. Moje mięśnie, choć przywykły do wysiłku, potrzebowały porozciągać się w przyjemniejszy sposób. Spojrzałam za okno. Olgierd frunął w stronę wschodzącego słońca, niosąc informację o gotowym tygrysie. Tak przy pracy tej utraciłam całą noc i większość wczorajszego dnia. Zamiast jednak kojących poduszek ja zamierzałam wybrać kąpiel i choćby krótki bieg gdzieś poza ciasnymi ulicami tego miasta. Jeszcze tylko oczyściłam narzędzia i odłożyłam je do kufra, w którym trzymałam cały ekwipunek niezbędny przy tym rzemiośle. Łącznie z fartuchem i roboczą spódnicą, która teraz przesiąkała do cna trupem. Pootwierałam okna, by wypchnąć z pomieszczeń zapach. Robienie tego w tym miejscu nie było szczytem moich marzeń, ale na ten moment nie miałam zbyt wielu opcji. Tygrys stanął dumnie w salonie, a ja zatrzasnęłam się w łazience.
Plusnęło, kiedy pierwsze wilgotne narządy zwierzęcia wylądowały na dnie metalowego wiadra. Charakterystyczny dźwięk musnął ucho, ale nie pozostawił po sobie żadnych wzruszeń, nie drasnął sumienia, nie zamoczył ckliwością niczego prócz wysłużonego naczynia. Jedyne, co dało się w tej krótkiej chwili wyłapać, to moje nieco bardziej uważne spojrzenie. Stan organów tego dzikiego futrzaka wskazywał na marne żywot i tanią, nieodpowiednią dietę. Rzadko jednak zdarzało się, by to, co trafiało pod mój nóż, od środka prezentowało się zdrowo. Chyba że sama upolowałam coś, co żyło na wolności i władało swym losem.
Zwłoki, które zamierzałam przygotować na sprzedaż, pozyskałam z londyńskiego cyrku. Był to dość umęczony tygrys, na którego ciele żelazne kraty niemal trwale zdążyły się odbić – i nad tym również będę musiała popracować. Truchło pozyskałam tanio, w dość niespodziewanej okazji, nim jeszcze weszło w fazę głębszego rozkładu, nim popsuło się to, na czym twórcy zwierzęcej statuy zależało najbardziej. Oczywiście powłoki wymagały wielogodzinnej pracy dłoni, różdżki i przede wszystkim oczu. Ludzi, którzy kupowali ode mnie rzeźby, nie interesowało nigdy, jak to zrobiłam, w jaki sposób stworzenie zginęło i co teraz wypełniało jego środek. Liczył się efekt. Historie o krwawych polowaniach i ostrych strzałach zazwyczaj pozostawiałam dla siebie. Tym bardziej miało być tak teraz, kiedy dopiero wprawiałam się w mowie brytyjskiej i przy angielskim kliencie raczej stroniłam od zbyt wylewnych komunikatów. Miał być przedmiot, gotowy posąg, niemal żywe odbicie kociej bestii. A za nim potem zarobek dla mnie, bym swą pracą mogła wnosić jak najwięcej dla rodziny. Bym nie siedziała z założonymi rękami i nie dumała do okienek zdobionych wzorzystymi falbanami. To nie dla mnie. To nie był mój cel.
Odpowiednio przygotowane narzędzia, które przybyły razem ze mną z syberyjskiej krainy, rozłożyłam już na samym początku. Ostrza, nożyce i druty. Teraz wędrowały z ręki do ręki, przekładane w placach, zanurzane w tkankach, resztkach, chłodnych i cuchnących. Po kolei wykrajałam, zawartość ciała, dbając o to, by nie naruszyć i nie ubrudzić niepotrzebnie włochatej peleryny. Oczywiście zawsze za pomocą magii czyściłam wypchaną, wyprofilowaną już figurę, ale w swym kunszcie i tak zazwyczaj unikałam niepotrzebnego plamienia tego, co wystawiane było na najcenniejszy dla portfela pokaz. Ożywianie trupów wymagało usunięcia wszystkich śladów śmierci. Śmierć lubiłam. Dla mnie nawet figura zaklęta w energicznej pozie, próba odtworzenia spojrzenia, pysk rozwarty niby w ryku i pazury w groźbie kierujące się do przeciwnika nie pozwalały o tej śmierci zapomnieć. W końcu wydłubywałam ze zwłok wszystko, co pozwalało żywemu organizmowi wcześniej funkcjonować. On nie stał, nie wznosił się siłą własnych mięśni, nie magazynował już żadnej energii. Był kukłą pięknie zdobiącą salony bogaczy.
