Barthélemy Rémi Lestrange
Nazwisko matki: Slughorn
Miejsce zamieszkania: Wyspa Wright
Czystość krwi: szlachetna
Zawód: wytwórca fortepianów
Wzrost: 180 cm
Waga: 71 kg
Kolor włosów: brązowe
Kolor oczu: brązowe
Znaki szczególne: unikanie kontaktu fizycznego, skłonność do używek, wtrącanie włoskich zwrotów do rozmowy, agresja wobec kiepskich muzyków, blizna na żebrach po dźgnięciu widelcem
13 cali, sztywna, daglezja, łuska Kappy
Slytherin
brak
niszczony fortepian
świeżo ściętym drewnem, Zieloną Wróżką, miodem
siebie przy fortepianie
fortepianami, muzyką, sztuką, restauracją Wenus, językami obcymi, czarną magią
Jastrzębiom z Falmouth
czytam, gram w szachy, tańczę, siedzę w Wenus
muzyki klasycznej
Reeve Carney
Pamiętasz?
Zawsze byłeś tym gorszym synem. Zwyczajnie niepotrzebnym - Guillaume Lestrange miał już przecież swojego dziedzica, więc po co było mu kolejne dziecko? Ale urodziłeś się; i już wtedy zaznaczyłeś wyraźnie swoje przeznaczenie. Zabiłeś własną matkę, choć nie zdawałeś sobie z tego sprawy - to żadne usprawiedliwienie - chcąc nabrać w płuca pierwszy haust powietrza. Ojciec matki nie kochał, nie dla niego były takie prymitywne zagrania, ale miał swoiste pretensje o odebranie mu własności.
Gardził więc tobą podwójnie i podkreślał to na każdym kroku - okazywał ci porażająco lodowatą obojętność, pozostawiając na pastwę nianiek i guwernantek. Nie zasługiwałeś nawet na skrzypce, jego boski instrument. Zamiast tego posadził cię przy fortepianie, byś choć tak spełniał rodową powinność - każdy debil jest przecież w stanie nauczyć się grać na fortepianie - a potem zupełnie przestał się tobą interesować. Byłeś zbyt mały, żeby zrozumieć jak bardzo go nienawidzisz.
Brata też nienawidziłeś - za to, że skupiał na sobie uwagę despotycznego ojca, za to, że był niedoścignionym wzorem, za to, że poznał matkę, którą zabiłeś, za to, że był kimś, kim ty być nie mogłeś.
Spędzałeś czas przy fortepianie - cóż innego mógłbyś robić? - już od najmłodszych lat. Prędzej nauczyłeś się czytać nuty niż angielskie słowa. Byłeś w końcu prawowitym Lestrangem, czy twój ojciec tego chciał, czy nie. Miałeś talent; cholerny talent, który siedział w czubkach twoich palców, miałeś duszę artysty i miałeś rodową skłonność do obłędu. Plaga koszmarów przyszła nieoczekiwanie - niedługo po tym, jak ojciec znalazł sobie ową ofiarę, tym razem z rodu Rosierów - na niemal rok przemieniając twoje dziecięce życie w piekło. Rok? Guillaume Lestrange, przypominający bardziej demona niż archetypicznego opiekuna miał pozostać w twoim umyśle skazą niezmazywalną; zatapiając się w swojej nienawiści, przesycając nią aż do szpiku kości. Ale już wtedy byłeś zbyt skryty, by komukolwiek powiedzieć. Może zwyczajnie nie umiałeś - grunt, że żyłeś z tym w milczeniu. Trupie czaszki zamiast głów, pająki zalewające twoje łóżko, krew cieknąca z kranu. Przyzwyczajałeś się. Było ci w sumie wszystko jedno - już wtedy. Byłeś naprawdę dziwnym dzieckiem. Innym. I bardzo późno guwernantka zorientowała się, że coś jest nie tak - ale eliksiry plagi koszmarów nie leczą.
Pamiętasz?
Wszystko minęło tego dnia, kiedy objawiła się twoja moc. Siedzieliście przy obiedzie - to był jeden z tych obrzydliwie nudnych i bezsensownych obiadów z całą szczęśliwą rodzinką - i nagle zaczął grać fortepian. Sam. Nie - to ty na nim grałeś, choć jadłeś właśnie pudding. To była Ballada g-moll Chopina. Twoje drobne dłonie nigdy nie wydobyłyby tych dźwięków, palce nie sięgały przecież nawet oktawy, ale twój umysł... zawsze byłeś do tego stworzony. I przeklęty.
