Shropshire 1942
AutorWiadomość
Przyjęcie dobiegało końca. Ostatnie ciche takty muzyki dochodzące z salonu zwiastowały wyjście ostatniego z gości, których Marcolf pożegnał chwilę temu, polecając ich opiece domowych skrzatów, surowym spojrzeniem spoglądając na przestraszone stworzenia, które świadome były ciążących na nich obowiązków. Avery nie tolerował partactwa; nie wybaczyłby swojej służbie najmniejszego potknięcia, zgubienia płaszcza czy pomylenia ubrań. Wszystko miało być idealne, precyzyjne, współgrać ze sobą w doskonałej harmonii, jaka towarzyszyła zebranym gościom przez ostatnie godziny, zaplanowane w każdej najkrótszej minucie. Każdy gest był nie tylko godny z etykietą i szlacheckimi zwyczajami; każde miejsce przy stole szeregowało gości wedle zajmowanej pozycji; każde świadczyło o szacunku, jakim Avery darzył konkretną osobę. Uśmiechnął się litościwie na wspomnienie Reagana, którego skrzat w y p r o s i ł niemalże z zajmowanego miejsca po prawicy Marcolfa; chwilę później zajęła je Laidan, a Reagan musiał zadowolić się dalszym krzesłem i kąśliwymi spojrzeniami gości; w nielicznych tylko kryło się współczucie. Cóż za śmieszność! Tyle lat minęło, a ta kreatura mężczyzny wciąż nie znała swojego miejsca w domu Marcolfa. W jego rodzinie, przy boku ukochanej córki zajmował przecież pozycję niechcianego gościa, przymusowego mieszkańca, na którego widok Marcol s t a r a ł się nie krzywić i którego konieczność znoszenia hojnie wynagradzał Laidan. Swoją własną obecnością w jej życiu i sypialni wypełniał pustkę i gorycz małżeństwa z kuzynem, brzydząc się jednocześnie samego siebie, że wiele lat temu popełnił ten niewybaczalny wręcz błąd, wybierając córce na męża osobę, która okazała się bezwartościowa. Łatwa do sterowania i manipulowania, bojąca się przeciwstawić potężnemu teściowi; z której drwił nawet nastoletni Samael, podświadomie i świadomie, zachęcany przez Marcolfa, rozwijający w sobie niechęć do o j c a. Nie na długo jednak - ile miesięcy minęło od chwili, gdy w końcu poznał prawdę? Gdy wydarł ze wspomnień Laidan to jedno, które zmieniło jego świat i przewróciło go do góry nogami... tylko po to, by Samael odkrył w sobie moc i potęgę decydowała o samym sobie. I gdy w końcu sięgnął po to, co mu się słusznie przecież należało, wdrapując się na boski piedestał obok swojego prawdziwego ojca; dumne dziedzictwo Averych zostało zachowane i pielęgnowane czystością krwi płynącej w Samaelu.
Wchodzącym właśnie do gabinetu, młodym, nastoletnim, naznaczonym okrucieństwem i zarazem błogosławieństwem prawdy. Czy wyzwalała, jak mówiło stare mugolskie - plugawe, acz niekiedy mądre - przysłowie? Czy to w prawdzie Samael znalazł ukojenie, a może jedynie torturę świadomości, jakiego związku jest owocem? Przez kolejne tygodnie Marcolf wypierał myśl o tym, z jakim zadaniem musi się mierzyć Samael; nie chciał myśleć o tym, j a k sobie z tym poradził; nie chciał wiedzieć, jak po wydarciu sekretu z matki Samael wyegzekwował od niej swoje prawa syna... i brata. Wiedza ta istniała zawieszona niejako w próżni, oczekując cierpliwie na moment, w której i Marcolf, i Samael dojrzeją do tego, aby p o r o z m a w i a ć. Na dzisiejszą chwilę, gdy skrzypienie rozlało się po gabinecie, a spojrzenia ojca i syna skrzyżowały się w jedno.
- Jak podobało ci się przyjęcie, Samaelu? - zapytał, wskazując mu miejsce na fotelu przed biurkiem, w którym zasiadał tyle razy wcześniej, pobierając nauki niezbędne w życiu młodego arystokraty. Marcolf nie zajął jednak miejsca z drugiej strony; obszedł fotel, czekając aż Samael w nim usiądzie i stanął za nim, kładąc dłonie na oparciu.
Wchodzącym właśnie do gabinetu, młodym, nastoletnim, naznaczonym okrucieństwem i zarazem błogosławieństwem prawdy. Czy wyzwalała, jak mówiło stare mugolskie - plugawe, acz niekiedy mądre - przysłowie? Czy to w prawdzie Samael znalazł ukojenie, a może jedynie torturę świadomości, jakiego związku jest owocem? Przez kolejne tygodnie Marcolf wypierał myśl o tym, z jakim zadaniem musi się mierzyć Samael; nie chciał myśleć o tym, j a k sobie z tym poradził; nie chciał wiedzieć, jak po wydarciu sekretu z matki Samael wyegzekwował od niej swoje prawa syna... i brata. Wiedza ta istniała zawieszona niejako w próżni, oczekując cierpliwie na moment, w której i Marcolf, i Samael dojrzeją do tego, aby p o r o z m a w i a ć. Na dzisiejszą chwilę, gdy skrzypienie rozlało się po gabinecie, a spojrzenia ojca i syna skrzyżowały się w jedno.
- Jak podobało ci się przyjęcie, Samaelu? - zapytał, wskazując mu miejsce na fotelu przed biurkiem, w którym zasiadał tyle razy wcześniej, pobierając nauki niezbędne w życiu młodego arystokraty. Marcolf nie zajął jednak miejsca z drugiej strony; obszedł fotel, czekając aż Samael w nim usiądzie i stanął za nim, kładąc dłonie na oparciu.
Gość
Gość
W posiadłości Marcolfa czuł się równie swobodnie, jak na korytarzach zamku Ludlow. Służba biła przed nim ukłony, skrzaty bez zająknięcia spełniały każde polecenie młodego lorda, który nosił głowę wysoko i uważał się za jedynego i prawowitego dziedzica tych włości. Należało mu się zatem takie traktowanie; został wyróżniony przez dziadka, nie tylko w kwestii hierarchizacji wnucząt, ale w sposób znacznie donioślejszy. Nie miał już oporów przed akceptacją prawdy, która po upływie tygodnia uderzyła mu do głowy niczym woda sodowa. Nie czuł się owocem zepsutego związku, nie uwłaczało mu jego najszlachetniejsze pochodzenie - przepełniała go wręcz irracjonalna duma, że może mienić się Averym z krwi i kości.
Bankiet wydany w domu Marcolfa, na którym pojawił się wraz z matką i udającymi jego rodzinę mętami jawił mu się wyłącznie pretekstem; doskonale zdawał sobie sprawę, iż ojciec pragnie pomówić z nim na osobności, od czego wcześniej oboje niechlubnie uciekali. Nie niecierpliwił się jednak, wiedząc, że oczekiwanie zostanie nagrodzone. Wymieniał uśmiechy i zdawkowe uwagi, uprzejmie zwracał się do obecnych dam, wyraźnie zachwyconych kurtuazją przystojnego młodzieńca. Avery'emu robiło się niedobrze za każdym razem, gdy muskał ustami pulchną dłoń żony jakiegoś ważnego urzędnika, lecz jeszcze gorzej znosił separację od matki, usadzonej tuż obok Marcolfa u szczytu stołu. Nie śmiał jednak protestować, znając twardy charakter ojca i niepodważalność jego decyzji. Jego słowo było święte, a on nadal pozostawał dzieckiem, więc mógł tylko rzucać tęskne (umiarkowanie) spojrzenia i biesiadować wśród najmniej zasłużonych. Wytrwał jednak bez skargi całą kolację, choć mierziły go twarde oparcie krzesła, protekcjonalne spojrzenia, pijacki rechot oraz (najbardziej) przerywanie mu w połowie zdania, kiedy już zdecydował się odezwać. Cały wieczór pozostawał jednak w z o r e m, dokładnie tak, jak oczekiwano od nienagannie wychowanego młodzieńca. Nie mógł zawieść oczekiwań rodziców, zbłaźnić ich lub co grosze, sprowadzić na nich hańby. Dlatego z ulgą wstawał od stołu i milcząc podążał za Marcolfem, kierując kroki w stronę jego gabinetu, gdzie w dzieciństwie przyjmował od niego nauki. Ciekawiło go, czemu został wezwany, co takiego zostanie mu przekazane i czy może spotka go kara za... naruszenie praw własności. Paradoksalnie nie czuł się jednak niepewny, miał pewne wrażenie zrozumienia w tym spalającym go pożądaniu do własnej matki. Trójka to liczba boskiej doskonałości i Samaelowi zdawało się, że właśnie ją ucieleśniali, zamykając w pętli fizycznych i duchowych pragnień trzy kolejne pokolenia. Złączone krwią i tajemnicą: sekretami, które wzruszyłyby posągi pogańskich bożków, lecz obiekty kultu dla Averych były zbędne. Istnieli przecież oni i świat, jaki wznosili własnymi rękami, kamień po kamieniu stawiając piedestał swojej własnej wielkości. Byli daleko poza prawem, wznosząc się wyżej i dalej od jakiegokolwiek słabego i marnego człowieka. Samael zdołał już pojąć, że posiada wystarczającą moc, że ma w sobie tyle siły, by przekuć obrzydzenie i wahanie w pewność i dumę, którą promieniował i z jaką codziennie patrzył na swoją matkę. Należało jej się wszystko i... chciał jej dawać jak najwięcej; gwałtowność i agresja pierwszego razu spłynęły do niebytu. Avery nosił ją na rękach i traktował po królewsku, przekonany, iż powinien ją rozpieszczać oraz, że tego właśnie życzy sobie ojciec. Oboje wielbili przecież tę samą kobietę (zakazaną) i oboje spalali się w niemoralnym pożądaniu.