Do jednego takiego trafić miał mój tygrys o pięknej, zdobnej sierści, nieco zbyt słonecznej. Jako że w Anglii byłam dość krótko i tutejszym czarodziejom moje zdolności nie były znane, postawić musiałam na intensywne szukanie nabywcy. Siła nazwiska, jakie nosiłam, przynosiła korzyści – to już zdążyłam pojąć – ale sama moda na tego typu produkty nie była na tutejszych salonach aż tak popularna jak tam, skąd przybywałam. Musiałam szerzyć zatem i ją i swoje imię, nawet jeśli więzy krwi mogły przynieść mi kilka zleceń, za które mogłam być wdzięczna. Potrzebowałam odnaleźć pewien kompromis w tym temacie. Po pierwsze rozgłos i zbytnia uwaga w kraju dla mnie nowym, nie były moim głównym celem. I nie sądziłam też, aby moja sztuka mogła mi aż tak wielkiej chwały dostarczyć. Potrzebowałam pewnej stałej porcji zleceń, kilku kupców, którzy zapłacą za uwiecznione zwierzęce postury.
O tym wszystkim myślałam, zbierając narzędziem resztki niepotrzebnych, przywarłych do skóry mięsnych kawałków. By dobrze oczyścić całe wnętrze musiałam zrobić wcześniej trzy nacięcia. Mierzyłam się bowiem ze zwierzęciem dużym i masywnym. Sprawnie pozbywałam się wszystkich oślizgłych części. Niekiedy od wydłubywania przy pomocy przyrządów wolałam własne palce, wyczulone i dobrze nauczone techniki. Zaplamione naczynie wypełniło się aż po szczyt resztkami. Nieco więcej uwagi wymagały kończyny. Najpierw oddzieliłam mięśnie od kości, starając się nie naruszyć naturalnej powłoki skórnej. Gwałtowne ruchy, marne szarpanie bez pomyślunku tylko dokładało roboty, zamiast jakkolwiek ją ułatwiać. Niektóre kości musiałam różdżką przeciąć. Na sam koniec pozostał do oczyszczani ogon – ten starałam się wydrążyć bez żadnych nacięć. To mięso nadawało się tylko do porzucenia. Miało gnić gdzieś na śmietnisku resztek i niepamięci. Niewola tego tygrysa pozbawiła jego sierść blasku, jego oczy uczyniła smutnymi i łzawymi – wiedziałam, że i je będzie trzeba podmienić na coś bardziej pożądanego. Zwłoki zaczynały przypominać futro, którym można było owinąć się w śnieżnej zamieci. Rozkładałam podstawę, zaczynałam formułować druty. Musiałam zastanowić się nad właściwym wypełnieniem, ale zanim dojdzie do tego, trzeba było wybrać pozę. Zobaczyć, jak ta porzucona kupa porośniętej skóry staje się rzeźbą, groźną, zastraszającą. A może miał być to stateczny kocur będący egzotycznym pięknem w herbacianym saloniku? Raczej odrzuciłam drugą z możliwości, uznając żądze mordu i naturalną dla łowcy groźbę za bardziej interesującą. Zlecieniodawca wszak pragnął dzikości.
