Odyseusz Aleksander Malfoy
Nazwisko matki: Parkinson
Miejsce zamieszkania: Wiltshire, Wielka Brytania
Czystość krwi: Szlachetna
Wzrost: 136 cm
Waga: 36 kg
Kolor włosów: Jasny blond
Kolor oczu: Ciemne niebieskie
Znaki szczególne: Brak
Brak
Brak
Jeszcze nie potrafi
Burza
Zapach starych książek i powietrza po burzy
Ojciec, zawsze dumny z moich osiagnięć
Książki, szachy i szermierka (jak się nauczy)
Jeszcze nie kibicuje
Gra w szachy, nauka szermierki, jazdy konnej, historii, języka francuskiego i latanie na miotle
Instrumentalna
Jacob Tremblay
Na początku była kołysanka. Nie, właściwie to był po prostu głos, który zawitał do moich uszu i - brzmiała jak kołysanka. Nawet, jeśli nie rozumiałem wtedy znaczenia tego słowa, to Głos mnie usypiał, rozbawiał i złościł - gdy wkradały się weń dziwne tony, przepełnione kruchą linią smutku. Nie lubiłem tego zdecydowanie, nawet - jeśli było to egoistyczne pragnienie - nie chciałem, by w Głosie słychać było ten cień. Drażnił mnie, więc i ja zaznaczałem swoją obecność moim krzykiem. Tak przecież robią dzieci.
Z rzadka pojawiał się inny, głos cięższy, chłodniejszy i stanowczy. A jednak znajomy. I nawet, gdy pragnąłem zrozumieć, kim było jego źródło, umykało sprzed mojej twarzy zbyt szybko, jakby nie było pewne, czy chce widzieć kim jestem, chociaż - podobał mi się Dźwięk. Też chciałem taki mieć, ale jedyne na co było mnie wtedy stać to krzyk.
Potem bardzo szybko nauczyłem się, że nie mogę krzyczeć, bo Głos zniknął. Ostatni raz, gdy go słyszałem. Siedziałem w swoim łóżku, a Głos, który był Mamą, zawzięcie zakrywał się smutkiem, nawet wtedy, gdy czytał mi bajkę. Wciąż musiałem wskazywać na ilustrowanych stronicach, gdzie skończyła czytać. By w końcu usłyszeć płacz. Ostatni raz.
Ten Głos, wciąż pozostaje w mojej pamięci. Nawet, gdy Dźwięk, którym był mój Ojciec, zajął miejsce obok mnie. I zaczęło się inne czytanie. Inne patrzenie. Nauka, w której wir zbyt łatwo się wciągnąłem, a chłonny umysł zatopił się w rzeczach, które stawiały mnie na podium. Przecież byłem Malfoyem. I to była najważniejszą zasada, której uczył mnie Ojciec.
Wydawało się, że mogłem nie zauważyć tego okresu, gdy nawet Dźwięk zniknął z mojego życia. Przynajmniej wydawało mi się, że tak było. Zostawiany pod opieką Obcych, już jako trzylatek obarczano mnie wiedzą historyczną, polityczna i językową (z naciskiem na język francuski) - wtłaczając informacje, niby bajki na dobranoc. I nawet jeśli była to konieczność, dążyłem do perfekcji, powtarzając przed snem słowa, których znaczenia wciąż jeszcze nie pojmowałem, ale wiedziałem, że były ważne. Musiałem to wiedzieć. Byłem przecież Malfoyem.
Ojciec wrócił równie nagle, co zniknął. Nie musiał się przecież mi tłumaczyć. Byłem jego Synem, a to równało się z bezwzględnym posłuszeństwem. I taki byłem. Posłuszny, ale dumny. Panicz, który czytał przed snem kolejne rozdziały książek, jako lektury wyznaczone mi przez Morfeusza. Znałem swoją wartość, a przynajmniej - to wciąż mi powtarzano. Zawsze wolałem jednak Słuchać, dlatego zawsze czytałem na głos, zapamiętując przez to dźwięk swojego głosu. Nie był podobny do ojcowskiego, nawet kiedy ćwiczyłem. Chciałem być taki jak on, w końcu któż mógłby stanowić lepszy wzór dla syna? Przecież byłem Malfoyem, a podobieństwo coraz mocniej rysowało się nie tylko w rysach twarzy. Naśladowałem nawet jego chód i maniery. Miałem przecież wyrosnąć na gentelmana.
Nauki jakie pobierałem, nie ograniczały się tylko do teorii. Musiałem umieć wykorzystać to, czego się nauczyłem, a szczególną rolę odgrywały wtedy szachy. Swój pierwszy zestaw, trzymany do dnia dzisiejszego, dostałem od Ojca na piąte urodziny. I byłem zachwycony, godzinami siedząc na polami szachownicy i figurkami, zapamiętując wszelkie możliwe ruchy. Zdarzało się nawet, że grałem sam ze sobą, nie odnajdując wystarczająco cierpliwej guwernantki, która jedenasty raz z rzędu ustawiała dla mnie figurki, dla nowej rozrywki. Bywałem w tej kwestii niezwykle...dokładny i "upierdliwy", jak kiedyś podsłuchałem. Ilość zadawanych pytań, połączona z zalążkową stanowczością sprawiała, że nie zawsze byłem godnym uczniem. Przynajmniej, jeśli nie było w pobliżu Ojca.