Bezzwłocznie wykonał polecenie, siadając na fotelu, przy czym odwrócił się, by spojrzeć w twarz Marcolfa, niepokojąco nad nim górującego.
-Błazen się spisał - odparł powoli, krzywiąc się z niesmakiem na wspomnienie Reagana - ojcze - dodał, wypowiadając dotąd nie wygłoszoną prawdę z dziwnie lekkim sercem.
Bankiet wydany w domu Marcolfa, na którym pojawił się wraz z matką i udającymi jego rodzinę mętami jawił mu się wyłącznie pretekstem; doskonale zdawał sobie sprawę, iż ojciec pragnie pomówić z nim na osobności, od czego wcześniej oboje niechlubnie uciekali. Nie niecierpliwił się jednak, wiedząc, że oczekiwanie zostanie nagrodzone. Wymieniał uśmiechy i zdawkowe uwagi, uprzejmie zwracał się do obecnych dam, wyraźnie zachwyconych kurtuazją przystojnego młodzieńca. Avery'emu robiło się niedobrze za każdym razem, gdy muskał ustami pulchną dłoń żony jakiegoś ważnego urzędnika, lecz jeszcze gorzej znosił separację od matki, usadzonej tuż obok Marcolfa u szczytu stołu. Nie śmiał jednak protestować, znając twardy charakter ojca i niepodważalność jego decyzji. Jego słowo było święte, a on nadal pozostawał dzieckiem, więc mógł tylko rzucać tęskne (umiarkowanie) spojrzenia i biesiadować wśród najmniej zasłużonych. Wytrwał jednak bez skargi całą kolację, choć mierziły go twarde oparcie krzesła, protekcjonalne spojrzenia, pijacki rechot oraz (najbardziej) przerywanie mu w połowie zdania, kiedy już zdecydował się odezwać. Cały wieczór pozostawał jednak w z o r e m, dokładnie tak, jak oczekiwano od nienagannie wychowanego młodzieńca. Nie mógł zawieść oczekiwań rodziców, zbłaźnić ich lub co grosze, sprowadzić na nich hańby. Dlatego z ulgą wstawał od stołu i milcząc podążał za Marcolfem, kierując kroki w stronę jego gabinetu, gdzie w dzieciństwie przyjmował od niego nauki. Ciekawiło go, czemu został wezwany, co takiego zostanie mu przekazane i czy może spotka go kara za... naruszenie praw własności. Paradoksalnie nie czuł się jednak niepewny, miał pewne wrażenie zrozumienia w tym spalającym go pożądaniu do własnej matki. Trójka to liczba boskiej doskonałości i Samaelowi zdawało się, że właśnie ją ucieleśniali, zamykając w pętli fizycznych i duchowych pragnień trzy kolejne pokolenia. Złączone krwią i tajemnicą: sekretami, które wzruszyłyby posągi pogańskich bożków, lecz obiekty kultu dla Averych były zbędne. Istnieli przecież oni i świat, jaki wznosili własnymi rękami, kamień po kamieniu stawiając piedestał swojej własnej wielkości. Byli daleko poza prawem, wznosząc się wyżej i dalej od jakiegokolwiek słabego i marnego człowieka. Samael zdołał już pojąć, że posiada wystarczającą moc, że ma w sobie tyle siły, by przekuć obrzydzenie i wahanie w pewność i dumę, którą promieniował i z jaką codziennie patrzył na swoją matkę. Należało jej się wszystko i... chciał jej dawać jak najwięcej; gwałtowność i agresja pierwszego razu spłynęły do niebytu. Avery nosił ją na rękach i traktował po królewsku, przekonany, iż powinien ją rozpieszczać oraz, że tego właśnie życzy sobie ojciec. Oboje wielbili przecież tę samą kobietę (zakazaną) i oboje spalali się w niemoralnym pożądaniu.
Bezzwłocznie wykonał polecenie, siadając na fotelu, przy czym odwrócił się, by spojrzeć w twarz Marcolfa, niepokojąco nad nim górującego.
-Błazen się spisał - odparł powoli, krzywiąc się z niesmakiem na wspomnienie Reagana - ojcze - dodał, wypowiadając dotąd nie wygłoszoną prawdę z dziwnie lekkim sercem.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wrodzona duma Averych, która nie pozwalała im (słusznie) bratać się z ludźmi gorszymi, niedoskonałymi i wybrakowanymi w swojej ludzkiej prostocie, z biegiem lat zamieniła się w święte uprzedzenie - zło należało wyplenić, rozgnieść i zniszczyć, dopuszczając do cudu życia jedynie d o b r o, rozumiane jednakże wyłącznie w pojęciu Averych. Dobrem było więc to, co służyło rodowi, umacniało jego pozycję i wzbudzało szacunek wśród tych maluczkich, których jedynym pragnieniem i życiowym zadaniem winno być oddawanie hołdu lepszym, a tymi z definicji byli arystokraci; w szczególności zaś przedstawiciele najstarszych i najznamienitszych rodów. Dobrem było więc to, co rozwijało rodzinne więzy i pozwalało zacieśniać wstęgi krwi mieszające się w kolejnych pokoleniach. Czemuż więc Marcolf miałby czuć się wyklętym i przeklętym z powodu swojej przeszłości, skoro dziełem jego życia było umocnienie rodowego dobra? Spłodzenie potomka doskonałego w najprostszej doskonałości, idealnego i ukształtowanego już w łonie matki; krew z krwi w najczystszej postaci, nieskażonej domieszką brudu i kurzu minionych pokoleń. Samael był jego największą dumą, a każde spojrzenie Marcolfa spoczywające na synu - czy podczas rodzinnych spotkań, czy nauk, czy nawet niezbędnego strofowania - zawsze przepełnione było tym zadziwiającym zalążkiem rodzicielskiej miłości. Uczuciem, na które zasługiwało niewielu w ich rodzie; to nie miłość miała kształtować Averych, lecz świadomość swojej potęgi. Dostępujący więc miłości szczęśliwcy zawsze cieszyli się największymi względami, wynoszeni na piedestał starszeństwa i pierwszeństwa; stawali się symbolem rodziny, najświętszym znakiem doskonałości należnej wyłącznie potomkom naznaczonym nie urodzeniem, lecz rodzicielską miłością. Czy jest bowiem na świecie lepszy i wyraźniejszy symbol tego naznaczenia, niż miłość rodzica, wybierającego jedno dziecko, a odrzucającego drugie? Duma z jednego, uprzedzenie do drugiego; Marcolf nigdy nie poznał smaku drugiego z tych uczuć, zawsze wiernie stojąc po stronie obojga swoich dzieci; tak samo wyczekiwanych i ukochanych, tak samo docenianych i szanowanych, tak samo godnych miana Averych, wychowanych i ukształtowanych wedle zamysłu ojca. Na zawsze wiernych i zawsze p o s ł u s z n y c h jego woli.
Dłoń spoczywająca na oparciu ześlizgnęła się na ramię Samaela. Zadziwiało go jego własne opanowanie w obliczu tego, co chciał mu powiedzieć; jego gotowość do przyjęcia prawdy z całą świadomością i związanymi z tym konsekwencjami. Wnuk stawał się synem, obejmując (w końcu) zasłużone miejsce wywyższonego potomka. Primus inter pares, pierwszy wśród boskości trojga ludzi złączonych więzami krwi i tajemnicą, której świat widzialny nie potrafiłby zrozumieć. Marcolf bez żalu i bez uczucia uległości oddawał Samaelowi jego dziedzictwo, jednoznacznie naznaczając go na swojego następcę, kładąc mu u stóp świat i potęgę, którą sam budował przez ostatnie lata. Stał przy synu, z dłonią zaciśniętą na jego ramieniu dumny i wyprostowany, świadom swojej mocy czynienia dobra i zła jak i świadom swojej niewyobrażanej potęgi i władzy nad życiem i śmiercią. I jak niegdyś ecce homo padło z ust kata umywającego ręce, tak teraz ecce veritas zdobiło usta Marcolfa.
- Nigdy nam nie dorówna, Samaelu. Zbyt głupi, by poznać prawdę. I zbyt kruchy, aby ją zrozumieć. - Spojrzał na syna z góry, wciąż zaciskają dłoń na jego ramieniu. - Lecz m y jesteśmy gotowi poznać ją całą. I się nią podzielić - przytknął różdżkę do skroni Samaela, nie spuszczając z niego spojrzenia; wyczekującego, pewnego siebie, zuchwałego. - Legilimens - szepnął, nie spodziewając się najmniejszego oporu ze strony syna. Cokolwiek miał mu do pokazania, Marcolf wiedział i czuł całym sobą, że nie będzie mu to widok niemiły. Zazdrość była uczuciem ludzi miałkich i słabych, ludzi pozbawionych godności i szacunku; skoro on, Avery, stał na piedestale doskonałości, pławiąc się w kulcie swych wyznawców i wyciągając dłoń ku Samaelowi, by i jego otaczano czcią, czemuś miałby się lękać utraty pozycji i władzy?
