Kuchnia
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Kuchnia
Zwykła, najnormalniejsza w świecie kuchnia, w której znajduje się wszystko to, co w kuchni znajdować się powinno. Dużo bardziej przestronna, niż mogłoby się to wydawać na pierwszy rzut oka. Nie jest to mała kuchenka, w której dwie osoby to już tłok. Mieści się tu nawet niewielki stolik i kilka krzeseł, przy którym można w spokoju zjeść posiłek. Być może brakuje tu kilku rzeczy, jednak należy pamiętać o tym, że właścicielem mieszkania jest mężczyzna. Mężczyzna, który niezbyt często z niej korzysta w celach innych, niż zagotowanie wody na herbatę.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Pokręciła głową z rozbawieniem. W sumie nie miałaby nic przeciwko, gdyby zdecydował się dać jej klucze od swojego mieszkania. Na pewno nieco by to ułatwiło jej wizyty. Nie musiałaby na przykład sterczeć pod drzwiami, kiedy on sobie smacznie spał! Kiedy nie otwierał drzwi, Flo potrafiły nawiedzić najczarniejsze scenariusze. Kryzysy nie odpuszczały tak łatwo, wiedziała to przecież z doświadczenia. Ale to dobrze, że powoli odzyskiwał swoje dawne życie. Właśnie do tego przecież dążyła. Przywiązała się do niego przez ten czas, kiedy wpadała do niego z odwiedzinami. Pomogła nie tylko postawić go na nogi psychicznie i fizycznie, ale znalazłą też trochę czasu by ogarnąć nieco jego dom. Pozostawione samo sobie przez dwa miesiące, a potem jeszcze doprawione ręką początkującego alkoholika, lokum Alana wyglądało naprawdę źle. A przecież otoczenie też było bardzo ważne. Podnoszenie mężczyzny na duchu mogłoby niewiele dawać, gdyby zostawał później w takim bałaganie. Sam widok takiego chaosu mógł znów przygniatać i przypominać o problemach.
- Jesteś coraz bliżej u celu, ale na razie musisz jakoś znosić moje wizyty i domowe obiadki - uśmiechnęła się.
Ten uśmiech zszedł jej z twarzy, kiedy mężczyzna zaczął czochrać jej włosy. Zawołała "Ej!" i złapała go zaraz za dłoń, posyłając mu spojrzenie nieco spod byka, marszcząc przy tym nos. Jej włosy tak traktować! Twarz się jej jednak zaraz wygładziła, kiedy usłyszała podziękowanie. Puściła jego rękę, pozwalając mu ją zabrać. Stała przez chwilę, obserwując jak zaczął się krzątać przy podgrzewanych daniach. Po chwili jej twarz rozjaśniła się, a usta wygięły w lekkim uśmiechu.
- Nie musisz mi dziękować - powiedziała, podchodząc i stając obok niego. Oparła się o niego lekko, tak samo jak te dwa tygodnie temu w jej mieszkaniu, kiedy on palił przy oknie, a ona próbowała jakoś go pocieszyć. Była zdania, że ludzie powinni bardziej się o siebie troszczyć. Gdyby wszyscy każdego dnia wykonali choć jeden miły gest wobec innych, świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem.
Trwała tak jednak tylko przez kilka chwil. Potem jakby oprzytomniała i odsunęła się. Zerknęła na jedzenie, sprawdzając ich temperaturę. Gdy podgrzały się już wystarczająco, chwyciła najpierw zupę-krem i nalała im obojgu. Nie, nie podejrzewała by Alan wypuścił ją bez wspólnego posiłku.
- Kiedyś będziesz musiał zabrać mnie na jakąś wypasioną kolację, w zamian za te wszystkie obiadki - pokazała mu język, siadając do stołu.
- Jesteś coraz bliżej u celu, ale na razie musisz jakoś znosić moje wizyty i domowe obiadki - uśmiechnęła się.
Ten uśmiech zszedł jej z twarzy, kiedy mężczyzna zaczął czochrać jej włosy. Zawołała "Ej!" i złapała go zaraz za dłoń, posyłając mu spojrzenie nieco spod byka, marszcząc przy tym nos. Jej włosy tak traktować! Twarz się jej jednak zaraz wygładziła, kiedy usłyszała podziękowanie. Puściła jego rękę, pozwalając mu ją zabrać. Stała przez chwilę, obserwując jak zaczął się krzątać przy podgrzewanych daniach. Po chwili jej twarz rozjaśniła się, a usta wygięły w lekkim uśmiechu.
- Nie musisz mi dziękować - powiedziała, podchodząc i stając obok niego. Oparła się o niego lekko, tak samo jak te dwa tygodnie temu w jej mieszkaniu, kiedy on palił przy oknie, a ona próbowała jakoś go pocieszyć. Była zdania, że ludzie powinni bardziej się o siebie troszczyć. Gdyby wszyscy każdego dnia wykonali choć jeden miły gest wobec innych, świat byłby zdecydowanie lepszym miejscem.
Trwała tak jednak tylko przez kilka chwil. Potem jakby oprzytomniała i odsunęła się. Zerknęła na jedzenie, sprawdzając ich temperaturę. Gdy podgrzały się już wystarczająco, chwyciła najpierw zupę-krem i nalała im obojgu. Nie, nie podejrzewała by Alan wypuścił ją bez wspólnego posiłku.
- Kiedyś będziesz musiał zabrać mnie na jakąś wypasioną kolację, w zamian za te wszystkie obiadki - pokazała mu język, siadając do stołu.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Przez chwilę naprawdę rozważał oddanie jej kluczy. Z jakiegoś powodu jednak zrezygnował i schował je. Wiedział, że i bez tego będzie tu częstym gościem. Zresztą wcale się z tym nie kryła. A on nie miał nic przeciwko, choć żartobliwie zgrywał się jakby było całkiem inaczej. Nie było. Lubił gdy tu przychodziła. Lubił jej obecność. Można powiedzieć, że na swój sposób przyzwyczaił się już do niej i choć miał wyrzuty sumienia, że przez niego miała tylko mniej czasu na wszystko, byłoby mu smutno gdyby przestała.
- Och nie, jak ja to zniosę. - Przystawił dłoń do czoła, odchylając się lekko do tyłu. - Jakoś to zniosę. Muszę. - Powiedział nieco poważniej, ale z ciągle słyszalną nutką rozbawienia. Miał zamiar dodać, że jest twardy, ale zdał sobie sprawę z tego jak marny byłby to tekst patrząc na to jak ostatnio zbierała go z załamania. Ta, prawdziwy "twardy" facet. Był miękki jak gąbeczka, kiedy w jego życie wkradały się problemy. Tylko bywało, że tego nie okazywał.
- Nie planujesz mnie otruć by mieć mnie z głowy? - Dodał jeszcze, patrząc na nią podejrzliwie. Potem zaś parsknął śmiechem i zostawił ten temat. Trzeba było przecież popsuć jej ten misternie układany fryz. I przy okazji podziękować. Czuł, że powinien. Powinien już dawno temu, a wręcz ciągle. Każdego dnia po kilka, kilkanaście, a może i kilkadziesiąt razy powinna słyszeć od niego ,,dziękuję''. Gdyby nie ona - być może do tej pory by się nie pozbierał. Tymczasem on coraz pewniej stawał na nogi. Choć na początku musiał się o nią podpierać. Tak wielki facet o tak małą, kruchą dziewczynę. Była wielka. Duchem. I bardzo to cenił.
Usiadł przy stole i czekał na nią, kiedy już nalała im obojgu zupę-krem. Poczekał aż usiądzie, a potem zaśmiał się na jej słowa.
- No nie! Naprawdę? Nie przesadzajmy z tą kolacją. - Jęknął teatralnie. Zaśmiał się pod nosem jeszcze raz i zaczął zajadać się zupą. W ciszy zjadł łyżkę, drugą, piątą, dziesiątą. Aż po kilku minutach milczenia w końcu spojrzał na nią z jakąś dziwną powagą i determinacją w oczach. - A tak na serio - taki właśnie miałem zamiar. Serio. - Wzrokiem wyszukiwał jej spojrzenia. - Popsułaś klimat i niespodziankę, ale tak. Chciałbym Cię gdzieś zabrać.
- Och nie, jak ja to zniosę. - Przystawił dłoń do czoła, odchylając się lekko do tyłu. - Jakoś to zniosę. Muszę. - Powiedział nieco poważniej, ale z ciągle słyszalną nutką rozbawienia. Miał zamiar dodać, że jest twardy, ale zdał sobie sprawę z tego jak marny byłby to tekst patrząc na to jak ostatnio zbierała go z załamania. Ta, prawdziwy "twardy" facet. Był miękki jak gąbeczka, kiedy w jego życie wkradały się problemy. Tylko bywało, że tego nie okazywał.
- Nie planujesz mnie otruć by mieć mnie z głowy? - Dodał jeszcze, patrząc na nią podejrzliwie. Potem zaś parsknął śmiechem i zostawił ten temat. Trzeba było przecież popsuć jej ten misternie układany fryz. I przy okazji podziękować. Czuł, że powinien. Powinien już dawno temu, a wręcz ciągle. Każdego dnia po kilka, kilkanaście, a może i kilkadziesiąt razy powinna słyszeć od niego ,,dziękuję''. Gdyby nie ona - być może do tej pory by się nie pozbierał. Tymczasem on coraz pewniej stawał na nogi. Choć na początku musiał się o nią podpierać. Tak wielki facet o tak małą, kruchą dziewczynę. Była wielka. Duchem. I bardzo to cenił.
Usiadł przy stole i czekał na nią, kiedy już nalała im obojgu zupę-krem. Poczekał aż usiądzie, a potem zaśmiał się na jej słowa.
