Dzikie wybrzeże, Walia
AutorWiadomość
First topic message reminder :
Dzikie wybrzeże
Walia słynie z fascynujących krajobrazów, które wcale nierzadko stanowiły inspirację dla artystów i poetów. Ta część wybrzeża ulokowana jest pomiędzy klifami, doskonale dbającymi o prywatność osób, które odnalazły tę odludną część stanowiącą zaledwie niewielki fragment Parku Narodowego Pembrokeshire Coast. Mgła osadza się tutaj o wczesnych godzinach porannych i wieczornych. Grafitowe skały zachęcają do odpoczynku i kontemplacji morskich fal bijących o ściany wysokich klifów, morska bryza drażni skórę, a jod wypełniający powietrze jest doskonale wyczuwalny szczególnie w późniejszych porach roku. Odpoczywać można także w wysokich, gęstych trawach urozmaiconych różnokolorowymi kwiatami. Warto wybrać się także na spacer po nieodległych, piaszczystych plażach podczas jednego z monstrualnych odpływów. Niestety, kąpiel możliwa jest tylko w kilku miejscach, gdzie skały łagodnie opadają w głąb płycizny. Doskonale odnajdą się tutaj także miłośnicy skamielin - na wybrzeżu z łatwością można odnaleźć mniejsze i większe amonity wyrzucone na brzeg lub wrośnięte w skały. Jeśli ma się wystarczającą ilość szczęścia, w oddali można dojrzeć bawiące się delfiny i hipokampusy.
Druga teleportacja w tak krótkim czasie wyraźnie go uderzył mocniej, był nadwyrężony. Pierw pod granice z Walią, później do jej wnętrza... I nawet nie był pewny, gdzie tak do końca się znalazł.
Nie był pewny niczego mając pustkę w głowie. Co miał zrobić? Wrócić do Doliny? Mógł zapomnieć o Kerry, a co z Jamesem i Sheilą? Przecież się dowiedzą, że był mordercą, na pewno Marcel im przekaże. Zamordował tego dzieciaka... Nie pamiętał tego, nie pamiętał niczego i chciałby, żeby to co opowiadał było kolejnymi kłamstwem z jego strony, więc dlaczego czuł tak silne przekonanie, że opowiadał Justine i Hasper prawdę wtedy? Dlaczego ta historia nie brzmiała obco i pusto, choć kiedy chciał przywołać wspomnienia wydarzeń, była jedynie pustka i niepewność?
Co się wtedy działo... Mówił prawdę? Czy jeśli mówił... To te dzieci... One wszystkie zginęły przez niego?
Ruszył przed siebie, nie mając zamiaru czekać. Zorientował się, że był na jakiejś plaży, wyraźnie na wybrzeżu. Dobrze, odpocznie moment, nawet mimo chłodu i zimy. Pamiętał te dni, kiedy tęskno patrzył za morzem, kiedy na pierwszych dniach powrotu do Hogwartu ona pachniała bryzą z wybrzeża Szkocji, tym słonym zapachem pełnym świeżości. Dzisiaj nie chciał mu przynieść ukojenia, jakby szukał gdzieś zapachu rosy, kurnika... Jakiegoś siennika. Kerry zawsze niosła ten zapach, w końcu musiała wiele czasu spędzać w kurniku otaczając opieką wszyst kurki.
Jednak dzisiaj było coś więcej w tym zapachu morskiej bryzy, coś obcego i jakby niebezpiecznego. Dlaczego jego oddech przyspieszał w niepokoju na dźwięk uderzających o brzeg fal? Dlaczego czuł się tak... Tak źle? Nagle było mu ciężko, nagle cały ocean wydawał się być przeraźliwie ogromny i nieposkromiony; wydawał się być niebezpieczeństwem, któremu Thomas nie nie był w stanie stawić czoła przez brak jakiejkolwiek odwagi.
Nie miał niczego. Nie powinien tam wracać, do Doliny ani do Londynu. Nie miał tam czego szukać, tak będzie łatwiej dla wszystkich. Marcel na pewno się ucieszy, był tego pewny. Eve również. W końcu może James zobaczy, że jego brat nie był warty gonienia... Nie był warty, żeby w ogóle być obok nich. Jedyne co przynosił to problemy.
Dlaczego czuł ten dziwny ucisk teraz w klatce piersiowej? Dlaczego czuł się tak... Obco? Jakby był w niebezpieczeństwie, jakby ocean, który zawsze kojarzył się z czymś przyjemnym, w tym momencie był tak obezwładniający?
Przesunął wzrok na mężczyznę, kiedy ten go przywitał. Szlag. Nie tak to miało wyglądać, nie chciał niczyjego towarzystwa w tym momencie. Ale mimo to zaraz przywołał uśmiech na wargi i chciał zawołać coś, ale jedyne co to cicho coś zahaczał. Poczuł jak gardło jest suche, może nawet jest zaziębiony? Nie był pewny, może to ten ucisk, którego nie rozumiał. Dłonie mu drżały, a ręce mu drżały. Czy to z zimna? Że zmęczenia?
Podniósł dłoń do niego, machając w pozdrowieniu i przywitaniu, jakby, chciał tego mężczyznę uspokoić, że było z nim w porządku. Nawet jeśli czuł ból i zmęczenie, nawet jeśli kiedy już po chwili spróbował wykonać krok, coś go paraliżowało. Czuł jakby miał się ugiąć pod własnym ciężarem, ale nawet jeśli chciał iść - nie był pewny nawet dokąd by miał. Nie wiedział...
Zaraz jednak odwrócił wzrok od mężczyzny, odwrócił od tej wody gdzieś w bok, rozglądając się nieco. Nie podnosił do obrony różdżki, chociaż wciąż ściskał ją w dłoni - ale ta wisiała raczej bezwładnie. Nie wiedział co miałby z nią zrobić, nawet gdyby został zaatakowany. Odbić zaklęcia? Rzucić jakieś? Rzucić różdżką w kogoś?
I tak by to nie przyniosło skutku. Był marną parodią czarodzieja, nie potrafił wykonać nawet jednego zaklęcia poprawnie... Nawet jako gęś się nie sprawdzał. Do niczego się nie nadawał.
Mógł po prostu stać i się uśmiechać, co również nie współgrało z jego zmęczonym wzorkiem i zadrapania można, z jego opatrunkami.
Nie był pewny niczego mając pustkę w głowie. Co miał zrobić? Wrócić do Doliny? Mógł zapomnieć o Kerry, a co z Jamesem i Sheilą? Przecież się dowiedzą, że był mordercą, na pewno Marcel im przekaże. Zamordował tego dzieciaka... Nie pamiętał tego, nie pamiętał niczego i chciałby, żeby to co opowiadał było kolejnymi kłamstwem z jego strony, więc dlaczego czuł tak silne przekonanie, że opowiadał Justine i Hasper prawdę wtedy? Dlaczego ta historia nie brzmiała obco i pusto, choć kiedy chciał przywołać wspomnienia wydarzeń, była jedynie pustka i niepewność?
Co się wtedy działo... Mówił prawdę? Czy jeśli mówił... To te dzieci... One wszystkie zginęły przez niego?
Ruszył przed siebie, nie mając zamiaru czekać. Zorientował się, że był na jakiejś plaży, wyraźnie na wybrzeżu. Dobrze, odpocznie moment, nawet mimo chłodu i zimy. Pamiętał te dni, kiedy tęskno patrzył za morzem, kiedy na pierwszych dniach powrotu do Hogwartu ona pachniała bryzą z wybrzeża Szkocji, tym słonym zapachem pełnym świeżości. Dzisiaj nie chciał mu przynieść ukojenia, jakby szukał gdzieś zapachu rosy, kurnika... Jakiegoś siennika. Kerry zawsze niosła ten zapach, w końcu musiała wiele czasu spędzać w kurniku otaczając opieką wszyst kurki.
Jednak dzisiaj było coś więcej w tym zapachu morskiej bryzy, coś obcego i jakby niebezpiecznego. Dlaczego jego oddech przyspieszał w niepokoju na dźwięk uderzających o brzeg fal? Dlaczego czuł się tak... Tak źle? Nagle było mu ciężko, nagle cały ocean wydawał się być przeraźliwie ogromny i nieposkromiony; wydawał się być niebezpieczeństwem, któremu Thomas nie nie był w stanie stawić czoła przez brak jakiejkolwiek odwagi.
Nie miał niczego. Nie powinien tam wracać, do Doliny ani do Londynu. Nie miał tam czego szukać, tak będzie łatwiej dla wszystkich. Marcel na pewno się ucieszy, był tego pewny. Eve również. W końcu może James zobaczy, że jego brat nie był warty gonienia... Nie był warty, żeby w ogóle być obok nich. Jedyne co przynosił to problemy.
Dlaczego czuł ten dziwny ucisk teraz w klatce piersiowej? Dlaczego czuł się tak... Obco? Jakby był w niebezpieczeństwie, jakby ocean, który zawsze kojarzył się z czymś przyjemnym, w tym momencie był tak obezwładniający?
Przesunął wzrok na mężczyznę, kiedy ten go przywitał. Szlag. Nie tak to miało wyglądać, nie chciał niczyjego towarzystwa w tym momencie. Ale mimo to zaraz przywołał uśmiech na wargi i chciał zawołać coś, ale jedyne co to cicho coś zahaczał. Poczuł jak gardło jest suche, może nawet jest zaziębiony? Nie był pewny, może to ten ucisk, którego nie rozumiał. Dłonie mu drżały, a ręce mu drżały. Czy to z zimna? Że zmęczenia?
Podniósł dłoń do niego, machając w pozdrowieniu i przywitaniu, jakby, chciał tego mężczyznę uspokoić, że było z nim w porządku. Nawet jeśli czuł ból i zmęczenie, nawet jeśli kiedy już po chwili spróbował wykonać krok, coś go paraliżowało. Czuł jakby miał się ugiąć pod własnym ciężarem, ale nawet jeśli chciał iść - nie był pewny nawet dokąd by miał. Nie wiedział...
