Alexander Mulciber
AutorWiadomość
Alexander Mulciber
Data urodzenia: 24 grudnia 1929
Nazwisko matki: Rowle
Miejsce zamieszkania: Pokątna
Czystość krwi: Czysta
Zawód: stażysta w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami
Wzrost: 1,80
Waga: 80
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: uśmiech, który nie zwiastuje niczego dobrego, przenikliwe spojrzenie i różdżka zatknięta za pasek spodni.
Nazwisko matki: Rowle
Miejsce zamieszkania: Pokątna
Czystość krwi: Czysta
Zawód: stażysta w Departamencie Kontroli nad Magicznymi Stworzeniami
Wzrost: 1,80
Waga: 80
Kolor włosów: czarne
Kolor oczu: niebieskie
Znaki szczególne: uśmiech, który nie zwiastuje niczego dobrego, przenikliwe spojrzenie i różdżka zatknięta za pasek spodni.
czarny bez, pióro feniksa, dość giętka, 12 cali. na rączce wycięta dziecięcym pismem łacińska sentencja, zatarła się jednak, przegrywając z czasem i tylko ja pamiętam co się na niej znajdowało
Slytherin
Kobra królewska
we mnie, mokrego, bezwładnie leżącego na ziemi. Wierzcie, lub nie, ale nienawidzę wody
atramentem, piżmowymi, damskimi perfumami i płonącymi sosnowymi polanami
trywialne wizje zjednoczenia rodziny, choć znaczy dla mnie doprawdy niewiele.
historią, runami, analizowaniem zdarzeń i przewidywaniem nieprzewidywalnego. Nie mylić z jasnowidztwem.
Nietoperze z Ballycastle
strzelam z łuku, czytam, pojawiam się w najmniej odpowiednich ku temu miejscach. Zwykle w kiepskim momencie.
klasycznej, jeśli w ogóle
Matthew Daddario
Odbicia gwiazd
Na każdego człowieka czeka w życiu jego własna, wyselekcjonowana ze złośliwością losu i ślepym trafem fortuny ścieżka. Na każdego czeka kilka prostych odcinków, parę zakrętów, kilka wzgórz zalanych słońcem i dolin, w których na każdym kroku czai się cień. Każdy z nas będzie miał swoje jezioro, nad którym dni i noce będą mieszały się w sposób płynny, a jedyną drogą do odróżnienia świtu od zmierzchu będzie obecność gwiazd na tafli wody.
Gwiazd, które mnie samemu tyle razy zdarzyło się pomylić z ich odbiciem.
Zacząć warto może od tego, że niektórzy ludzie już w pierwszych chwilach miast kroczyć ścieżką prostą i słoneczną, napotykają ukryte w rozpadlinach zakręty, mierząc się z problemami przerastającymi ich wątłe możliwości. Należałem do tego typu ludzi od samego początku. Od chwili poczęcia.
Sam się na ten świat przecież nie pchałem. Nie ja zdecydowałem o tym, czy powinienem się narodzić, nie ja wreszcie doprowadziłem do tego, że kobieta, która przez dziewięć miesięcy, a później przez niemal osiemnaście lat sprawowała nade mną opiekę, przez kilka godzin krzyczała z bólu i zmęczenia, wydając na świat swoje ostatnie dziecko. Ostatniego, trzeciego już syna. Ostatniego potwora.
Czasem odnosiłem wrażenie, że matka zdecydowała się mnie urodzić z czystej złośliwości. Dla chorej satysfakcji, dla możliwości zranienia ojca, który nie widział mnie ani po urodzeniu, ani później. Wiedział o moim istnieniu, och, oczywiście, że wiedział – matka nie omieszkała poinformować go o tym w jednym z listów, jednym z niewielu listów, które zdecydowała się napisać do odsiadującego wyrok małżonka. Czy zrobiła to z premedytacją, czy z bezmyślnością właściwą dla większości kobiet – nie wiem. Wiem jedynie, że o ojcu nie mówiło się w domu, że matka krzywiła się na każdą wzmiankę o nim, a na zadawane pytania odpowiadała niechętnie i krótko. Bez detali.
Urodziłem się dwudziestego czwartego grudnia tysiąc dziewięćset dwudziestego dziewiątego roku. W Boże Narodzenie. Gdyby nie moja opieszałość, gdyby nie jakaś instynktowna niechęć do opuszczenia matczynego łona, przyszedłbym na świat dwa tygodnie wcześniej, wraz z pierwszym śniegiem. Ja jednak od początku wiedziałem, że miejsce, w którym przyjdzie mi żyć, nie przypadnie mu do gustu. Wiedziałem, wyczuwałem i może dlatego nigdzie mi się nie spieszyło.