- No nie! Naprawdę? Nie przesadzajmy z tą kolacją. - Jęknął teatralnie. Zaśmiał się pod nosem jeszcze raz i zaczął zajadać się zupą. W ciszy zjadł łyżkę, drugą, piątą, dziesiątą. Aż po kilku minutach milczenia w końcu spojrzał na nią z jakąś dziwną powagą i determinacją w oczach. - A tak na serio - taki właśnie miałem zamiar. Serio. - Wzrokiem wyszukiwał jej spojrzenia. - Popsułaś klimat i niespodziankę, ale tak. Chciałbym Cię gdzieś zabrać.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Jakoś nie widziała tych wyrzutów sumienia, ha! Ale po prawdzie, ona nie czuła, że czegoś jej brakuje poprzez utratę czasu wolnego. Ostatnio żyła tylko pracą, a to też nie było zdrowe. Więc można powiedzieć, że on także jej w czymś pomagał. A opiekowanie się nim sprawiało jej w pewnym sensie nawet przyjemność. Za każdym razem gdy widziała go w nieco lepszym stanie, jej serce naprawdę się radowało. A wiadomość, że wrócił do pracy naprawdę ją ucieszyła. Bardzo chciała by znalazł znów swoje powołanie, by leczył ludzi. W końcu był takim uzdolnionym uzdrowicielem...
- Oj ty biedaku. - parsknęła, przewracając oczami.
Słysząc tekst o otruciu go tylko dźgnęła go łokciem w żebra. Głupek. Gdyby chciała się go pozbyć starczyłoby, że wcisnęłaby mu zatrutą butelkę alkoholu w łapska! A jak nie alkoholu to lodów! Lody na pewno by zeżarł. Aż by mu się uszy trzęsły. Wszyscy kochali lody!
Co do podziękowań - nie, wcale nie chciałaby by jej tak często dziękował. Wtedy to słowo straciłoby całkowicie sens. Najlepiej jest, gdy wypowiada się je w szczególnych momentach. Od serca i szczerze. Wtedy ma ono naprawdę wielką moc. Ale z tym duchem to miał rację. Florka rzeczywiście właśnie tym się wyróżniała. Wyglądała na niezwykle kruchą, ale serce miała wielkie. Dla każdego. Prawdopodobnie dlatego jej patronus był taki ogromny.
Nakroiła im jeszcze chleba a potem zabrała się za jedzenie. Zupa wyjątkowo się jej udała, to był przepis jej mamy. Czuła smak dzieciństwa na języku i chociaż nie mówiła tego głośno, chciała się podzielić nim z Alanem.
Parsknęła cicho śmiechem, słysząc jego słowa. Podniosła wzrok ze swojej miski. Zaskoczyła ją ta powaga w jego oczach. Sama też nieco spoważniała, gdy ją zobaczyła. Uniosła jedną brew.
- No, no. A teraz nie wiem czy nie powinnam odmówić. Co jeśli uznałeś, że jednak jestem zbyt upierdliwa i to ty chcesz mnie otruć, by się mnie pozbyć? Ale że nie umiesz gotować to musisz mnie gdzieś zaciągnąć?
- Oj ty biedaku. - parsknęła, przewracając oczami.
Słysząc tekst o otruciu go tylko dźgnęła go łokciem w żebra. Głupek. Gdyby chciała się go pozbyć starczyłoby, że wcisnęłaby mu zatrutą butelkę alkoholu w łapska! A jak nie alkoholu to lodów! Lody na pewno by zeżarł. Aż by mu się uszy trzęsły. Wszyscy kochali lody!
Co do podziękowań - nie, wcale nie chciałaby by jej tak często dziękował. Wtedy to słowo straciłoby całkowicie sens. Najlepiej jest, gdy wypowiada się je w szczególnych momentach. Od serca i szczerze. Wtedy ma ono naprawdę wielką moc. Ale z tym duchem to miał rację. Florka rzeczywiście właśnie tym się wyróżniała. Wyglądała na niezwykle kruchą, ale serce miała wielkie. Dla każdego. Prawdopodobnie dlatego jej patronus był taki ogromny.
Nakroiła im jeszcze chleba a potem zabrała się za jedzenie. Zupa wyjątkowo się jej udała, to był przepis jej mamy. Czuła smak dzieciństwa na języku i chociaż nie mówiła tego głośno, chciała się podzielić nim z Alanem.
Parsknęła cicho śmiechem, słysząc jego słowa. Podniosła wzrok ze swojej miski. Zaskoczyła ją ta powaga w jego oczach. Sama też nieco spoważniała, gdy ją zobaczyła. Uniosła jedną brew.
- No, no. A teraz nie wiem czy nie powinnam odmówić. Co jeśli uznałeś, że jednak jestem zbyt upierdliwa i to ty chcesz mnie otruć, by się mnie pozbyć? Ale że nie umiesz gotować to musisz mnie gdzieś zaciągnąć?
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
Dobrze wiedział, że by go nie otruła. Nie śmiałaby zrobić mu najmniejszej krzywdy. Zdawało mu się bowiem, że pałała do niego choć lekką sympatią. Poza tym zaprzepaściłaby tygodnie starań w doprowadzeniu go do stanu używalności życiowo-społecznej, opłaconych nerwami, zmęczeniem, brakiem czasu i tak dalej. Nie, Florka nie była tego typu osobą. Za to była osobą, z którą nie tylko dobrze mu się spędzało czas, ale także dobrze mu się żartowało. Choć niedawno wywołanie uśmiechu na jego ustach było dość sporym wyczynem, ona potrafiła to uzyskać jako pierwsza. Zdolna bestia.
Zupa-krem była wyjątkowo smaczna. Jego matka nigdy nie gotowała akurat tej potrawy, a on sam nie miał świadomości, że była ona natomiast specjalnością matki Florence. Gdyby wiedział, z pewnością doceniłby ją jeszcze bardziej. Tymczasem zajadał się nią ze smakiem wiedząc, że czeka na nich jeszcze drugie danie. I lody. Jak on miał to wszystko zmieścić? Od tego długiego poszczenia i wlewania w żołądek jedynie alkoholu, ten mu się skurczył i teraz potrafił się buntować, gdy wpychał w niego za dużo jedzenia. Ale jak tu zrezygnować skoro było takie dobre?! No cóż, coś musiał zostawić na później. Choć zostawianie niektórych rzeczy na później wcale nie było dobre. Na przykład zostawienie na potem zaproszenia kobiety do restauracji lub innego, miłego miejsca. Bo na przykład mogła w żartach sama to zaproponować i tym samym zepsuć wszystko. O.
- Powinnaś docenić ile starań musiałbym włożyć, by namówić innych, np. pracowników jakiejś restauracji, do zabójstwa. Wszyscy boją się Azkabanu. - Odpowiedział żartobliwie i zaśmiał się. - Musiałbym Cię zaciągnąć do Nokturnu.
Kiedy zjadł zupę, wstał i zabrał również jej miseczkę. Zaczarowane przybory same zaczęły czyścić naczynia, zaś on stanął przy Florce i popatrzył na nią z góry (czy siedziała, czy nie - i tak był wyższy).
- Serio, Florka. Jest jakieś miejsce, w które szczególnie chciałabyś pójść? Nie ważne czy to droga restauracja, czy jakieś inne miejsce. Zapraszam Cię. Chciałbym Ci choć w tak drobny sposób podziękować. - Choć wiedział, że to niewiele w porównaniu do tego, co zrobiła dla niego. Miał nadzieję, że jeżeli rzeczywiście będzie chciała gdzieś iść - powie mu o tym. Miał odłożone pieniądze. Miał ich całkiem sporo, a więc o to nie powinna się martwić.
Zupa-krem była wyjątkowo smaczna. Jego matka nigdy nie gotowała akurat tej potrawy, a on sam nie miał świadomości, że była ona natomiast specjalnością matki Florence. Gdyby wiedział, z pewnością doceniłby ją jeszcze bardziej. Tymczasem zajadał się nią ze smakiem wiedząc, że czeka na nich jeszcze drugie danie. I lody. Jak on miał to wszystko zmieścić? Od tego długiego poszczenia i wlewania w żołądek jedynie alkoholu, ten mu się skurczył i teraz potrafił się buntować, gdy wpychał w niego za dużo jedzenia. Ale jak tu zrezygnować skoro było takie dobre?! No cóż, coś musiał zostawić na później. Choć zostawianie niektórych rzeczy na później wcale nie było dobre. Na przykład zostawienie na potem zaproszenia kobiety do restauracji lub innego, miłego miejsca. Bo na przykład mogła w żartach sama to zaproponować i tym samym zepsuć wszystko. O.
- Powinnaś docenić ile starań musiałbym włożyć, by namówić innych, np. pracowników jakiejś restauracji, do zabójstwa. Wszyscy boją się Azkabanu. - Odpowiedział żartobliwie i zaśmiał się. - Musiałbym Cię zaciągnąć do Nokturnu.
Kiedy zjadł zupę, wstał i zabrał również jej miseczkę. Zaczarowane przybory same zaczęły czyścić naczynia, zaś on stanął przy Florce i popatrzył na nią z góry (czy siedziała, czy nie - i tak był wyższy).
- Serio, Florka. Jest jakieś miejsce, w które szczególnie chciałabyś pójść? Nie ważne czy to droga restauracja, czy jakieś inne miejsce. Zapraszam Cię. Chciałbym Ci choć w tak drobny sposób podziękować. - Choć wiedział, że to niewiele w porównaniu do tego, co zrobiła dla niego. Miał nadzieję, że jeżeli rzeczywiście będzie chciała gdzieś iść - powie mu o tym. Miał odłożone pieniądze. Miał ich całkiem sporo, a więc o to nie powinna się martwić.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Cóż, po prostu póki co mógł jeść niewielkie porcje! W ten sposób spróbuje wszystkiego po trochu a reszta zostanie mu na później. Florka nie była pewna czy w najbliższym czasie będzie mogła tak często do niego zaglądać a jednak nie ufała mu w kwestii gotowania. Co prawda zawsze mógł zjeść na mieście, ale jednak domowy obiad jest lepszy. Zdecydowanie to w dużej mierze właśnie konkretnym posiłkom Alan zawdzięczał swój powrót do sił.