Zaraz jednak odwrócił wzrok od mężczyzny, odwrócił od tej wody gdzieś w bok, rozglądając się nieco. Nie podnosił do obrony różdżki, chociaż wciąż ściskał ją w dłoni - ale ta wisiała raczej bezwładnie. Nie wiedział co miałby z nią zrobić, nawet gdyby został zaatakowany. Odbić zaklęcia? Rzucić jakieś? Rzucić różdżką w kogoś?
I tak by to nie przyniosło skutku. Był marną parodią czarodzieja, nie potrafił wykonać nawet jednego zaklęcia poprawnie... Nawet jako gęś się nie sprawdzał. Do niczego się nie nadawał.
Mógł po prostu stać i się uśmiechać, co również nie współgrało z jego zmęczonym wzorkiem i zadrapania można, z jego opatrunkami.
- K6:
- 1 - Dostajesz nagłego napadu duszności. Nie potrafisz pozbyć się wrażenia, że powietrze pozbawione jest tlenu, a im bardziej starasz się wziąć wdech, tym gorzej się czujesz. Zaczyna kręcić ci się w głowie, dźwięki stają się zniekształcone i jakby dobiegają z oddali, zalewa cię zimny pot. Ogarnia cię słabość, coraz trudniej jest ci ustać na nogach. Jeśli znajdujesz się na zewnątrz, efekt minie po upływie jednej tury; jeśli znajdujesz się w pomieszczeniu, musisz natychmiast (w ciągu jednej tury) wyjść na świeże powietrze lub stanąć przy otwartym oknie - innym wypadku pociemnieje ci przed oczami i na kilka sekund stracisz przytomność.
2 - Zaczyna towarzyszyć ci nieodparte wrażenie, że twoje dłonie pokryte są krwią: na skórze widzisz jaskrawoczerwone smugi, mimo że nie dostrzega ich nikt inny w twoim towarzystwie. Widok poplamionych rąk budzi u ciebie niepokój, odczuwasz naglącą potrzebę umycia ich - ale szorowanie nie przynosi żadnego skutku. W uspokojeniu się pomaga jedynie świadome unikanie patrzenia na dłonie. Efekt będzie towarzyszył ci do końca wątku.
3 - Doznajesz chwilowego zaniku pamięci krótkotrwałej - zapominając o wszystkim, co wydarzyło się w przeciągu ostatniej tury. Wrażenie jest na tyle dezorientujące, że jeśli znajdujesz się w sytuacji stresowej lub wymagającej szybkiego działania, to w kolejnej turze nie jesteś w stanie wykonać żadnej akcji. Wspomnienia wrócą do ciebie po upływie jednej kolejki.
4, 5, 6 - Nic się nie dzieje
The member 'Thomas Doe' has done the following action : Rzut kością
'k6' : 3
'k6' : 3
Młodzieniec podniósł rękę w przyjaznym geście, a w swojej walijskiej naiwności Hector Vale wziął to za przyjazne zamiary. Może zbyt wiele lat spędził już w tym przytulnym, małym miasteczku, gdzie wszyscy traktowali się serdecznie i odwdzięczali za każdą przysługę. Zdążył odzwyczaić się od typu ludzi, których spotykał w rodzinnym Shropshire - surowych i podejrzliwych. Dzieciństwo w tamtym środowisku i wybór kariery zawodowej nauczyły go za to wnikliwej obserwacji ludzi - i gdy przyjrzał się chłopakowi uważniej, dostrzegł wreszcie szkarłatny ślad na szyi.
Co...
-Wszystko w porządku...? - odezwał się z daleka i kilkoma szybkimi krokami (ręka mocniej zaciśnięta na lasce, ostre szarpnięcie bólu w udzie) skrócił o połowę dzielącą ich odległość. Teraz widział wyraźniej - ranę na szyi, pobladłą cerę, dziwnie trzymaną rękę. Zadrapania, opatrunki. Ktoś go zranił? Uleczył? To drugie - ewidentnie pobieżnie. Uśmiech dziwnie kontrastował z pustym wzrokiem, a Hector spojrzał brunetowi w oczy - uważnie, choć z niepokojem.
-Co się stało? Jesteś ranny? - zapytał, zbliżając się jeszcze o krok. Był nieświadom, że pomiędzy machnięciem ręką a jego pytaniami chłopak zdążył zapomnieć, jak tu się znalazł - choć może dostrzegał już w jego wzroku lekką dezorientację.
-Znasz... masz tu kogoś? W Rhyl? - zapytał łagodniej, zastanawiając się, czy nieznajomy zmierza do domu któregoś z sąsiadów. Nie widział tu wcześniej nikogo takiego, żadnego chłopaka o równie ciemnych włosach, ale czego poszukiwałby akurat w Rhyl? Chyba, że to przypadkowa teleportacja?
-Jestem m... - magipsychiatrą, lubił mówić, ale tym razem instynkt kazał mu się poprawić: -Uzdrowicielem. Potrzebujesz pomocy? - nie wierzył w takie zbiegi okoliczności, w teleportację prowadzącą zbłąkanego wędrowca akurat przed zbierającego myśli na plaży magipsychiatrę. Jednak skoro już tu był, na drodze kogoś potrzebującego, to musiał zaoferować pomoc. Zgodnie z etyką zawodową, zgodnie z własnym sumieniem.
Poza tym, obecność nieznajomego na tym odludziu była zagadką - a Hector lubił rozwiązywać zagadki i desperacko potrzebował czegokolwiek, co pomoże mu oderwać myśli od koszmarów z ostatnich dni i problemów w domu. Przesunął po sylwetce bruneta uważnym wzrokiem, wreszcie znów łapiąc z nim kontakt wzrokowy - i usiłując oszacować jego stan zdrowia.
spostrzegawczość +30?
Co...
-Wszystko w porządku...? - odezwał się z daleka i kilkoma szybkimi krokami (ręka mocniej zaciśnięta na lasce, ostre szarpnięcie bólu w udzie) skrócił o połowę dzielącą ich odległość. Teraz widział wyraźniej - ranę na szyi, pobladłą cerę, dziwnie trzymaną rękę. Zadrapania, opatrunki. Ktoś go zranił? Uleczył? To drugie - ewidentnie pobieżnie. Uśmiech dziwnie kontrastował z pustym wzrokiem, a Hector spojrzał brunetowi w oczy - uważnie, choć z niepokojem.
-Co się stało? Jesteś ranny? - zapytał, zbliżając się jeszcze o krok. Był nieświadom, że pomiędzy machnięciem ręką a jego pytaniami chłopak zdążył zapomnieć, jak tu się znalazł - choć może dostrzegał już w jego wzroku lekką dezorientację.
-Znasz... masz tu kogoś? W Rhyl? - zapytał łagodniej, zastanawiając się, czy nieznajomy zmierza do domu któregoś z sąsiadów. Nie widział tu wcześniej nikogo takiego, żadnego chłopaka o równie ciemnych włosach, ale czego poszukiwałby akurat w Rhyl? Chyba, że to przypadkowa teleportacja?
-Jestem m... - magipsychiatrą, lubił mówić, ale tym razem instynkt kazał mu się poprawić: -Uzdrowicielem. Potrzebujesz pomocy? - nie wierzył w takie zbiegi okoliczności, w teleportację prowadzącą zbłąkanego wędrowca akurat przed zbierającego myśli na plaży magipsychiatrę. Jednak skoro już tu był, na drodze kogoś potrzebującego, to musiał zaoferować pomoc. Zgodnie z etyką zawodową, zgodnie z własnym sumieniem.
Poza tym, obecność nieznajomego na tym odludziu była zagadką - a Hector lubił rozwiązywać zagadki i desperacko potrzebował czegokolwiek, co pomoże mu oderwać myśli od koszmarów z ostatnich dni i problemów w domu. Przesunął po sylwetce bruneta uważnym wzrokiem, wreszcie znów łapiąc z nim kontakt wzrokowy - i usiłując oszacować jego stan zdrowia.
spostrzegawczość +30?
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
The member 'Hector Vale' has done the following action : Rzut kością
'k100' : 39
'k100' : 39
Rozejrzał się dookoła niepewnie, słysząc słowa tego człowieka. Nie był pewny, co robił na plaży, co robił w miejscu, które tak nagle wydawało się być niebezpieczne i obezwładniające. Czuł jakiś niepokój, spoglądając na fale, które zbliżały się to oddalały na piasku. Bał się, że mogły się aż za bardzo zbliżyć po linii brzegu - dlaczego nagle w jego głowie zjawiła się myśl o tym, jak te fale po lekkim dotknięciu jego stóp, mogłyby go wciągnąć w swoje czeluści? Dlaczego zrobiło mu się ciężej na ramieniu, ciężej w oddychaniu - nie pojmował, nie rozumiał. Morze nigdy nie budziło w nich takich odczuć?
Gdzie w ogóle się znajdywał? Zaraz odwrócił wzrok w bok jakby szukając wzrokiem Justine i Hasper. Nie było ich tutaj... Był tylko ten mężczyzna. Czy byli wciąż w Hassop? Nie był pewny, nie wiedział...
Przeniósł spojrzenie na nieznajomego, zaraz znów uśmiechając się do niego wesoło, choć jego oczom ciężko było teraz wykrzesać iskrę radości. Czuł się zmęczony, czuł jak jego gardło bolało, jak na myśl o tym, że nie zobaczy już więcej Kerstin coś go ściskało w środku i nie chciało puścić. To bolało.
Ale tak powinno być lepiej. Dla niej, dla jego rodziny, dla wszystkich. Gdyby po prostu zniknął te wszystkie dzieciaki mogłyby przeżyć. Gdyby wrócił, gdyby zaatakował tych szmalcowników, gdyby zrobił cokolwiek innego...
Zerknął na swoje dłonie, na których nie było już krwi - były ślady po tym jak próbował ją zdrapać, ale nie było samej krwi. Nie rozumiał tego do końca, a ten obcy wciąż zadawał pytania.
Otworzył usta, ale z jego ust znów nie wydostały się słowa. Może jego gardło było zbyt zdarte już?
- Mhmmm... - mruknął, kiwając głową, znów uśmiechając się wesoło. Zaraz uniósł dłoń z kciukiem w górze, jakby chciał przekazać, że jest wszystko w porządku - choć czuł jak lewa ręka jest wciąż obolała i nie tak sprawna jak przed kilkunastoma godzinami jeszcze.