Cieszył mnie fakt, że w zakres umiejętności, których miałem nabyć weszły Prawdziwe Męskie dziedziny. Sztuka dyplomacji (chociaż słyszałem określenie inne - manipulacji) jazda konna, szermierka - zdecydowanie przypadły mi do gustu. Może to ostatnie wciąż nie wychodziło mi najlepiej, ale podobno do zwierząt miałem "rękę" - cokolwiek by to nie znaczyło.
Pamiętam jeszcze jedno. Zapach. Słodki, ale niemdlący z niezidentyfikowaną nutą fiołków, trawy i... czegoś jeszcze. Nie bardzo rozumiałem, czemu pamiętałem tak banalny szczegół. W końcu perfumy, były domeną dziewczynek. To one bawiły się w piękne obrazki i - tak jak Mama - często płakały. A ja nie rozumiałem dlaczego.
Któregoś razu, ten zapach pojawił się znowu. Razem z ciocią Emery, ale nie wydawała się, jakby mnie znała. A może nie chciała znać? I mimo, że nie wypadało mi - jako "prawiedorosłemupaniczowi" - jak o sobie mawiałem, niemal na wydechu tłumacząc swoje stanowisko, to pytałem. Zawsze i wszędzie. Ciocia nie lubiła, gdy się do niej zbliżałem, a mimo to robiłem to, krążąc niby jeden ze skrzatów. Czy uczyniłem coś źle?
Był jeszcze kot. Patrzyłem na małą, trzybarwną kulkę, wiercącą się w koszyku, który przyniósł wujek Fabian. Nie miałem urodzin i zanim ojciec pozwolił mi wyciągnąć puchate stworzenie, minęła długa godzina rozmów i cichego, kociego popiskiwania. W końcu jednak, wujek podał mi stworzenie, które, znajdując się w końcu w moich ramionach, rozpoczęło dziwną, mruczącą melodię. To było rok temu, a kot nazywa się Armand.
I najważniejsze. Czy wspominałem wam o magii? Nie? I tu się nie zgodzę. Mówiłem już na samym początku, ale - powinienem wytłumaczyć. Pamiętacie Głos i Dźwięk? Otóż to dzięki talentowi płynącemu w moich żyłach, widziałem to o czym mówiłem. W ten nietypowy dla zwykłych ludzi sposób, potrafiłem odzwierciedlać jedne zmysły, za pomocą drugich. Widziałem więc Głosy, słyszałem barwy, które roztaczały wokół mnie prawdziwą magię.
Jednak prawdziwie i widocznie dla domowników, objawiła się podczas jednej burzy. Ojca nie było, wciąż pozostawiając w pracy, a nad moją głową wisiała gorączką, której przyczyny trudno było szukać w zwykłych chorobach. A na zewnątrz coraz silniejsze grzmoty i wiatr huczący niby olbrzymi smok, w niepojęty sposób wzmagały gorączkowy stan. I w momencie, gdy potężny grom uderzył gdzieś w ogrodzie, podobne zjawisko objawiło się w dziecięcym pokoju, zmiatając i niszcząc wszystko wokół odyseuszowego łózka.
Gdy wrócił ojciec - wszystko minęło. I gorączka i burza, a mnie samego zastał siedzącego przy otwartym oknie. Był ze mnie dumny. A ja - wciąż boję się burz.
Dziś wciąż się uczę. Chcę, by ojciec patrzył na mnie zawsze tak, jak to robił tego pamiętnego dnia po burzy. Dlatego bez zmrużenia okiem, wykonuję każde zadanie, jakie mi powierza. Jest dla mnie największym autorytetem i wzorem, do którego dążę, chociaż wielu rzeczy wciąż nie rozumiem. Dlatego pytam. Wciąż zasypując najbliższych słowami, które mają na celu dostrzec do źródła wiedzy. Muszę przecież być idealnym szlachcicem. I jestem Malfoyem. A to zobowiązuje.
Czasami jednak, zaglądam pod poduszkę i wyciągam książkę, której nie pokazuję ojcu. Nie jestem pewien, czy spodobałby mu się jego treść. Na stronicach pożółkłego papieru, znajdują się ilustracje, tańczące kolorami i poruszające się przy najlżejszym nawet oddechu. To tę książkę czytała mi mama. Tu tutaj słyszałem jej Głos. Czasami - nadal słyszę.
Kot, komplet szachów
Ostatnio zmieniony przez Odyseusz Malfoy dnia 13.04.16 22:47, w całości zmieniany 4 razy
Witamy wśród Morsów
the vermeil rose had blown in frightful scarlet and its thorns
o u t g r o w n