- Jesteś pewien, że takie starania są warte docenienia? - parsknęła rozbawiona.
Grzecznie podała mu swoją pustą już miskę. Już chciała wstać by nałożyć im też trochę z drugiego dania, kiedy nagle zobaczyła nad sobą cień. Uniosła głowę do góry, spoglądając nieco zaskoczona na Alana. O kurde. Jaki poważny wyraz twarzy. On nie żartował. Wow, kobieto, facet zaprasza cię gdzieś na miasto!
- Och... no nie wiem... Wiesz, że nie musisz mi się odwdzięczać, nie? Fakt, było trochę ciężko na początku, ale mimo wszystko miło się zajmowało takim pacjentem jak ty. Przynajmniej nie byłeś zbyt marudny. - zaśmiała się nieco zakłopotana, na chwilę uciekając spojrzeniem w bok. Zaraz jednak odchrząknęła, zerkając w poważną twarz mężczyzny. Na Merlina, i co ona teraz miała zrobić? W sumie to nie miała żadnego konkretnego miejsca, do którego chciałaby wpaść a które jednocześnie nie narażałoby go na jakieś strasznie duże wydatki. Bo cóż, skoro chciał to no... da mu się zaprosić, niemniej przecież nie postawiła go na nogi, żeby teraz wydawał pieniądze na jej zachcianki!
- Hmmm... póki co nie mam żadnych konkretnych fantazji. Starczy jakaś miła kawiarnia, herbaciarnia albo pub... Ale jeśli wymyślę coś fajnego to na pewno dam ci znać. - obiecała, unosząc palec wskazujący w górę dla podkreślenia swoich słów. - A teraz sio, bo nam kurczak wystygnie!
Pogoniła go z drogi i wstała, kierując się do kuchenki. Zaraz nałożyła im trochę mięsa z warzywami i zaniosła talerze na stół.
- Jesteś pewien, że takie starania są warte docenienia? - parsknęła rozbawiona.
Grzecznie podała mu swoją pustą już miskę. Już chciała wstać by nałożyć im też trochę z drugiego dania, kiedy nagle zobaczyła nad sobą cień. Uniosła głowę do góry, spoglądając nieco zaskoczona na Alana. O kurde. Jaki poważny wyraz twarzy. On nie żartował. Wow, kobieto, facet zaprasza cię gdzieś na miasto!
- Och... no nie wiem... Wiesz, że nie musisz mi się odwdzięczać, nie? Fakt, było trochę ciężko na początku, ale mimo wszystko miło się zajmowało takim pacjentem jak ty. Przynajmniej nie byłeś zbyt marudny. - zaśmiała się nieco zakłopotana, na chwilę uciekając spojrzeniem w bok. Zaraz jednak odchrząknęła, zerkając w poważną twarz mężczyzny. Na Merlina, i co ona teraz miała zrobić? W sumie to nie miała żadnego konkretnego miejsca, do którego chciałaby wpaść a które jednocześnie nie narażałoby go na jakieś strasznie duże wydatki. Bo cóż, skoro chciał to no... da mu się zaprosić, niemniej przecież nie postawiła go na nogi, żeby teraz wydawał pieniądze na jej zachcianki!
- Hmmm... póki co nie mam żadnych konkretnych fantazji. Starczy jakaś miła kawiarnia, herbaciarnia albo pub... Ale jeśli wymyślę coś fajnego to na pewno dam ci znać. - obiecała, unosząc palec wskazujący w górę dla podkreślenia swoich słów. - A teraz sio, bo nam kurczak wystygnie!
Pogoniła go z drogi i wstała, kierując się do kuchenki. Zaraz nałożyła im trochę mięsa z warzywami i zaniosła talerze na stół.
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
- Oczywiście, że tak! - Odparł z przekonaniem pełnym udawanej powagi. A potem po prostu się zaśmiał. Miło było tak siedzieć razem i wspólnie żartować, śmiać się. Wtedy miało się wrażenie, że świat jest niczym różowa kraina pełna jednorożców i pianek. I nic złego nie miało się prawa do niej dostać. Niestety, rzeczywistość była zupełnie inna. Gorsza, smętna, szara i często przytłaczająca. Okrutnie przytłaczająca. Dobrze więc było czasem udać się do tej weselszej krainy. Szkoda, że wcześniej o tym zapomniał.
Nie był pewien czy wprawi ją w zakłopotanie swoją propozycją, czy nie. A jednak - tak właśnie się stało. A jednak nie zamierzał odpuścić. Bywał raczej uparty, zawzięty w swoich postanowieniach. A chciał jej podziękować, choć w tak marny sposób, który nadal był niczym w porównaniu tego, co zrobiła dla niego. Dlatego jej to zaproponował. Poważnie, wręcz śmiertelnie poważnie. Nie mogła uciec, musiała podjąć decyzję.
- Muszę. A to i tak nic w porównaniu do tego, co dla mnie zrobiłaś. - Odparł, patrząc na nią z nienaruszalną powagą i determinacją. Musiała to zauważyć, bo zmieszała się jeszcze bardziej. Wiedziała, że jest całkowicie poważny i mówi całkowicie serio. Musiała podjąć decyzję, coś wybrać. A przede wszystkim - musiała się zgodzić. Zależało mu na tym, naprawdę zależało. Przecież, gdyby nie ona, mogłoby go tutaj już nie być. Czy ona zdawała sobie z tego sprawę? Mógł się zapić na śmierć, zostać zabitym gdzieś na Nokturnie, do którego wlazłby pijany nie wiedząc gdzie się pakuje; mógł zrobić sobie krzywdę niechcący albo i wcale nie niechcący. W tamtym czasie naprawdę różne myśli chodziły mu po głowie.
- Dobrze. - Pokiwał głową, odsuwając się nieco od niej. - Jeśli coś wymyślisz - daj mi znać. Ja też nad tym pomyślę i najwyżej sam wybiorę miejsce. - Usiadł na swoim miejscu przy stole i poczekał, aż ona również zajmie swoje. Zaczął jeść ze smakiem.
- Mówiłem Ci już, że bardzo dobrze gotujesz? - Spojrzał na nią znad talerza.
Nie był pewien czy wprawi ją w zakłopotanie swoją propozycją, czy nie. A jednak - tak właśnie się stało. A jednak nie zamierzał odpuścić. Bywał raczej uparty, zawzięty w swoich postanowieniach. A chciał jej podziękować, choć w tak marny sposób, który nadal był niczym w porównaniu tego, co zrobiła dla niego. Dlatego jej to zaproponował. Poważnie, wręcz śmiertelnie poważnie. Nie mogła uciec, musiała podjąć decyzję.
- Muszę. A to i tak nic w porównaniu do tego, co dla mnie zrobiłaś. - Odparł, patrząc na nią z nienaruszalną powagą i determinacją. Musiała to zauważyć, bo zmieszała się jeszcze bardziej. Wiedziała, że jest całkowicie poważny i mówi całkowicie serio. Musiała podjąć decyzję, coś wybrać. A przede wszystkim - musiała się zgodzić. Zależało mu na tym, naprawdę zależało. Przecież, gdyby nie ona, mogłoby go tutaj już nie być. Czy ona zdawała sobie z tego sprawę? Mógł się zapić na śmierć, zostać zabitym gdzieś na Nokturnie, do którego wlazłby pijany nie wiedząc gdzie się pakuje; mógł zrobić sobie krzywdę niechcący albo i wcale nie niechcący. W tamtym czasie naprawdę różne myśli chodziły mu po głowie.
- Dobrze. - Pokiwał głową, odsuwając się nieco od niej. - Jeśli coś wymyślisz - daj mi znać. Ja też nad tym pomyślę i najwyżej sam wybiorę miejsce. - Usiadł na swoim miejscu przy stole i poczekał, aż ona również zajmie swoje. Zaczął jeść ze smakiem.
- Mówiłem Ci już, że bardzo dobrze gotujesz? - Spojrzał na nią znad talerza.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Zgodziła się tylko dlatego, że tak nalegał. Sama nie odczuwała potrzeby by gdzieś koniecznie wyjść. Okej, w sumie to by było naprawdę miłe. Raz że spędziłaby wieczór w uroczym towarzystwie, a dwa że w końcu miałaby przerwę od pracy i wyszła gdzieś do ludzi. Nie mogła w końcu żyć tylko i wyłącznie pracą. Nawet jeśli była ona tak satysfakcjonująca i Flo kochała ją z całego serca. Zaskoczyło ją jednak, jak bardzo zależało na tym mężczyźnie. I jednocześnie spodobało jej się, że był tak stanowczy. Lubiła stanowczych mężczyzn. Można się było z nimi przekomarzać.
Czy zdawała sobie sprawę, że istniała możliwość, że bez jej interwencji Alana mogłoby już dziś nie być? Nie do końca. Ona po prostu widziała człowieka w potrzebie, któremu trzeba było podać pomocną dłoń. No, moooże gdzieś tam na dnie serca przewidywała najgorsze scenariusze, ale odpychała je od siebie. Nie mogła w końcu pozwolić na taki koniec pana uzdrowiciela, więc po co miała go sobie w ogóle wyobrażać?
- Dobrze, dobrze. Zapewne skończy się, że to ty będziesz musiał wybrać. Ja nigdy nie mogę się zdecydować. Tylko proszę, bez przesady, okej?- zapytała, unosząc brew. Nie mogła sobie pozwolić na to, by ciągał ją po drogich restauracjach. Czułaby się wyjątkowo głupio.
- Hmm... chyba raz. Tak, kiedy przyniosłam ci troche puddingu własnej roboty. - udała, że się zamyśla. Nie ma co ukrywać, ten komplement bardzo połechtał jej ego. Lubiła gotować, a jeszcze bardziej lubiła, gdy mogła gotować dla kogoś i gdy ten ktoś doceniał jej wysiłek. Posłała więc Alanowi przez stół promienny uśmiech - Dziękuję.