Na pytanie o krewnych, pokręcił głową, wycofując się o krok. Nie rozumiał do końca, dlaczego ten mężczyzna nagle znalazł się przed nim... Wydawał się nie stanowić zagrożenia, ale nie mógł być pewny w tej chwili o tym. Bał się? Zaskakujące, ale tak. Był w stanie się poddać, czuł że już miał dość każdego momentu, przez który oddychał, a jednocześnie nie był w stanie tego skończyć. Nie był... na tyle odważny. Bał się umrzeć, bał się zginąć, bał się po prostu...
Ułożył dłonie na pasie swojej torby, mocniej na niej zaciskając palce. Pokiwał lekko głową, zaraz przecząco. Potrzebował pomocy? Nie, nie był pewny... W końcu był w stanie sobie poradzić, prawda?
Znów wycofał się o krok, rozglądając znów po wybrzeżu, nie wiedząc nawet dokąd miałby się udać. Gdzie miałby...
Zaburczało mu w brzuchu dość głośno, choć może szum fal to wszystko zagłuszył? Poczuł to uczucie uciążliwego głodu połączonego ze stresem. Rozejrzał się znów niepewnie na boki, wszystko byleby nie na tego... uzdrowiciela.
Nie potrzebował pomocy. Już jedną dostał przecież.
Zaraz jednak burczenie się powtórzyło, a Thomas zaczął nieporadnie sięgać do torby po butelkę z wodą. Czuł jak pusty żołądek go palił, bolał, chociaż może nie zwracał na to uwagi wcześniej? Może powinien coś zwinąć, jeśli tylko znajdzie jakieś miasto...
Zaczął pić wodę, do której wcześniej był tak sceptyczny, choć znów odczuł ten dziwnie zaciskający się żołądek. Po kilku drobnych łykach, odsunął butelkę, zakręcając je. Jego palce były dziwnie... sztywne. A jego wzrok zwyczajnie zmęczony. Jego włosy wyraźnie wyglądały jakby jeszcze jakiś czas temu zaschły od mokrego, jego ubranie tym bardziej nie wydawało się najczystsze - a przede wszystkim nie wydawało się być świeże, jakby przeszedł w nim już wiele przez ostatni tydzień. Do tego niepewne ruchy lewej ręki i ciągła nerwowość.
Thomas chwiał się na nogach, dygotał na coraz to większy podmuch wiatru. Powinien może odpocząć, zaufać komuś?
Skierował wzrok w kierunku Hectora znów. Znów spróbował coś powiedzieć, ale słowa utknęły mu w obolałym gardle.
- Miahrs... - urwał gardłowo, marszcząc brwi w zastanowieniu nad samym sobą. Zaraz jednak odłożył butelkę z wodą do torby i zawahał się przez moment. Po tym kucnął, mało nie przewracając się w piach, ale łapiąc w ostatniej chwili równowagę.
Gardło utrudniało mu komunikację, ale były i inne sposoby na to. Może to i lepiej? Łatwo robił zamieszanie wokół siebie... może gdyby zaczął więcej milczeć, wszystkim byłoby łatwiej?
Posunął palcem po piasku, tworząc jeden prosty budynek, a po chwili kolejny, i trzeci... a po tym dróżkę. Podniósł wzrok na Hectora, jakby w nadziei że ten zrozumie jego przez. Po tym uniósł prawą dłoń, te zdrową, i palcami wykonał ruch jakby naśladował krok jakiejś postaci, po czym wskazał na rysunek trzech domków. Miasto, jakiekolwiek... gdzieś powinna być do niego droga. I może ten mężczyzna ją znał?
Gdzie w ogóle się znajdywał? Zaraz odwrócił wzrok w bok jakby szukając wzrokiem Justine i Hasper. Nie było ich tutaj... Był tylko ten mężczyzna. Czy byli wciąż w Hassop? Nie był pewny, nie wiedział...
Przeniósł spojrzenie na nieznajomego, zaraz znów uśmiechając się do niego wesoło, choć jego oczom ciężko było teraz wykrzesać iskrę radości. Czuł się zmęczony, czuł jak jego gardło bolało, jak na myśl o tym, że nie zobaczy już więcej Kerstin coś go ściskało w środku i nie chciało puścić. To bolało.
Ale tak powinno być lepiej. Dla niej, dla jego rodziny, dla wszystkich. Gdyby po prostu zniknął te wszystkie dzieciaki mogłyby przeżyć. Gdyby wrócił, gdyby zaatakował tych szmalcowników, gdyby zrobił cokolwiek innego...
Zerknął na swoje dłonie, na których nie było już krwi - były ślady po tym jak próbował ją zdrapać, ale nie było samej krwi. Nie rozumiał tego do końca, a ten obcy wciąż zadawał pytania.
Otworzył usta, ale z jego ust znów nie wydostały się słowa. Może jego gardło było zbyt zdarte już?
- Mhmmm... - mruknął, kiwając głową, znów uśmiechając się wesoło. Zaraz uniósł dłoń z kciukiem w górze, jakby chciał przekazać, że jest wszystko w porządku - choć czuł jak lewa ręka jest wciąż obolała i nie tak sprawna jak przed kilkunastoma godzinami jeszcze.
Na pytanie o krewnych, pokręcił głową, wycofując się o krok. Nie rozumiał do końca, dlaczego ten mężczyzna nagle znalazł się przed nim... Wydawał się nie stanowić zagrożenia, ale nie mógł być pewny w tej chwili o tym. Bał się? Zaskakujące, ale tak. Był w stanie się poddać, czuł że już miał dość każdego momentu, przez który oddychał, a jednocześnie nie był w stanie tego skończyć. Nie był... na tyle odważny. Bał się umrzeć, bał się zginąć, bał się po prostu...
Ułożył dłonie na pasie swojej torby, mocniej na niej zaciskając palce. Pokiwał lekko głową, zaraz przecząco. Potrzebował pomocy? Nie, nie był pewny... W końcu był w stanie sobie poradzić, prawda?
Znów wycofał się o krok, rozglądając znów po wybrzeżu, nie wiedząc nawet dokąd miałby się udać. Gdzie miałby...
Zaburczało mu w brzuchu dość głośno, choć może szum fal to wszystko zagłuszył? Poczuł to uczucie uciążliwego głodu połączonego ze stresem. Rozejrzał się znów niepewnie na boki, wszystko byleby nie na tego... uzdrowiciela.
Nie potrzebował pomocy. Już jedną dostał przecież.
Zaraz jednak burczenie się powtórzyło, a Thomas zaczął nieporadnie sięgać do torby po butelkę z wodą. Czuł jak pusty żołądek go palił, bolał, chociaż może nie zwracał na to uwagi wcześniej? Może powinien coś zwinąć, jeśli tylko znajdzie jakieś miasto...
Zaczął pić wodę, do której wcześniej był tak sceptyczny, choć znów odczuł ten dziwnie zaciskający się żołądek. Po kilku drobnych łykach, odsunął butelkę, zakręcając je. Jego palce były dziwnie... sztywne. A jego wzrok zwyczajnie zmęczony. Jego włosy wyraźnie wyglądały jakby jeszcze jakiś czas temu zaschły od mokrego, jego ubranie tym bardziej nie wydawało się najczystsze - a przede wszystkim nie wydawało się być świeże, jakby przeszedł w nim już wiele przez ostatni tydzień. Do tego niepewne ruchy lewej ręki i ciągła nerwowość.
Thomas chwiał się na nogach, dygotał na coraz to większy podmuch wiatru. Powinien może odpocząć, zaufać komuś?
Skierował wzrok w kierunku Hectora znów. Znów spróbował coś powiedzieć, ale słowa utknęły mu w obolałym gardle.
- Miahrs... - urwał gardłowo, marszcząc brwi w zastanowieniu nad samym sobą. Zaraz jednak odłożył butelkę z wodą do torby i zawahał się przez moment. Po tym kucnął, mało nie przewracając się w piach, ale łapiąc w ostatniej chwili równowagę.
Gardło utrudniało mu komunikację, ale były i inne sposoby na to. Może to i lepiej? Łatwo robił zamieszanie wokół siebie... może gdyby zaczął więcej milczeć, wszystkim byłoby łatwiej?
Posunął palcem po piasku, tworząc jeden prosty budynek, a po chwili kolejny, i trzeci... a po tym dróżkę. Podniósł wzrok na Hectora, jakby w nadziei że ten zrozumie jego przez. Po tym uniósł prawą dłoń, te zdrową, i palcami wykonał ruch jakby naśladował krok jakiejś postaci, po czym wskazał na rysunek trzech domków. Miasto, jakiekolwiek... gdzieś powinna być do niego droga. I może ten mężczyzna ją znał?
Znał ten rodzaj uśmiechu - przyjmował go na twarz stale, choć czasem mniej nieudolnie, bo często miał więcej siły niż ten chłopak. Może gdyby nie oszołomienie i obrażenia, Thomas wyglądałby równie wiarygodnie jak Hector Vale na własnym ślubie i przy nieskończonej ilości innych nieznośnych okazji towarzyskich.
Głos nieznajomego był zachrypnięty, a zamiast odpowiedzi wydobył się z niego jedynie potwierdzający pomruk. Jak na kogoś w stanie osłabienia, brunet starał się brzmieć bardzo przekonująco, zapewniając o tym, że jest w porządku choćby gestykulacją. A potem Hector Vale dostrzegł coś jeszcze bardziej zaskakującego - że chłopak się go boi. Krok do tyłu, rozbiegane spojrzenie, palce kurczowo trzymające torbę. Ten obrazek nie pasował do ludzi, odwiedzających spokojne i senne wybrzeże Rhyl, gdzie wszyscy się znali. Ani do ludzi rozmawiających z Hectorem Vale, drobnym kaleką o wyuczonym, łagodnym uśmiechu.
-Spokojnie... - mógłby go uspokoić jednym Paxo, ale sięganie po różdżkę jeszcze dodatkowo by go wystraszyło. Wolał załatwiać takie sprawy gestami i słowami - te bywały bardziej autentyczne od magii, choć działały wolniej. -Mieszkam tutaj, w Rhyl. Wiesz... wiesz, gdzie trafiłeś, prawda? - powiedział łagodnie, nie chcąc wydać się całkiem obcy, ale...