Pierwszym krzykiem przebudziłem ze snu kuguchara śpiącego leniwie nad kominkiem; opowiadano mi, że stworzenie miało w zwyczaju krążyć przy mojej kołysce, odmawiając dostępu do niej każdemu, kto nie był matką. Cholera jedna wie, czy byłem dla niego specjalny, czy ona była – dość stwierdzić, że nawet wiele lat później sypiał na moich kolanach.
I chociaż nastolatek był ze mnie potworny, dzieckiem zdawałem się dość czarującym. Z ciężkimi, czarnymi puklami opadającymi wdzięcznie na czoło, z niebieskimi oczami, które zdawały się chłonąć najmniejszy nawet szczegół otoczenia i uśmiechem, zdolnym roztapiać serca nawet najbardziej odpornych na dziecięcy urok osobników stanowiłem uosobienie marzenia każdej matki.
Może gdybym nie miał tak opornego, kapryśnego charakteru i tak nieokiełznanego talentu do pakowania się w kłopoty, wszystko wyglądałoby inaczej. Koniec końców byłem jednak synem swojego ojca.
A to nie mogło skończyć się dobrze.
Śmiechy w ciemności.
Nie wiem kiedy się to zaczęło – czy w chwili, w której objawiły się u mnie magiczne zdolności, czy w chwili, w której zorientowałem się, że siła podstępu jest niezastąpiona. Zwłaszcza, gdy zrzuciła ze schodów nielubianą przeze mnie niańkę, powodując, że oblała się gorącą angielską zupą, której akurat nie miałem ochoty jeść.
Mówi się, że magia dziecka nie może wyrządzić szkody, że jest czystą, białą mocą w jej najbardziej niezakłóconej postaci. I nawet jeśli moc jest właśnie taką, jaką opisują ją specjaliści, nie każde władające nią dziecko jest czyste i niewinne. Bywają takie, których charakter wzbudza podświadomy niepokój, wzmaga ostrożność, nakłania do baczniejszej obserwacji. Wbrew jednak temu, co możecie teraz pomyśleć, nie byłem dzieckiem emocjonalnie niestabilnym. Ot, takim jak wszystkie, z wymyślonym przyjacielem u boku i ciągotami do pakowania się w kłopoty.
A chociaż chowałem się pod kloszem, choć mój świat nie wydawał się niebezpieczny, choć wtedy każdy element układanki zdawał się być na swoim miejscu, im starszy byłem tym sztuczniejsze wydawały mi się opowieści matki, tym bardziej zwodnicze były uśmiechy obcych, tym mniej przyjemne było tkwienie w iluzji stworzonej na potrzeby kogoś innego.
Potrzebowałem prawdziwości. Potrzebowałem wyzwań. Potrzebowałem strachu.
A gdzie można było zaznać tych trzech rzeczy bardziej dosadnie, niż podczas szkolnej edukacji? Gdzie umysł chłonny i elastyczny, gotów na każde skinienie wytężać się z większą siłą mógł odzyskać więcej chęci do życia, niż w szkolnych murach? Z daleka od nadopiekuńczości, od zakłamanych twarzy, z daleka od matki z całych sił pragnącej obrzydzić mi ojca do którego podświadomie tęskniłem; rozwinąłem skrzydła dopiero w Hogwarcie, krok po kroku odkrywając, że lepiej uchodzić za dobrego, niż być dobrym. Dobroć na dłuższą metę w ogóle nie popłacała.