Potem zabrała się do jedzenia. Faktycznie, wyjątkowo dobry wyszedł jej ten kurczak. W połączeniu z warzywami i naturalnym sosem miało się na języku prawdziwe niebo. Flo otarła usta chusteczką, kiedy już skończyła. Następnie zabrali się za lody. Z tych była wyjątkowo dumna, w końcu jej lodziarnia była rozpoznawalna niemal w całym Lodnynie!
Flo spędziła z Alanem jeszcze trochę czasu. Porozmawiali o pracy - to szczególnie ją interesowało, czy uzdrowiciel dał radę z powrotem? Bardzo jej na tym zależało.
Gdy zbliżał się już wieczór, dziewczyna uznała, że pora do domu. Upewniła się, że mężczyźnie niczego nie brak a potem pożegnała go serdecznie, obiecując zajrzeć niedługo.
ztx2
Czy zdawała sobie sprawę, że istniała możliwość, że bez jej interwencji Alana mogłoby już dziś nie być? Nie do końca. Ona po prostu widziała człowieka w potrzebie, któremu trzeba było podać pomocną dłoń. No, moooże gdzieś tam na dnie serca przewidywała najgorsze scenariusze, ale odpychała je od siebie. Nie mogła w końcu pozwolić na taki koniec pana uzdrowiciela, więc po co miała go sobie w ogóle wyobrażać?
- Dobrze, dobrze. Zapewne skończy się, że to ty będziesz musiał wybrać. Ja nigdy nie mogę się zdecydować. Tylko proszę, bez przesady, okej?- zapytała, unosząc brew. Nie mogła sobie pozwolić na to, by ciągał ją po drogich restauracjach. Czułaby się wyjątkowo głupio.
- Hmm... chyba raz. Tak, kiedy przyniosłam ci troche puddingu własnej roboty. - udała, że się zamyśla. Nie ma co ukrywać, ten komplement bardzo połechtał jej ego. Lubiła gotować, a jeszcze bardziej lubiła, gdy mogła gotować dla kogoś i gdy ten ktoś doceniał jej wysiłek. Posłała więc Alanowi przez stół promienny uśmiech - Dziękuję.
Potem zabrała się do jedzenia. Faktycznie, wyjątkowo dobry wyszedł jej ten kurczak. W połączeniu z warzywami i naturalnym sosem miało się na języku prawdziwe niebo. Flo otarła usta chusteczką, kiedy już skończyła. Następnie zabrali się za lody. Z tych była wyjątkowo dumna, w końcu jej lodziarnia była rozpoznawalna niemal w całym Lodnynie!
Flo spędziła z Alanem jeszcze trochę czasu. Porozmawiali o pracy - to szczególnie ją interesowało, czy uzdrowiciel dał radę z powrotem? Bardzo jej na tym zależało.
Gdy zbliżał się już wieczór, dziewczyna uznała, że pora do domu. Upewniła się, że mężczyźnie niczego nie brak a potem pożegnała go serdecznie, obiecując zajrzeć niedługo.
ztx2
What is my life?
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Am I doing this right?
I just realized that I might
Not know what the hell is going on!
Florence Fortescue
Zawód : Bezrobotna
Wiek : 27
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
If you can't see anything beautiful about yourself...
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
Get a better mirror
Look a little closer
Stare a little longer
OPCM : 5 +2
UROKI : 4 +3
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 10
TRANSMUTACJA : 6
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 2
SPRAWNOŚĆ : 3
Genetyka : Czarownica
Neutralni
|1 kwietnia, tuż po północy
Stara chata będąca tajną siedzibą Zakonu Feniksa nie mieściła się wcale tak daleko od mieszkania Alana. To głównie z tego powodu zamiast udać się do, z pewnością większego i przytulniejszego, domu Adriena - dwójka ta skierowała swe kroki właśnie na Harley Street 11/3. Alan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek gościł starszego kolegę po fachu w swoich skromnych progach. Rzadko miewał gości, choć ostatnimi czasy osóbką, która często bywała w tym mieszkaniu była niejaka Florence Fortescue. To dzięki niej mieszkanie Bennetta wyglądało jak mieszkanie, a nie jak prawie śmietnik. Magomedyk miał bowiem nieprzyjemny zwyczaj zostawiania rzeczy tam gdzie się aktualnie z nimi zajmował, a sterty książek i czasopism, głównie traktujących o medycynie, często układały się w prawdziwe wierze na środku salonu. Tym razem było jednak względnie czysto i jedynie kilka losowych książek mieściło się na stoliku w salonie.
- Zapraszam. - Wpuścił Adriena do środka, gdzie oboje pozbyli się ciepłych, lecz także krępujących ruchy odzień wierzchnich oraz butów. A potem skierowali swe kroki do wnętrza niewielkiego, aczkolwiek całkiem przytulnego mieszkanka. - Chciałbyś się napić herbaty? Albo jesteś głodny? Czy może wolisz od razu przejść do rzeczy w towarzystwie szklaneczki ognistej? - Spytał, prowadząc ich do salonu. Omiótł go wzrokiem, z ulgą stwierdzając, że jego stan nie jest taki zły. Zebrał te kilka książek i papierów leżących na stole i odłożył je kupką na półkę, nie zawracając sobie teraz głowy układaniem ich na miejsca.
- Jak wiesz - nie było mnie od trzech miesięcy. Co się wtedy działo? O co chodzi ze skrzynią Gellerta? - Nie owijał w bawełnę, nie starał się na siłę zapchać czasu. Nie po to tutaj przyszli.
Stara chata będąca tajną siedzibą Zakonu Feniksa nie mieściła się wcale tak daleko od mieszkania Alana. To głównie z tego powodu zamiast udać się do, z pewnością większego i przytulniejszego, domu Adriena - dwójka ta skierowała swe kroki właśnie na Harley Street 11/3. Alan nie przypominał sobie, by kiedykolwiek gościł starszego kolegę po fachu w swoich skromnych progach. Rzadko miewał gości, choć ostatnimi czasy osóbką, która często bywała w tym mieszkaniu była niejaka Florence Fortescue. To dzięki niej mieszkanie Bennetta wyglądało jak mieszkanie, a nie jak prawie śmietnik. Magomedyk miał bowiem nieprzyjemny zwyczaj zostawiania rzeczy tam gdzie się aktualnie z nimi zajmował, a sterty książek i czasopism, głównie traktujących o medycynie, często układały się w prawdziwe wierze na środku salonu. Tym razem było jednak względnie czysto i jedynie kilka losowych książek mieściło się na stoliku w salonie.
- Zapraszam. - Wpuścił Adriena do środka, gdzie oboje pozbyli się ciepłych, lecz także krępujących ruchy odzień wierzchnich oraz butów. A potem skierowali swe kroki do wnętrza niewielkiego, aczkolwiek całkiem przytulnego mieszkanka. - Chciałbyś się napić herbaty? Albo jesteś głodny? Czy może wolisz od razu przejść do rzeczy w towarzystwie szklaneczki ognistej? - Spytał, prowadząc ich do salonu. Omiótł go wzrokiem, z ulgą stwierdzając, że jego stan nie jest taki zły. Zebrał te kilka książek i papierów leżących na stole i odłożył je kupką na półkę, nie zawracając sobie teraz głowy układaniem ich na miejsca.
- Jak wiesz - nie było mnie od trzech miesięcy. Co się wtedy działo? O co chodzi ze skrzynią Gellerta? - Nie owijał w bawełnę, nie starał się na siłę zapchać czasu. Nie po to tutaj przyszli.
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Podążał za Alanem. Po przekroczeniu progu jego mieszkania rozejrzał się po jego wnętrzu w pewnym odruchu typowym dla każdego, kto pojawia się w obcym dla siebie otoczeniu. Nie oceniał, nie wybałuszał oczu, nie robił min. Co prawda był czarodziejem, potomkiem królów, płynęła w nim błękitna krew, lecz nigdy się z tego powodu nie wywyższał. Równie dobrze Alan mógłby go ugościć piwnicznej lepiance, a nie wpłynęłoby to nijak na Adriena. Bennet jednak w gestach zdradzał pewne skrępowane - nieco kanciaste ruchy, jego rozbiegane oczy obiegające pomieszczenie, jak gdyby sprawdzając jego czystość. Carrow nie mógł się powstrzymać od wygięcia ust w nieznaczny, łagodny uśmiech - takim, jakim starsi ludzie obdarzają młodszych, gdy przedzierając się przez kotarę powierzchowności dostrzegają powody ich nerwowości.
- Spokojnie, Alan, tobie moje teściowanie nie grozi - rzucił żartobliwie, a gdzieś tam w jego ciemno-szarych ślepiach błysnął mizerny płomyk. Przez krótką chwilę. Zaraz bowiem zasnuła go mgła przemyśleń - Ognista brzmi dobrze - uznał, kiedy to był w trakcie ściągania swego płaszcza. Zachowywał się spokojnie i swobodnie. Nie bez przyczyny - miał nadzieję, że ta aura udzieli się nieco Benettowi, który nie zwykł do goszczenia go. To nic. Adrien był przyzwyczajony do tego, że zwykł przez wzgląd na swój wiek nieco onieśmielać i peszyć młodszych.
- Skrzyni Grindelwalda. - Poprawił młodszego zakonnika, a zaraz potem pozwolił sobie usiąść - Pod koniec lutego grupa zakonników udała się na przeszukanie domu zmarłego profesora Slughorna - na pewno o nim słyszałeś. Co ciekawe nie tylko oni wpadli na podobny pomysł. Był tam też ktoś, dom był splądrowany, pojawiły się komplikacje, lecz koniec końców nasi wynieśli stamtąd dziennik nieboszczyka. Cenny dziennik - to właśnie w nim po raz pierwszy pojawiła się wzmianka o skrzyni i jej lokalizacji - las w Szkocji. Słyszałeś już, co się w tej skrzyni ma znajdować...? - zawiesił głos i podniósł badawcze, być może nieco niepokojące spojrzenie na Alana. Carrow wiedział.