...chłopak nie wiedział. Pokręcenie głową, krótkie dwie sylaby ("miasto"?) i rysunki na piasku to potwierdziły. Obserwował go uważnie, widząc łapczywie pitą wodę, słysząc burczenie w brzuchu, z niepokojem zerkając na ranę na szyi.
-Jesteśmy w Walii. Najbliższe miasto to Wrexham, ale to dzień drogi. Tam zmierzasz? Masz siłę się teleportować? - starał się mówić powoli, widząc, że chłopak jest oszołomiony. -Zanim udasz się w drogę, pozwolisz, że to uleczę? Mam tam gabinet - wskazał ręką na dom na wzgórzu, za wydmami. -to dziesięć minut spaceru. - dla kogoś, kto porusza się bez laski, jeszcze mniej. -I śniadanie. Twaróg z chlebem, co ty na to? Chleb nie jest już pierwszej świeżości, ale nasyci głód. - dodał zachęcająco. Rana nie wydawała się krwawić, krew zakrzepła, więc mógł poczekać jeszcze kwadrans - dać chłopakowi czas na dojście do domu, zbudowanie zaufania.
/zt idziemy tutaj
Głos nieznajomego był zachrypnięty, a zamiast odpowiedzi wydobył się z niego jedynie potwierdzający pomruk. Jak na kogoś w stanie osłabienia, brunet starał się brzmieć bardzo przekonująco, zapewniając o tym, że jest w porządku choćby gestykulacją. A potem Hector Vale dostrzegł coś jeszcze bardziej zaskakującego - że chłopak się go boi. Krok do tyłu, rozbiegane spojrzenie, palce kurczowo trzymające torbę. Ten obrazek nie pasował do ludzi, odwiedzających spokojne i senne wybrzeże Rhyl, gdzie wszyscy się znali. Ani do ludzi rozmawiających z Hectorem Vale, drobnym kaleką o wyuczonym, łagodnym uśmiechu.
-Spokojnie... - mógłby go uspokoić jednym Paxo, ale sięganie po różdżkę jeszcze dodatkowo by go wystraszyło. Wolał załatwiać takie sprawy gestami i słowami - te bywały bardziej autentyczne od magii, choć działały wolniej. -Mieszkam tutaj, w Rhyl. Wiesz... wiesz, gdzie trafiłeś, prawda? - powiedział łagodnie, nie chcąc wydać się całkiem obcy, ale...
...chłopak nie wiedział. Pokręcenie głową, krótkie dwie sylaby ("miasto"?) i rysunki na piasku to potwierdziły. Obserwował go uważnie, widząc łapczywie pitą wodę, słysząc burczenie w brzuchu, z niepokojem zerkając na ranę na szyi.
-Jesteśmy w Walii. Najbliższe miasto to Wrexham, ale to dzień drogi. Tam zmierzasz? Masz siłę się teleportować? - starał się mówić powoli, widząc, że chłopak jest oszołomiony. -Zanim udasz się w drogę, pozwolisz, że to uleczę? Mam tam gabinet - wskazał ręką na dom na wzgórzu, za wydmami. -to dziesięć minut spaceru. - dla kogoś, kto porusza się bez laski, jeszcze mniej. -I śniadanie. Twaróg z chlebem, co ty na to? Chleb nie jest już pierwszej świeżości, ale nasyci głód. - dodał zachęcająco. Rana nie wydawała się krwawić, krew zakrzepła, więc mógł poczekać jeszcze kwadrans - dać chłopakowi czas na dojście do domu, zbudowanie zaufania.
/zt idziemy tutaj
We men are wretched things.
Hateful to me as the gates of Hades is that man who hides one thing in his heart and speaks another.
Hector Vale
Zawód : Magipsychiatra, uzdrowiciel z licencją alchemika
Wiek : 31
Czystość krwi : Czysta
Stan cywilny : Zaręczony
I love it and I hate it at the same time
Hidin' all of our sins from the daylight
Hidin' all of our sins from the daylight
OPCM : 2 +3
UROKI : 0
ALCHEMIA : 17 +3
UZDRAWIANIE : 26 +8
TRANSMUTACJA : 0
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 1
SPRAWNOŚĆ : 7
Genetyka : Czarodziej
Nieaktywni
Był późny wieczór. Porywisty wiatr szarpał płaszczem, uniesionym kołnierzem targając z podobną siłą, zmuszając do mrużenia oczu nie tylko przed sobą, ale i przed deszczem ponuro siąpiącym z nieba. Porywane krople osiadały na twarzy, by za chwilę z siłą grawitacji prędko opaść, miękko ułożyć się między igłami zarostu, zmiękczyć je i przyciemnić. Dłonie ocierały je z czoła i skroni, gdy kapały na powieki, drażniąc je niepotrzebnie - musiały być odciążone, musiały pozwalać oczom patrzeć w jednym kierunku, w stronę końca klifu, na którym mieli się spotkać. Większość Brytyjczyków mogłaby zadać sobie pytanie - na cóż to wychodzić, skoro pogoda nie tylko do tego nie zachęca, ale i wręcz odstrasza, a wojna szalejąca dookoła wcale nie łagodnieje, co sprawia, że wszystko dookoła staje się znacznie niebezpieczniejsze niż rzeczywiście było. Jeszcze tak niedawno deszcz i wiatr nie robiły na nikim większego wrażenia, ot, niepokorna córka bogów, Natura, miała gorszy dzień. Dzisiaj jej kaprysy i humory miały zupełnie inny wydźwięk.
Zobaczył ją stojącą u brzegu klifu, podobnie jak jego - targał nią wiatr, włosy szarpiąc na myśl niegasnącego ognia. Z tej perspektywy wskazywała mu drogę do siebie, do zadania, którego oboje mieli się podjąć, niczym latarnia wskazująca podróżnym drogę do bezpiecznego gruntu, pewnego. Sam fakt, że z podobnymi informacjami udała się do niego sprawiał, że startowała w jego hierarchii zaufania z dobrej pozycji; że miała serce walczące o dobro w każdej postaci. Z drugiej strony - jej listy i sylwetka w miejscu spotkania mogły okazać się zwykłą podpuchą i zwabieniem w odludny zakątek Anglii, gdzie sprytnie ukryty czarodziej, z którym Rhennard miał na pieńku, zwyczajnie zaatakuje i wywiąże się walka, z której mógłby nie wyjść żywy. Ryzykował. Ale wiedział też, że jeśli nie zaryzykuje, znikacze, które miały zostać przeszmuglowane w jednym z przemytniczych statków, będą śniły mu się po nocach, będzie myślał o tym, że pozwolił sobie na tak bezczelne i prostackie odpuszczenie walki o sprawiedliwość dla tych, na których tak mu zależało.
Stanął obok niej z nieco szybszym oddechem przez długi, szybki marsz pod górę, ale delikatna zadyszka nie zachwiała jego sylwetką. Spojrzał w dół, na ostre szpikulce wystające znad powierzchni wody, na płaskie skały omywane falami zabielonymi pianą tak agresywnie, że powodowały dreszcze na karku. Przejmujący chłód wdzierały się pod skórę, oszraniał kanaliki z toczącą się w nich krwią. Oddychało się gorzej, ciężej, ale to nic, za chwilę to minie. Mieli zadanie do wykonania.
- Pani Wellers - skinął jej głową na znak przywitania i szacunku. To ona znała się na sztuce morza, znała jego sekrety i zachowania. Wiedziała więcej, zamierzał więc oddać jej dowodzenie. - Jedyny na wybrzeżu statek, więc zgaduję, że to oni - podniósł temat poruszany przez nich w listach. Przemyt znikaczy. Nie było powiedziane nic więcej. Zastanawiał się tylko, jakie gatunki chcieli przeszmuglować za morską granicę i czy jakimś cudem udało im się wyrwać kilka sztuk z rezerwatu? Jeśli tak, poprzysiągł sobie wymierzyć sprawiedliwość w adekwatny sposób. Ale najpierw - znikacze i informacje. - Liczę, że da się wycisnąć z nich cokolwiek na temat źródła, z którego wyszedł ten przemyt. Kto im to zlecił? Ktoś musiał.
Pogoda niczego nie ułatwiała. Ale być może na coś się zda i ponura aura pozwoli im o chwilę dłużej być anonimowymi.
Zobaczył ją stojącą u brzegu klifu, podobnie jak jego - targał nią wiatr, włosy szarpiąc na myśl niegasnącego ognia. Z tej perspektywy wskazywała mu drogę do siebie, do zadania, którego oboje mieli się podjąć, niczym latarnia wskazująca podróżnym drogę do bezpiecznego gruntu, pewnego. Sam fakt, że z podobnymi informacjami udała się do niego sprawiał, że startowała w jego hierarchii zaufania z dobrej pozycji; że miała serce walczące o dobro w każdej postaci. Z drugiej strony - jej listy i sylwetka w miejscu spotkania mogły okazać się zwykłą podpuchą i zwabieniem w odludny zakątek Anglii, gdzie sprytnie ukryty czarodziej, z którym Rhennard miał na pieńku, zwyczajnie zaatakuje i wywiąże się walka, z której mógłby nie wyjść żywy. Ryzykował. Ale wiedział też, że jeśli nie zaryzykuje, znikacze, które miały zostać przeszmuglowane w jednym z przemytniczych statków, będą śniły mu się po nocach, będzie myślał o tym, że pozwolił sobie na tak bezczelne i prostackie odpuszczenie walki o sprawiedliwość dla tych, na których tak mu zależało.
Stanął obok niej z nieco szybszym oddechem przez długi, szybki marsz pod górę, ale delikatna zadyszka nie zachwiała jego sylwetką. Spojrzał w dół, na ostre szpikulce wystające znad powierzchni wody, na płaskie skały omywane falami zabielonymi pianą tak agresywnie, że powodowały dreszcze na karku. Przejmujący chłód wdzierały się pod skórę, oszraniał kanaliki z toczącą się w nich krwią. Oddychało się gorzej, ciężej, ale to nic, za chwilę to minie. Mieli zadanie do wykonania.