Jeśli ojciec nie doceniał twojego talentu, nikt nie miał do tego prawa, choć już wtedy grałeś jak geniusz. Nie widziałeś tego - nie z powodu fałszywej skromności, zwyczajnie byłeś za mały, więc docierało to do ciebie stopniowo - lecz czułeś wtedy, że ojciec się mylił. Częściowo; bo wprawdzie zacząć grać na fortepianie może faktycznie każdy debil, ale nauczyć się i g r a ć - to udaje się naprawdę nielicznym. Więc oddałeś się całkowicie, dostrzegając w tym swoją szansę. Mogłeś być nieidealnym synem, mogłeś być zabójcą swojej matki, mogłeś być po prostu dzieckiem - ale muzyka należała do ciebie.
Nie interesowałeś się przesadnie magią - przynajmniej jak na szlachcica - w czasach poprzedzających Hogwart, nie ciągnęło cię do Quidditcha, nie uczyłeś się z podekscytowaniem pierwszych zaklęć. Wolałeś grać; odsuwając się od wszystkich. Niewielka strata - ojca i brata zdążyłeś już znienawidzić, macocha była dla ciebie jedynie bladym cieniem prawdziwej matki, zaś przyrodnie siostry postrzegałeś jako małe, upierdliwie urocze istotki, których nikt nie weźmie nigdy na poważnie. Byłeś bardzo dojrzały jak na swój wiek - zbyt dojrzały - i wydawało ci się, że nikt nie może ingerować w ciebie i twoją muzykę.
Póki nie urodziła się Ona.
Pamiętasz?
Pierwszy rok w Hogwarcie był przełomowy - musiałeś pokazać, że nie jesteś taki jak twój brat, że masz własną osobowość i będziesz bronił swojej niezależności - musiałeś pogodzić się z brakiem fortepianu w ślizgońskim dormitorium - musiałeś żyć z dala od dopiero co narodzonej siostry. Była zaledwie kruchym istnieniem, ale ty kochałeś Ją od pierwszego momentu, kiedy pozwolono ci zobaczyć to malutkie, pokurczone ciałko - miłością niewytłumaczalną, nieznaną dotąd, niemal nierealną.
Obserwowałeś Ją z oddali podczas każdych świąt i wakacji. Pilnowałeś pierwszych kroczków, grałeś najsłodsze kołysanki, gdy zasypiała, zacieśniałeś swój świat do jej małej osóbki. Ale nawet ta miłość nie była czysta - zaborczo pragnąłeś spędzać z Nią cały czas, choć byłeś do tego zupełnie nieuprawniony. Denerwowałeś się, gdy przytulały Ją twoje siostry, zazdrościłeś guwernantkom, które czesały Jej włosy. Mógłbyś ją porwać.
Ale miałeś tylko fortepian, szkolne podręczniki i dziką satysfakcję, gdy twój idealny brat okazał się być zwyczajnym niewypałem. I widzisz, tak twój ojciec stał się despotą sfrustrowanym - z dwoma dziedzicami niespełniającymi jego oczekiwań i trzema uroczymi córkami, których przeznaczeniem było przecież stać się przykładnymi żonami i przedłużyć jakiś inny ród. Przyznaj, cieszyłeś się jak głupi z jego tragedii - i w tym dobrym humorze postanowiłeś nawet wybaczyć swojemu bratu, który wreszcie też okazał się być nieidealny. Dotychczasowe spory uległy przedawnieniu; po paru miesiącach wszyscy w Hogwarcie zapomnieli już o kompletnej obojętności istniejącej jak dotąd między braćmi Lestrange. Wydawać się mogło, że pomimo kiepskiego porządku wszystko zaczyna przybierać wreszcie prawidłowy obrót - miłość do siostry, poprawna relacja z bratem, wciąż doskonalona technika pianistyczna, całkiem nieźle zdane egzaminy końcowe.
I już wiadomo było, że zaraz wszystko zacznie się pieprzyć.
Pamiętasz?