- Spokojnie, Alan, tobie moje teściowanie nie grozi - rzucił żartobliwie, a gdzieś tam w jego ciemno-szarych ślepiach błysnął mizerny płomyk. Przez krótką chwilę. Zaraz bowiem zasnuła go mgła przemyśleń - Ognista brzmi dobrze - uznał, kiedy to był w trakcie ściągania swego płaszcza. Zachowywał się spokojnie i swobodnie. Nie bez przyczyny - miał nadzieję, że ta aura udzieli się nieco Benettowi, który nie zwykł do goszczenia go. To nic. Adrien był przyzwyczajony do tego, że zwykł przez wzgląd na swój wiek nieco onieśmielać i peszyć młodszych.
- Skrzyni Grindelwalda. - Poprawił młodszego zakonnika, a zaraz potem pozwolił sobie usiąść - Pod koniec lutego grupa zakonników udała się na przeszukanie domu zmarłego profesora Slughorna - na pewno o nim słyszałeś. Co ciekawe nie tylko oni wpadli na podobny pomysł. Był tam też ktoś, dom był splądrowany, pojawiły się komplikacje, lecz koniec końców nasi wynieśli stamtąd dziennik nieboszczyka. Cenny dziennik - to właśnie w nim po raz pierwszy pojawiła się wzmianka o skrzyni i jej lokalizacji - las w Szkocji. Słyszałeś już, co się w tej skrzyni ma znajdować...? - zawiesił głos i podniósł badawcze, być może nieco niepokojące spojrzenie na Alana. Carrow wiedział.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zawsze się przejmował.
Nie ważne czy w domu gościł kobietę, czy mężczyznę. Nie ważne czy była to osoba starsza, czy młodsza od niego. Nie ważny był też status krwi. Przejmował się. Choć przy niektórych bardziej, a przy innych mniej. Nie chciał nikogo gościć w brudnym mieszkaniu. Matka zawsze się tym przejmowała, starając się, by ich w ich domu nie można było znaleźć ani odrobiny kurzu. A potem, gdy choroba ją dopadła i przykuła do łóżka - to właśnie on wraz ze skromną służbą dbali o wygląd posiadłości. Tak go wychowano.
- Dzięki, doceniam. - Odparł z rozbawieniem. Taka chwila żartów, chwila rozbawienia była potrzebna, gdyż przekraczali próg tego mieszkania pełni napięcia i podłego nastroju. To było potrzebne. Nawet jeżeli była to zaledwie chwila. - Jestem typem bałaganiarza. Wbrew temu co można sądzić, we własnym mieszkaniu nie mam takiego porządku jak w papierach w Mungu. - Uśmiechnął się. No tak... To było całkowite przeciwieństwo. W Mungu zawsze wszystko miał poukładane, posortowane. Wszystko zawsze trzymał na swoim miejscu, a gabinet miał zawsze utrzymany w czystości i porządku. W domu natomiast książki i wszelkie papiery zostawiał w losowym miejscu i tak tworzył się chaos.
Zgodnie ze słowami Adriena - sięgnął po ognistą i rozlał im do szklanek. Potem podszedł do stolika i ustawił je tam, tuż przy miejscu, które zajął Carrow. Sam również przysiadł na jednym z foteli i ujął w dłoń szklankę, by upić łyka. Wbił spojrzenie w kolegę po fachu i czekał. Czekał, aż ten zacznie mówić. I gdy to zrobił - słuchał z uwagą. Czuł, że to co usłyszy mu się nie spodoba, że zasieje jeszcze więcej zamętu w jego głowie i w odczuciach związanych z Zakonem. Wiele przegapił, wiele musiał wiedzieć. Czuł, że powinien.
- Nie jestem pewien... - Zaczął niepewnie. Coś tam obiło mu się o uszy, ale czy to prawda? - Słyszałem jedynie pogłoski, że serce Grindelwalda. Ale czy są prawdziwe? - Chciał, by Adrien rozwiał wątpliwości. Skrzynia Grindelwalda... Sama jej nazwa brzmiała surowo i potężnie, choć działo się tak głównie dzięki nazwisku tego, do kogo należała. - I ostatecznie ją zdobyliśmy... - Mruknął znacznie ciszej. Zdobyli skrzynie, ale wydawało mu się to tak błahe, tak mało ważne w zestawieniu z inną sprawą. - Co się stało na misji, Adrienie? - Ściągnął brwi, patrząc na niego z powagą. Przecież dobrze wiedział, a przynajmniej domyślał się co się wydarzyło. Stracili towarzyszy... Ale chciał to usłyszeć, czuł, że musi. Nie poddawał w wątpliwość swojej przynależności do Zakonu, ale czuł, że jest to winien tym, którzy oddali coś więcej niż krew i czas w imię ich wspólnej idei i walki o lepsze jutro. A przecież to był dopiero początek drogi... Wiele miało ich czekać, wielu miało stracić życia. Przerażało go to, bo śmierć sama w sobie była przerażająca. Wciągała w nieznane, sama była nieznanym. Ale czy nie było to poświęcenie warte poniesienia?
Nie ważne czy w domu gościł kobietę, czy mężczyznę. Nie ważne czy była to osoba starsza, czy młodsza od niego. Nie ważny był też status krwi. Przejmował się. Choć przy niektórych bardziej, a przy innych mniej. Nie chciał nikogo gościć w brudnym mieszkaniu. Matka zawsze się tym przejmowała, starając się, by ich w ich domu nie można było znaleźć ani odrobiny kurzu. A potem, gdy choroba ją dopadła i przykuła do łóżka - to właśnie on wraz ze skromną służbą dbali o wygląd posiadłości. Tak go wychowano.
- Dzięki, doceniam. - Odparł z rozbawieniem. Taka chwila żartów, chwila rozbawienia była potrzebna, gdyż przekraczali próg tego mieszkania pełni napięcia i podłego nastroju. To było potrzebne. Nawet jeżeli była to zaledwie chwila. - Jestem typem bałaganiarza. Wbrew temu co można sądzić, we własnym mieszkaniu nie mam takiego porządku jak w papierach w Mungu. - Uśmiechnął się. No tak... To było całkowite przeciwieństwo. W Mungu zawsze wszystko miał poukładane, posortowane. Wszystko zawsze trzymał na swoim miejscu, a gabinet miał zawsze utrzymany w czystości i porządku. W domu natomiast książki i wszelkie papiery zostawiał w losowym miejscu i tak tworzył się chaos.
Zgodnie ze słowami Adriena - sięgnął po ognistą i rozlał im do szklanek. Potem podszedł do stolika i ustawił je tam, tuż przy miejscu, które zajął Carrow. Sam również przysiadł na jednym z foteli i ujął w dłoń szklankę, by upić łyka. Wbił spojrzenie w kolegę po fachu i czekał. Czekał, aż ten zacznie mówić. I gdy to zrobił - słuchał z uwagą. Czuł, że to co usłyszy mu się nie spodoba, że zasieje jeszcze więcej zamętu w jego głowie i w odczuciach związanych z Zakonem. Wiele przegapił, wiele musiał wiedzieć. Czuł, że powinien.
- Nie jestem pewien... - Zaczął niepewnie. Coś tam obiło mu się o uszy, ale czy to prawda? - Słyszałem jedynie pogłoski, że serce Grindelwalda. Ale czy są prawdziwe? - Chciał, by Adrien rozwiał wątpliwości. Skrzynia Grindelwalda... Sama jej nazwa brzmiała surowo i potężnie, choć działo się tak głównie dzięki nazwisku tego, do kogo należała. - I ostatecznie ją zdobyliśmy... - Mruknął znacznie ciszej. Zdobyli skrzynie, ale wydawało mu się to tak błahe, tak mało ważne w zestawieniu z inną sprawą. - Co się stało na misji, Adrienie? - Ściągnął brwi, patrząc na niego z powagą. Przecież dobrze wiedział, a przynajmniej domyślał się co się wydarzyło. Stracili towarzyszy... Ale chciał to usłyszeć, czuł, że musi. Nie poddawał w wątpliwość swojej przynależności do Zakonu, ale czuł, że jest to winien tym, którzy oddali coś więcej niż krew i czas w imię ich wspólnej idei i walki o lepsze jutro. A przecież to był dopiero początek drogi... Wiele miało ich czekać, wielu miało stracić życia. Przerażało go to, bo śmierć sama w sobie była przerażająca. Wciągała w nieznane, sama była nieznanym. Ale czy nie było to poświęcenie warte poniesienia?
There are no escapes There is no more world Gone are the days of mistakes There is no more hope
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Z wiekiem nauczył się dostrzegać więcej. Dystansował się od własnego ja co pozwalało mu dostrzegać innych i tego co kryło się za ich gestami. Czytał ich więc w ten dyskretny, typowy dla siebie sposób i dostosowywał się do innych chcąc zapewnić im komfort rozmowy. Nie chciał by jego obecność wpływała na kogokolwiek w sposób nieodpowiedni, podburzający pewien spokój i nęcący myśli.
- Och, to dość typowe. Ja zaś przykładowo, wbrew temu, co można sądzić, we własnym mieszkaniu jadam trochę więcej niż w Mungu - zauważył lekko, a potem delikatnie pogładził się po brzuszku bo cóż...to akurat było widać. Uśmiechnąć, ciesząc się, że atmosfera się rozluźniła. Temat, który mieli podjąć był już i tak wystarczająco ciężki, nie potrzebowali budować wokół siebie dodatkowego skrępowania.