- Pani Wellers - skinął jej głową na znak przywitania i szacunku. To ona znała się na sztuce morza, znała jego sekrety i zachowania. Wiedziała więcej, zamierzał więc oddać jej dowodzenie. - Jedyny na wybrzeżu statek, więc zgaduję, że to oni - podniósł temat poruszany przez nich w listach. Przemyt znikaczy. Nie było powiedziane nic więcej. Zastanawiał się tylko, jakie gatunki chcieli przeszmuglować za morską granicę i czy jakimś cudem udało im się wyrwać kilka sztuk z rezerwatu? Jeśli tak, poprzysiągł sobie wymierzyć sprawiedliwość w adekwatny sposób. Ale najpierw - znikacze i informacje. - Liczę, że da się wycisnąć z nich cokolwiek na temat źródła, z którego wyszedł ten przemyt. Kto im to zlecił? Ktoś musiał.
Pogoda niczego nie ułatwiała. Ale być może na coś się zda i ponura aura pozwoli im o chwilę dłużej być anonimowymi.
Ustawiła się między skałami, w idealnym punkcie by tylko móc obserwować to, co dzieje się pod skałami. Czy porywała się z motyką na słońce? Nie pierwszy raz, nie ostatni, w ogóle bez większych motywów, ale przynajmniej w, jak się miało okazać, jakże doborowym towarzystwie. Wysłała wiadomość do lorda który zajmował się znikaczami i, na całe szczęście, wiedział by różdżką nie machać na lewo i prawo. Uznała sprawę z całkiem załatwioną, to znaczy spodziewała się, że cokolwiek teraz się nie stanie, ten może jej wysłać człowieka albo dwóch. Znała się na przemycie, wiedziała jak rozmawiać z zamieszkującymi morze trytonami, rozważała wszystkie drogi ucieczki gdy znała okolice, ale otoczyć opieką najpewniej dość przerażone znikacze, to było zadanie którego podejmować się osobiście nie chciała. Nie dlatego, że nie lubiła znikaczy albo zwierząt, wierzyła jednak w profesjonalną opiekę. No i profesjonalną opiekę dostała, bowiem odpowiedział jej sam lord, ustalając z nią godzinę i miejsce spotkania. Przebieg zdarzeń mieli ustalić na miejscu, obserwując sytuację która w każdej chwili mogła się zmienić, ciągnięcie więc suchych planów mogło więc wcześniej okazać się bezcelowe przy zderzeniu z rzeczywistością.
Wiatr smagał wystające spod kaptura włosy, sprawiając że co rusz jej wizję przysłaniały czerwone kosmyki, nie przejęła się jednak zanim ostatecznie nie usłyszała kroków. Nauczona wcześniejszym doświadczeniem, używała po zjawieniu się na miejscu Homenum Revelio, więc kimkolwiek była i nie była ta osoba, na miejscu zjawiła się ostatnio. Po zwróceniu się po imieniu w jej kierunku obróciła lekko głowę, kiwając na powitanie. Jeżeli nie był to lord Abbott tylko ktoś podszywający się pod tę osobę, szybko to wyjdzie w ich obecnym spotkaniu. Na szczęście żadne wielkie tajemnice Zakonu tu nie padały (nie, żeby jakiekolwiek znała), więc przykucnęła niżej, dłonią wskazując na przygotowaną wcześniej mapę, rozrysowaną w rozsypanym przez nią piaskiem.
- Lordzie Abbott. Zakładam, że lordowi nie jest tu przyjemnie i chciałby lord sprawę tę rozwiązać jak najszybciej, dlatego też pozwolę sobie przejść do sedna. – Dłoń odziana w czarną rękawiczkę wskazała na wybrane miejsce na wybrzeżu, wyjątkowo na „mapie” oznaczone przez kawałek jasnego drewna. – Załadowali znikacze na statek, ale nie wypłyną, nie w taką pogodę. – Usta drgnęły w uśmiechu, gdy chciała wspomnieć że chyba sama Kymopoleia ma ich teraz w opiece, nie wyczuwała jednak aby Rhennarda bawiło to tak samo.
- Możemy więc to załatwić na różne sposoby. Gdy skończą, zostanie niewielka obsada do pilnowania statku, dwóch, może trzech, spodziewam się raczej że dwóch bo w tę pogodę nikt nie chce siedzieć. Istnieje więc droga bezpośredniej konfrontacji, czego, spodziewam się, tłumaczyć nie muszę. – Wiedzieli obydwoje co to oznacza, a niektórych rzeczy nie trzeba było opisywać. – Istnieje możliwość wkradnięcia się, wyniesienia znikaczy i ulotnienia się. Istnieje też inna droga, którą może być pańska propozycja. – Spokojnie czekała na to, jaką decyzję podejmie Abbott. Musieli na sobie polegać, więc jego komfort był równie ważny w tej chwili.
Wiatr smagał wystające spod kaptura włosy, sprawiając że co rusz jej wizję przysłaniały czerwone kosmyki, nie przejęła się jednak zanim ostatecznie nie usłyszała kroków. Nauczona wcześniejszym doświadczeniem, używała po zjawieniu się na miejscu Homenum Revelio, więc kimkolwiek była i nie była ta osoba, na miejscu zjawiła się ostatnio. Po zwróceniu się po imieniu w jej kierunku obróciła lekko głowę, kiwając na powitanie. Jeżeli nie był to lord Abbott tylko ktoś podszywający się pod tę osobę, szybko to wyjdzie w ich obecnym spotkaniu. Na szczęście żadne wielkie tajemnice Zakonu tu nie padały (nie, żeby jakiekolwiek znała), więc przykucnęła niżej, dłonią wskazując na przygotowaną wcześniej mapę, rozrysowaną w rozsypanym przez nią piaskiem.
- Lordzie Abbott. Zakładam, że lordowi nie jest tu przyjemnie i chciałby lord sprawę tę rozwiązać jak najszybciej, dlatego też pozwolę sobie przejść do sedna. – Dłoń odziana w czarną rękawiczkę wskazała na wybrane miejsce na wybrzeżu, wyjątkowo na „mapie” oznaczone przez kawałek jasnego drewna. – Załadowali znikacze na statek, ale nie wypłyną, nie w taką pogodę. – Usta drgnęły w uśmiechu, gdy chciała wspomnieć że chyba sama Kymopoleia ma ich teraz w opiece, nie wyczuwała jednak aby Rhennarda bawiło to tak samo.
- Możemy więc to załatwić na różne sposoby. Gdy skończą, zostanie niewielka obsada do pilnowania statku, dwóch, może trzech, spodziewam się raczej że dwóch bo w tę pogodę nikt nie chce siedzieć. Istnieje więc droga bezpośredniej konfrontacji, czego, spodziewam się, tłumaczyć nie muszę. – Wiedzieli obydwoje co to oznacza, a niektórych rzeczy nie trzeba było opisywać. – Istnieje możliwość wkradnięcia się, wyniesienia znikaczy i ulotnienia się. Istnieje też inna droga, którą może być pańska propozycja. – Spokojnie czekała na to, jaką decyzję podejmie Abbott. Musieli na sobie polegać, więc jego komfort był równie ważny w tej chwili.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
O prawa walczyło się zawsze i wszędzie, nieważne, czy stało się na krańcu klifu, ostrożnie poruszało między skalnymi osuwiskami czy wypatrywało oznak niebezpieczeństwa na plażowym piasku. Walczyło się o nie również za biurkiem, czemu Rhennard przyklaskiwał przez ostatnie lata, jednocześnie odrzucając tę formę działalności razem z zakończeniem oficjalnej współpracy z Wydziałem Zwierząt w Ministerstwie. Wtedy znacznie częściej zakładał wygodne ubrania bardziej na „mugolską” modłę i wyprawiał się w teren z tymi, z którymi jeszcze łączyły go zaufane, przyjacielskie relacje. Nie od dzisiaj było wiadome, że ingrediencji zaczynało brakować, również tych zwierzęcych, z powodu wojennych działań, które nigdy nie obchodziły się litościwie ze światem flory i fauny. Zainteresowani zaczynali polować na wszystko, co się ruszyło, nie przestrzegając przy tym wytycznych, których razem z (niektórymi) pracownikami Wydziału Zwierząt starał się pilnować. Niewielu wiedziało o bioróżnorodności, o zagrożonych gatunkach i trwałych, niezaburzonych dotąd zależnościach między nimi. Osobników ubywało zbyt szybko, by mogli cokolwiek jeszcze ratować, choć ze wszystkich sił się starali. Te stworzenia, zwłaszcza samice, chowano po domach tych, których jeszcze owe istnienia obchodziły. Nie zawsze dożywały następnego dnia, ale innym udawało się dojrzeć nawet kolejnych świtów - i to była najprawdopodobniej ich zguba. Bo najsilniejsze osobniki były jednocześnie najcenniejsze, a złote galeony zawsze cieszyły oczy szmalcowników, przemytników i zwyczajnych barbarzyńców.
- Doceniam troskę, ale proszę traktować mnie dzisiaj jak równego sobie, pani Wellers - pozwolił sobie wejść jej w słowo, zanim rozpoczęła swoją historię. Hikorowe drewno, jasne, wibrujące od magii, trzymały mocno jego palce. Skinął jej głową, że z ogromną chęcią wysłucha tego, co miała mu do powiedzenia. - Ukrywanie się uważam za swoją piętą Achillesową, zrezygnujmy więc z tego planu. Ten, który zakłada konfrontację z wrogiem, jest najlepszy, zakładając, że ich nie przybędzie w razie hałasu, który na pewno wywołamy. Odczekajmy, aż pracownicy skończą wnosić towar, a strażnicy stracą czujność, wtedy ruszymy na nich z ofensywą. - odparł, zaraz kucając przy kamieniu i ocierając deszcz kapiący z nosa i brwi. - Caelum - szepnął, świst różdżki był ledwo słyszalny. W tej samej chwili tuż nad ich głowami pojawiła się tarcza niczym parasol osłaniająca ich przed ulewą. Dopóki na dole wciąż było gwarno, musieli czekać.