Dłoń spoczywająca na oparciu ześlizgnęła się na ramię Samaela. Zadziwiało go jego własne opanowanie w obliczu tego, co chciał mu powiedzieć; jego gotowość do przyjęcia prawdy z całą świadomością i związanymi z tym konsekwencjami. Wnuk stawał się synem, obejmując (w końcu) zasłużone miejsce wywyższonego potomka. Primus inter pares, pierwszy wśród boskości trojga ludzi złączonych więzami krwi i tajemnicą, której świat widzialny nie potrafiłby zrozumieć. Marcolf bez żalu i bez uczucia uległości oddawał Samaelowi jego dziedzictwo, jednoznacznie naznaczając go na swojego następcę, kładąc mu u stóp świat i potęgę, którą sam budował przez ostatnie lata. Stał przy synu, z dłonią zaciśniętą na jego ramieniu dumny i wyprostowany, świadom swojej mocy czynienia dobra i zła jak i świadom swojej niewyobrażanej potęgi i władzy nad życiem i śmiercią. I jak niegdyś ecce homo padło z ust kata umywającego ręce, tak teraz ecce veritas zdobiło usta Marcolfa.
- Nigdy nam nie dorówna, Samaelu. Zbyt głupi, by poznać prawdę. I zbyt kruchy, aby ją zrozumieć. - Spojrzał na syna z góry, wciąż zaciskają dłoń na jego ramieniu. - Lecz m y jesteśmy gotowi poznać ją całą. I się nią podzielić - przytknął różdżkę do skroni Samaela, nie spuszczając z niego spojrzenia; wyczekującego, pewnego siebie, zuchwałego. - Legilimens - szepnął, nie spodziewając się najmniejszego oporu ze strony syna. Cokolwiek miał mu do pokazania, Marcolf wiedział i czuł całym sobą, że nie będzie mu to widok niemiły. Zazdrość była uczuciem ludzi miałkich i słabych, ludzi pozbawionych godności i szacunku; skoro on, Avery, stał na piedestale doskonałości, pławiąc się w kulcie swych wyznawców i wyciągając dłoń ku Samaelowi, by i jego otaczano czcią, czemuś miałby się lękać utraty pozycji i władzy?
Gość
Gość
Wychowany w poszanowaniu tradycji oraz umiłowaniu własnego rodu wyrastał na godnego dziedzica, w którego żyłach płynęła idealnie czysta krew a umysł pozostał nieskażony żadnymi obrzydliwymi ideami rewolucji społecznych, dokonywanych z namiętnością przez brytyjski lud. Nie mógł splamić nazwiska, jakie nosił z dumą, już od najmłodszych lat przekonany o własnej wyjątkowości. O boskości, która powinna stać się jego piętnem a była pięknem, czyniącym z Samaela w pełni świadomego swych cnót (oraz wynikających z tego obowiązków) potomka kolejnych pokoleń. Symbol, pomnik, statua - wznosił się na marmurowym cokole, reprezentując wielkość ich rodu oraz potęgę swych rodziców, silnych i niezłomnych. Marcolf i Laidan złamali prawa zapisane złotymi zgłoskami, lecz zamiast surowej kary za bezeceństwo, otrzymywali nagrodę największą. Ucieleśnienie snów i marzeń w chłopięcej postaci pierworodnego syna. Najgorliwszego wyznawcy kultu czystości rasy, uosobienia boskiego błogosławieństwa. Ród Averych został wybrany do wniesienia oświecenia między tępych i niedouczonych prostaczków, wciąż uciekających przed wszystkim, co było im nieznane. Lękali się obcego, bali się wykraczać poza granice poznania... Rodzice Samaela to właśnie uczynili: przekroczyli Rubikon, rzucając wyzwanie nieprzewidywalnemu Losowi i... nie mieli czego żałować. Odnieśli wspaniały triumf, hucznie świętując dzień swego zwycięstwa a on okazał się perfekcyjnym zwieńczeniem całego trudu potyczki z Fortuną. W perspektywie lat okazywała się ona zaledwie elementem toczonej walki. Samael żył karmiony kłamstwami, egzystował w ułudzie swego prawdziwego życia i nie zdawał sobie sprawy ze swojej faktycznej wielkości. Przypadek odsłonił mu oczy i pozwolił zrzucić z ramion ciężki płaszcz fałszywego świadectwa. Prawda objawiona stała się jego Biblią, przekazywaną ustnie i cieleśnie; każdą historię ich rodziny mógł odczytać z drżącego w paroksyzmie rozkoszy ciele Laidan, z jej słów, spływających z karminowych warg w erotycznej ciszy namiętnych schadzek. Zawłaszczył ją dla siebie przedwcześnie, niczym należną mu część majątku odebraną przez syna marnotrawnego, lecz Avery nie mógłby jej tak po prostu przetrwonić. Była dla niego zbyt droga, aby pogodził się z jej stratą, więc po swojej inicjacji stał się jeszcze bardziej zaborczy niż wcześniej. Musiał się kontrolować, by nie rzucić się na Reagana, by nie uderzyć go na odlew w twarz za choćby i najmniejszy występek, urastający dla Sama do zbrodni, zasługującej na karę śmierci. Podziwiał za to opanowanie Marcolfa, który miał przecież Lai dla siebie, miał ją całą i... oddał ją w łapy tego podłego człowieka, kreatury, przez pomyłkę urodzonej z ich nazwiskiem. Młodzieniec wiedział, że cel uświęca środki, lecz pozostawał jeszcze zbyt butny, by zrozumieć, że decyzja ojca niosła za sobą nie tylko korzyści materialne i polityczne, ale również kupiła im bezpieczeństwo. Nie dostrzegał tego, skupiony na tym, czego sam doświadczał i w czym zatracał się bezgranicznie; Laidan nie skąpiła mu przecież uczuć, w jakich obracał się cały jego świat. Oczekiwał pytania padającego nań z szybkością błyskawicy, pytania wiadomego, lecz mimo wszystko, zaskakującego. Nie słyszał go, w zastępstwie czując ciężką (karzącą?) ojcowską rękę na swym ramieniu i racząc się kojącymi słowami o ich dziedzictwie. Zwietrzył podstęp, lecz mimo to pozostawał nieruchomy, idealnie posłuszny i oddany swemu ojcu, kiedy poddawał się zaklęciu i wpuszczał go do swego umysłu, odtwarzając przed nim sceny ich miłości. Pośpieszne pocałunki, mocne pieszczoty, stanowcze dłonie, rozrywające materiał koronkowej bielizny, ciała splecione w uścisku. Każdy akt w zwolnionym tempie, długie ujęcia zatrzymujące się na twarzy Lai w chwili osiągania spełnienia, uchwycenie najdrobniejszych detali. Samael zacisnął dłonie na twardych poręczach fotela, czując mimowolnie rosnące w nim napięcie; kolejne wizje wydobywane na zewnątrz przez ojca nie pomagały zupełnie. Upadał jej do stóp, zębami ściągając z niej skąpą bieliznę, zachłannym dotykiem znaczył skórę jej białych ud, językiem wyznaczając ścieżkę jej rozkoszy... Klęczała przed nim, z głodnym spojrzeniem wbitym w jego oczy, przesuwając palcami po jego erekcji, prowokująco i ulegle zarazem i...
-Dość - młodzieniec wyrwał się spod wpływu zaklęcia, roztrzęsiony i niespokojny, z zawstydzeniem próbując ukryć spontaniczną reakcję ciała - Proszę, ojcze. Już wystarczy - dodał, całując jego dłoń i nie patrząc mu prosto w oczy, speszony i niepewny, czego Marcolf pragnął dowieść.
-Dość - młodzieniec wyrwał się spod wpływu zaklęcia, roztrzęsiony i niespokojny, z zawstydzeniem próbując ukryć spontaniczną reakcję ciała - Proszę, ojcze. Już wystarczy - dodał, całując jego dłoń i nie patrząc mu prosto w oczy, speszony i niepewny, czego Marcolf pragnął dowieść.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
W zamkniętym kręgu rozkoszy dostępnej wyłącznie Averym nie było miejsca na dzielenie się z pospólstwem; z ludźmi niegodnymi miana nie tylko człowieka, lecz żywej istoty, zbyt słabej i bezrozumnej, aby pojąć prawdziwą tajemnicę czystości krwi. Prawdziwej czystości, bez plugawego rozcieńczania i mieszania; Marcolf żył wzorem starożytnych Egipcjan, którzy doskonale zdawali sobie sprawę z powagi rodowej potęgi - bez wahania wydawali córki za synów, jak i bez wahania płodzili potomków; boskich, naznaczonych, oddanych już przy urodzeniu na służbę państwu i władzy, z wyrytym pierwiastkiem boskości. Potomkowie Ra, panowie starożytnego wszechświata, władcy ziemi i ziemskiego robactwa pełzającego im u stóp i czołobitnie udowadniających swoje posłuszeństwo. W świecie Marcolfa egipski porządek był porządkiem świętym, lecz niedoścignionym. Mało było wszak osób, które podzielałyby jego poglądy i zrozumiały dążenia - słuszne i sprawdzone przecież tysiącami lat starożytnej tradycji, która uległa dopiero rzymskiej potędze. Realizował je więc sam, w tajemnicy i sekrecie zamkniętym w rezydencji w Shropshire, gdzie naznaczył córkę jako równą sobie i gdzie oboje dali początek najczystszej gałęzi Averych, której zadaniem było sięgnięcie po władzę, jakiej dotąd nikt nie miał. Szacunek do rodu i jego historii znanej dotychczas sam miał teraz zamienić się w historię; Samaelowi przeznaczona była władza wyniesienia rodu jeszcze wyżej - nie na cokół i nie na piedestał, który dumnie (acz przymusowo) tworzyli z innymi rodami - lecz znacznie wyżej, tworząc najwspanialszy i najdoskonalszy pomnik prawdziwej czarodziejskiej potęgi. Właśnie nim miał stać się jego s y n. Jedyny, ukochany, przeznaczony losowi na najświętszą ofiarę władzy - Marcolf przez całe swoje życie dążył do tego, aby przenieść rodowe dziedzictwo na syna zrodzonego z czystej krwi; trzy pokolenia Averych złączone krwią Marcolfa były - m u s i a ł y być - przeznaczone do rzeczy wielkich.