To było trzy, może cztery lata po zakończeniu szkoły. Siedziałeś przy fortepianie w swoim pokoju w rodzinnej posiadłości, ćwiczyłeś jedną z rapsodii Liszta, kiedy Ona przyszła. Nawet nie wiedziałeś, że wszyscy znaleźli sobie jakieś zajęcia i zostaliście w domu praktycznie sami - pomijając służbę, ale ona nigdy się przecież nie liczyła. Wtedy chyba pierwszy raz rozmawialiście; sami, nie z grzeczności, lecz z czystej potrzeby. Pokazywałeś jej fortepian, grałeś cokolwiek zechciała. I powiedziała wtedy coś, co zaważyć miało na całym twoim życiu.
Że czegoś brakuje. Nie, nie brakuje - że można zrobić więcej. Dodać muzyce magii. Powiedziała, żebyś zrobił magiczny fortepian, który będzie przenośnikiem idealnym, przenośnikiem, który będzie w stanie oddać dźwięk, który siedział w twoim umyśle, a którego zwyczajny instrument nie był w stanie przyjąć. Więc zacząłeś szukać - sięgałeś nawet po mugolskie podręczniki, wszystko w imię większego dobra - byleby znaleźć sposób na stworzenie czegoś, czego jak dotąd nie stworzył nikt. Zabawne; nikt wcześniej nie wpadł na taki pomysł. Pracowałeś z Ollivanderami - nie interesowały cię rdzenie różdżek, nie musieli zdradzać ci wszystkich swoich tajemnic - interesowały cię rodzaje drzewa, posiadające charakter i charakter wyrażające. Szukałeś. I znalazłeś - stworzyłeś wreszcie fortepian posiadający duszę.
Lecz nie dla ciebie. Usiadłeś, dotknąłeś klawiszy, lecz wraz z pierwszymi tonami w twoim umyśle pojawiać zaczęły się wizje. Widziałeś jak umierała - jak drobne ciało upada na podłogę, kruszy się niczym porcelana, jak z płuc ulatuje ostatnie tchnienie. I nie zrobiłeś nic. Nie uwierzyłeś.
Umarła ledwie tydzień później. Nie widziałeś tego; ale umarła dokładnie tak, jak to wtedy zobaczyłeś. Nikomu o tym nie powiedziałeś. Właściwie nie mówiłeś nic przez dłuższy czas po jej śmierci - kiedy powoli, stopniowo umierały w tobie najcieplejsze uczucia, jakie kiedykolwiek poznałeś.
Tamten fortepian porąbałeś w drzazgi.
Pamiętasz?
Trudno znaleźć ten jeden moment, kiedy determinacja zmieniła się w chorą obsesję. Wpadałeś w obłęd stopniowo, niezauważalnie, w iście rodowym stylu. Spędzałeś w pracowni coraz więcej czasu, chcąc spełnić jej ostatnie życzenie - stworzyć dla siebie fortepian. Dobierałeś drewno, wynajdowałeś najlepsze mechanizmy, kupowałeś najdroższe struny, konsultowałeś wszystko z twórcami zaklęć. Ale to nic nie dało - ani za pierwszym, ani za drugim, trzecim, kolejnym razem. Zawsze siadałeś, spajałeś opuszki palców z klawiaturą, a zamiast dźwięku idealnego zyskiwałeś jedynie wizje dotyczące jednej osoby. Wpadałeś w szał - krzyczałeś, rzucałeś narzędziami, szedłeś do Wenus - a parę godzin później na twoim progu zjawiała się właśnie ta osoba.
Twoje fortepiany stały się muzycznym objawieniem - tworzyłeś instrument nim jeszcze został zamówiony - i każdy szanujący się muzyk musiał właśnie taki zdobyć. Lecz ciebie to nie obchodziło; cały czas szukałeś tego własnego, powoli tracąc nadzieję na sukces. I nie byłeś w stanie grać - nie, póki nie odnajdziesz tego jedynego dźwięku.
Dzieliłeś więc czas i energię pomiędzy poszukiwania, Wenus i naukę czarnej magii. Musiałeś jakoś wyrażać targające tobą negatywne emocje, więc twój brat, który uczył się od ojca - on nienawidził go mniej niż ty - uczył ciebie. Może chciał oderwać cię choć na moment od pracy, może czuł nauczycielskie powołanie, to cię w sumie nie interesowało. Interesowało się drzewo, mechanizm, dźwięk, dotyk. Z każdym kolejnym fortepianem wizje stawały się wyraźniejsze, a później zaczęły wdzierać się też w inne aspekty twojego życia. Czasami pojawiały się nawet przy podaniu dłoni - znieczulałeś się więc coraz wymyślniejszymi używkami otępiającymi zmysły wróżbity.