- Doceniam troskę, ale proszę traktować mnie dzisiaj jak równego sobie, pani Wellers - pozwolił sobie wejść jej w słowo, zanim rozpoczęła swoją historię. Hikorowe drewno, jasne, wibrujące od magii, trzymały mocno jego palce. Skinął jej głową, że z ogromną chęcią wysłucha tego, co miała mu do powiedzenia. - Ukrywanie się uważam za swoją piętą Achillesową, zrezygnujmy więc z tego planu. Ten, który zakłada konfrontację z wrogiem, jest najlepszy, zakładając, że ich nie przybędzie w razie hałasu, który na pewno wywołamy. Odczekajmy, aż pracownicy skończą wnosić towar, a strażnicy stracą czujność, wtedy ruszymy na nich z ofensywą. - odparł, zaraz kucając przy kamieniu i ocierając deszcz kapiący z nosa i brwi. - Caelum - szepnął, świst różdżki był ledwo słyszalny. W tej samej chwili tuż nad ich głowami pojawiła się tarcza niczym parasol osłaniająca ich przed ulewą. Dopóki na dole wciąż było gwarno, musieli czekać.
Idealizm, jeżeli kiedyś w niej żył, umarł dawno. Nie wierzyła, że nastaną lepsze czasy, bo ci, którzy pierwsi wybiegali z pieśnią i chwaleniem tłumów na ustach szybko kończyli martwi. Nauczyła się przez to również, że szlachta lubiła obowiązki, głównie w kwestii ich wymyślania. Jeżeli wymagano od nich decyzji, podejmowali je dla siebie, nie dla ludzi mieszkających na ich ziemiach. Za młodu najchętniej wkradłaby się do takiej posiadłości, niszcząc wszystko na swojej drodze i próbując spalić posiadłość tak aby już nigdy nie dało jej się odbudować, możliwości wydawały się wtedy nieskończone. Za to teraz, kiedy spoglądała na Abbotta…nie mogła powiedzieć, że czuła sympatię, nie podziwiała go jak pewnie wielu to robiła. Ale nienawiść, którą kiedyś czuła, teraz nie przejawiała się w czymkolwiek wobec jej towarzysza. Starała się jakoś rozumieć mężczyznę który znalazł się przed nią i który przyszedł tutaj bo miał jeden prosty cel – uratować zwierzęta. Może już się nie spotkają, ale przynajmniej teraz mogła poświęcić mu czas i poświęcić mu swoją uwagę. I użyczyć pomocy.
- W razie czego, gdyby jednak ujawnienie nazwiska mogłoby lordowi pomóc, proszę się tego trzymać. Pozostawiam to oczywiście w gestii lorda, ale gdyby coś poszło nie tak, proszę aby lord nie zgrywał bohatera. Musimy w pierwszej kolejności myśleć o swoim przetrwaniu, bo inaczej nie uratujemy żadnego znikacza. – Chciała, aby wiedział, że też nie powinni w tym momencie grać bohaterów, bo to nie miało im się opłacić. Jeżeli już, to dobijanie targu z przemytnikami, a mordowanie lordów wcale nie musiało im się opłacać. Spojrzała jeszcze na Abbotta kiedy nad jej głową pojawiła się ochrona przed deszczem, machając dłonią aby jedynie przeszli w drobny fragment, gdzie dodatkowo mogli liczyć na ochronę przed wiatrem. Mogli tu czekać pięć minut albo i pięćdziesiąt, wszystko zależało od tych, którzy musieli się z tego miejsca ulotnić.
- W takim razie musimy poczekać. Może to zająć chwilę, może jednak zaraz się zwiną…czy może mi pan powiedzieć, gdyby były w marnym stanie, znikacze w sensie, chociaż mam nadzieję, że nie, czy dałoby się zrobić coś, aby im pomóc tak od razu? Wiem, że na pewno potrzebują miejsca i przestrzeni, ale bardziej myślę o czymś tymczasowym, tak aby ich stan nie pogorszył się podczas transportu do rezerwatu. – Czy tam gdziekolwiek miały być transportowane, najważniejsze było to, aby nie doznały jeszcze większej traumy niż już dostały.
- Co do strategii proponuję unieruchomić ich najprędzej jak będziemy mogli i wtedy po prostu łapać znikacze i czmychnąć. – Nie wiedziała, co on na ten plan, ale czekała. Skoro miała go traktować jak równego, dawała mu teraz szansę na to, aby wziął z nią udział w tym planie. Przykładowo też mówiąc, jak głupie to mogło być i strzelając prosto z mostu.
- W razie czego, gdyby jednak ujawnienie nazwiska mogłoby lordowi pomóc, proszę się tego trzymać. Pozostawiam to oczywiście w gestii lorda, ale gdyby coś poszło nie tak, proszę aby lord nie zgrywał bohatera. Musimy w pierwszej kolejności myśleć o swoim przetrwaniu, bo inaczej nie uratujemy żadnego znikacza. – Chciała, aby wiedział, że też nie powinni w tym momencie grać bohaterów, bo to nie miało im się opłacić. Jeżeli już, to dobijanie targu z przemytnikami, a mordowanie lordów wcale nie musiało im się opłacać. Spojrzała jeszcze na Abbotta kiedy nad jej głową pojawiła się ochrona przed deszczem, machając dłonią aby jedynie przeszli w drobny fragment, gdzie dodatkowo mogli liczyć na ochronę przed wiatrem. Mogli tu czekać pięć minut albo i pięćdziesiąt, wszystko zależało od tych, którzy musieli się z tego miejsca ulotnić.
- W takim razie musimy poczekać. Może to zająć chwilę, może jednak zaraz się zwiną…czy może mi pan powiedzieć, gdyby były w marnym stanie, znikacze w sensie, chociaż mam nadzieję, że nie, czy dałoby się zrobić coś, aby im pomóc tak od razu? Wiem, że na pewno potrzebują miejsca i przestrzeni, ale bardziej myślę o czymś tymczasowym, tak aby ich stan nie pogorszył się podczas transportu do rezerwatu. – Czy tam gdziekolwiek miały być transportowane, najważniejsze było to, aby nie doznały jeszcze większej traumy niż już dostały.
- Co do strategii proponuję unieruchomić ich najprędzej jak będziemy mogli i wtedy po prostu łapać znikacze i czmychnąć. – Nie wiedziała, co on na ten plan, ale czekała. Skoro miała go traktować jak równego, dawała mu teraz szansę na to, aby wziął z nią udział w tym planie. Przykładowo też mówiąc, jak głupie to mogło być i strzelając prosto z mostu.
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
Dziad i ojciec nauczyli go, że jeśli mamy ubytki w pewnych kwestiach, należy wzrok opuścić na maluczkich, na ludzi prostych, którzy umieją więcej od nas. Możemy posiadać szerokości ziem i góry galeonów w bankowych skrytkach, ale to oni, nasi poddani, posiadali niedostępne dla nas mądrości, których należało wysłuchać. Rhenard nie był człowiekiem skrywającym się w cieniu, nie było ku temu sensu, skoro posiadał sylwetkę znaną wśród ludu i cenione nazwisko nadające mu wielu przywilejów, z których niewielu mogło korzystać. Tym razem jednak warto było spojrzeć na kobietę, która odnajdywała się tutaj znacznie lepiej niż on sam. To nie był rezerwat znikaczy, gdzie znał każdy kąt, każde drzewo, każdą ścieżkę prowadzącą do odosobnionego miejsca. To wybrzeże i marynarskie tereny, po którym poruszał się tak samo dobrze jak żaba w mule. Thalia miała mu przewodzić i choć powszechnie uznawało się kobiety jako słabych dowódców, on dał jej przestrzeń, w której mógł obserwować jej kroki i uczyć się, uznając tym samym jej autorytet. Nie wiedział, jakie ma zdanie o szlacheckich synach i córkach, nie domyślał się nawet. Mieli wspólny cel i to powinno im przyświecać.
Dłonią odgarnął włosy do tyłu, słuchając jej słów uważnie. Każde z nich miało znaczenie w ich położeniu - było ich zaledwie dwoje, nie mieli wsparcia, a na przeciwko właśnie nieznanej mocy czarodzieje ładowali na statek pakunki, skrzynie i beczki. Zmrużył powieki, by zogniskować wzrok na ich sylwetkach. Może coś ich zdradzi - niezgrabność ruchów, strach, nadmierna ostrożność.
- Oczywiście, pani Wellers, jeśli sytuacja będzie tego wymagała i pomoże nam obojgu, nie tylko mnie - byliśmy w tym razem, pomyślał, honor to nie wybór. - Na pewno skorzystam z siły, jaką daje mi ród. Choć wątpię, że zrobi to na nich wrażenie - dodał jeszcze i obrócił głowę w jej stronę, przyglądając się twarzy, gdy mówiła. Być może to nie był dobry moment na podobne obserwacje, ale pędzące myśli tłoczyły się, chwytały wolnych miejsc jak szalone. Miała surową urodę, morską, syrenią, choć z samymi syrenami zapewne niewiele miała wspólnego. Na pewno jednak była córą morza. - Powiem, oczywiście. Jeśli jakiś będzie miał rozłożone skrzydła, co dość nienaturalne u ptaków, które chowają je ku sobie, można go natychmiast schować pod pazuchę, pod ciepły, suchy kawałek stroju. To silne ptaki, mimo pozorów jakie dają. Jeśli szybko się uwiniemy, nasi ludzie się nimi zajmą.
Przyklęknął obok, nie chcąc pozwolić, by cokolwiek mogło ich zdradzić - zwłaszcza on, czujący się na tyle niepewnie, że postawił na nieco nadgorliwą ostrożność.
Obraz pod nimi zaczął się w pewnym sensie klarować. Ludzie rozchodzili się powoli, wciąż rozmawiając między sobą, pewnie w celu ustalenia szczegółów następnych wart. Mijały minuty, które rozciągały się okrutnie - ciężko było stwierdzić, ile minęło ich od momentu, aż oboje tu dotarli.
- Mówmy sobie po imieniu, pani Wellers. Thalio - odparł, wzrok wciąż mając utkwiony niżej, przy statku. - Coś tam się dzieje, zerknij. Rozchodzą się.
Rzeczywiście tak było. Część załogi poprawiała grube torby na plecach, inni mocniej zawiązywali płaszcze i peleryny przeciwdeszczowe. Kierowali się na wschód, w stronę ujścia plaży.