- Tak, ponoć miało się w nim znajdować właśnie jego serce. Nie wiem czy w dosłownym tego słowa znaczeniu czy też jest to swoista metafora...świat nigdy nie przejmował się tworzeniem podziałów na to co możliwe i niemożliwe więc specjalnie nie poczułbym się zaskoczony gdyby jedno nie wykluczało drugiego - zamilkł na chwilę upijając nieco zawartości swej szklanki. Świat magii pozwalał na wszystko - Nie potrafiliśmy otworzyć skrzyni, przynajmniej dopóki nie pojawiła się w naszych progach sama Bathilda Bagshot. Twierdzi, że potrafi, a jej zawartość jest przeznaczona dla oczu wybranych. Próba. - posmakował ostatniego słowa z nijaką goryczą, rozżaleniem, wstydem. Odrzucił bez zawahania podjęcia się jej przedkładając losy całego świata ponad dobro Inary, ponad egoistyczną potrzebę trwania przy niej. Nie była już małą dziewczynką. Niedługo właściwie miała zostać żoną. Jednak wiedział, że potrzebowała go, a nie świata.
- Straciliśmy Roberta - zaczął, czując jak w jego głos nieopatrznie wkradł się ten zawodowy ton. Nie poskromił go jednak. Tak było mu łatwiej. Nikt nie wiedział bowiem, że powiązany był ściśle z Inarą, która jeszcze nie wiedziała - Nic z niego nie zostało. Rozpuścił się żywcem w jednej z pułapek.
- Och, to dość typowe. Ja zaś przykładowo, wbrew temu, co można sądzić, we własnym mieszkaniu jadam trochę więcej niż w Mungu - zauważył lekko, a potem delikatnie pogładził się po brzuszku bo cóż...to akurat było widać. Uśmiechnąć, ciesząc się, że atmosfera się rozluźniła. Temat, który mieli podjąć był już i tak wystarczająco ciężki, nie potrzebowali budować wokół siebie dodatkowego skrępowania.
- Tak, ponoć miało się w nim znajdować właśnie jego serce. Nie wiem czy w dosłownym tego słowa znaczeniu czy też jest to swoista metafora...świat nigdy nie przejmował się tworzeniem podziałów na to co możliwe i niemożliwe więc specjalnie nie poczułbym się zaskoczony gdyby jedno nie wykluczało drugiego - zamilkł na chwilę upijając nieco zawartości swej szklanki. Świat magii pozwalał na wszystko - Nie potrafiliśmy otworzyć skrzyni, przynajmniej dopóki nie pojawiła się w naszych progach sama Bathilda Bagshot. Twierdzi, że potrafi, a jej zawartość jest przeznaczona dla oczu wybranych. Próba. - posmakował ostatniego słowa z nijaką goryczą, rozżaleniem, wstydem. Odrzucił bez zawahania podjęcia się jej przedkładając losy całego świata ponad dobro Inary, ponad egoistyczną potrzebę trwania przy niej. Nie była już małą dziewczynką. Niedługo właściwie miała zostać żoną. Jednak wiedział, że potrzebowała go, a nie świata.
- Straciliśmy Roberta - zaczął, czując jak w jego głos nieopatrznie wkradł się ten zawodowy ton. Nie poskromił go jednak. Tak było mu łatwiej. Nikt nie wiedział bowiem, że powiązany był ściśle z Inarą, która jeszcze nie wiedziała - Nic z niego nie zostało. Rozpuścił się żywcem w jednej z pułapek.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Zaśmiał się na słowa uzdrowiciela. Pozwalali sobie na tę chwilę żartów i zapomnienia, jakby w celowym przygotowaniu się do tego, dla czego się tu spotkali - do rozmowy, poważnej i prawdopodobnie nieprzyjemnej rozmowy. Alan wiedział, że już wkrótce atmosfera nie będzie taka wesoła, a więc pozwalał tym chwilom trwać, czerpiąc z nich to, co mu dawały. Śmiał się, przyglądając się wypukłemu brzuchowi Adriena, który rósł stopniowo zapewne przez lata, karmiony alkoholem oraz jedzeniem. Bynajmniej nie tylko tym ze szpitalnej stołówki. W przeciwieństwie do Bennetta - Carrow miał kogoś, kto czekał na niego w domu, najprawdopodobniej z ciepłym posiłkiem. Alan nie, dlatego jedzenie w Mungu nie wydawało mu się takie złe. Nadal było lepsze od tego, które wychodziło (albo raczej nie wychodziło) jemu, gdy próbował gotować.
- Próba... - Powtórzył za nim, gdy rozmowa rozpoczęła się, wprawiając ich oboje w swego rodzaju podniosły, ale także pełen nerwów i smutku nastrój. Próba - samo to słowo sprawiało, że serce Alana biło szybciej, zaś palce mrowiły go z powodów, których nie umiał wyjaśnić. Zwykłe słowo, ale miało w sobie wiele mocy, niosąc ze sobą naprawdę wiele. Choć żaden z nich jeszcze nie wiedział jak wiele. I być może żaden z nich miał się nigdy nie przekonać.
Od razu zwrócił uwagę na nagłą zmianę tonu, w którym Adrien wypowiadał słowa. Teraz brzmiał jak lekarz, co Alan znał i jak najbardziej rozumiał. Każdy z nich nie raz już obcował ze śmiercią, którą niemal co dzień pracownicy Munga spotykali się. Obydwoje widzieli ją wiele razy i nie raz to właśnie oni stawali przed zmartwioną rodziną, by przekazać jej złe wieści. Właśnie taki ton wtedy przybierali, nie chcąc, by prywatne emocje (które wbrew pozorom towarzyszyły stracie każdego pacjenta) zaburzyły przekaz, który słowa miały nieść rodzinie. Nie pytał, jednak mógł się tylko domyślać czemu Adrien przybrał ten ton. Był to ktoś dla niego bliski? Może dobry znajomy? A może widział to na własne oczy, będąc przy jego śmierci? Nie ważne ilu pacjentów stracili, los który spotkał Roberta brzmiał tak strasznie, że Alan nie chciał sobie nawet wyobrażać. Nawet nie wiedział kiedy jego dłoń wylądowała na ramieniu starszego magomedyka. Poklepał go po nim, milcząc i oczekując, że w geście tym Adrien odnajdzie wszystko to, co Bennett chciał mu przekazać. Sięgnął po ognistą i upił porządny łyk, który aż zapalił go w gardło. Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie aż tak okrutnych wieści.
- Zapewne jeszcze wielu straci życie. - Mruknął, wzrok wbijając w szklankę. Zamachał nią, wprawiając trunek w ruch. - Zastanawiam się nad przystąpieniem do próby. - Sam nie wiedział czemu to mówił. Słowa te samowolnie wyrwały się z jego gardła. Czy powinien mówić to tuż po tym, jak Carrow z takim trudem opowiadał mu o śmierci towarzysza?
- Próba... - Powtórzył za nim, gdy rozmowa rozpoczęła się, wprawiając ich oboje w swego rodzaju podniosły, ale także pełen nerwów i smutku nastrój. Próba - samo to słowo sprawiało, że serce Alana biło szybciej, zaś palce mrowiły go z powodów, których nie umiał wyjaśnić. Zwykłe słowo, ale miało w sobie wiele mocy, niosąc ze sobą naprawdę wiele. Choć żaden z nich jeszcze nie wiedział jak wiele. I być może żaden z nich miał się nigdy nie przekonać.
Od razu zwrócił uwagę na nagłą zmianę tonu, w którym Adrien wypowiadał słowa. Teraz brzmiał jak lekarz, co Alan znał i jak najbardziej rozumiał. Każdy z nich nie raz już obcował ze śmiercią, którą niemal co dzień pracownicy Munga spotykali się. Obydwoje widzieli ją wiele razy i nie raz to właśnie oni stawali przed zmartwioną rodziną, by przekazać jej złe wieści. Właśnie taki ton wtedy przybierali, nie chcąc, by prywatne emocje (które wbrew pozorom towarzyszyły stracie każdego pacjenta) zaburzyły przekaz, który słowa miały nieść rodzinie. Nie pytał, jednak mógł się tylko domyślać czemu Adrien przybrał ten ton. Był to ktoś dla niego bliski? Może dobry znajomy? A może widział to na własne oczy, będąc przy jego śmierci? Nie ważne ilu pacjentów stracili, los który spotkał Roberta brzmiał tak strasznie, że Alan nie chciał sobie nawet wyobrażać. Nawet nie wiedział kiedy jego dłoń wylądowała na ramieniu starszego magomedyka. Poklepał go po nim, milcząc i oczekując, że w geście tym Adrien odnajdzie wszystko to, co Bennett chciał mu przekazać. Sięgnął po ognistą i upił porządny łyk, który aż zapalił go w gardło. Spodziewał się wielu rzeczy, ale nie aż tak okrutnych wieści.
- Zapewne jeszcze wielu straci życie. - Mruknął, wzrok wbijając w szklankę. Zamachał nią, wprawiając trunek w ruch. - Zastanawiam się nad przystąpieniem do próby. - Sam nie wiedział czemu to mówił. Słowa te samowolnie wyrwały się z jego gardła. Czy powinien mówić to tuż po tym, jak Carrow z takim trudem opowiadał mu o śmierci towarzysza?
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Tak, nie było go przy tym, jednak zaglądając w oczy światków odnosił wrażenie, że dostrzega całą scenę w sposób nad wyraz dokładny. Zupełnie, jakby oblekał się w ich skórę i doświadczał obrazu przeznaczonego dla nich. Jego medyczne wykształcenie jedynie podsycało tą wizję. Nie musiał sobie wyobrażać. doskonale wiedział, jak to przebiegało. Spiekota na skórze była jedynie nieprzyjemnym zewnętrznym objawem. Dramat odbywał się wywnętrz. Po tym jak ciecz przeżarła ślepia i zalała płuca po sforsowaniu nosa i ust. wypaliła przełyk i tchawicę w międzyczasie topiąc delikatne chrząstki uszu. jeśli kwas był wystarczająco silny to nie miał szans nawet się w nim utopić. Ukrwione ścianki płuc i żołądka ustąpiły pozwalając na krwawą ekspansję. Boże...Adrien chciał wierzyć w to, że w tym momencie pod wpływem szoku i bólu Robert stracił świadomość i nie czuł już nic.