Z perspektywy czasu widzę, że wszystkie krzywdy jakie spotkały mnie za szczeniaka zostawiły po sobie głębokie rany. Głębokie, jątrzące się rany; rany, których nie mogła zasklepić matczyna czułość, okazywana z coraz większym dystansem kiedy ze słodkiego dziecka wyrastał ze mnie mały odludek. Rany, które z rozmysłem, cierpliwie i odważnie pogłębiałem, nie potrafiąc puścić w niepamięć najmniejszej nawet zniewagi. Nie mówimy tu jednak o dziecinnych przepychankach z rówieśnikami, o podkładaniu sobie ślimaków do szkolnej torby czy podmienianiu szamponu na eliksir powodujący łysienie. Mówimy o kilku latach walki ze szkolną społecznością, która z jakiegoś powodu odmawiała mi prawa do bycia zostawionym w świętym spokoju. I chociaż uczyłem się doskonale, choć moje oceny nie pozostawiały wiele do życzenia, życie towarzyskie było dla mnie piekłem i otchłanią, od których uciekałem z uporem godnym lepszej sprawy. To, oczywiście, miało swoje konsekwencje. Dzieci potrafią być okrutne, ja zaś, przekonany o własnej wyższości, doroślejszy, lepiej rozwinięty i walczący chętniej językiem, niż pięściami, stanowiłem doskonały cel dla osiłków, których szare komórki nie skalały się nigdy najprostszą nawet myślą. Było tak do szóstej klasy. Do przewrotnej, pamiętnej szóstej klasy, kiedy to – sprowokowany otwarcie, ordynarnie i w sposób niechybnie celowy – rzuciłem się wreszcie na jednego z moich oprawców z szałem tak potężnym, że niemal wytłukłem z niego życie. Nie obeszło się oczywiście bez wizyty u opiekuna domu, który miast zwrócić mi uwagę, pogratulował, że wreszcie wziąłem się w garść. Wychowankowi domu Węża nie wypada być przecież słabym. Koniec końców nie zdziwiło mnie to jednak specjalnie – Slughorn słynął ze swojego zajęczego serca, z braku stanowczości, z braku umiejętności przewodzenia grupie naładowanych hormonami nastolatków, którzy za nic mieli sobie jego groźby i przestrogi. A szlaban, który dostałem, by zachować pozory równego traktowania, wyjec, którego wysłała mi matka, utracone na kilka miesięcy przywileje? Kto by się tym przejmował. Była to niska cena za satysfakcję, którą odczuwałem, gdy ludzie zaczęli wreszcie schodzić mi z drogi wedle życzenia, które co noc wypowiadałem przed snem. Przestałem również liczyć na to, że inteligencja rozwiąże najgorszy nawet konflikt – z pełnego dyplomatycznego stoicyzmu spokoju przerzuciłem się na skuteczniejsze w działaniu pięści.
Do tej pory pamiętaj jednak śmiechy w ciemności, śmiechy okrutne i pełne złośliwości, które prześladowały mnie przez tyle lat. Nic więc dziwnego, że w rodowej odezwie swojej matki odnalazłem najlepszego sojusznika – w końcu każdy obcy, to wróg.
A dla mnie obcy byli wszyscy.
Łuk i strzały
Skończyłem szkołę z wynikiem wystarczającym, by otworzyły się przede mną podwoje Ministerstwa i szereg możliwości, jakie się z tym wiązały, choć z perspektywy czasu wydaje mi się, że mogłem trafić lepiej – być może moja niechęć do nauki i roztrzepanie spowodowane były zawirowaniami emocjonalnymi, może fakt, że pewne ciemne loki i niebieskie oczy zawróciły mi w głowie sprawił, że nie przyłożyłem się do końca, nie zdobyłem wszystkich kamieni milowych na których mi zależało. To nie było już jednak ważne, liczył się jedynie słodki smak dorosłości, którego nutę czułem już na języku i której nie mogłem się doczekać od czasu, gdy zrozumiałem, że w szkolnych murach jestem bardziej więźniem, niż mieszkańcem. Byłem młody, naiwny, pełny idealistycznie nierealnych marzeń o równości, drużynie, o spokoju wśród swoich. Niestety, nie pozwolono mi zapomnieć, że jestem Ślizgonem, bękartem i moje miejsce jest po zupełnie innej stronie barykady. Walczyłem z tym uparcie, walczyłem długo, w końcu jednak mój upór przegrał z rozsądkiem, mówiącym, że lepiej nie mieć nikogo, niż obawiać się o życie wśród pobratymców. I chociaż zastanawiałem się nad karierą aurora, prędko porzuciłem te mrzonki, zapadając w pełne wyzwań londyńskie ulice.
Byłem młody, butnie przekonany, że moi rówieśnicy to stowarzyszenie idiotów z życzeniem śmierci wypisanym na zakazanych gębach, które do tej pory widziały jedynie wnętrza sal wykładowych i pojęcia nie miały o prawdziwym życiu. Wiara ta prędko wyzuła mnie z marzeń o pogoni za własnym szczęściem, skierowała na nowe tory, na lepsze tory – przynajmniej w mniemaniu mojej matki, której marzyło się, by jej synowie byli kimś. Byli lepsi. Byli ponad wszystkim, do czego samego ona nie miała dostępu. Do czego dostępu nie miał nikt, kto nie znaczył czegoś w naszym świecie.