Dłonią odgarnął włosy do tyłu, słuchając jej słów uważnie. Każde z nich miało znaczenie w ich położeniu - było ich zaledwie dwoje, nie mieli wsparcia, a na przeciwko właśnie nieznanej mocy czarodzieje ładowali na statek pakunki, skrzynie i beczki. Zmrużył powieki, by zogniskować wzrok na ich sylwetkach. Może coś ich zdradzi - niezgrabność ruchów, strach, nadmierna ostrożność.
- Oczywiście, pani Wellers, jeśli sytuacja będzie tego wymagała i pomoże nam obojgu, nie tylko mnie - byliśmy w tym razem, pomyślał, honor to nie wybór. - Na pewno skorzystam z siły, jaką daje mi ród. Choć wątpię, że zrobi to na nich wrażenie - dodał jeszcze i obrócił głowę w jej stronę, przyglądając się twarzy, gdy mówiła. Być może to nie był dobry moment na podobne obserwacje, ale pędzące myśli tłoczyły się, chwytały wolnych miejsc jak szalone. Miała surową urodę, morską, syrenią, choć z samymi syrenami zapewne niewiele miała wspólnego. Na pewno jednak była córą morza. - Powiem, oczywiście. Jeśli jakiś będzie miał rozłożone skrzydła, co dość nienaturalne u ptaków, które chowają je ku sobie, można go natychmiast schować pod pazuchę, pod ciepły, suchy kawałek stroju. To silne ptaki, mimo pozorów jakie dają. Jeśli szybko się uwiniemy, nasi ludzie się nimi zajmą.
Przyklęknął obok, nie chcąc pozwolić, by cokolwiek mogło ich zdradzić - zwłaszcza on, czujący się na tyle niepewnie, że postawił na nieco nadgorliwą ostrożność.
Obraz pod nimi zaczął się w pewnym sensie klarować. Ludzie rozchodzili się powoli, wciąż rozmawiając między sobą, pewnie w celu ustalenia szczegółów następnych wart. Mijały minuty, które rozciągały się okrutnie - ciężko było stwierdzić, ile minęło ich od momentu, aż oboje tu dotarli.
- Mówmy sobie po imieniu, pani Wellers. Thalio - odparł, wzrok wciąż mając utkwiony niżej, przy statku. - Coś tam się dzieje, zerknij. Rozchodzą się.
Rzeczywiście tak było. Część załogi poprawiała grube torby na plecach, inni mocniej zawiązywali płaszcze i peleryny przeciwdeszczowe. Kierowali się na wschód, w stronę ujścia plaży.
gdybym ziarnka
choć nie wszystkie
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
mocnym zawrzeć mógł uściskiem
gdybym z grzmiącej fali jedno choć ocalił
Mogła być kim chciała, ale nawet w takich wypadkach nie była wszechmogąca. W takich sytuacjach miała tylko wygląd, nie umiejętności. I wciąż była tylko jedną osobą, więc bez czyjejś pomocy niewiele mogła zdziałać. Czasem ostrożnie działała, czasem niektóre rzeczy robiła na szybko, tak aby nikt jej nie przyłapał. A czasem potrzebowała też pomocy i o taką nie miała problemu poprosić. Czy teraz Rhennard miał jej rzeczywiście pomóc? Skoro odezwał się i skoro wybrał się tutaj, to mu ufała. Co prawda teraz bardziej martwiła się o niego, nie chcąc skończyć w sytuacji, gdzie musiała zamartwiać się o to, czy lord wyjdzie z tego cały i czy nikt nie posądzi ją za wciąganie Renka w niebezpieczeństwo. Ale był dorosły i była pewna, że da sobie radę. Może nawet o wiele lepiej niż ona, znając jej ostatnie wystąpienia.
- Czy ma lord… - chwila, miała mu mówić po imieniu - …czy masz przy sobie świstoklik? Jeżeli nie, to ja mam jeden, ale niestety, nie nauczyłam się jeszcze jak go uruchamiać. Mam co prawda jeszcze kryształ, który mógłby teleportować ale chyba tylko jedną osobę i wolałabym z tego nie korzystać. – Naprawdę, starała się ostatnimi czasy zajmować się tak, jak mogła, aby wyczytywać wszystko odnośnie numerologii co mogło pomóc jej w działaniu i możliwości wydostania siebie i kogoś z problematycznej sytuacji. Ciężko było mówić, aby była dumna z siebie, ale musiał wiedzieć o czymś, co mogło tu wpłynąć na ich współpracę.
- Dobrze, w takim razie najlepiej od razu upewnić się, żeby wszystkie stworzenia były bezpieczne. Musimy też upewnić się, czy nic innego nie będzie tam się znajdować. Wiem o znikaczach, ale gdyby czekała na nas niespodzianka, trzeba będzie też to planować. Gdybyś miał jakieś zastrzeżenia, albo gdyby coś było nie tak, mów od razu i mów wprost. Nauczyłam się ufać swoim przeczuciom i jeżeli jakieś byś miał, też za nim podążaj. – Czasem człowiek zauważał coś zanim w ogóle się to stało, albo nie do końca rozumiał co widzi, ale miał przeczucie. Typowa kwestia, ale niektórzy ignorowali to – niepotrzebnie.
- I dziękuję, że tu jesteś. Wiem, że w większości wypadków to nie wpłynie wiele na to, co dzieje się dookoła, ale dla tych stworzeń to wielkie znaczenie. – Spojrzała jeszcze na niego i skinęła głową. Była gotowa na to, że poczekają długą chwilę, ale jak widać, szczęście im sprzyjało, zwłaszcza, że na brzegu została jedynie dwójka z nich. Czy to był ich czas? Lepiej teraz niż później.
- Podkradnę się do nich i spróbuję uśpić jednego. Gdyby jednak mi się nie udało, nie bój się wkroczyć od razu. Gdyby jednak się udało, też wkrocz natychmiast. Wtedy pozostanie nam przynajmniej jeden do poradzenia sobie. – Skinęła głową, tym razem ostrożnie kierując się w dół skał. Zaczęła powoli przemykać się pomiędzy skałami i drobnymi przestrzeniami które wypełniały pustkę.
- Lentio Somnia. – Starała cicho wycelować w mężczyznę stojącego do niej plecami. Nie spodziewał się ataku, więc jeżeli zaklęcie wyjdzie, może uda im się pozbyć jednego z przeciwników.
I rzut - skradanie (Thalia skradanie I, +20 z szaty)
II rzut - Lentio Somia ST 50
- Czy ma lord… - chwila, miała mu mówić po imieniu - …czy masz przy sobie świstoklik? Jeżeli nie, to ja mam jeden, ale niestety, nie nauczyłam się jeszcze jak go uruchamiać. Mam co prawda jeszcze kryształ, który mógłby teleportować ale chyba tylko jedną osobę i wolałabym z tego nie korzystać. – Naprawdę, starała się ostatnimi czasy zajmować się tak, jak mogła, aby wyczytywać wszystko odnośnie numerologii co mogło pomóc jej w działaniu i możliwości wydostania siebie i kogoś z problematycznej sytuacji. Ciężko było mówić, aby była dumna z siebie, ale musiał wiedzieć o czymś, co mogło tu wpłynąć na ich współpracę.
- Dobrze, w takim razie najlepiej od razu upewnić się, żeby wszystkie stworzenia były bezpieczne. Musimy też upewnić się, czy nic innego nie będzie tam się znajdować. Wiem o znikaczach, ale gdyby czekała na nas niespodzianka, trzeba będzie też to planować. Gdybyś miał jakieś zastrzeżenia, albo gdyby coś było nie tak, mów od razu i mów wprost. Nauczyłam się ufać swoim przeczuciom i jeżeli jakieś byś miał, też za nim podążaj. – Czasem człowiek zauważał coś zanim w ogóle się to stało, albo nie do końca rozumiał co widzi, ale miał przeczucie. Typowa kwestia, ale niektórzy ignorowali to – niepotrzebnie.
- I dziękuję, że tu jesteś. Wiem, że w większości wypadków to nie wpłynie wiele na to, co dzieje się dookoła, ale dla tych stworzeń to wielkie znaczenie. – Spojrzała jeszcze na niego i skinęła głową. Była gotowa na to, że poczekają długą chwilę, ale jak widać, szczęście im sprzyjało, zwłaszcza, że na brzegu została jedynie dwójka z nich. Czy to był ich czas? Lepiej teraz niż później.
- Podkradnę się do nich i spróbuję uśpić jednego. Gdyby jednak mi się nie udało, nie bój się wkroczyć od razu. Gdyby jednak się udało, też wkrocz natychmiast. Wtedy pozostanie nam przynajmniej jeden do poradzenia sobie. – Skinęła głową, tym razem ostrożnie kierując się w dół skał. Zaczęła powoli przemykać się pomiędzy skałami i drobnymi przestrzeniami które wypełniały pustkę.
- Lentio Somnia. – Starała cicho wycelować w mężczyznę stojącego do niej plecami. Nie spodziewał się ataku, więc jeżeli zaklęcie wyjdzie, może uda im się pozbyć jednego z przeciwników.
I rzut - skradanie (Thalia skradanie I, +20 z szaty)
II rzut - Lentio Somia ST 50
So heed the words from sailors old
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Beware the dreams with eyes of gold
And though he'll speak of quests and powers...