Ale żadna z nich nie obejmowała dzielenia się. Dzielenia się tym, co wszak należało przecież do obydwu z nich: córka, siostra, matka, Laidan łączyła wszystkie cechy, do których i Marcof, i Samael rościli sobie wrodzone prawa. Prawo władzy i posiadania, prawo szacunku i posłuszeństwa, prawo miłości i wierności przeznaczone wyłącznie im, jako jej protektorom z krwi i urodzenia. Świadomie oddał córkę w ręce miernoty noszącego ich wspólne nazwisko, ale było to oddanie pozorne, bo Laidan nigdy w pełni do niego nie należała. Nawet wtedy, gdy gwałtem domagał się swoich śmiesznych praw małżeńskich, nieszczęśliwe zakończonych bliźniaczą ciążą, ani gdy prowadził ją pod ramię na oficjalnych bankietach i przyjęciach; przecież to w stronę Marcolfa posyłała wtedy desperackie, rozpaczliwe spojrzenia, czerpiąc siłę do przetrwania tych krótkich chwil u boku męża ze wzroku Marcolfa albo z bliskiej obecności syna... którego nie mógł już teraz ignorować. Samael nie był chłopcem podatnym na nauki i strofowanie; był młodym mężczyzną, świadomym swoich potrzeb, oczekiwań i świadomym prawdy, której Marcolf nie zamierzał więcej przed nim ukrywać. W y m a g a ł jednakże, by działało to w drugą stronę i d o m a g a ł się pełnej wiedzy o wszystkim, co zaszło między synem i córką. Drążył więc umysł Samaela bez najmniejszego skrępowania i obrzydzenia; oglądał sceny i obrazy, które sam znał doskonale, słyszał we własnych myślach głuche kobiece pomruki satysfakcji; obserwował wszystko, co uwolnił przed nim Samael i wdzierał się jeszcze głębiej, penetrując coraz bardziej oporny umysł syna, sycąc się jego rosnącym skrępowaniem i wyczuwalnym strachem... nie, jedynie obawą i niepewnością. Cóż, Samaelu, czy nie jest za późno na wyrzuty sumienia?
- Fascynujące - powiedział, uwalniając dłoń z uścisku syna i podchodząc do okna. Ciemność nie koiła rozszalałych zmysłów, a jedynym pragnieniem Marcolfa było teraz zejście na dół i odnalezienie Laidan... złudne zapewne, bo ta już dawno cieszyła się towarzystwem swojego męża. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia po tym, jak sięgnąłeś po m o j ą własność? Wystarczy? - zapytał cicho, szukając w szybie odbicia sylwetki Samaela. Na próżno; odwrócił się więc, wbijając w niego spojrzenie, oczekując odpowiedzi, która miała udowodnić, czy wszystkie te lata nauki poświęcone Samaelowi, warte były wszelkich wysiłków.
Ale żadna z nich nie obejmowała dzielenia się. Dzielenia się tym, co wszak należało przecież do obydwu z nich: córka, siostra, matka, Laidan łączyła wszystkie cechy, do których i Marcof, i Samael rościli sobie wrodzone prawa. Prawo władzy i posiadania, prawo szacunku i posłuszeństwa, prawo miłości i wierności przeznaczone wyłącznie im, jako jej protektorom z krwi i urodzenia. Świadomie oddał córkę w ręce miernoty noszącego ich wspólne nazwisko, ale było to oddanie pozorne, bo Laidan nigdy w pełni do niego nie należała. Nawet wtedy, gdy gwałtem domagał się swoich śmiesznych praw małżeńskich, nieszczęśliwe zakończonych bliźniaczą ciążą, ani gdy prowadził ją pod ramię na oficjalnych bankietach i przyjęciach; przecież to w stronę Marcolfa posyłała wtedy desperackie, rozpaczliwe spojrzenia, czerpiąc siłę do przetrwania tych krótkich chwil u boku męża ze wzroku Marcolfa albo z bliskiej obecności syna... którego nie mógł już teraz ignorować. Samael nie był chłopcem podatnym na nauki i strofowanie; był młodym mężczyzną, świadomym swoich potrzeb, oczekiwań i świadomym prawdy, której Marcolf nie zamierzał więcej przed nim ukrywać. W y m a g a ł jednakże, by działało to w drugą stronę i d o m a g a ł się pełnej wiedzy o wszystkim, co zaszło między synem i córką. Drążył więc umysł Samaela bez najmniejszego skrępowania i obrzydzenia; oglądał sceny i obrazy, które sam znał doskonale, słyszał we własnych myślach głuche kobiece pomruki satysfakcji; obserwował wszystko, co uwolnił przed nim Samael i wdzierał się jeszcze głębiej, penetrując coraz bardziej oporny umysł syna, sycąc się jego rosnącym skrępowaniem i wyczuwalnym strachem... nie, jedynie obawą i niepewnością. Cóż, Samaelu, czy nie jest za późno na wyrzuty sumienia?
- Fascynujące - powiedział, uwalniając dłoń z uścisku syna i podchodząc do okna. Ciemność nie koiła rozszalałych zmysłów, a jedynym pragnieniem Marcolfa było teraz zejście na dół i odnalezienie Laidan... złudne zapewne, bo ta już dawno cieszyła się towarzystwem swojego męża. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia po tym, jak sięgnąłeś po m o j ą własność? Wystarczy? - zapytał cicho, szukając w szybie odbicia sylwetki Samaela. Na próżno; odwrócił się więc, wbijając w niego spojrzenie, oczekując odpowiedzi, która miała udowodnić, czy wszystkie te lata nauki poświęcone Samaelowi, warte były wszelkich wysiłków.
Gość
Gość
Oni i my. Avery od maleńkości świadom był podziału czarodziejskiego świata. Wykładana mu przez ojca historia magii ze szczególnym uwzględnieniem genealogii dwudziestu ośmiu szlachetnych rodów zajmowała w jego młodzieńczej edukacji istotne miejsce. Długimi godzinami wysłuchiwał wykładów, jeszcze więcej czasu poświęcając na samodzielne studia i wertowanie opasłych tomisk, aby perfekcyjnie znać dzieje swojej rodziny. Od samego ich zarania - Marcolf był surowym nauczycielem i wymagał od niego (nawet jako małego chłopca) niedorzecznie dużo, tak, że obudzony w środku nocy potrafił wyrecytować nestorów Averych począwszy od ich legendarnego protoplasty, aż do obecnego lorda Malcolma. Przekazywaniu wiedzy merytorycznej nieodłącznie towarzyszyło również objaśnianie przesłanek ideologii czystej krwi i zarażania Samaela wręcz chorobliwą awersją do miernot, pokaranych przez los niedoskonałymi genami. I... nie tyczyło się to wyłącznie szlam oraz bękarcich owoców zdradzieckiego mezaliansu prawdziwego czarodzieja z jakimś podłym mugolem. Sam jeszcze zanim nauczył się chodzić potrafił bezbłędnie odróżnić ludzi niegodnych od rasy, do której przynależał i która wzbiła się na zupełne wyżyny. Wiedział, że są lepsi, silniejsi, idealniejsi, znaczniejsi, bardziej poważani i szanowani niż szlachta wywodząca się z innych, poślednich rodów. Wtedy jeszcze nie próbował zrozumieć dlaczego, przyjmując ów fakt, jako kolejny hołd, składany mu z tytułu jego wspaniałego, boskiego urodzenia. Protekcojnalny ton względem pozostałych rodów (z nielicznymi wyjątkami) przejął bezpośrednio od swego rodziciela, wzgardzając nimi za każde śmieszne ograniczenie. Nie dbał jeszcze o pozory, z zapałem i dumą deklamując dewizę Averych, przyświecającą mu niczym jego osobiste motto. Kamienne statuy w ogrodzie uparcie milczały, nie odpowiadając na żadne pytania i pozostając niemym świadkiem ich chlubnej historii, która stała się kamieniem węgielnym pod roszczenie sobie praw do rządzenia - światem? Tak został wychowany - w megalomańskim uwielbieniu siebie i swojej najbliższej rodziny. Nie drżała w nim nawet nutka krytycyzmu a objawienie nuda veritas nie sprawiło, że zaczął bić się w piersi i z przerażeniem błagać o wybaczenie niestniejące bóstwa. Dał dowód totalnego zepsucia i odczłowieczenia - nie, raczej doznał katharsis, nareszcie dokumentując swą wyższość sterylnie czystą krwią i zamknięciem w boskiej liczbie trzech pokoleń jednej osoby. Zadziwiające, że jedynym uczuciem była mu wtedy palącą zazdrość, sprawiająca ból niczym koszula Dejaniry, kiedy nie mógł pozbyć się jej żadnym sposobem. Prócz jednego. Zawłaszczenie matki stało się dla niego rozwiązaniem oczywistym i... teraz przyznawał się, że podobne myśli krążyły w jego głowie znacznie wcześniej. Wówczas jeszcze plugawe i obrzydliwe, urastające do rangi świętokradztwa; obecnie opływające w obietnice słodkiej rozkoszy wyniesienia ich miłości ponad granice wszelkiego poznania i rozumienia. Tylko oni dosięgnęli tego absolutu, tylko oni potrafili zmierzyć się z własnymi żądzami i okiełznać je. Nie za pomocą bata i narzucenia łańcuchów a oswajając się z rozbuchanymi pragnieniami, które błyskawicznie przestał uważać za niemoralne. Było to ich dziedzictwem i ich spuścizną, rodową tajemnicą, tłoczoną krwią w żyłach wybranych Averych. I dlatego nie odczuwał najmniejszych wyrzutów sumienia; już dawno postrzegając swoje czyny, ich czyny jako odkupienie całej ludzkości. Ojciec był mu to winien za tajenie przed nim prawdy przez lata, za zmuszanie go do okazywania szacunku, jaki należał się wyłącznie jemu podłemu uzurpatorowi, za branie w posiadanie kobiety, którą Samael (naiwnie?) uważał za swoją. Dlatego oddychał głęboko, lekko drżąc na całym ciele po subtelnym ataku, wywlekającym na wierzch każde b e z e c e ń s t w o, jakiego się dopuścił. Nie powstał jednak z fotela, nie rzucił się do stóp ojca, nie obejmował jego kolan i nie błagał o wybaczenie. Jeśli o n był bez winy, mógł rzucić kamieniem... Avery miał zaś pewność, że tego nie uczyni. Marcolf powoli się odwrócił, jego postawana sylwetka i twardy wzrok, który wbijał w Samaela niemalże pozbawił go tchu, lecz młodzieniec nie uląkł się i odpowiadał równie wyzywającym spojrzeniem.