Pchany ambicją, powoli odradzającą się gdzieś w głębi trzewi, zdecydowałem wreszcie spróbować swoich sił wedle matczynego życzenia i zapisałem się na letnie kursy w Ministerstwie Magii. Ile nerwów, irytacji i przewracania oczami kosztowało mnie dostanie się na te przeklęte kursy, tyle mojego. Udało się jednak, koniec końców, a moja dusza naukowca, dusza dociekliwa i złakniona wiedzy odnalazła ukojenie w nowych umiejętnościach, w kolejnych księgach pochłanianych wieczorami, gdy za oknem nieznośnie intensywnie pachniały maciejki, a lipcowe słońce skrywało się nieśmiało za linią horyzontu.
Mimo wszystko chęć odczuwania, że żyję prawdziwie, że adrenalina nie jest jedynie obco brzmiącym słowem, zwyciężyła wreszcie nad rozsądkiem – z departamentu magicznej komunikacji przeniosłem się do departamentu kontroli nad magicznymi stworzeniami. Dopiero tutaj poczułem, że znalazłem miejsce odpowiednie. Miejsce, w którym umiejętności analitycznego myślenia szły w parze wraz z fizyczną sprawnością, nad którą gorączkowo pracowałem każdego dusznego poranka. I chociaż większość czarodziejów polega jedynie na swojej różdżce, zdecydowanie ograniczenie się do machania na prawo i lewo tym magicznym narzędziem destrukcji nie pomagało w utrzymaniu formy. A chociaż kluczyłem w swej pogoni za sportem pomiędzy szermierką, a polowaniami, moje serce podbiła wreszcie kusza. Kusza w swej klasycznej, zjawiskowej urodzie narzędzia zależnego wyłącznie od precyzji kusznika wydawała mi się bardziej elegancka od sztyletu, czy podstępnie podawanej trucizny. Wymagała dyscypliny. Precyzji. Opanowania, którego niegdyś będąc mistrzem, teraz zaniechiwałem haniebnie wręcz. Czy to matczyna zepsuta krew, tląca się w moich żyłach, czy geny ojca pochodzącego z rodu na równi z Rowle’ami wykręconego, nie wiem. Sport pozwolił mi na odnalezienie tego punktu w świadomości, który odpowiadał za opanowanie, a ono z kolei, uzbrojone w sadystyczne, brutalne dążenie do perfekcji, pozwalało mi na osiąganie wielkości. Krok po kroku.
To, co dla innych było więc jedynie kuszą i bełtem, dla mnie stanowiło centrum wszechświata, kiedy stąpając cicho po leśnej ściółce niczym zwiastun śmierci decydowałem o tym, kto przeżyje, a komu przyjdzie gryźć piach. Byłem szczęśliwy. Będąc przecież jedynie hobby, prędko przerodziło się w coś więcej - każdego dnia, gdy wraz z porankiem znikałem w otaczających rodzinną posiadłość lasach, uczył mnie czegoś nowego. Pokazywał te strony mojej osobowości, które do tej pory uśpione, teraz domagały się większej i większej uwagi. Poklasku. Troski. Rozbudowania.
Nigdy nie uważałem się za człowieka gwałtownego, wręcz przeciwnie; maniakalnie dążąc do kontrolowania, do bycia panem samego siebie, do decydowania za otoczenie o tym, co ma nastąpić, zawsze myślałem, że będę potrafił spokój w każdej sytuacji.
Przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki pewnego dnia nie przydzielono mnie do nowego przełożonego i nie okazało się, że moja matka koniec końców nie potrafiła nigdy powiedzieć prawdy.
Że skrywała więcej sekretów, niż można było przypuszczać.
Pomiędzy nimi był zaś ten jeden, jedyny sekret, którego wydarcie jej miało przynieść mi radość i kolejne problemy.
Braci było trzech.
Co mnie nie zabije...