...blessed, ignore the lies you're told
Thalia Wellers
Zawód : Żeglarz, handlarz, przemytnik
Wiek : 29
Czystość krwi : Półkrwi
Stan cywilny : Panna
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
From the top of this lowly hillside
Through the realm of the soulless Fey
I'm makin' my way
And all of us dread the trouble that lies ahead
At the end of this wayward day
I'm makin' my way
OPCM : 13+2
UROKI : 10
ALCHEMIA : 0
UZDRAWIANIE : 0+1
TRANSMUTACJA : 5+2
CZARNA MAGIA : 0
ZWINNOŚĆ : 10
SPRAWNOŚĆ : 15
Genetyka : Metamorfomag
Sojusznik Zakonu Feniksa
The member 'Thalia Wellers' has done the following action : Rzut kością
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'k100' : 88
#1 'k100' : 87
--------------------------------
#2 'k100' : 88
Nie był zaprawiony w boju, więc odpowiedź była oczywista - świstoklika nie miał przy sobie. Jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, niczym Gryfon wskakując w ogień i licząc, że jakimś cudem z niego wyjdzie. A był przecież Puchonem, kalkulował, nie chcąc naginać rzeczywistości pod siebie, a przyjmując ją taką, jaka była - zbyt często bezlitosna i nie zgadzająca się na błędy. Liczył na teleportację, kontemplując pytanie czarownicy, ale przecież ta doprowadzała do rozszczepień, jeśli ciało nie było fizycznie gotowe na tam brawurowy krok. Wziął głęboki wdech, chcąc opanować emocje i szybsze bicie serca. Każdy błąd mógł doprowadzić do ich porażki.
- Zobaczmy, co przyniesie nam walka. Jeśli dobrze ją rozegramy, to być może uda nam się stamtąd uciec, nim zorientują się pozostali - na to liczył. Taki obrót sytuacji mógł uratować ich oboje, zabezpieczyć drogę, którą mogliby umknąć. Nie odwracał uwagi od jej słów, jednocześnie jednak przypatrywał się klarującej się na statku sytuacji. Mężczyźni zajmowali swoje pozycje - jeden z nich oparł się o maszt i zaczął szukać po kieszeniach papierosów, które zresztą zaraz wyciągnął, drugi przystanął przy wejściu na statek, rozglądając się na boki ostrożnie. W deszczu nie było zbyt wiele widać, niestety to dotyczyło obu stron. - Pozwolę przejąć ci inicjatywę. Oczywiście moja różdżka będzie w pogotowiu i będę czujny, ale oddaję ci stery. I... Thalio, to nasz obowiązek. Mój, twój - ratowanie tego, czemu nie należy się przemoc. Ratowanie bezbronnych. A jeśli o przeczuciu mowa... mam nadzieję, że nie znajdziemy tam ludzi. Zakładników. Jeńców.
Wiedziała więcej o zwyczajach osobników, których zamierzali zaatakować; wierzył, że była bardziej uzdolniona, niż on, świadomie podejmując naukę ruchów, jakie miała mu do przekazania. Bał się tego, co ich czekało, podobnie jak wtedy, gdy wyruszyli do Axbridge, ale wiedział, że strach należało pokonać, w innym wypadku zginą niewinni, a tego przecież nie chcieli.
Puścił ją przodem, obserwując, co robi, jak się porusza, by przemknąć obok skał niezauważenie, ale nie poruszył się od razu. Pospiesznym krokiem skierował się w stronę strażników dopiero, kiedy zaklęcie trafiło jednego z nich, rozjaśniając mokre od deszczu drewno i piasek pod ich nogami. Natychmiast uniósł różdżkę, wyraźnie recytując zaklęcie:
- Petrificus Totalus - różdżka drgnęła, moc wystrzeliła z niej, trafiając w drugiego ze strażników. Zesztywniał i padł na pokład statku jak długi. - Pospieszmy się. Magazyn pod pokładem będzie otwarty? Piraci nie mają w zwyczaju go magicznie zamykać? Carpiene - wypowiedział inkantację truchtając. Chciał jak najszybciej dostać się na statek, zabrać znikacze i zniknąć, zanim stanie się cokolwiek niedobrego.
- Zobaczmy, co przyniesie nam walka. Jeśli dobrze ją rozegramy, to być może uda nam się stamtąd uciec, nim zorientują się pozostali - na to liczył. Taki obrót sytuacji mógł uratować ich oboje, zabezpieczyć drogę, którą mogliby umknąć. Nie odwracał uwagi od jej słów, jednocześnie jednak przypatrywał się klarującej się na statku sytuacji. Mężczyźni zajmowali swoje pozycje - jeden z nich oparł się o maszt i zaczął szukać po kieszeniach papierosów, które zresztą zaraz wyciągnął, drugi przystanął przy wejściu na statek, rozglądając się na boki ostrożnie. W deszczu nie było zbyt wiele widać, niestety to dotyczyło obu stron. - Pozwolę przejąć ci inicjatywę. Oczywiście moja różdżka będzie w pogotowiu i będę czujny, ale oddaję ci stery. I... Thalio, to nasz obowiązek. Mój, twój - ratowanie tego, czemu nie należy się przemoc. Ratowanie bezbronnych. A jeśli o przeczuciu mowa... mam nadzieję, że nie znajdziemy tam ludzi. Zakładników. Jeńców.
Wiedziała więcej o zwyczajach osobników, których zamierzali zaatakować; wierzył, że była bardziej uzdolniona, niż on, świadomie podejmując naukę ruchów, jakie miała mu do przekazania. Bał się tego, co ich czekało, podobnie jak wtedy, gdy wyruszyli do Axbridge, ale wiedział, że strach należało pokonać, w innym wypadku zginą niewinni, a tego przecież nie chcieli.
Puścił ją przodem, obserwując, co robi, jak się porusza, by przemknąć obok skał niezauważenie, ale nie poruszył się od razu. Pospiesznym krokiem skierował się w stronę strażników dopiero, kiedy zaklęcie trafiło jednego z nich, rozjaśniając mokre od deszczu drewno i piasek pod ich nogami. Natychmiast uniósł różdżkę, wyraźnie recytując zaklęcie:
- Petrificus Totalus - różdżka drgnęła, moc wystrzeliła z niej, trafiając w drugiego ze strażników. Zesztywniał i padł na pokład statku jak długi. - Pospieszmy się. Magazyn pod pokładem będzie otwarty? Piraci nie mają w zwyczaju go magicznie zamykać? Carpiene - wypowiedział inkantację truchtając. Chciał jak najszybciej dostać się na statek, zabrać znikacze i zniknąć, zanim stanie się cokolwiek niedobrego.
Wilgotność i chłód po deszczu nie były czymś obcym dla Wellers - choć stanowczo mogły być czymś niecodziennym dla lorda, który jednak posiadał świadomość trudów pracy w terenie. Kiedy zdecydowali się na przeczekanie, zanim grupa szmalcowników skryje się w środku przed deszczem w zamiarze porzucenia swoich obowiązków (nawet ci niegodziwi i chciwi lubili czasem odpocząć czy zrelaksować się przy kuflu podłego ale, doprawionego w tych trudnych czasach tylko odrobiną ognistej czy rumu, wsłuchując się w dźwięki wzburzonego morza, a to właśnie takie było przy aktualnej pogodzie), w końcu dostrzegli własną szansę na próbę zakradzenia się na statek.
Jeden uśpiony, drugi wciąż świadomy ale nie mogący się ruszyć, a oboje mężczyzn leżeli na ziemi. Przez moment zdawało się wam, że uśpiony przez Thalię mężczyzna poruszył się gwałtowniej - znając działanie użytego zaklęcia, byłoby to bardziej niż prawdopodobne, że upadający na ziemię kompan, mógł go zbudzić. To jednak się nie wydarzyło, choć musieliście mieć na uwadze podobną ewentualność.
Rozsądek i ostrożność była bardziej niż na miejscu ze strony lorda Abbotta. Użyte zaklęcie miało w końcu upewnić się, że nie wkroczą w żadną pułapkę. Jasne drewno hikory, choć zawsze wśród różdżkarzy z doskonałego przepływu białej magii, zdało się na moment pociemnieć w dłoni Rhennarda, a on mógł poczuć delikatne mrowienie jakby coś blokowało przepływ magii. Thalia nie dostrzegła niczego podejrzanego ze swojej perspektywy, tym bardziej że Carpiene nie było nigdy zaklęciem efektownym w swoim działaniu.
Lord za to dostrzegał jak wiele pułapek znajdywało się na statku - tenuistis, ostatnie tango oraz śmiechy-chichy. Jednak Rhennard był pewny, że dostrzegał więcej uciążliwych zabezpieczeń, bliżej jednak dla niego niezidentyfikowanych.
Mistrz gry się wita pięknie. Interwencja w związku z wyrzuceniem przez Rhennarda krytycznej porażki, jednak jeszcze was nie opuszczam. Wątek nie zmienia statusu na zagrożenie życia, jednak stąpajcie po pokładzie statku ostrożnie.
Rhennard, mimo dziwnego zachowania swojej różdżki, jest przekonany o tym że doskonale rzucił Carpiene - a nawet wybitnie dobrze mu to wyszło.
Proszę śmiało zadawać pytania gdyby takie się pojawiły!
Jeden uśpiony, drugi wciąż świadomy ale nie mogący się ruszyć, a oboje mężczyzn leżeli na ziemi. Przez moment zdawało się wam, że uśpiony przez Thalię mężczyzna poruszył się gwałtowniej - znając działanie użytego zaklęcia, byłoby to bardziej niż prawdopodobne, że upadający na ziemię kompan, mógł go zbudzić. To jednak się nie wydarzyło, choć musieliście mieć na uwadze podobną ewentualność.
Rozsądek i ostrożność była bardziej niż na miejscu ze strony lorda Abbotta. Użyte zaklęcie miało w końcu upewnić się, że nie wkroczą w żadną pułapkę. Jasne drewno hikory, choć zawsze wśród różdżkarzy z doskonałego przepływu białej magii, zdało się na moment pociemnieć w dłoni Rhennarda, a on mógł poczuć delikatne mrowienie jakby coś blokowało przepływ magii. Thalia nie dostrzegła niczego podejrzanego ze swojej perspektywy, tym bardziej że Carpiene nie było nigdy zaklęciem efektownym w swoim działaniu.
Lord za to dostrzegał jak wiele pułapek znajdywało się na statku - tenuistis, ostatnie tango oraz śmiechy-chichy. Jednak Rhennard był pewny, że dostrzegał więcej uciążliwych zabezpieczeń, bliżej jednak dla niego niezidentyfikowanych.
Rhennard, mimo dziwnego zachowania swojej różdżki, jest przekonany o tym że doskonale rzucił Carpiene - a nawet wybitnie dobrze mu to wyszło.
Proszę śmiało zadawać pytania gdyby takie się pojawiły!
Thomas Doe
Dzikie wybrzeże, Walia
Szybka odpowiedź