-Nie jest twoją własnością - odparł hardo, uważając sie niemal za obrońcę czci Laidan - ojcze - dodał już spokojniej, prawie że ulegle, bo wiedział, że w rękach Marcolfa właśnie ważą się jego losy. Kości zostały rzucone?
-Nie jest twoją własnością - odparł hardo, uważając sie niemal za obrońcę czci Laidan - ojcze - dodał już spokojniej, prawie że ulegle, bo wiedział, że w rękach Marcolfa właśnie ważą się jego losy. Kości zostały rzucone?
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Wieczność można było zamknąć w szklanym pojemniku, zakopać w ziemi i przysypać piaskiem, zasadzając lilie rosnące wysoko, pnące się ku górze i łakomie wyciągające dłonie w stronę nieba. Liście i kwiaty dźwigałyby ciężar win i kar zesłanych przez los na grzeszników dopuszczających się bezeceństw i podłości na ziemi, by ci mogli się cieszyć w zaświatach wieczną chwałą i radością. Wieczność można było zapisać na kartach dzienników i kronik, zdobiąc czarnym jak smoła atramentem wyprawione zwierzęce skóry pergaminów. Ponure historie utkane piórem między liniami wierszy kryłyby największe rodzinne sekrety i tajemnice, które nigdy nie powinny ujrzeć dziennego światła. Nie w czasach, gdy ludzkość tkwiła w swojej prostackiej zaściankowości, nie rozumiejąc, że są osoby stworzone do rzeczy wyższych i ważniejszych; osoby uświęcone, stworzone do doskonałości; w y b r a n e, by dokonywać czynów wyrastających ponad rangę normalności. Osoby takie jak Marcolf, jak Laidan, jak Samael, wybijające się znad zacofania i prostoty, sięgające ku firmamentowi świetności i uświęcenia, gotowe przełamywać nieprzełamane dotąd zasady, a raczej - wrócić do tych, które przed wiekami panowały w królewskich rodzinach. Rozrzedzenie krwi, grzech straszniejszy od wszystkich innych, winien być naprawiony, aby ułaskawić bogów i przygotować wśród nich miejsce dla tych, którzy dopiero nadchodzili. Marcolf zawsze myślał kategoriami przyszłościowymi, zapobiegawczo i zdroworozsądkowo planując to, co dla wielu było czczymi marzeniami. Wyniesienie na piedestał samego siebie i swojej rodziny nie było więc dla niego roszczeniowym pragnieniem; było planem, który sukcesywnie realizował, który ułożył w pierwszych chwilach prawdziwej rodzicielskiej miłości, jaką rozbudził w sobie do Laidan, a którą kontynuował w osobie ukochanego syna. Jedynego syna, naznaczonego łaską krwi, jakiej nie dostąpił nikt inny, syna przenoszącego dalej rodowe nazwisko i niesplamionego ograniczającymi go normami. Syna, który bluźnierczo sięgnął po to, co było odwiecznym prawem Marcolfa, wywalczonym przez niego samego w odmętach własnej świadomości, gdy - w ostatnich śmiertelnych drgawkach zwyczajności - niemalże odczuwał w y r z u t y s u m i e n i a; z powodu przerywania wątłej nici granicy normalności i świętości; z powodu wykraczania poza sztywne ramy konwenansów; w końcu z powodu uświadomienia sobie własnej wielkości i przeznaczenia, które wymagały ofiar, by obdarować Marcolfa wieczną nagrodą.
- Więc jest t w o j ą własnością? - zapytał cicho; zjadliwie i kpiąco nasycając każdą wymawianą zgłoskę, jakby w próbie ugodzenia Samaela wypowiadanymi słowami. Wymuszenia na nim reakcji, uwolnienia uczuć i emocji, które syn dusił w sobie z wyraźną trudnością balansując między posłuszeństwem wobec Marcolfa a lojalnością wobec matki. - Czymże jest Laidan, Samaelu? - naciskał, drążył, domagał się odpowiedzi; pragnął zobaczyć syna wzburzonego, uniesionego, wytrąconego z równowagi, stającego w obronie jedynej kobiety, którą obaj ukochali i którą obaj naznaczyli s o b ą. Syna wybierającego między ojcem a matką, roztrzęsionego niemożnością prawidłowego wyboru, rozpaczliwie szukającego rozsądnego wyjścia, w którym nie okaże się zdrajcą i niewdzięcznikiem. Tak, była to być może najważniejsza lekcja w życiu Samaela, gdy stał nad przepaścią otoczony z dwóch stron ziejącą jamą piekieł, gdzie jeden zły krok, jeden podmuch wiatru, stoczony kamień albo zły oddech decydować mógł o przyszłości Avery'ego. Przez tyle długich lat posłuszeństwa Samael nie sprzeciwił się Marcolfowi nigdy - przynajmniej nie świadomie i nie z premedytacją, zawsze otaczając d z i a d k a należną mu czcią graniczącą z uwielbieniem. Dzisiaj jednak... tak, dzisiaj stanął przez wyzwaniem przerastającym dotąd jego siły i możliwości. Wyzwaniem, w którym celem było harde spojrzenie wbite już nie w dziadka, lecz w ojca; i harde słowa sprzeciwu kierowane nie do nauczyciela, lecz mężczyzny. - Matką? - która zrodziła cię i wychowała, przyjmując od Marcolfa największy dar i dowód jego miłości? - Kochanką? - która uświęciła przeznaczenie Samaela, wprowadzając go w arkana niezbadanego rodzicielskiego oddania?
- Więc jest t w o j ą własnością? - zapytał cicho; zjadliwie i kpiąco nasycając każdą wymawianą zgłoskę, jakby w próbie ugodzenia Samaela wypowiadanymi słowami. Wymuszenia na nim reakcji, uwolnienia uczuć i emocji, które syn dusił w sobie z wyraźną trudnością balansując między posłuszeństwem wobec Marcolfa a lojalnością wobec matki. - Czymże jest Laidan, Samaelu? - naciskał, drążył, domagał się odpowiedzi; pragnął zobaczyć syna wzburzonego, uniesionego, wytrąconego z równowagi, stającego w obronie jedynej kobiety, którą obaj ukochali i którą obaj naznaczyli s o b ą. Syna wybierającego między ojcem a matką, roztrzęsionego niemożnością prawidłowego wyboru, rozpaczliwie szukającego rozsądnego wyjścia, w którym nie okaże się zdrajcą i niewdzięcznikiem. Tak, była to być może najważniejsza lekcja w życiu Samaela, gdy stał nad przepaścią otoczony z dwóch stron ziejącą jamą piekieł, gdzie jeden zły krok, jeden podmuch wiatru, stoczony kamień albo zły oddech decydować mógł o przyszłości Avery'ego. Przez tyle długich lat posłuszeństwa Samael nie sprzeciwił się Marcolfowi nigdy - przynajmniej nie świadomie i nie z premedytacją, zawsze otaczając d z i a d k a należną mu czcią graniczącą z uwielbieniem. Dzisiaj jednak... tak, dzisiaj stanął przez wyzwaniem przerastającym dotąd jego siły i możliwości. Wyzwaniem, w którym celem było harde spojrzenie wbite już nie w dziadka, lecz w ojca; i harde słowa sprzeciwu kierowane nie do nauczyciela, lecz mężczyzny. - Matką? - która zrodziła cię i wychowała, przyjmując od Marcolfa największy dar i dowód jego miłości? - Kochanką? - która uświęciła przeznaczenie Samaela, wprowadzając go w arkana niezbadanego rodzicielskiego oddania?