Pocieszający gest Alana przywołał go do rzeczywistości od której nieumyślnie odpłyną. Doprawdy, Adrien...żeby tak mocno opuścić swą gardę by młodsi się o ciebie martwili...?
Na jego słowa skinął głowo unosząc kąciki ust w gorzkim uśmiechu wymieszanym z czymś nostalgicznie przykrym. Konflikty lubiły zbierać żniwo wśród idealistów. Już raz widział to na własne oczy. Kto by pomyślał, że znów będzie mu dane patrzeć z tą samą bezsilnością co przed laty.
- Dobrze jest być młodym. Wykuwać ciągle plastyczny kawał metalu zwany życiem...- rzucił gładko, zapowiadając tym samym chęć podzielenia się pewną myślą, doświadczeniem - ...Przeżyłem już jedną wojnę. byłem wówczas nieco młodszy od ciebie świeżakiem po stażu. Nie stałem po żadnej ze stron. miałem to szczęście, że pozwalała mi na to etyka pracy, którą tak wielu uzdrowicieli się wówczas chroniło, a je nie byłem inny - nie chciałem zdradzić samego siebie, jak i narazić Inary. To było wygodne - posłał Bennetowi spojrzenie w którym przebijało się pewne politowanie skierowane do samego siebie z wtedy. Zaraz jednak podjął temat dalej - Wśród ofiar byli jednak nie tylko starsi, lecz również młodsi. Oszczędzę ci opisów tego, jak potrafili wyglądać, w jakim stanie umierali ważne jest co mówili przed śmiercią. Wielu z nich majacząc wspominała żony, dzieci, kochanki, rodziny, przyjaciół prosząc by im coś przekazać, błagając nieraz o przysługi, ronili łzy, bądź cieszyli się, że ich życie stało się w jakiś sposób coś warte - spojrzał na Alana z powagą - Nie będę cie odwodził, nie po to to wszystko mówię, po prostu...jeżeli się zdecydujesz to nie bądź jak oni. Upewnij się, że gdy przyjdzie do najgorszego to nie będziesz w stanie niczego żałować, z bólem wypowiadał imiona bliskich, nie będziesz tego robił dla siebie tylko dla idei. Zadaj sobie pytanie czy z czystego przekonania byłbyś w stanie zbrukać swoje sumienie pod każdym możliwym aspektem. - uniósł lekko brwi, a zmarszczki na jego czole się jakby uwydatniły. Uśmiechnął się tym razem łagodnie - Ja podeszłemu do tego właśnie w ten sposób. Krótki rachunek sumienia. jeżeli będziesz mógł przed samym sobą obiecać, że gotowy jesteś ponieść taką cenę to nie będę cię odwodził, lecz jeśli czujesz wahanie - daj sobie czas. Wojna dopiero nadchodzi. Do tego czasu na pewno zdążymy opróżnić jedną, lub dwadzieścia butelek ognistych. Pod warunkiem, że częściej będziesz mnie zapraszał na szklankę takowej - dodał nieco żartobliwie, podnosząc w pewnym toaście swoja szklankę by zaraz opróżnić ją do dna.
Pocieszający gest Alana przywołał go do rzeczywistości od której nieumyślnie odpłyną. Doprawdy, Adrien...żeby tak mocno opuścić swą gardę by młodsi się o ciebie martwili...?
Na jego słowa skinął głowo unosząc kąciki ust w gorzkim uśmiechu wymieszanym z czymś nostalgicznie przykrym. Konflikty lubiły zbierać żniwo wśród idealistów. Już raz widział to na własne oczy. Kto by pomyślał, że znów będzie mu dane patrzeć z tą samą bezsilnością co przed laty.
- Dobrze jest być młodym. Wykuwać ciągle plastyczny kawał metalu zwany życiem...- rzucił gładko, zapowiadając tym samym chęć podzielenia się pewną myślą, doświadczeniem - ...Przeżyłem już jedną wojnę. byłem wówczas nieco młodszy od ciebie świeżakiem po stażu. Nie stałem po żadnej ze stron. miałem to szczęście, że pozwalała mi na to etyka pracy, którą tak wielu uzdrowicieli się wówczas chroniło, a je nie byłem inny - nie chciałem zdradzić samego siebie, jak i narazić Inary. To było wygodne - posłał Bennetowi spojrzenie w którym przebijało się pewne politowanie skierowane do samego siebie z wtedy. Zaraz jednak podjął temat dalej - Wśród ofiar byli jednak nie tylko starsi, lecz również młodsi. Oszczędzę ci opisów tego, jak potrafili wyglądać, w jakim stanie umierali ważne jest co mówili przed śmiercią. Wielu z nich majacząc wspominała żony, dzieci, kochanki, rodziny, przyjaciół prosząc by im coś przekazać, błagając nieraz o przysługi, ronili łzy, bądź cieszyli się, że ich życie stało się w jakiś sposób coś warte - spojrzał na Alana z powagą - Nie będę cie odwodził, nie po to to wszystko mówię, po prostu...jeżeli się zdecydujesz to nie bądź jak oni. Upewnij się, że gdy przyjdzie do najgorszego to nie będziesz w stanie niczego żałować, z bólem wypowiadał imiona bliskich, nie będziesz tego robił dla siebie tylko dla idei. Zadaj sobie pytanie czy z czystego przekonania byłbyś w stanie zbrukać swoje sumienie pod każdym możliwym aspektem. - uniósł lekko brwi, a zmarszczki na jego czole się jakby uwydatniły. Uśmiechnął się tym razem łagodnie - Ja podeszłemu do tego właśnie w ten sposób. Krótki rachunek sumienia. jeżeli będziesz mógł przed samym sobą obiecać, że gotowy jesteś ponieść taką cenę to nie będę cię odwodził, lecz jeśli czujesz wahanie - daj sobie czas. Wojna dopiero nadchodzi. Do tego czasu na pewno zdążymy opróżnić jedną, lub dwadzieścia butelek ognistych. Pod warunkiem, że częściej będziesz mnie zapraszał na szklankę takowej - dodał nieco żartobliwie, podnosząc w pewnym toaście swoja szklankę by zaraz opróżnić ją do dna.
Adrien Carrow
Zawód : Ordynator oddziału Zakażeń Magicznych
Wiek : 46
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Kawaler
Wznosić się i upadać jest rzeczą ludzką. Ważne jest by nie bać się na nowo rozkładać swych skrzydeł i sięgać wyżej.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
On również przed oczami miał obraz Roberta w agonii. Choć chciał go wyrzucić ze swojej głowy, choć starał się ze wszystkich sił - nic to nie dawało. Wyobraźnia dawała swoje, podsycając te niemiłe uczucie w żołądku i mdłości, które napadały go na samą myśl. To, co widział w szpitalu było niczym w porównaniu do tego jaki widok musiał zastać tych, którzy widzieli jego śmierć. Śmierć okropną, zapewne niezwykle bolesną. Nawet nie potrafił sobie tego wyobrazić. Nawet nie chciał. I choć nie znał Roberta, choć jego osoba była mu właściwie obca - czuł się tak, jak gdyby właśnie opowiadano mu o śmierci kogoś mu bliskiego. Poświęcenie... Ktoś mógłby powiedzieć, że umarł w imię większego dobra. Ale czy to było coś wartego tej śmierci? Nie chciał myśleć w ten sposób.
Spojrzał na Adriena, upijając niewielki łyk ognistej. Wsłuchał się uważnie w jego słowa, początkowo nie bardzo wiedząc co chce mu przekazać. Ale milczał. Milczał i pozwolił mu mówić, opowiadać historię, o której Alan nigdy wcześniej nie słyszał. W pewnym momencie nawet miał ochotę zaśmiać się gorzko i wypowiedzieć ciche ,,jakich bliskich", jednak powstrzymał się. I dobrze, bowiem im dłużej Carrow mówi, tym szerzej otwierał oczy Alana. Bennett miał problem, wahał się i zastanawiał odkąd tylko usłyszał słowa Bathildy. Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie ,,ile był w stanie poświęcić", teraz odkrył również, że nie potrafi odpowiedzieć na pytania zawarte między słowami Adriena. A to znaczyło, że chyba nie był gotowy. Nie odezwał się więc ani słowem, a jedynie popatrzył na niego z wdzięcznością, podczas gdy kąciki jego ust lekko uniosły się w górę. Carrow był od niego dużo starszy, niósł na plecach bagaż pełen doświadczeń i wiedzy, o połowę bardziej rozmaity niż ten, który dźwigał Bennett. Jak młody uzdrowiciel mógłby go nie słuchać, nie traktować jako autorytetu, a jego słów jako mądrości i dobrych rad? Musiałby być skończonym idiotą.
- Dziękuję Ci, Adriene. To mi dało dużo do myślenia. - Kiwnął głową z wdzięcznością, również unosząc szklankę ognistej w ich małym toaście. - Postaram się zapraszać Cię do siebie znacznie częściej. - Odparł z rozbawieniem, po czym na równi z Adrienem wypił całą zawartość szklanki.