Wiadomym jest, że każdy młody człowiek prędzej czy później musi obrać własną drogę. Nie ważąc na widzimisię rodziny, na standardy społeczne, na autokratyzm nestora rodu - każdy z nas, podporządkowując się czyjejś woli, równocześnie wykuwał własne cele. Własną ideologię, często mocno rozbieżną z powinnościami wobec rodziny, domu czy ojczyzny. Wiedziałem, że i na mnie przyjdzie ten moment, że w pewnej chwili okrutne ramię świata upomni się o beztroskę mojej młodości. Póki jednak miałem w miarę wolne ręce, czerpałem garściami ze wszystkiego, co tylko było w ich zasięgu - czy to dodatkowy kurs podstawowej pierwszej pomocy, na którym, Merlin świadczy, wybrałem się dla samej chęci sprawdzenia, czy podołam. Nie było w tym zresztą nic specjalnie wymagającego - ot, jak bandażować, jakich roślin użyć, by zatamować krwotok, gdy pod ręką nie ma nic innego. Banalne, proste rzeczy, których nauczyć można się było z pierwszej z brzegu książki dotyczącej magolecznictwa. Czy burda w podejrzanym barze, zakończona malowniczym rozcięciem nad brwią. Czy też okno na drugim piętrze starej kamiennicy, do którego wspinałem się po rynnie z uporem godnej lepszej sprawy, by dotrzeć do rozchełstanej koszuli i słodkich ust jednej z pośledniejszych czarownic, pracującej za dnia w Esach i Floresach. Dziewczyna nie znaczyła dla mnie nic, była jedynie środkiem do celu, lekiem na zło, gdy zapominając się w jej ciele, w piżmowym zapachu włosów, w nucie ambry, starałem się ukoić rozdygotane myśli. Każdy bowiem człowiek w pewnej chwili odkrywa, że wszystko, co go otacza, zbudowane jest w sposób nie do końca realny - nawet uczestnicząc w egzekucji pięknego, magicznego stworzenia, zawsze udawałem, że to wcale mnie nie dotyczy.
Dopiero z czasem, gdy uśpione geny mego ojca zaczęły wypierać naturalną dla mnie łagodność, gdy potrzeba kontrolowania urosła ponad miarę, wygryzając resztki opanowania i cierpliwości zrozumiałem, że czas młodości dobiegł końca. Nie zmartwiło mnie to jednak, nie rozpatrywałem tego w kategoriach porażki czy straty - w końcu, co mnie nie zabije, to mnie wzmocni.
Dopóki mogłem zachować poczucie humoru i ten łobuzerski błysk w oku, do którego wzdychały wszystkie dziewczęta, byłem zadowolony.
Patronus: Węże fascynowały mnie zawsze; od małego z największą pasją zaczytywałem się w księgach traktujących tak o fantastycznych, magicznych kreaturach jak i o zwykłych gadach, których spryt, zwinność i śmiercionośna gracja stanowiły dla mnie kwintesencję piękna. Zawsze uważałem, że w godle Slytherinu powinna znajdować się królewska kobra, miast bezosobowego węża, w którym nie sposób było doszukać się tego ulotnego uroku. Utożsamiałem się z tymi stworzeniami, z ich gibkością, ze śmiertelną precyzją z jaką zadawały cios. Z faktem, że nie atakowały, gdy nie były prowokowane. Że skrywały się w cieniach, zabijając bezszelestnie. Wspomnienie, które pierwszy raz pozwoliło mi wyczarować patronusa, które pozwalało mi przywoływać go również później, związane było ściśle z chwilą, w której pierwszy raz miałem okazję zobaczyć te wspaniałe stworzenia na żywo, gdy na ulicy Pokątnej, spacerując w lipcowym słońcu, natknąłem się na czarodzieja zza granicy, chełpiącego się tym, że udało mu się oswoić te niebezpieczne zwierzęta. Jak łatwo się domyślić, kobra była innego zdania, a jej nieszczęsny właściciel padł jak długi na kamienny bruk. Nie wpłynęło to jednak na moją ocenę - nadal uważałem ten konkretny gatunek za piękny. Nie było jej winą, że dzikość nie zna słowa "oswoić". Nie wiem, czy ktoś poza mną uznałby to wspomnienie za szczęśliwe - mnie jednak przywodziło na myśl wolność i niezależność. A tego zawsze pragnąłem najbardziej.
9 | |
5 | |
5 | |
0 | |
0 | |
2 | |
8 |
różdżka, teleportacja, 10 punktów statystyk
[bylobrzydkobedzieladnie]
Ostatnio zmieniony przez Alexander Mulciber dnia 27.06.16 12:39, w całości zmieniany 3 razy
Gość
Gość
Alexander Mulciber
Szybka odpowiedź