Gość
Gość
Miał świadomość własnej wielkości, jednak nawet w najśmielszych snach nie oczekiwał, iż stanie się częścią czegoś równie doniosłego. Rękami ojca-protoplasty oraz jego - najdoskonalszego potomka kształtował się właśnie nowy ład, w którym prym wiódł ich ród. Otoczony wieczną chwałą, wznoszący pomnik idei czystej krwi - niewidzialny dla innych, lecz stanowiący pierwszy, tak ryzykowny krok w kierunku świetlanej przyszłości. Przeznaczonej wyłącznie dla nich, jako dla prekursorów gatunku niemalże nadludzi. Samael wiedział, że osiągnie więcej, że został wybrany, że bliskie pokrewieństwo wzmacnia ich i że dzięki niemu i związaniu się tajemnicą, staną się niezniszczalni. Nikt nie mógł im zagrozić, byli zbyt potężni. Zbyt silni, by ktokolwiek ośmielił się w nich uderzyć. Zbyt mocarni, by ugiąć się pod napierającą na nich masą pospólstwa.
Marcolf zasiał wiatr i zebrał burzę; sprawdziła się biblijna przypowieść, lecz żywioł nie okazał się niszczycielską pożogą i upadkiem a kolejnym triumfem Averych. Coraz bardziej zatracających się w tradycji, stając się kontynuatorami trzech pokoleń. Pomiędzy którymi różnice zupełnie się zacierały. Samael dojrzewając, stawał się coraz bardziej podobny do ojca. Rysy twarzy zlewały się w jedność, sprężysta sylwetka młodzieńca przypominała postać Marcolfa jeszcze trzydzieści lat wcześniej a ciepła, głęboka barwa głosu była prawie identyczna, jak ton seniora Avery'ego. Łudzące podobieństwo niejako go usprawiedliwiało; traktował ojca jak największy autorytet i sądził, ba, wiedział, że jest on nieomylny... Co i Samaelowi nadawało prawo do jego dziedzictwa. Laidan stała się przeznaczoną mu o j c o w i z n ą - zagarniętą za wcześnie, zbyt brutalnie, wydartą wręcz bezprawnie i bez pozwolenia, ale... należała mu się.
To nie żądza posiadania popchnęła go do naznaczenia Laidan jako swojej - zdał się zupełnie na podszepty instynktu, podpowiadającego mu, że czyni właściwie. Zawahanie było momentalne i prędko odparte. Czyż nie wykładano mu, że może znacznie więcej? Że w jego żyłach płynie królewska krew, a on sam jest co najmniej bogiem? Że wyłącznie ludzie słabi poddają się ograniczeniom ich ciasnego rozumu? Każdy postępek Samaela był hymnem pochwalnym, sławiącym wielkość rodu Averych - tak jak skosztowanie zakazanego owocu, co wyniosło go - ich wszystkich z pospolitego człowieczeństwa do boskości. Rzeczywistej i nie wynikającej z (dziedzcznej?) megalomanii a niepodważalnych faktów. Z którymi przypadło mu się zmierzyć w walce zupełnie nierównej. Marcolf zdawał się bronić tarczą ze spiżu i siekać go potężnym ostrzem, podczas gdy Samael mógł jedynie nieumiejętnie unikać konfrontacji. Jak tchórz?
Nie był nim przecież i m u s i a ł udowodnić to Marcolfowi, nawet za cenę sprzeciwu. Występowanie przeciw własnemu ojcu przyprawiało młodzieńca o dreszcz strachu, o mdłości z obrzydzenia do samego siebie (jego słowo to świętość), ale nie mógł milczeć już dłużej. Widmo kary rozmywało się gdzieś w jego podświadomości, przyprószone przez budzącą się w nim powoli, ale i nieuchronnie wściekłość. Dygotał wręcz, noszony zdradziecką furią, gotów niemalże podnieść rękę na ojca (niewybaczalne), kiedy ten lżył Laidan, szydził z niej, z niego, z nich. Zaciśnięte pięści niewiele pomagały i Samael całą siłą woli zmuszał się do pozostania na fotelu i do zaniechania pochopnych działań. Nie doskoczył do Marcolfa, nie uderzył go w twarz, nie podniósł głosu, nie wrzasnął, nie zaczął demolować mu gabinetu, żeby choć odrobinę sobie ulżyć. Niewzruszenie patrzył Marcolfowi prosto w oczy i tylko kręcił głowa, zagryzając wargi, by nie bluzgnąć potokiem najgorszych inwektyw, jakie jeszcze nigdy nie przeszły mu przez gardło.
- Nie czym - rzekł, ochrypłym ze złości głosem - kim - poprawił ojca. Dobitnie, dumnie, dosadnie, nie kalkulując już swoich strat - jest wszystkim - uzupełnił, wciąż kipiąc emocjami, choć usilnie pragnął zaprezentować ojcu niewzruszony posąg. Marzenie ściętej głowy; na obliczu Samaela wyraźnie rysowały się wszystkie uczucia, jakie chciał ukryć przed Marcolfem. Wraz z przebiegiem ciężkiej batalii, która stoczył sam ze sobą, by wyzwać go na walkę na serca.
Marcolf zasiał wiatr i zebrał burzę; sprawdziła się biblijna przypowieść, lecz żywioł nie okazał się niszczycielską pożogą i upadkiem a kolejnym triumfem Averych. Coraz bardziej zatracających się w tradycji, stając się kontynuatorami trzech pokoleń. Pomiędzy którymi różnice zupełnie się zacierały. Samael dojrzewając, stawał się coraz bardziej podobny do ojca. Rysy twarzy zlewały się w jedność, sprężysta sylwetka młodzieńca przypominała postać Marcolfa jeszcze trzydzieści lat wcześniej a ciepła, głęboka barwa głosu była prawie identyczna, jak ton seniora Avery'ego. Łudzące podobieństwo niejako go usprawiedliwiało; traktował ojca jak największy autorytet i sądził, ba, wiedział, że jest on nieomylny... Co i Samaelowi nadawało prawo do jego dziedzictwa. Laidan stała się przeznaczoną mu o j c o w i z n ą - zagarniętą za wcześnie, zbyt brutalnie, wydartą wręcz bezprawnie i bez pozwolenia, ale... należała mu się.
To nie żądza posiadania popchnęła go do naznaczenia Laidan jako swojej - zdał się zupełnie na podszepty instynktu, podpowiadającego mu, że czyni właściwie. Zawahanie było momentalne i prędko odparte. Czyż nie wykładano mu, że może znacznie więcej? Że w jego żyłach płynie królewska krew, a on sam jest co najmniej bogiem? Że wyłącznie ludzie słabi poddają się ograniczeniom ich ciasnego rozumu? Każdy postępek Samaela był hymnem pochwalnym, sławiącym wielkość rodu Averych - tak jak skosztowanie zakazanego owocu, co wyniosło go - ich wszystkich z pospolitego człowieczeństwa do boskości. Rzeczywistej i nie wynikającej z (dziedzcznej?) megalomanii a niepodważalnych faktów. Z którymi przypadło mu się zmierzyć w walce zupełnie nierównej. Marcolf zdawał się bronić tarczą ze spiżu i siekać go potężnym ostrzem, podczas gdy Samael mógł jedynie nieumiejętnie unikać konfrontacji. Jak tchórz?
Nie był nim przecież i m u s i a ł udowodnić to Marcolfowi, nawet za cenę sprzeciwu. Występowanie przeciw własnemu ojcu przyprawiało młodzieńca o dreszcz strachu, o mdłości z obrzydzenia do samego siebie (jego słowo to świętość), ale nie mógł milczeć już dłużej. Widmo kary rozmywało się gdzieś w jego podświadomości, przyprószone przez budzącą się w nim powoli, ale i nieuchronnie wściekłość. Dygotał wręcz, noszony zdradziecką furią, gotów niemalże podnieść rękę na ojca (niewybaczalne), kiedy ten lżył Laidan, szydził z niej, z niego, z nich. Zaciśnięte pięści niewiele pomagały i Samael całą siłą woli zmuszał się do pozostania na fotelu i do zaniechania pochopnych działań. Nie doskoczył do Marcolfa, nie uderzył go w twarz, nie podniósł głosu, nie wrzasnął, nie zaczął demolować mu gabinetu, żeby choć odrobinę sobie ulżyć. Niewzruszenie patrzył Marcolfowi prosto w oczy i tylko kręcił głowa, zagryzając wargi, by nie bluzgnąć potokiem najgorszych inwektyw, jakie jeszcze nigdy nie przeszły mu przez gardło.
- Nie czym - rzekł, ochrypłym ze złości głosem - kim - poprawił ojca. Dobitnie, dumnie, dosadnie, nie kalkulując już swoich strat - jest wszystkim - uzupełnił, wciąż kipiąc emocjami, choć usilnie pragnął zaprezentować ojcu niewzruszony posąg. Marzenie ściętej głowy; na obliczu Samaela wyraźnie rysowały się wszystkie uczucia, jakie chciał ukryć przed Marcolfem. Wraz z przebiegiem ciężkiej batalii, która stoczył sam ze sobą, by wyzwać go na walkę na serca.