I nie mogłeś uciec.
Pamiętasz?
Była irytująca, kpiąca i kapryśna. Nie była jedną z tych słodkich panienek, których jedynym zadaniem jest stanąć na ślubnym kobiercu, a potem urodzić zdrowego dziedzica. Miała własne zdanie, cięty język i choć wiedziałeś, że nigdy już nikogo naprawdę nie pokochasz, szalałeś za nią. Ojciec zaczął wspominać o ożenku; a ona była jedyną kobietą, którą byłbyś w stanie znieść dużej niż pięć minut. Więc zaprosiłeś ją na kolację, wyciągnąłeś pierścionek, wymamrotałeś parę strof przypadkowego wiersza. Ona w odpowiedzi zaśmiała się i zniknęła z twojego życia na zawsze.
To właśnie wtedy zacząłeś szukać czegoś, co wyrwie cię z wiecznego marazmu - i trafiłeś na Rycerzy Walpurgii. W twoim środowisku - arystokratów szlacheckich do bólu, gardzących mugolami i wszystkim, co z nimi związane - nie było trudno zapoznać się ze szczegółami działalności tej organizacji, które pokrywały się przecież z poglądami większości bardziej konserwatywnych rodów, nietrudno było też znaleźć sposób na wstąpienie w ich szeregi, szczególnie, gdy byli już wśród nich kuzyni i przyjaciele. Naturalnym krokiem było wciągnięcie w to również starszego brata - niech i on ma coś z życia! - by wspólnie walczyć ze światem niemagicznym pod wodzą Toma Riddle'a. Miałeś do tego wrodzone przecież predyspozycje; odziedziczone po ojcu, nabyte wraz z doświadczeniem, wyuczone teoretycznie i praktycznie. Skryte pod wrażliwością artysty, subtelną twarzą, wystudiowanym humorem.
Noce spędzasz w Wenus; godzinami obserwując jedynie wyrafinowane pracownice swojego kuzyna, niekiedy jedynie otumaniając się jakąś używką, by znieść wizje nierozerwalnie związane z najmniejszym przejawem cielesnej bliskości. Dnie spędzasz w pracowni; projektując, polerując, dobierając kawałki odpowiedniego drewna podobne do puzzli, mechanizmy, młoteczki, struny, pedały, tłumiki. Czasem zajmujesz się swoimi ukończonymi już działami; sprawdzasz strój, chronisz od zużycia, wdzierasz się w życie ich właścicieli z każdym dotknięciem - i od tego nie uchronią cię nawet rękawice ze smoczej skóry, nawet nie Śnieżka. Nie przed tym.
Pamiętasz jeszcze, jak się gra? Czemu zacząłeś robić fortepiany?
Zapomniałeś.
Statystyki i biegłości | ||
Statystyka | Wartość | Bonus |
OPCM: | 5 | Brak |
Zaklęcia i uroki: | 9 | Brak |
Czarna Magia: | 7 | Brak |
Magia lecznicza: | 0 | Brak |
Transmutacja: | 2 | Brak |
Eliksiry: | 0 | Brak |
Sprawność: | 7 | Brak |
Biegłość | Wartość | Wydane punkty |
Język ojczysty: angielski | II | 0 |
Język obcy: francuski | I | 2 |
Gra na fortepianie | V | 25 |
Historia Magii | I | 1 |
Jeździectwo | II | 3 |
Kłamstwo | II | 3 |
Kompozytorstwo | II | 3 |
Koncentracja | II | 3 |
Literatura | I | 1 |
Malarstwo | I | 1 |
Pływanie | I | 1 |
Rzeźba | I | 1 |
Silna wola | I | 1 |
Szczęście | I | 1 |
Śpiew | I | 1 |
Taniec | I | 1 |
Wytwórstwo fortepianów | V | 25 |
Jasnowidztwo | 0 | 0 |
Reszta: 0 |
różdżka, teleportacja, 12 punktów statystyk
Ostatnio zmieniony przez Rémi Lestrange dnia 19.04.16 21:11, w całości zmieniany 6 razy