Siedzieli tak i rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. Niespiesznie popijali ognistej, poruszając najróżniejsze tematy - czy to dotyczące Zakonu, czy to szpitala. Czas mijał, zamieniając sekundy w minuty, minuty w godziny. Aż w końcu rozeszli się. Alan miał bardzo dużo do przemyślenia.
zt x 2
Spojrzał na Adriena, upijając niewielki łyk ognistej. Wsłuchał się uważnie w jego słowa, początkowo nie bardzo wiedząc co chce mu przekazać. Ale milczał. Milczał i pozwolił mu mówić, opowiadać historię, o której Alan nigdy wcześniej nie słyszał. W pewnym momencie nawet miał ochotę zaśmiać się gorzko i wypowiedzieć ciche ,,jakich bliskich", jednak powstrzymał się. I dobrze, bowiem im dłużej Carrow mówi, tym szerzej otwierał oczy Alana. Bennett miał problem, wahał się i zastanawiał odkąd tylko usłyszał słowa Bathildy. Nie umiał sobie odpowiedzieć na pytanie ,,ile był w stanie poświęcić", teraz odkrył również, że nie potrafi odpowiedzieć na pytania zawarte między słowami Adriena. A to znaczyło, że chyba nie był gotowy. Nie odezwał się więc ani słowem, a jedynie popatrzył na niego z wdzięcznością, podczas gdy kąciki jego ust lekko uniosły się w górę. Carrow był od niego dużo starszy, niósł na plecach bagaż pełen doświadczeń i wiedzy, o połowę bardziej rozmaity niż ten, który dźwigał Bennett. Jak młody uzdrowiciel mógłby go nie słuchać, nie traktować jako autorytetu, a jego słów jako mądrości i dobrych rad? Musiałby być skończonym idiotą.
- Dziękuję Ci, Adriene. To mi dało dużo do myślenia. - Kiwnął głową z wdzięcznością, również unosząc szklankę ognistej w ich małym toaście. - Postaram się zapraszać Cię do siebie znacznie częściej. - Odparł z rozbawieniem, po czym na równi z Adrienem wypił całą zawartość szklanki.
Siedzieli tak i rozmawiali jeszcze przez jakiś czas. Niespiesznie popijali ognistej, poruszając najróżniejsze tematy - czy to dotyczące Zakonu, czy to szpitala. Czas mijał, zamieniając sekundy w minuty, minuty w godziny. Aż w końcu rozeszli się. Alan miał bardzo dużo do przemyślenia.
zt x 2
Alan Bennett
Zawód : Uzdrowiciel - specjalista od chorób genetycznych
Wiek : 28 lat
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Kawaler
Mądrego los prowadzi, głupiego - popycha.
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Martwi/Uwięzieni/Zaginieni
Byłam wyczerpana. Od dnia porwania nie sypiałam wiele. Od czasu wybuchu - wcale. Nie potrafiłam zrozumieć dlaczego. Co popycha jednego człowieka do tego by skrzywdzić drugiego z taką samą lekkością, zwyczajnością z jaką na co dzień oddycha? Wzdrygnęło mnie na wspomnienie tego chłopca co rzucił w moim kierunku klątwę tamtej nocy. Tak po prostu. Nie mając we mnie zagrożenia, nie znając mnie. Jakie to podłe!
- Szubrawiec jeden i niegodziwiec, łapserdak, okrutnik obślizgły...- epitetowałam przepełniona w tym momencie już tylko i wyłącznie złością. Całe szczęście, że gniotłam rękami ciasto bo bałabym się, że talerz to już by leciał na ścianę! Co z tego, że od kiedy Alan wyszedł do pracy to już zrobiłam tyle naleśników, że przez niestety cały tydzień będziemy mogli na nich żyć. Zmarszczyłam z niezadowolenia nosek i wydęłam wojowniczo usta. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Tak czy siak zrobię jeszcze te cholerne pierogi. Bo tak. Bo jest uzdrowicielem i jak będzie miał zgagę to sobie poradzi. Bo musiałam czymś się zająć. Nie będę kłamać - czułam się jak dzikie zwierze zamknięte w ciasnej klatce. Przed tym całym cyrkiem, każdy mój dzień składał się z wielogodzinnej, ciężkiej pracy z aetonanami. Teraz, tak jak tydzień temu, tkwiłam w miejscu. Tak po prostu. To mnie frustrowało. Nie wiedziałam co robić z nadmiarem energii, czym zająć ręce i myśli - od rana więc gotowałam. Wałkowałam więc to ciasto z zacięciem na twarzy wyobrażając sobie, że to cały ten okrutny świat do którego mam pretensje o wszystko. Patrzyłam jak się płaszczy i ugina pod naporem drewna. Nie przysporzyło mi to jednak satysfakcji. Wręcz przeciwnie. Smutne było to, że wystarczy brutalna siła do uformowania czegoś słabszego tak, jak się tego chce. Ech. Nagle straciłam zapał i chęci. Przebiegłam szklącymi się oczami po wnętrzu kuchni siadłam na podłodze. Plecami podparłam szafkę. To sprowokowało Tajfuna do podejścia. Kochane bydle. Obsypane mąką dłonie zatopiłam w gęstym, czarnym futrze. I tak sobie siedzieliśmy dopóki mój zwierzęcy towarzyszenie spiął się i nie wlepił morderczego spojrzenia w drzwi wejściowe. Wydając z siebie zaraz warkliwy szczek. Spięłam się jak porażona, obłapiając jego pysk dłońmi.
- Zgłupiałeś do reszty...? - syknęłam pretensjonalnie w stronę brązowych ślepi, które po chwili mnie olały i skierowały się na nowo w stronę dźwięku. Na co ja liczyłam...Chwyciłam go za nadmiar skóry i futra na karku. Zaciągnęłam do łazienki. Jego pazury ślizgały się polakierowanej podłodze będąc manifestacją jego niezadowolenia. Miałam to w tym momencie gdzieś, bo wciąż nie wiedziałam co zrobić z człowiekiem stojącym za drzwiami. Jak na razie nieudolnie udawałam, że mnie tu nie ma. Naiwnie myśląc, że moje szamotanie się po mieszkaniu wcale nie jest głośne. Walcząc z sobą samą zdecydowałam się jednak odezwać.
- Kto tam...? - Stałam przyklejona do framugi i mimowolnie zaciskałam dłoń na wałku do ciasta. Nie mogąc sobie przypomnieć w którym momencie wplątał mi się on w ręce. Nawet nie chciałam myśleć, jak bezsensownym narzędziem do obrony był. Słysząc znajomy mi głos nieco się rozluźniłam decydując się na odblokowanie drzwi wpuszczenie gościa. Uścisku z wałka jednak nie zwalniałam. Trochę się bałam tego człowieka. Ale kto wie, może to sprawa była ważna.
- Szubrawiec jeden i niegodziwiec, łapserdak, okrutnik obślizgły...- epitetowałam przepełniona w tym momencie już tylko i wyłącznie złością. Całe szczęście, że gniotłam rękami ciasto bo bałabym się, że talerz to już by leciał na ścianę! Co z tego, że od kiedy Alan wyszedł do pracy to już zrobiłam tyle naleśników, że przez niestety cały tydzień będziemy mogli na nich żyć. Zmarszczyłam z niezadowolenia nosek i wydęłam wojowniczo usta. Jakby to miało jakiekolwiek znaczenie. Tak czy siak zrobię jeszcze te cholerne pierogi. Bo tak. Bo jest uzdrowicielem i jak będzie miał zgagę to sobie poradzi. Bo musiałam czymś się zająć. Nie będę kłamać - czułam się jak dzikie zwierze zamknięte w ciasnej klatce. Przed tym całym cyrkiem, każdy mój dzień składał się z wielogodzinnej, ciężkiej pracy z aetonanami. Teraz, tak jak tydzień temu, tkwiłam w miejscu. Tak po prostu. To mnie frustrowało. Nie wiedziałam co robić z nadmiarem energii, czym zająć ręce i myśli - od rana więc gotowałam. Wałkowałam więc to ciasto z zacięciem na twarzy wyobrażając sobie, że to cały ten okrutny świat do którego mam pretensje o wszystko. Patrzyłam jak się płaszczy i ugina pod naporem drewna. Nie przysporzyło mi to jednak satysfakcji. Wręcz przeciwnie. Smutne było to, że wystarczy brutalna siła do uformowania czegoś słabszego tak, jak się tego chce. Ech. Nagle straciłam zapał i chęci. Przebiegłam szklącymi się oczami po wnętrzu kuchni siadłam na podłodze. Plecami podparłam szafkę. To sprowokowało Tajfuna do podejścia. Kochane bydle. Obsypane mąką dłonie zatopiłam w gęstym, czarnym futrze. I tak sobie siedzieliśmy dopóki mój zwierzęcy towarzyszenie spiął się i nie wlepił morderczego spojrzenia w drzwi wejściowe. Wydając z siebie zaraz warkliwy szczek. Spięłam się jak porażona, obłapiając jego pysk dłońmi.
- Zgłupiałeś do reszty...? - syknęłam pretensjonalnie w stronę brązowych ślepi, które po chwili mnie olały i skierowały się na nowo w stronę dźwięku. Na co ja liczyłam...Chwyciłam go za nadmiar skóry i futra na karku. Zaciągnęłam do łazienki. Jego pazury ślizgały się polakierowanej podłodze będąc manifestacją jego niezadowolenia. Miałam to w tym momencie gdzieś, bo wciąż nie wiedziałam co zrobić z człowiekiem stojącym za drzwiami. Jak na razie nieudolnie udawałam, że mnie tu nie ma. Naiwnie myśląc, że moje szamotanie się po mieszkaniu wcale nie jest głośne. Walcząc z sobą samą zdecydowałam się jednak odezwać.
- Kto tam...? - Stałam przyklejona do framugi i mimowolnie zaciskałam dłoń na wałku do ciasta. Nie mogąc sobie przypomnieć w którym momencie wplątał mi się on w ręce. Nawet nie chciałam myśleć, jak bezsensownym narzędziem do obrony był. Słysząc znajomy mi głos nieco się rozluźniłam decydując się na odblokowanie drzwi wpuszczenie gościa. Uścisku z wałka jednak nie zwalniałam. Trochę się bałam tego człowieka. Ale kto wie, może to sprawa była ważna.
Strona 2 z 3 • 1, 2, 3
Kuchnia
Szybka odpowiedź