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Były rzeczy zarezerwowane wyłącznie dla wielkości, po które sięgnąć mogli jedynie ludzie wielcy; świadomi swojej potęgi i władzy oraz, przede wszystkim, gotowi ją przyjąć z pełną odpowiedzialnością swojego nowego przeznaczenia. Wielkość nie była wyborem i celem, do którego mógł dążyć b y l e k t o, lecz nagrodą przynależną nielicznym z racji ich urodzenia; predestynowanych do tego, aby wyciągnąć rękę w zuchwałym geście i pochwycić to, co dla milionów innych istnień było nieosiągalne. Wielokroć Marcolf zgrzytał ze złością zębami, obserwując całe tłuszcze ludzi miałkich, niegodnych, zapatrzonych wyłącznie w siebie i przekonanych o swojej wyjątkowości, którzy podejmowali wędrówkę po chwałę; wielokroć też uśmiechał się drwiąco, gdy grzesznicy i bluźniercy upadali w połowie drogi, zbyt słaby i zbyt mali, by pojąć znaczenie pragnienia, które zżerało ich od środka. W długiej drodze do wielkości liczą się najlepsi, najszlachetniejsi i najdoskonalsi; nieskażeni niskim pochodzeniem i brudną krwią toczącą się leniwie w ich żyłach, jakby w błogiej naiwności, że kiedyś będą mogli stać się równi bogom. Ta pozycja przeznaczona była garstce ludzi; garstce wybranych, do których Marcolf zaliczał siebie oraz tych, których samodzielnie by wybrał, naznaczając ich błogosławieństwem swojej krwi. Zdecydowanie odrzucał bzdurne roszczenia swoich wnucząt, skażonych brudem Reaganowej obecności; ich przeznaczeniem było sczeznąć w odmętach zapomnienia i biada im, jeśli przedtem skalają swoje nazwisko. Nie istniało nic gorszego i nic bardziej zasługującego na karę piekielnych ogni, niż hańba przyniesiona ich rodowi; sercu ich istnienia, które było wspólnym nazwiskiem, wyróżniającym ich spośród tłuszczy robactwa.
Był jednak i Samael, jego chluba i duma, dziedzic przenoszący dalej nazwisko Averych nibym starożytny legionowy sztandar, przed którym klękały wojska i którego lękały się narody barbarzyńców. Samael, którego narodziny zwiastowały początek zupełnie nowej epoki, dni wielkości, o których Marcolf dotąd jedynie tęsknie marzył, boleśnie świadom niemożności przekazania swojej władzy synowi, którego nie posiadał. Laidan była doskonałością bez wad, lecz nadal pozostawała kobietą, której niepewna pozycja – nawet mimo szlacheckiego pochodzenia – wykluczała budowanie potęgi wymarzonej przez Marcolfa. Wraz z pojawieniem się Samaela wszystkie plany odżyły i choć ze złością dusił w sobie prawdę o pochodzeniu dziedzica, ukochanego w n u k a, który dla ograniczonego świata miał na zawsze pozostać właśnie wnukiem, wypełniało go ogromne szczęście za każdym razem, gdy tylko na niego spojrzał. Wystarczyło, aby zamknął oczy i przenosił się do świata przed... szesnastoma? nie, piętnastoma niemalże laty, gdy po raz pierwszy poczuł strach; prawdziwy, przejmujący, paraliżujący go całego, świdrujący umysł i wlewający do niego przerażające, ponure wizje przyszłości. Oczekiwał syna, a jednocześnie wraz z wieścią o jego narodzinach czuł się nagle mały i bezbronny; pragnął potomka z krwi, a gdy wziął go w ramiona, był jednym wielkim kłębkiem nerwów, oszalałym ze strachu, że sobie nie poradzi; że oto nadszedł moment, w którym przeznaczenie go przerosło, drwiąc śmiechem z jego marzeń i je spełniając.
Dzisiaj w spojrzeniu Marcolfa nie było śladu po tamtym przerażeniu i chwilach wahania. Wzrok Avery'ego dumnie i władczo spoczywał na synu, niegdyś mieszczącym mu się w ramionach, a teraz prawie że dorównującym mu wzrostem; niegdyś o łagodnych rysach twarzy, które zwiastowały podobieństwo do delikatności Laidan, teraz o ostrości na nastoletniej twarzy, na której malowała się hardość, której Marcolf jeszcze n i g d y nie widział u Samaela. Z taką samą hardością zacisnął mu dłoń na ramieniu usadzając w miejscu; na wszelki wypadek, by syn nie poderwał się gwałtownie, wypluwając mu prosto w twarz tłumione głęboko złorzeczenia, ale i by mu uświadomić, że to n a d a l Marcolf jest głową rodu, której należy się bezbrzeżny i nieopisany wręcz szacunek.
- Skoro jest wszystkim, będziesz ją chronił – powiedział cicho, ważąc na języku każde wypowiadane słowo i robiąc między nimi ledwie odczuwalne przerwy. - Będziesz przed nią klękał pełen uwielbienia i oddawał jej zasłużone pokłony, dziękując za dar życia, który ci przekazała. Stanie się dla ciebie jedyną kobietą w twoim życiu. A kiedy zechce, byś wyrwał sobie serce i przekazał jej w darze... - wzrok Marcolfa nabrał nagle wyraźnego okrucieństwa, kiedy stalowe tęczówki skupiły się na Samaelu, a jego dłoń spoczęła na piersi syna - zrobisz to bez wahania. – Ciężki oddech Marcolfa zmieszał się z oddechem Samaela w kilku sekundach ciszy, która zapadła wraz z ostatnią przebrzmiałą głoską.
Był jednak i Samael, jego chluba i duma, dziedzic przenoszący dalej nazwisko Averych nibym starożytny legionowy sztandar, przed którym klękały wojska i którego lękały się narody barbarzyńców. Samael, którego narodziny zwiastowały początek zupełnie nowej epoki, dni wielkości, o których Marcolf dotąd jedynie tęsknie marzył, boleśnie świadom niemożności przekazania swojej władzy synowi, którego nie posiadał. Laidan była doskonałością bez wad, lecz nadal pozostawała kobietą, której niepewna pozycja – nawet mimo szlacheckiego pochodzenia – wykluczała budowanie potęgi wymarzonej przez Marcolfa. Wraz z pojawieniem się Samaela wszystkie plany odżyły i choć ze złością dusił w sobie prawdę o pochodzeniu dziedzica, ukochanego w n u k a, który dla ograniczonego świata miał na zawsze pozostać właśnie wnukiem, wypełniało go ogromne szczęście za każdym razem, gdy tylko na niego spojrzał. Wystarczyło, aby zamknął oczy i przenosił się do świata przed... szesnastoma? nie, piętnastoma niemalże laty, gdy po raz pierwszy poczuł strach; prawdziwy, przejmujący, paraliżujący go całego, świdrujący umysł i wlewający do niego przerażające, ponure wizje przyszłości. Oczekiwał syna, a jednocześnie wraz z wieścią o jego narodzinach czuł się nagle mały i bezbronny; pragnął potomka z krwi, a gdy wziął go w ramiona, był jednym wielkim kłębkiem nerwów, oszalałym ze strachu, że sobie nie poradzi; że oto nadszedł moment, w którym przeznaczenie go przerosło, drwiąc śmiechem z jego marzeń i je spełniając.
Dzisiaj w spojrzeniu Marcolfa nie było śladu po tamtym przerażeniu i chwilach wahania. Wzrok Avery'ego dumnie i władczo spoczywał na synu, niegdyś mieszczącym mu się w ramionach, a teraz prawie że dorównującym mu wzrostem; niegdyś o łagodnych rysach twarzy, które zwiastowały podobieństwo do delikatności Laidan, teraz o ostrości na nastoletniej twarzy, na której malowała się hardość, której Marcolf jeszcze n i g d y nie widział u Samaela. Z taką samą hardością zacisnął mu dłoń na ramieniu usadzając w miejscu; na wszelki wypadek, by syn nie poderwał się gwałtownie, wypluwając mu prosto w twarz tłumione głęboko złorzeczenia, ale i by mu uświadomić, że to n a d a l Marcolf jest głową rodu, której należy się bezbrzeżny i nieopisany wręcz szacunek.
- Skoro jest wszystkim, będziesz ją chronił – powiedział cicho, ważąc na języku każde wypowiadane słowo i robiąc między nimi ledwie odczuwalne przerwy. - Będziesz przed nią klękał pełen uwielbienia i oddawał jej zasłużone pokłony, dziękując za dar życia, który ci przekazała. Stanie się dla ciebie jedyną kobietą w twoim życiu. A kiedy zechce, byś wyrwał sobie serce i przekazał jej w darze... - wzrok Marcolfa nabrał nagle wyraźnego okrucieństwa, kiedy stalowe tęczówki skupiły się na Samaelu, a jego dłoń spoczęła na piersi syna - zrobisz to bez wahania. – Ciężki oddech Marcolfa zmieszał się z oddechem Samaela w kilku sekundach ciszy, która zapadła wraz z ostatnią przebrzmiałą głoską.