To, co pozostało, pokryłam właściwie substancją konserwującą. Wcześniej usunęłam wszelkie krwawe ślady, ostatnie wilgotne zakamarki. Na pysku pozostały dwie dziury po oczach. Właściwie zabezpieczona przed gniciem i nasiąkaniem skóra poczekać musiała, aż powstanie szkielet. Miałam już określone wyobrażenie co do postawy tygrysa. Płynnie przechodziłam do kolejnych kroków, pracując nad niełatwym stelażem, dzięki którym wiotki, lejący się materiał skóry stanie się realnym kształtem wypełniającym zdobnie przestrzeń. Z pomocą magii i narzędzi zaczęła powstawać krąglejsza masa wyzbyta kolorów i charakteru. Jak metalowa, zimna zabawka z dziecięcego koszmaru. Była zimna, choć pełna. Rozkład ciężaru musiał być właściwy do pozycji. Tygrys miał stać dobrze, bez obaw o upadek nawet w przypadku czyjejś lekkomyślności. Stabilna podstawa chroniła całą konstrukcję. Gotowe wypełnienie złączyć trzeba było z naturalną skórą. Naciągałam kolejne jej kawałki, właściwie owijając je i zaszywając ściśle. W procesie tym dodatkowo musiałam modyfikować kształt wypełnienia – ujmować lub dodawać go w zależności od konieczności. Dopiero ubieranie pozwalało zweryfikować prawidłowość wszelkich zebranych wcześniej miar. W szyciu brakowało mi finezji i wymyślności krawców, którzy ubierali damy, ale na potrzeby tej roboty, umiejętności moje były wystarczające. Wiedziałam dobrze, że przy krótkiej sierści szew musiał być dokładniejszy, mniej widoczny dla oka. Pozszywane rozcięcia niknąć miały w krótkim włosiu. W miejsce oczu wprowadzałam sztuczne odpowiedniki. Sierść na koniec szczotkowałam i kolejny raz oczyszczałam. Cała ta praca rozkładała się na mnóstwo długich godzin, niekiedy nawet i dni. Pośpiech może i był dewizą wielkiego Londynu, ale ja robotę robiłam solidnie i z namysłem. Tak, by poprawki nie były już potrzebne. Tak, by czynić ją sprawną i pozbawioną ryzyka przedłużenia z powodu własnych błędów.
Mierzyłam się spojrzeniem ze statecznym, ale niebezpiecznym tygrysem. Kolejnym magicznym smarowidłem przywróciłam mu blask. W fałszywych oczach coś zalśniło. Z zadowoleniem przyjęłam efekt końcowy. Bywałam bardziej usatysfakcjonowana, ale i miewałam też zwłoki w znacznie lepszej kondycji. Wydawało się, że w tym konkretnym przypadku nie dało się poczynić już wiele więcej. Mogłam tylko stanowisko uprzątnąć i wysłać sowę do nabywcy. Podczas tych czynności ciało zaczęło upominać się o inną formę aktywności. Praca przy tworzeniu figur często oznaczała tkwienie w przedłużającej się nieskończoności w jednej, niezdrowej pozie. Moje mięśnie, choć przywykły do wysiłku, potrzebowały porozciągać się w przyjemniejszy sposób. Spojrzałam za okno. Olgierd frunął w stronę wschodzącego słońca, niosąc informację o gotowym tygrysie. Tak przy pracy tej utraciłam całą noc i większość wczorajszego dnia. Zamiast jednak kojących poduszek ja zamierzałam wybrać kąpiel i choćby krótki bieg gdzieś poza ciasnymi ulicami tego miasta. Jeszcze tylko oczyściłam narzędzia i odłożyłam je do kufra, w którym trzymałam cały ekwipunek niezbędny przy tym rzemiośle. Łącznie z fartuchem i roboczą spódnicą, która teraz przesiąkała do cna trupem. Pootwierałam okna, by wypchnąć z pomieszczeń zapach. Robienie tego w tym miejscu nie było szczytem moich marzeń, ale na ten moment nie miałam zbyt wielu opcji. Tygrys stanął dumnie w salonie, a ja zatrzasnęłam się w łazience.
Varya Mulciber
Zawód : łowczyni, twórczyni zwierzęcych trofeów
Wiek : 22
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Panna
Uczuł lód aż w głębi serca, które już miał na wpół zlodowaciałe; przez mgnienie oka zdawało mu się, że umiera, ale to minęło. Nie czuł już wcale zimna.
OPCM : 8 +2
UROKI : 0
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0
TRANSMUTACJA : 5 +2
CZARNA MAGIA : 5 +4
ZWINNOŚĆ : 11
SPRAWNOŚĆ : 15 +3
Genetyka : Czarownica
Sojusznik Rycerzy Walpurgii
Łazienka
Szybka odpowiedź