Gość
Gość
Zdołał się przekonać, że wyłącznie nieliczni zasługują na spływający na nich splendor. Niektórzy - urodzeni pod szczęśliwą gwiazdą partacze - dostawali go za darmo. Z racji uświęconego nazwiska rzekomo należał się im, jak resztki jedzenia ze stołu pana schorowanemu psu; Samael jednakże doskonale wiedział, iż uzurpujący sobie nadrzędne miejsca w ich świecie szlachcice z tytułu (niewiele lepsi od nokturnowych męt i plugawych ulicznic) nie dorastają mu do pięt. Mimo młodego wieku czuł się doświadczony a wręcz oświecony przez dialogi z Marcolfem a najczystsza krew płynąca w żyłach młodzieńca wieńczyła dzieło zapoczątkowane przez jego ojca i kontynuowanego przez niego. Avery uważał się za godnego spadkobiercę rodzinnej tradycji, pozostającej praktyką tajemniczą i mistyczną, przeznaczoną dla nielicznych, zdolnych do pełnego jej uświęcenia. Cóż przychodziło bowiem z posiadania wiedzy, ile pozostawało ono wyłącznie owym posiadaniem i nie wykraczało w granicę zmienienia niematerialnego słowa w ciało. Tym różnili się od innych, to sprawiało, iż zostali namaszczeni do bycia wielkimi, urzeczywistnienie idei, która pobrzmiewała już w bijących sercach ojca, matki oraz syna. Mógł już tylko zachwycać się swoim królewskim (boskim?) pochodzeniem oraz własną niezwykłością. Ludzi zawsze traktował protekcjonalnie, lecz odkąd zaczął szerzej pojmować świat i na nich spoglądał już wręcz ociekając pogardą. Łatwowierni głupcy, naiwnie myślący, że kiedyś przyjdzie im dorównać nie zasługiwali na nic innego niż chłodna obojętność... Przynajmniej dopóki ich mrzonki pozostawały szczeniackimi marzeniami, nigdy niewypowiedzianymi na głos. Próżny byłby to co prawda wysiłek, lecz już sama śmiałość zakrawała o bluźnierstwo, czego Samael nie mógłby puścić płazem, traktując to jako znieważnienie i ujmę na świętym honorze rodu. Soren i Allison doczekali się wyklęcia, jako owoce plugawego nasienia Reagana i musieli pożegnać się z zasczytami, dosięgającymi jego. Pierworodnego syna Marcolfa i dziedzica w każdym tego słowa znaczeniu: to on miał objąć w posiadanie włości swego rodzica a wraz z wejściem w wiek dojrzały odberać ziemie, przysługujące przybranemu ojcu. Posag matki powróci do prawowitych rąk a wraz z nim również i suwerenność, nadal ograniczaną wynikiem komedii pomyłek i niemożnością pełnomocnego uznania go za potomka Marcolfa. Samael wywodził się w prostej linii od najdoskonalszego człowieka, w jego oczach rosnących do rangi półboga oraz od jego córki. Którą sam zawłaszczył, nie potrafiąc poskromić swojego głodu oraz stłumić pierwszego nieposłuszeństwa. I... przecież wcale nie poskutkowało ono wygnanienm z raju; przeciwnie, otworzyło jego bramy jeszcze szerzej, zapraszająco i rozkosznie witających go w swych progach. Miał przyzwolenie Laidan, jej cichą zgodę, wydartą spomiędzy rozchylonych warg, wybrzmiewającą szeptem, gdy ich splecione ciała drżały w paroksyzmach przyjemności, ale... czy nie potrzebował również i błogosławieństwa
Marcolfa? Brednie; Lai była jego prawem a oddając mu się i zawierzając mu całkowicie, wyłącznie dowiodła swojej odwagi oraz tego, że dla nich nie cofnie się przed niczym. Nawet, jeśli oznaczało to zdradę poślubionego męża, z którym łączyła ją przysięga wierności ze swym ojcem oraz bratem i synem w jednej postaci. Nie była kobietą upadłą; pielęgnowała przecież, by ognisko domowe nie wygasło... I podscyała ogień, płonący w Samaelu już wiele lat wcześniej. Zabiłby dla niej i Marcolf z pewnością wyczytał to z jego twarzy, z jego myśli, z nerwowych gestów, kiedy dramatycznie zaciskał pięści, powstrzymując się przed karygodnym i haniebnym czynem podniesienia ręki na własnego ojca. W głębi serca przecież doskonale wiedział, że ten tylko go sprawdza - czyż nie Marcolf był mu nauczycielem, czyż to nie on wpoił mu przekonanie, że kobiety są rasą gorszą i pchającą cywilizację ku zagładzie? Czyż nie ojciec nauczył go, iż trzeba się z nimi obchodzić bezwględnie i czyż nie on wskazał mu na jedyny i święty wyjątek w osobie Laidan, którą obaj sakralizowali i obaj czcili, również platonicznie? Teraz ojciec mógł jej ubliżać i chłostać słowem, lecz Samael nie wyrażał zgody na takie próby charakteru, stawiające go przed konfrontacją z wartościami o identycznej wartości. Siedział na fotelu, z płonącym wzrokiem wlepionym w postać Marcolfa, który nagle wydał mu się jakby wyższy i potężniejszy niż przed chwilą. Samael nie uląkł się jednak i nie opuścił głowy, nawet kiedy ojciec pochwycił go za ramię, nie tylko demonstrując swoją siłę i przypominając o przysługującym mu bezwzględnym posłuchu, ale i
również swoją łaskawość, którą ratował go przed niewybaczalnym bluźnierstwem.
-Będę, ojcze - zapewnił gorliwie, niemalże przerywając ojcu, w pragnieniu natychmiastowego dowiedzenia swych szczerych intencji. Moment przerażającej ciszy zdawał się w niemym roźdźwięku gwarantować tę przysięgę, złożoną przed samym Marcolfem - a w tej chwili, także panem jego życia i śmierci - zaopiekuję się nią i nie pozwolę, by kiedykolwiek spotkała ją krzywda. Postaram się, by też stać się dla niej wszyskim - obiecał, lecz nie butnie, a pokornie, świadom spoczywającego na jego barkach trudnego zadania. Laidan zasługiwała na to, co najlepsze... I musiał, c h c i a ł jej to zapewniać. Nawet bez subtelnej groźby Marcolfa.
- Moje serce już jest jej - powiedział, bez nadmiernego patetyzmu. Który zniknął zupełnie, zatarty wśród najboleśniejszej (i najpiękniejszej) prawdy: oddania się we władanie kobiecie.
|zt
Marcolfa? Brednie; Lai była jego prawem a oddając mu się i zawierzając mu całkowicie, wyłącznie dowiodła swojej odwagi oraz tego, że dla nich nie cofnie się przed niczym. Nawet, jeśli oznaczało to zdradę poślubionego męża, z którym łączyła ją przysięga wierności ze swym ojcem oraz bratem i synem w jednej postaci. Nie była kobietą upadłą; pielęgnowała przecież, by ognisko domowe nie wygasło... I podscyała ogień, płonący w Samaelu już wiele lat wcześniej. Zabiłby dla niej i Marcolf z pewnością wyczytał to z jego twarzy, z jego myśli, z nerwowych gestów, kiedy dramatycznie zaciskał pięści, powstrzymując się przed karygodnym i haniebnym czynem podniesienia ręki na własnego ojca. W głębi serca przecież doskonale wiedział, że ten tylko go sprawdza - czyż nie Marcolf był mu nauczycielem, czyż to nie on wpoił mu przekonanie, że kobiety są rasą gorszą i pchającą cywilizację ku zagładzie? Czyż nie ojciec nauczył go, iż trzeba się z nimi obchodzić bezwględnie i czyż nie on wskazał mu na jedyny i święty wyjątek w osobie Laidan, którą obaj sakralizowali i obaj czcili, również platonicznie? Teraz ojciec mógł jej ubliżać i chłostać słowem, lecz Samael nie wyrażał zgody na takie próby charakteru, stawiające go przed konfrontacją z wartościami o identycznej wartości. Siedział na fotelu, z płonącym wzrokiem wlepionym w postać Marcolfa, który nagle wydał mu się jakby wyższy i potężniejszy niż przed chwilą. Samael nie uląkł się jednak i nie opuścił głowy, nawet kiedy ojciec pochwycił go za ramię, nie tylko demonstrując swoją siłę i przypominając o przysługującym mu bezwzględnym posłuchu, ale i
również swoją łaskawość, którą ratował go przed niewybaczalnym bluźnierstwem.
-Będę, ojcze - zapewnił gorliwie, niemalże przerywając ojcu, w pragnieniu natychmiastowego dowiedzenia swych szczerych intencji. Moment przerażającej ciszy zdawał się w niemym roźdźwięku gwarantować tę przysięgę, złożoną przed samym Marcolfem - a w tej chwili, także panem jego życia i śmierci - zaopiekuję się nią i nie pozwolę, by kiedykolwiek spotkała ją krzywda. Postaram się, by też stać się dla niej wszyskim - obiecał, lecz nie butnie, a pokornie, świadom spoczywającego na jego barkach trudnego zadania. Laidan zasługiwała na to, co najlepsze... I musiał, c h c i a ł jej to zapewniać. Nawet bez subtelnej groźby Marcolfa.
- Moje serce już jest jej - powiedział, bez nadmiernego patetyzmu. Który zniknął zupełnie, zatarty wśród najboleśniejszej (i najpiękniejszej) prawdy: oddania się we władanie kobiecie.
|zt
And when my heart began to bleed,
'Twas death and death indeed.
'Twas death and death indeed.
Samael Avery
Zawód : ordynator oddziału magiipsychiatrii
Wiek : 30
Czystość krwi : Szlachetna
Stan cywilny : Zaręczony
Szalony, niech ukocha swe samotne ściany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
I nie targa łańcucha, by nie draźnić rany
OPCM : X
UROKI : X
ALCHEMIA : X
UZDRAWIANIE : X
TRANSMUTACJA : X
CZARNA MAGIA : X
ZWINNOŚĆ : X
SPRAWNOŚĆ : X
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Shropshire 1942
Szybka odpowiedź